Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/25

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


25.
Doktor Clément.
(Dalszy ciąg).

Serce moje gwałtownie zadrgało gdyśmy stanęli przed pałacem Montbar.
— Czy mam panu towarzyszyć? — spytałem doktora.
— Nie... zostań tu, — odpowiedział.
I zamknęły się zanim wielkie drzwi pałacu. Czekając nim wróci, zostawiłem powóz, a wiedziony niepokonaną ciekawością, przypatrywałem się zewnętrzu mieszkania Reginy. Byłto jeden ze starodawnych pałaców tak licznych w owym arystokratycznym cyrkule; dziedziniec jego musiał być niezmiernie rozległy, gdyż postrzegałem z niego same tylko wielkie dachy ucinane i prawie proste, a zakończone ciężkiemi kominami, które zdobiły kamienne rzeźby, przedstawiające wojenne trofea. Na lewo wznosił się długi mur ogrodowy, tworząc róg z sąsiednią ulicą, od której zawrotu daléj jeszcze się ciągnął; w końcu tego to muru postrzegłem małe drzwiczki, któremi zapewne można było tajemniczo wychodzić z pałacu. Wtedy stanęły mi na pamięci owe sceny dziwacznego poniżenia się księcia de Montbar, których byłem świadkiem podczas podwójnego z nim spotkania, naprzód w szynku Pod Trzema Beczkami, powtóre przed nikczemną samotną chatką przy okopach. — Tędy to może, — rzekłem sobie, — książę przebrany w nędzną odzież, wymyka się z dziedzicznego pałacu swojego i oddaje najhaniebniejszym wyuzdaniom. Długo przypatrywałem się tym drzwiom, wreszcie wróciłem do powozu, gdzie wkrótce i mój pan nadszedł.
— Dawaj! — porywczo rzekł do woźnicy.
Wsiedliśmy. Doktor jakby w smutnych pogrążony dumaniach przez całą drogę ani słowa nie przemówił do mnie, czasami tylko wznosił oczy w niebo konwulsyjnie wzruszając ramionami, jakby Bogi wzywał na świadka jakiéj wielkiéj niegodziwości.
Bolesne zmartwienie jakiemu uległ pan mój opuszczając pałac Montbar, wzbudziło we mnie niespokojną ciekawość; miałożby jakie nieszczęście zagrażać Reginie? — Fiakr zatrzymał się przed domem doktora, położonym w głębi Marais, przy ulicy brudnéj, pustéj, trawą w części zarosłej. Po kilkakrotném zadzwonieniu otworzono furtkę w bramie i weszliśmy do tego samotnego mieszkania.
— Zuzanno, — rzekł doktor do staréj sługi która nas przyjęła, — o to jest poczciwiec o którym ci wspominałem... chciéj go obznajomić ze służbą... i nie wchodź do mojego gabinetu aż zadzwonię.
— A twoje śniadanie, Clément? — spytała Zuzanna.
— Zadzwonię... zadzwonię, — odrzekł doktór znikając w korytarzu przytykającym do przedpokoju w którym się znajdowaliśmy.
Stara służąca, która tykała swojego pana, skinęła abym szedł za nią. Przebyliśmy dwie dolne izby wychodzące na nieuprawny ogród, zasadzony kilku drzewami z poczerniałą korą; zniszczone ocembrowanie sadzawki w któréj nie było ani kropli wody i szczątki marmurowego posągu mchem porosłe, kryły się w wysokiéj trawie która mi przypomniała smutną zieloność cmentarza.
Idąc za moją przewodniczką, wszedłem do obszernego pokoju, którego okna wychodziły na ulicę.
— Oto twoje mieszkanie, — rzekła mi Zuzanna. — Dzwonek który tu widzisz prowadzi do pokoju pana... ten drugi zaś do pokoju pana Just, syna naszego pana.
— Pan doktor ma syna który się nazywa Just? spytałem z zajęciem.
— A tak... ja to wychowałam go — z niejaką dumą odpowiedziała Zuzanna.
Pojąłem wtedy, że w skutku najdelikatniejszych uczuć, doktór Clément pod imieniem syna rozsiewał liczne i rozsądne dobrodziejstwa swoje.
Zuzanna dodała:
— Skoro pan Just bawi w Paryżu, do ciebie należy posługiwać jemu i panu. Zwykle będziesz mi pomagał w robotach domowych,... potém pójdziesz do gabinetu w którym pan udziela rad, tu zaraz obok, będziesz oznajmiał przybyłych i utrzymywał ich rejestr. O szóstéj jest kawa, o południu śniadanie, a o siódméj jemy obiad razem z panem.
— Z panem doktorem! — zawołałem, — u jego stołu?
— Tak jest, chyba że się zdarzy jaka nieprzewidziana wizyta. Ale już jedenasta, o południu zapukam w to przepierzenie, będzie to znak że cię śniadanie czeka, bo co do śniadania... to pan zwykle sam jada.
To powiedziawszy Zuzanna spiesznie wyszła.
Mocno zdziwiony patryarchalnym zwyczajem mojego pana, który służących przypuszczał do swojego stołu, ciekawym wzrokiem powiodłem po nowém mojém mieszkaniu. Smutny był widok tego pokoju, który zalegała klasztorna cisza; atoli tak blizko przypatrzyłem się okropnościom nędzy, a raczéj znajdowałem się nieraz w położeniu tak srogim, że pomnąc na szczytny charakter nowego pana mojego, z niewypowiedzianém szczęściem i spokojem zająłem w posiadanie moję izdebkę.
Wygodne łóżko, kilka krzeseł, wielka szafa, komoda i biurko, stanowiły cały jéj sprzęt prosty, ale bardzo czysty. Wyciągając szufladę biurka w któréj chciałem schować nieoceniony pulares który mię nigdy nieopuszczał, znalazłem na jej dnie kilka zmiętych i podartych papierów, własność zapewne mojego poprzednika. Wyjmowałem te papiery aby je spalić na kominie, wtém machinalnie wzrok mój spadł na ułamek jakiegoś planu; wyczytałem na nim nazwisko ulicy i numer domu, w którym pan mój zamieszkiwał. Po krótkiéj rozwadze, przypominając sobie rozkład pokoi które przebiegłem, łatwo poznałem że to jest plan naszego mieszkania; ale jakże się zdziwiłem gdym postrzegł czerwoną linię poprowadzoną od okna mojego pokoju, przez kilka innych pokoi, aż do obszernéj sali na pierwszém piętrze, oznaczonéj na planie dosyć niezgrabnie narysowaną trupią głową. Co miała znaczyć ta rysa, ta droga przez nasz dom prowadząca? pojąć tego nie mogłem. Wszakże odkrycie to mocno podżegało ciekawość moję, i teraz pilniéj zacząłem przeglądać zmięte i w części zdarte papiery którém zrazu był rzucił; ale znalazłem same tylko notatki wizyt doktora Clément. Był to zapewne brulion rejestru jaki pan mój kazał utrzymywać mojemu poprzednikowi. Rzuciłem w ogień te plikę nic nieznaczących papierów, zachowałem jednak plan na którym znajdowała się owa dziwaczna droga, ciekawość we mnie wzbudzająca.
Jeszcze przypatrywałem się planowi, gdy weszła stara gospodyni; pokazałem jéj ten papier. — Spojrzała nań, i chociaż rzekła, że nie przywięzuje żadnej wagi do tego odkrycia, jednak oświadczyła że uwiadomi o tém doktora; potém dodała:
— Pan dzwonił aby mu podać śniadanie. Pójdź, weźmiesz je z kuchni i zaniesiesz do gabinetu. Chodź, zaprowadzę cię.
Śniadanie to składało się niezmiennie z filiżanki mleka i kawałka chleba. Doktor nigdy wina niepijał; objad zaś jego, nadzwyczaj skromny, ograniczał się na rosole i jarzynach na bulionie przyrządzanych. Jednak, tego zwyczaju, którego się trzymał od dwudziestu przeszło lat, tak z gustu jako i dla diety, niestosował bynajmniéj do osób go otaczających.
Zuzanna podała tacę z śniadaniem i poszła przedemną. Wówczas mimowolnie myśląc odrodzę nakreślonéj na plunie który w biurku mojém znalazłem, postrzegłem że zupełnie tą samą drogą postępowałem, i że jeżeli była dokładna, to zapewne przebywszy schody, wkrótce znajdę się w sali oznaczonéj na planie grubo narysowaną trupią główką. Nie myliłem się: Zuzanna zatrzymując się, wskazała mi drzwi i rzekła:
— To tu... wejdź.
Doktor pisaniem zajęty, dał mi znak ręką abym postawił tacę na stoliku przy jego biurku; a że nie kazał mi odejść, sądziłem więc że winienem pozostać i usłużyć mu. Oczekując na dalsze rozkazy, ciekawie przypatrywałem się miejscu w którém się znajdowałem. — Była to obszerna, czworoboczna i dosyć wysoka sala bez okien; ale część sufitu, zaokrąglona w kopułę i oszklona, z góry wpuszczała światło. Przy jednéj ścianie stały obszerne, oszklone szafy, zawierające znakomity zbiór anatomiczny; na przeciwnéj stronie ujrzałem bibliotekę, zbudowaną po prostu z jodłowego drzewa które przez czas pożółkło, na jéj pułkach stały różnéj wielkości księgi: niezliczone zakładki wystające z pomiędzy tych poplamionych, poszarpanych częstém użyciem woluminów, świadczyły o długiéj i nieustannéj nauce doktora Clément. — Że pułki nie wystarczały, księgi stosami leżały aż na podłodze, tu i owdzie stały na niéj wielkie foliały. Drugą część gabinetu zajmowały geologiczne i mineralogiczne zbiory, oraz najstaranniéj ułożone zielniki. W jednym rogu dostrzegłem chemiczny piec z niezbędnemi potrzebami: alembikami, retortami, flaszkami na pułkach ustawionemi. Nakoniec zwróciły moję uwagę dwa portrety wiszące naprzeciw ogromnego stołu zarzuconego książkami, wszelkiego, rodzaju narzędziami, papierami, tekturami, w pośród których ciągle piszący doktór wyglądał jakby zakopany; pierwszy portret przedstawiał popiersie młodéj, cudnie pięknej kobiéty, z gołą głową; ramiona i piersi jej pokryte były białą gazą.
Drugi portret przedstawiał młodego człowieka męzkiéj i pięknéj twarzy, ze słodkiém i dumném spojrzeniem; miał na sobie mundur politechnicznéj szkoły, rysy jego podobne były do rysów młodéj kobiéty któréj wyobrażenie poprzednio zwróciło moję uwagę.
Doktor Clément zapewne od kilku minut uważał mię w milczeniu, bo rzekł mi z wyrazem wewnętrznego zadowolenia:
— Prawda, że ten młodzieniec ma twarz bardzo miłą?
— O! tak panie — rzekłem obracając się ku niemu.
— To mój syn, — powiedział doktor, a poważna fizyonomia jego nagle zajaśniała najczystszą, najwznioślejszą miłością ojcowską. — To mój Just ukochany, a chociaż obecnie jest o kilka lat starszy niż w chwili gdy ten portret malowano, chociaż afrykańskie słońce opaliło jego cerę i zaszczytna blizna poorała czoło... poznałbyś go natychmiast po słodyczy, szczerości i energii którą na zawsze zachował.
— Czy dotąd służy w wojsku? proszę pana.
— Jest kapitanem inżynieryi i jednym z najlepszych oficerów armii. Ale to najmniejszy jego przymiot. Tylko dla braku jednéj kreski nie został przyjęty do akademii umiejętności; ale na przyszłych wyborach niezawodnie otrzyma nominacyą, nie licząc już że mu czyniono bardzo korzystną propozycyą uorganizowania za granicą metallurgicznych zakładów; przeznaczono mu sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie, i znakomity udział w korzyściach zakładu. Widzisz co to jest nauka! to mi dopiéro prawdziwe bogactwo! ale nie sądź Marcinie, — zapalając się dodał mój pan — żeby był uczonym pedantem; jest on przytém miły, dowcipny i wesoły jak rzadko; śpiéwa jak anioł, rysuje do zachwycenia i ręczę ci że trudno znaleźć tyle naturalności i elegancyi zjednoczonych w jednym człowieku... a przytém mężny jak lew a łagodny jak dziécię... bo jest bardzo silny i bardzo dobry; a serce! — zawołał wzruszony starzec, — o! jakie serce! — zamyślił się, a po chwili dodał: — Jedno tylko serce znam na całym świecie któreby można z jego sercem porównać...
— Pańskie?
— Nie... jego serce ma w sobie coś delikatnego co mojemu nie dostaje... gdyż co do delikatności i tkliwości, to raczéj kobiece serce... to téż porównywam je z sercem najszlachetniejszéj ze wszystkich znanych mi kobiét.
Mimowolnie pomyśliłem o Reginie, dla któréj doktór Clément zdawał się czuć najtkliwszą przyjaźń.
Starzec mówił znowu:
— Zresztą wkrótce obaczysz mojego syna i pokochasz go, bo odtąd należéć będziesz do mojéj rodziny... gdyż ja nieco patryarchalnie uważam moich służących — dodał z łagodnym uśmiéchem. — Zuzanna powiedziała ci że oboje ze mną obiadować będziecie; co do twoich obowiązków... to istniejąca pomiędzy nami obu różnica wieku, naturalnemi je czyni... bo w usługach które młody człowiek wyświadcza starcowi nie masz nic upokarzającego...
— Prawda panie, — odrzekłem przejęty taką dobrocią, — a wreszcie ten który mię wychował, dowiódł mi własnym przykładem że nie ma stanowiska, choćby najpodrzędniejsze było, ktoregoby człowiek szlachetnemi czynami uzacnić nie mógł.
— Zdanie to jest zdrowe i wzniosłe — odpowiedział pan mój tknięty słowy które mi Klaudyusz Gérard tak często powtarzał. — Zresztą wszystko coś mi opowiedział o życiu, charakterze i zwyczajach tego człowieka, daje mi o nim wysokie wyobrażenie... A...
Lecz nagle przerywając, jakby coś sobie przypomniał, doktór mówił dalej:
— Ale mówiłeś mi podobno, że ten człowiek z tak wielkiém sercem był wiejskim nauczycielem?
— Tak jest panie, nazywał się Klaudyusz Gérard.
— I był nauczycielem w pewnéj wsi przy Evreux?
— Nie panie; gmina w któréj udzielał nauki leżała na południu...
— A więc to nie on, — powiedział mój pan.
— Albo co? proszę pana?
— W ostatnim liście syn mój, mający sobie poruczone geologiczne prace w okolicach Evreux, pisze: iż mieszkając kilka dni w pewnéj wiosce, spotkał tam przypadkiem biednego nauczyciela wiejskiego, którego nazwiska nie wymienia, ale którego umysł i charakter tak go silnie uderzył, iż donosząc mi o nim mówi: — Ojcze ten człowiek jest jednym z naszych... i...
— To Klaudyusz Gérard! — zawołałem, — upewniają mię o tem słowa pańskiego syna. O! niech ci Bóg błogosławi panie, tobie winien będę że go znajdę.
— Ale mówiłeś mi że gmina w której uczył leży na południu?
— Tak jest; lecz w chwili gdym ją opuszczał, i on z wielkim żalem także miał być przeniesiony, ale nie wiedział jeszcze dokąd go wyszlą... Wszystkie listy moje do niego, adresowałem do dawnéj gminy... Czy go już nie zastały? czy mu ich nie oddano? lub czy zaginęły w drodze? nie wiem; lecz pewno ich nie odebrał, bo byłby mi odpowiedział... Ale o nim to, o! jestem pewny że o nim... mówi syn pański... bo Klaudyusz Gérard rzeczywiście godzien jest być jednym z naszych.
— Teraz i mię się tak zdaje; dzisiaj jeszcze napiszę do Justa, i spytam czy nauczyciel o którym mi wspomina, nie nazywa się Klaudyusz Gérard, a za parę dni dowiemy się co nam czynić wypada... Teraz podaj mi śniadanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro mój pan spożył swój skromny posiłek, dał mi klucz i wskazując na stary mahoniowy sprzęt, złożony z kilku ustawionych na sobie szuflad rzekł:
— Otwórz piérwszą szufladę... i podaj mi z niéj wielki rejestr.
Natychmiast podałem panu księgę infolio ze skórzanvm grzbietem, oprawną w zielony pargamin, o któréj starości świadczyły liczne skazy.
Doktór otworzył rejestr, już zapewne całkiem zapełniony, bo na ostatniéj prawie karcie napisał kilka wierszy, potem licząc pozostałe karty mówił sam do siebie:
— O! jeszcze ich dosyć zostanie.
A popatrzywszy jakiś czas z zadowolnieniem i melancholijnie na ten rejestr, rzekł mi:
— Masz... włóż go na swoje miejsce, — potém otworzysz dolną szufladę i włożysz tam te bilety.
To mówiąc oddał mi dziesięć tysiącfrankowych biletów, pozostałych z dwudziestu tysięcy franków, które rano dostał od owego skąpego a milionowego markiza.
A gdy wykonywałem ten rozkaz dodał:
— Odlicz sto liwrów i umieść po pięćdziesiąt w obu końcach mojéj sakiewki, bo na honor próżna... masz, weź ją... rzekł podając mi sakiewkę.
Z trudnością wyciągnąłem drugą szufladę, bardzo mocno naładowaną; w osobnéj przegrodzie ujrzałem dosyć znaczną liczbę bankowych biletów i włożyłem do nich te które mi mój pan wręczył. Dwie inne przegrody rozmaitéj wielkości, tak napełnione były złotem i srébrem, że sto liwrów które wziąłem z przegrody zawierającéj złoto, prawie żadnéj próżni po sobie nie zostawiły.
Zamknąłem szufladę i oddałem klucz panu. Prowadził mię do biórka stojącego w pokoiku przyległym jego gabinetowi, do którego wiodły jedne tylko drzwi, i rzekł:
— Nim powrócę przepiszesz na czysto piérwsze karty tego pamiętnika o organizacji lekarskiéj służby, nad którą od wielu lat pracuję... O gdybym mógł dożyć jéj końca! bo w naszym nieszczęśliwym kraju, wszystko zasypia, wszystko się demoralizuje, gubi, z powodu braku organizacyi. Nielitościwe współzawodnictwo sprowadziło nieczułość... to też aby dojść, wszystkie środki dobre, szczęście dla silnych, nieszczęście dla słabych... dodał wzdychając, a potem rzekł: — Skoro karty te przepiszesz, aż do obiadowéj godziny będziesz mógł czasem swoim dowolnie rozporządzić.
I zostawił mię samego.
Zaufanie okazane mnie, nieznajomemu, zaraz w piérwszym dniu, wskazanie miejsca zawierającego tak znaczne skarby, rozrzewniło mię raczéj niż zdziwiło: pewny uczciwości mojéj nie zdziwiłem się prawie że mię za uczciwego miano, ale ta niepospolita ufność nowego pana, powiększyła jeszcze moję dla niego wdzięczność i szacunek..
Nazajutrz miała miejsce scena nader interesująca: bo godnie uzupełniała obraz oryginalnego charakteru doktora Clément.
Pisałem, za dyktacyą mojego pana, dalszy ciąg planu lekarskiéj organizacyi pełnej nowych i praktycznych, wzniosłych i wspaniałomyślnych zasad; traktował bowiem tę rozległą kwestyę z punktu widzenia hygienicznego, dotyczącego zdrowia również miejskiéj jak i wiejskiéj ludności; wtém Zuzanna weszła oznajmując przybycie pana Dufour z Evreux z listem do pana Just.
— Przyjaciel mojego syna, — żywo rzekł doktór do Zuzanny. — Wprowadź go natychmiast.. Takich... zawsze z otwartemi rękami przyjmuję...
Wkrótce pokazał cię staruszek nizki, czyściutki i jakby z igły zdjęty. Chociaż użycie pudru dawno już wyszło z mody, nosił jednak pukle i mały harcap z czarną wstążeczką, który mu bujał po lekko zabielonym kołnierzu bławatnego koloru fraka; czarne atłasowe spodnie i jedwabne pończochy uzupełniały nieco przestarzały jego ubiór.
Za wejściem pana Dufour, natychmiast według zwyczaju wyszedłem do pokoju, przytykającego do gabinetu doktora. Ten zapewne przez nieuwagę nie przymknął drzwi, chcąc nie chcąc zatém słyszéć musiałem następującą rozmowę:
— Oświadczono mi że pan masz list od mojego syna — rzekł mój pan do pana Dufour.
— Tak panie doktorze... oto jest.
Nastała chwila milczenia w ciągu któréj doktór czytał list; poczém rzekł znowu:
— Pan żądasz mojéj rady?...
— Nie, panie doktorze.
— Jakto? — zdziwionym tonem spytał mój pan; posłuchaj pan co mi syn pisze:
„Dobry ojcze. Pan Dufour, jeden z najznakomitszych właścicieli we Francyi, żądał do ciebie rekommendacyi... w celu zasięgania twéj rady. Spieszę uczynić zadosyć jego żądaniu; i wręczam mu ten, list do Ciebie, dziękując z góry za łaskawą uprzejmość dla pana Dufour, który przyjął mię z najserdeczniejszą gościnnością, gdy wciągu moich geologicznych prac przebywać musiałem w jednéj z jego posiadłości. Całuję Cię serdecznie.”
Przeczytawszy pan mój powiedział:
— Oto co pisze mój syn: Wdzięczen panu jestem za udzieloną mu gościnność... lecz jeżeli nie przybywasz do mnie po radę, jakiemuż więc powodowi winienem zaszczytne jego odwiedziny?
— List ten, panie doktorze, posłużył mi tylko za pretext dostania się do pana.
— Za pretext?...
— Nie inaczéj... panie doktorze... Mam ośm milionów majątku...
— Bardzo dobrze... panie... lecz cóż dalej?
— Jestem wdowiec, panie doktorze, i mam tylko jednę, ośmnastoletnią córkę którą uwielbiam.
— Pozwól pan... że zapytam do czego prowadzą te zwierzenia się?
— Panie doktorze... córka moja jest prześliczna...mówię to nie jako zaślepiony ojciec... a co większa wychowana jak przystoi na bogatą dziedziczkę.
— Syn mój kocha pańską córkę? Czy tak?
— Mam tę nadzieje, panie doktorze, sądzę bowiem że syn pański w ciągu swojego u mnie pobytu bardzo się mojéj córce podobał. Wprawdzie nigdy mi o tém nie wspomniała... ale pan wiész...że ojciec który ubóstwia swą córkę jest jasnowidzący... Słowem panie doktorze, krótko mówiąc, w posagu daję mojéj córce dobra wartujące pięć milionów, które przynoszą sto dwadzieścia cztéry tysiące rocznego dochodu z dzierżaw przed notaryuszem zawartych... i gotówką opłacanych. Reszta mojego majątku... po mojéj śmierci stanie się własnością naszych dzieci, widzisz pan zatém, że po ojcowsku postępuję... i nieźle stoję w interesach. Mam więc nadzieję że i pan doktór naśladować mię raczysz, bo jeżeli otwarcie mam wyznać, wieść powszechna niesie, że majątek pański przynajmniéj wyrównywa mojemu...
Po chwili milczenia, pan mój odpowiedział:
— Naprzód, mój panie, nie sądzę aby syn mój wiedział o pańskim kroku... bo byłby mi o nim wspomniał.
— Ani syn pana doktora, ani moja córka zgoła o tém nie wiedzą. Pana kapitana Just powołano do pilnych prac o dwadzieścia mil od Evreux, pożegnaliśmy się bardzo serdecznie... ale ani słowa nie wspominaliśmy o małżeństwie, dopiéro po wyjeździe pańskiego syna postrzegłem że moja córka zamyśla się, smutnieje, przypomniałem sobie pewne okoliczności i przypuściłem... a raczéj domyśliłem się, że w tém wszystkiém miłość się święci. Otóż, ponieważ związek ten łączyłby w sobie wszelkie korzyści stanowiska, wieku, charakteru i majątku... o! mianowicie majątku...
— Mianowicie majątku? — rzekł mój pan przerywając panu Dufour, — tak pan sądzisz?
— Do licha? panie doktorze, pojmujesz pan zapewne że gdyby syn pański mimo wszelkich swoich przymiotów, pięknych talentów, pięknéj twarzy, nie miał majątku... nie przybyłbym...
— Panie, — rzekł doktor znowu przerywając panu Dufour, — przedewszystkiém winienem uprzedzić pana, że za całe dziedzictwo zostawiam mojemu synowi tysiąc talarów dochodu...
— Tysiąc talarów! — zawołał pan Dufour.
— Ale skoro się ożeni — mówił daléj doktór — dam mu w posagu te tysiąc talarów dochodu... tyle tylko po mnie spodziewać się może, czy za życia, czy po śmierci mojéj.
— To żarty panie doktorze; każdy wié że od lat dwudziestu zarabiasz pan przeszło po sto tysięcy franków rocznie, a... jak mi mówiono... żyjesz pan... z naj... najzaszczytniejszą... oszczędnością... niepodobna więc abyś...
— W istocie zarabiam najmniéj sto tysięcy franków rocznie; ostatniego roku nawet zarobiłem przeszło sto dwadzieścia tysięcy.
— Słusznie więc powiedziałem, panie doktorze, że pan żartujesz.
— Panie, — przerwał mój pan — gdybyś przed przybyciem tutaj zasięgnął był rady mojego syna względem twego kroku, opartego na majątkowéj przyzwoitości, nie wątpię że byłby panu powtórzył to, co mu oświadczyłem, gdy doszedł do wieku rozsądku.
— I cóż mu pan oświadczałeś panie doktorze?
— Posłuchaj pan: — „Mój synu kochany — rzekłem mu — daję ci wyborne praktyczne wychowanie które ci otwiera drogę do wielu zaszczytnych powołań; pracując zatem będziesz mógł zarobiona wygodne życie; ale że społeczność w ten sposób jest urządzona, iż między ludźmi niéma ani solidarności, ani braterstwu, i że jakkolwiek byłbyś pracowitym i uczciwym, kochany synu, nigdy nie masz spodziewać się pomocy od téj macoszéj społeczności, w razie gdy choroba lub nieprzewidziane wypadki, przerywając twą pracę, przywiodły cię do nędzy; zapewnię ci przeto tysiąc talarów dochodu; tym sposobem cokolwiek się przytrafi, nigdy nie uczujesz braku. Jeżeli ci to nie wystarcza, jeżeli ci potrzeba nadmiaru, zbytku... dojdziesz do niego przez pracę i rozsądek... jak sobie kto pościele tak się wyśpi... Co do mnie, mój synu kochany, uiszczę się z mojego długu ojcowskiego dając ci wychowanie które tworzy człowieka — powołanie które czyni go użytecznym, — pieniądz który zaspokaja jego potrzeby i niezawisłość: ojciec ani mniéj ani więcéj nie winien synowi.”
— Ej panie doktorze, — zawołał pan Dufour — są to morały, zresztą wyborne, które każdy majętny ojciec mówi i mówić powinien dzieciom, aby je odwrócił od próżniactwa: ale w głębi duszy rodzice pysznią się skoro dzieciom swoim zostawić mogą wielki majątek... który im dozwala żyć bez pracy i zapewnia najszczęśliwszy byt na świecie.
— A więc, panie, — rzekł doktór z uśmiéchem, fakt uczynienia dzieci naszych panami wielkiego majątku, którego przez własną pracę nie nabyli, ma w sobie coś tak oburzającego, że nawet najbardziéj zamożni ojcowie, zmuszeni są dla samego wstydu przynajmniéj oświadczyć swym dzieciom, to co ja powiedziałem mojemu synowi... z obowiązku i przekonania:
Pracuj i nie rachuj nic na bogate moje dziedzictwo.
— Lecz nakoniec, cóż pan uczynisz z ogromnym majątkiem jaki posiadasz, — zawołał Dufour — jeżeli syna twojego wydziedziczasz?
— Eh! eh! słuchajże pan... każdy ma swoje dziwactwa... szyderczo rzekł mój pan...
— A więc mimowolnie, zawołał do rozpaczy przywiedziony pan Dufour — pan wyznajesz że masz ukryte występki.
Doktór Clément rzadko kiedy śmiał się; ale na ten dziwny zarzut wybuchł tak szczérym smiéchem, że usłyszałem jak pan Dufour podskoczył na krześle.
— Pojmuje pańską wesołość... rzekł — wywołało ją niestosowne moje wyrażenie się; jednak jeszcze słówko... Pan mocno kochasz swojego syna... otóż! gdyby kochał się w mojéj córce, gdyby ich związek zapewniał mu szczęście... szczęście kosztujące kilka milionów... z których chcesz go pan wydziedziczyć...
— Jedno z dwojga panie: albo córka pańska nie kocha mojego syna, a wtedy mniejsza czy on ma miliony lub czy ich nie ma, albo téż kocha go równie szczerze jak bezinteresownie, a wtedy na co te miliony?
— Jakto? na co? bez tych milionów nie zezwolę nigdy na małżeństwo, panie doktorze.
— Zatém mam honor zapewnić pana, że jeżeli córka pańska kocha mojego syna, to go zaślubi mimo pańskiéj wiedzy.
— To ją wydziedziczę, mój panie.
— Mniejsza z tém, mój syn będzie miał tysiąc talarów dochodu i posadę, nie zabraknie więc na niczém ani jemu ani żonie jego; jeżeli zapragną zbytku, mój syn przystanie na korzystne projekta które mu za granicą czyniono.
— Ale to wszystko od cudzéj łaski zawisłe, mój panie; a jeżeli będą mieli dzieci?
— Mój syn będzie je miał za co wychować; potém wypełnią zadanie które Bóg dał każdemu do rozwiązania; będą pracować jak pracował ich ojciec... jak pracował ich dziad; mówię o sobie który w drewnianych trzewikach przyszedłem do Paryża... A teraz pozwól pan — dodał doktór wstając, że pana pożegnam... bo muszę jeszcze kilka rad udzielić...
W skutku téj rozmowy wykrywającéj w całym blasku poważną wzniosłość, mądrość i światłe ku synowi przywiązanie mojego pana, stanął mi w myśli, niby punkt porównania, opłakany los Roberta de Mareuil, biednéj ofiary niepłodnego próżniactwa, oraz niemniéj próżniacze, niemniéj nieszczęsne wychowanie Scypiona, które zdawało się wróżyć mu także nieszczęsną przyszłość........





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.