Mare nostrum/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AMFITRYTE! AMFITRYTE!

I znów „Mare Nostrum“ popłynęło z Marsylji do Salonik.
Przed wyjazdem Ferragut próżno poszukiwał w dziennikach paryskich nowych wiadomości o Frei. W ciągu dni następnych tyle innych wydarzeń zwracało na się ruchliwa, zawsze uwagę publiczności, że o szpiegini narazie zapomniano.
Po przybyciu do Salonik Ferragut zaczął się dyskretnie dopytywać znajomych swych, wojskowych i marynarzy, napotykanych w kawiarniach portowych. Prawie wszyscy słyszeli o Frei Talberg. Najczęściej opowiadano mu z całą obojętnością.
— Wiem, wiem... Artystka, co została szpiegiem... Podobno wcale szykowna kobieta. Zdaje się, że ją rozstrzelano. Nie jestem pewien, ale zdaje się, że chyba tak.
Tyle było zresztą spraw o wiele ważniejszych. Cóż z tego, że była szpiegiem! Szpiegów niemieckich napotykało się wszędzie. Tylu ludzi trzeba było rozstrzeliwać.
I gdy w dwa miesiące potem Ferragut wrócił znów do Marsylji, nie wiedział, czy dawna jego kochanka żyła jeszcze, czy też już została stracona.
Pewnego popołudnia, spotkawszy w kawiarni znajomego swego byłego kapitana, znów naprowadził rozmowę na sprawę, tak mu leżącą na sercu.
— A cóż się stało z ową Freyą Talberg, którą się tak interesowały dzienniki przed mym wyjazdem do Salonik.
Marsylczyk usiłował sobie przypomnieć.
— A, wiem, wiem. Ta szpiegini szwabska! — rzekł po dłuższej chwili. — Rozstrzelano ją przed paru tygodniami. W dziennikach nie wiele było o jej śmierci. Parę wierszy. Zresztą o tych ludziach nie warto wiele mówić.
Istotnie nie powiedział nie więcej i przeszedł do czegoś innego. Wszyscy zresztą ze wstrętem wspominali o tej kobiecie-szpiegu. Pod wpływem otoczenia Ferragut zaczął dzielić też te poglądy. Ale jak zawsze w chwilach przełomowych życia w myślach jego zarysowało się pewne rozdwojenie. Pogardzał Freyą na wspomnienie o jej zbrodniach. A jednocześnie stawał mu przed oczyma obraz czarującej kochanki, która urokiem swym umiała go zatrzymać tak długo w starym pałacu neapolitańskim.
— Nie powinienem o niej więcej myśleć, — rzekł sobie stanowczo.
Próżne postanowienie! Myśl biegła wciąż ku zmarłej.
Tegoż samego popołudnia, wkrótce po owej rozmowie w kawiarni na Cannebiere, poszedł na pocztę po pisma, jakie kazał sobie przesyłać do Marsylji. Wręczono mu pakiet znacznej objętości: dzienniki, listy; te znał tak, iż dość mu było rzucić okiem na kopertę, by wiedzieć, co zawierają. Było tam parę słów od żony; trzy obszerne listy od Toniego, cały szereg pism od barcelońskich domów bankowych.
Ferragut dokonał owego powierzchownego przeglądu poczty u podjazdu gmachu pocztowego. Było tam to samo co zawsze po każdej dłuższej żegludze. Miał już zamiar porozmieszczać to wszystko po kieszeniach, gdy nagle zwrócił uwagę na jakąś grubą kopertę, której początkowo nie spostrzegł. Na kopercie był stempel paryski. Pismo było nieznane. Zaciekawiony, otworzył ją niezwłocznie. Wyglądało to na zwitek rękopisów. Ulises spojrzał na nagłówek. List pochodził od jednego z adwokatów paryskich, głośnego obrońcy, którego nazwisko Ferragut spotykał był niejednokrotnie w dziennikach.
Zaczął niezwłocznie odczytywać pierwszą kartkę, zaciekawiony w jakiej sprawie pisał doń ów wybitny mecenas. Ledwie jednak przeczytał parę pierwszych wierszy, gdy przerwał dalszą lekturę. Napotkał tam nazwisko Frei Talberg. Adwokat ten był jej obrońcą przed sądem wojennym. Ferragut, opanowawszy niecierpliwość, schował cały plik do kieszeni. Na zaznajomienie się z treścią trzeba mu było ciszy i samotności: tak czyni zawsze zapamiętały czytelnik po nabyciu ciekawego romansu. Ów zwitek papieru zawierał jedną z bardziej przejmujących opowieści...
Poszedł ku statkowi; droga wydała mu się dłuższą niż zwykle. Chciał był jaknajprędzej znaleźć się w kajucie, sam zupełnie nie wystawiony na ciekawość obcych... Freya nie istniała już.. Świat ją odrzucił jak zbrodniarkę, dwakroć skazaną, skoro ludzie rugowali ją nawet ze swej pamięci. Za kilka chwil Ferragut wskrzesi ją w swym pływającym domu, gdzie po dwakroć była u niego w gościnie. Będzie mógł się dowiedzieć, jakie były ostatnie godziny jej życia, taką dotychczas osłonięte tajemnicą; wkroczy poza zasłonę milczenia, jaką sędziowie rzucili na jej śmierć.
Z bijącem sercem zasiadł za stołem i uporządkował kartki listu. Było tam zgórą dwanaście arkuszy, zapisanych po obu stronach, a nadto rozmaite wycinki z dzienników. Na jednym z nich spostrzegł fotografję Frei. Nie poznałby jej nawet, gdyby nie był przeczytał podpisu u spodu kliszy: kobieta owa była zupełnie niepodobna do Frei! Znalazł tam również podobiznę jej obrońcy. Wybitny adwokat był mężczyzną o dystyngowanym wyglądzie. starszym już, z siwemu włosami ale o wejrzeniu jeszcze młodem.
Po przeczytaniu pierwszych paru wierszy Ferragut zdał sobie sprawę, że mistrz nie mógł mówić ani pisać, nie robiąc literatury. List jego był sprawozdaniem w tonie umiarkowanym i poprawnym, przyczem wzruszenie, choćby nawet najżywsze, zostało jak najstaranniej utrzymane na wodzy, by nie popsuło wypadkiem majestatycznej formy stylu.
Autor listu wyjaśniał na wstępie, jak z obowiązku zawodowego zdecydował się bronić szpiega. Trzeba było adwokata: Freya była cudzoziemką; opinja publiczna pod wpływem pełnych przesady opisów gazetowych jej urody i klejnotów była nastrojona niezmiernie wrogo i domagała się kary niezwłocznej. Nikt nie chciał bronić oskarżonej i dlatego to właśnie on, nie obawiając się niepopularności, podjął się tego zadania. W owej bezinteresownej decyzji Ferragut dopatrywał się galanterji człowieka starszego już, acz jeszcze pożądającego czegoś od życia, na którego uroda Frei wywarta zapewne duże wrażenie. Proces był przytem niewątpliwie wydarzeniem dnia w Paryżu, które mogło przydać obrońcy romantycznego rozgłosu.
Po paru dalszych ustępach marynarz zdał sobie sprawę, że mecenas istotnie był pod urokiem Frei. Aż do ostatniej chwili więc owa kobieta wywierała wciąż jeszcze potężne wrażenie na mężczyzn. Wiara w sukces zawodowy, jaką początkowo żywił adwokat, rozwiała się niebawem. Obrona Frei była niemożliwością. Gdy ją zapytywano o przeszłość, zalewała się łzami albo też siedziała nieruchoma, milcząca, z oczyma utkwionemi w przestrzeń, jakgdyby to rozstrzygać się miały losy kogoś innego. Sędziowie wojskowi nie oglądali się na jej zeznania: znali szczegółowo jej życie w czasie wojny i w ciągu ostatnich lat przedwojennych. Funkcjonarjaszom policji, wysłanym zagranicę nie zdarzało się nigdy dotychczas pracować tak sprawnie i z takiem powodzeniem. Jakieś wyjątkowe szczęście, tajemnicze a niezawodne, wiodło ich w poszukiwaniach. Władze powiadomione były o wszystkich czynach Frei. Zdobyto wszelkie dane co do jej osoby jako tajnej agentki; wiedziano numer, jakim oznaczona była w biurze centralnem w Berlinie; znano kwoty, jakie otrzymywała, informacje, jakie przesyłała w ciągu ostatnich miesięcy. Dokumenty pisane jej ręką, stwierdzające niezbicie jej winę, znajdowały się nagle w aktach, przyczem nikt nie był w stanie stwierdzić, przez kogo zostały przysłane.
Za każdym razem gdy sędzia śledczy pokazywał jej jeden z owych dowodów, Freya z rozpaczą spoglądała na swego obrońcę:
— To oni, — wołała z jękiem. — oni pragną mej śmierci.
Obrońca był tego samego zdania. Policja do wiedziała się o pobycie Frei we Francji dzięki listowi, jaki jej zwierzchnicy wysłali do niej z Barcelony. List ów, nieudolnie sfabrykowany, dawał się odcyfrować przy pomocy klucza, oddawna już znanego przeciwwywiadowi francuskiemu. Nie mogło być cienia wątpliwości: jakaś moc tajemnicza usiłowała się pozbyć owej kobiety; wysyłając ją do kraju nieprzyjacielskiego, posłano ją na śmierć niechybną.
Stawiennictwo przed sądem wojennym było bolesne i dramatyczne. Freya, aż dotąd przygnębiona pobytem w więzieniu, rozbudziła się jakby na widok tych kilku poważnych mężczyzn w mundurach. Zachowywała się naprzód jak każda kobieta piękna i skłonna do kokieterji. Wiedziała o swej potędze urody. Owi wojskowi, przeistoczeni teraz w sędziów, przypominali jej mężczyzn, widywanych podczas przyjęć lub na balach w wytwornych hotelach. Czyżby znalazł się na świecie Francuz, coby się oparł urokowi kobiety.
Umiała operować uśmiechem i na pierwsze zadane jej pytania odpowiedziała z pełną wdzięku skromnością, tocząc rzekomo niewinnemi oczyma po oficerach, siedzących za stołem prezydjalnym.
Ale w atmosferze było coś lodowatego i coś wrogiego, coś, co wnet sparaliżowało jej uśmiechy i odjęło całą moc jej słowom i spojrzeniom. Czoła chyliły się pod ciężarem surowych myśli: ludzie ci w danej chwili zdawali się jakby postarzałymi o lat trzydzieści. Mimo jej usiłowania nie widzieli jej taką, jaką była. Zachwyty i pożądania pozostawili za progiem. Freya zrozumiała, że przestała być kobietą: była teraz tylko oskarżoną.
— Oni to zrobili to wszystko! Nadużyli mego zaufania! Chcę zeznać wszystko, co wiem.
Adwokat w swem sprawozdaniu zachował zupełną rezerwę co do przebiegu rozprawy. Tajemnica zawodowa i nakaz patrjotyczny skłoniły go do małomówności. Rozprawa trwała od rana do późnej nocy; Freya zeznała wobec sądu wszystko, o czem wiedziała. Następnie zabrał głos jej obrońca, usiłując usprawiedliwić pewne złagodzenie kary. Wina tej kobiety była oczywiście niewątpliwa, a zło zrządzone bardzo wielkiem. Należałoby jej jednak darować życie wzamian za doniosłe rewelacje, jakie poczyniła. Należałoby też wziąć pod uwagę jej wrodzoną lekkomyślność... a wreszcie zemstę, jaką chcieli wywrzeć na niej wrogowie kraju...
Adwokat czekał wraz z Freyą do późnej nocy na wyrok trybunału. Klientka, zdawało się, żywiła jeszcze nadzieję: znowu stawała się kobietą; rozmawiała z nim zupełnie spokojnie, uśmiechała się do pilnujących ją żandarmów; wynosiła pod niebiosa armję. „Francuzi są rycerscy; nie byliby zdolni do zabicia kobiety....“
Mecenasa nie zdziwiły surowe, prawie smutne twarze oficerów, powracających z narady. Zdawali się być niezadowolonymi z decyzji, choć w wyrazie twarzy malowała się pewność, jaką daje spełnienie obowiązku. Oficer, który miał odczytać wyrok, podniósł głos, usiłując się zdobyć na spokój; „Na śmierć!“ Freya skazana została na rozstrzelanie; motywów nie brakło: informacje, dostarczone nieprzyjacielowi, a które pociągnęły za sobą śmierć tysięcy ludzi; statki storpedowane na mocy wiadomości, jakie dzięki niej posiadano... Tyle rodzin przez nią zostało bez obrońców.
Freya poruszała zlekka głową, słuchając, jak wyliczano jej własne winy; po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak były olbrzymie; przyznawała w duchu, że ta straszliwa kara nie będzie niezasłużoną. Ale jednocześnie ufała w jakieś wspaniałomyślne przebaczenie, w łaskę, płynącą z galanterji męskiej... bo przecież tu o nią chodziło.
Usłyszawszy wyrok, krzyknęła i, blada śmiertelnie, wsparła się na ramieniu adwokata.
— Nie chcę umierać! Nie powinnam umierać! Jestem niewinna!
Krzyczała, że jest bez winy, ale ów rozpaczliwy wybuch instynktu zachowawczego nie stanowił byt żadnego dowodu... Jak ktoś, chwytający, się ostatnich desek zbawienia, chciwie słuchała rad obrońcy. Była jeszcze możność odwołania się do łaski: może prezydent Republiki zechce się ulitować? I podpisała rekurs w nagłym przypływie ufności. Adwokat złożył wizyty niektórym ze swych kolegów, zajmującym podówczas wybitne stanowiska polityczne i uzyskał zwlokę dwumiesięczną w wykonaniu wyroku. Wbiła mu się w mózg chęć uratowania klientki. Całą swoją energję, wszystkie swoje wpływy wyzyskał, by tego dopiąć.
„Zakochany! Zakochany jak i ty!“ — mruknął nad uchem Ferragutowi czyjś szyderczy głos.
Dzienniki zaprotestowały przeciw temu odwlekaniu wyroku. Nazwiskiem Frei Talberg poczęto żonglować jako dowodem słabości rządu. Zwłaszcza kobiety były nieubłagane.
Skazana, jakby zdając sobie sprawę z oburzenia społeczeństwa, poczęła traktować swą śmierć jako rzecz pewną już i rychłą. Opuszczało ją zwolna przywiązanie do życia, pod którego wpływem z początku uciekała się do kłamstw i do rozpaczliwych wykrętów. Próżno mecenas starał się ją jeszcze natchnąć wiarą w ułaskawienie.
— Niema się co łudzić. Muszę umrzeć. Zasłużyłam na rozstrzelanie. Tylem zrządziła złego. Wstręt mnie ogarnia do siebie samej, gdy myślę o wszystkich tych zbrodniach, jakie wyliczono w wyroku. A przecież są jeszcze i inne, o których sąd nie wiedział. Samotność dopiero otwarła mi oczy, dopiero teraz widzę się taką, jaką byłam. Co za hańba! Powinnam zejść z tego świata. T zresztą cóżbym ja tu jeszcze robiła!
„Wówczas to, panie kapitanie, — ciągnął adwokat, — zaczęła mówić mi o panu, o okolicznościach, w jakich państwo się poznali, o krzywdzie, jaką panu wbrew swojej woli wyrządziłaś Przekonawszy się o bezskuteczności swych zabiegów, mecenas wyjednał ostatnią łaskę. Freya pragnęła, aby asystował podczas wykonania wyroku: obecność jego miała jej dodać zimnej krwi. Członkowie rządu więc przyrzekli swemu dawnemu koledze, iż zezwolą mu na obecność w chwili stracenia.
Pewnej nocy około trzeciej nad ranem zbudzili adwokata z głębokiego snu wysłańcy z prefektury policji. Egzekucja miała się odbyć o świcie: decyzję powzięto w ostatniej chwili, by dzienniki dowiedziały się dopiero po fakcie.
Adwokat wsiadł wraz z towarzyszami do samochodu i poprzez milczący, cmentarny Paryż pojechał do więzienia Saint-Lazare. Latarnie uliczne o szkłach, zamalowanych na niebiesko, rzucały mdławe światła w zasnute mrokiem ulice. W więzieniu czekali już inni funkcjonarjusze policji i kilkunastu oficerów, reprezentujących wojskowy korpus sadowy. Skazana spała w swej celi, nie wiedząc, co ją czeka za chwilę.
Ci, którym polecono ją zbudzić, poszli gęsiego poprzez korytarze więzienne. Chmurni, jakby niezdecydowani, popychali się wzajem nerwowemi ruchami. Otworzono drzwi. W świetle lampki nocnej ujrzano Freyę: spała. Otwarłszy oczy i ujrzawszy się otoczoną przez tylu mężczyzn, przeraziła się śmiertelnie.
— Spokoju, Freyo, — rzekł dyrektor więzienia. — Rekurs został odrzucony.
— Odwagi, moja córko! — rzekł spowiednik.
Przerażenie Frei trwało zaledwie parę chwil. Straszliwe przebudzenie zaskoczyło ją niespodziewanie. Wnet jednak opanowała się; spokój odmalował się na jej twarzy.
— Trzeba umrzeć? — spytała. — Nadszedł czas? A więc, niech-że mnie rozstrzelają. Jestem gotowa.
Kilku mężczyzn odwróciło twarze, by nie patrzeć na nią.
Musiała wstać z łóżka wobec dwóch dozorców więziennych. Obawiano się, by nie chciała popełnić samobójstwa. Poprosiła więc adwokata, by został w celi; miało to jej złagodzić uczucie zażenowania, ogarniające ją na myśl, że się musi ubierać wobec dwóch nieznanych mężczyzn.
Odczytując ten ustęp, Ferragut odgadł boleść i zachwyt mecenasa. Obrońca widział Freye napół nagą, czeszącą się po raz ostatni.
„Co za czarująca kobieta! I tak piękna! Urodziła się do miłości i zbytku, a umrzeć musi podarta przez kule, jak hartowny żołnierz“.
Adwokat oczarowany był kokieterją Frei w ostatnich godzinach jej życia. Umrzeć chciała, jak żyła, przystrojona we wszystko, co miała najlepszego. W przeczuciu też zbliżającej się chwili stracenia sprowadziła na kilka dni przedtem kosztowności swe i stroje, jakie miała na sobie w chwili aresztowania do powrocie z Brestu.
Obrońca opisywał, że była ubrana w suknię jedwabną koloru szaro-perłowego. pończoszki i pantofelki barwy chrabąszczowej i płaszcz obszyty futrem; główkę okrywał wielki kapelusz z piórami. Miała pozatem naszyjnik z pereł, w liazach szmaragdowe kolczyki, na palcach wszystkie swe brylanty.
Chciała się przejrzeć jak w lustrze w szybach więziennego okna, na którem czerniła się jeszcze noc — usta jej rozchyliły się w smutnym uśmiechu.
— Umieram jak żołnierz! w mundurze! — rzekła do adwokata.
Do kancelarji więziennej, zalanej olśniewającem sztucznem światłem weszła, błyskając klejnotami, w pióropuszu swego kapelusza, z całą swobodą wielkiej pani; otaczali ją mężczyźni, przybrani w odzież czarną i błękitną. Lekki zapach perfum, wspomnienie minionych czasów szczęścia, dolatywał jeszcze od jej sukni.
Dwie zakonnice, jakie jej towarzyszyły w ciągu ostatnich dni. wydawały się bardziej wzruszone niż ona sama. Usiłowały ją uspakajać, a im samym drgały od cisnących się do oczu łez powieki. Nie mniej wzruszony był spowiednik.
Na tydzień przedtem Freya długo się namyślała, czy przyjąć ma pastora protestanckiego czy katolickiego księdza? W ciągłej włóczędze po kuli ziemskiej nie miała czasu na wybór wyznania. Wreszcie zdecydowała się przyjąć księdza katolickiego, który się jej wydał prostszym i łatwiejszym w stosunku...
Skazanej odczytano wyrok i odrzucenie rekursu. Następnie polecono jej podpisać papiery.
Pułkownik jakiś rzekł jej wówczas, że przysługuje jej prawo napisania listu do rodziny czy do przyjaciół lub podyktowania ostatniej swej woli.
— Do kogóż mam pisać! — rzekła Freya. — Nie mam nikogo na święcie.
„Wówczas to — ciągnął adwokat — chwyciła za pióro, jakby jej nagle przyszło na myśl jakieś wspomnienie: napisała kilka słów z myślą o panu, panie kapitanie; ostatni jej list był przeznaczony dla pana, ale go nie skończyła, obawiała się. że nie dojdzie rąk pańskich. Zresztą trudno jej było pisać: ręka drżała jej zbytnio ze wzruszenia. Wołała mówić. Prosiła mnie, bym wysłał do pana długi, długi list z opisem ostatnich chwil jej życia; musiałem jej przysiąc, że wykonam to polecenie“.
Od owej chwili mecenas widział wszystko jakby poprzez mgłę. Był niezmiernie wzruszony. Ale w pamięci utkwiły mu ostatnie słowa Frei, wypowiedziane przy wyjściu z więzienia.
— Nie jestem Niemką, — powtórzyła po kilkakroć razy do oficerów. — Nie miejcie mnie panowie za Niemkę.
O śmierć znacznie mniej się troszczyła. Obchodziło ją przedewszystkiem to, by jej nie brano za Niemkę.
Adwokat znalazł się w samochodzie w towarzystwie ludzi niemal sobie nieznanych. Przed nim i poza nim jechały inne samochody. W jednym z nich siedziała Freya z siostrami miłosierdziu i spowiednikiem.
Niebo bledło zlekka, odcinając się od ciemniejszych linij dachów. Mroczne ulice zaczynały się zwolna ożywiać. Robotnicy z rękoma w kieszeniach idący do pracy, kupcy, wracający z hall miejskich, ciągnący niewielkie wózki z zakupami, odwracali się z zaciekawieniem, przyglądając się mknącemu szybko korowodowi samochodów: jakieś wesele o tak wczesnej porze czy może powrót rozweselonego grona z nocnej hulanki! Korowód musiał niejednokrotnie przystawać przed grodzącemi drogę łańcuchami wózków, pełnych jarzyn. Mimo wzruszenie adwokat zdawał sobie sprawę, którędy jechano: plac de la Nation, rogatka, aleja Vincennes... Wreszcie znaleziono się na strzelnicy.
Adwokat wysiadł z samochodu na wielkim terenie zarosłym trawą; stały tam już w szeregach dwie kompanje piechoty. Inne samochody nadjechały na kilka chwil przedtem. Z grupy osób, które już wysiadły, wyszła Freya, zostawiając za sobą siostry miłosierdzia i eskortujących ją, funkcjonariuszy.
W świetle jutrzni, błękitnawem i zimnem, jak błysk stali, rysowały się dwie grupy ludzkie, rozdzielone szerokiem przejściem, w końcu którego widać było słup, wbity w ziemię. Nieco opodal stała para koni, zaprzężona do ciemnego woza, i paru czarno ubranych ludzi.
W chwili pojawienia się Frei padła komenda i ozwały się nagle bębny i trąbki żołnierskiej orkiestry. Szczęk suchy karabinów: to żołnierze sprezentowali broń. Posłyszano pieśń chwały, witająca zazwyczaj głowę państwa, generałów, sztandary... Był to hołd na cześć majestatycznej, surowej sprawiedliwości, hymn na cześć nieubłaganej ojczyzny... Szpiegini zrozumiała to niezwłocznie, wnet jednak chciała wmówić w siebie, że to ją właśnie przyjmują tak triumfalnie. Witana przez trąbki i przez bębny, Freya przeszła przed szeregami karabinów z majestatem królowej.
Ogarnęło ją uczucie niezmiernie podobne do tego, jakiego doznawała niegdyś, gdy ją oklaskiwano w teatrze... Ludzie ci wstali po nocy i przyszli tu dla niej tylko. Dla niej dzwoniły spiże i grzechotały bębny... Karność wojskowa mogła była przydawać twarzom wyraz poważny i zimny, niemniej przecież Freya była przekonana, iż ludziom tym się podoba: w nieruchomo utkwionych w nią oczach domyślała się błysków pożądania. Obawa śmierci rozwiewała się pod pieszczotą tych ułud chwały. Niech-że się zachwycają nią ci żołnierze zwycięscy, oddający jej dziś najwyższe honory! Czuła, że powinna być szczytną, że powinna umieć polec pięknie, jak się ginie w świetle kinkietów teatralnych. Szła pewnym krokiem bogini łowów, poglądając coraz w oczy, wpatrujące się w nią nieruchomo. Łudząc się, iż jest triumfatorką, szła naprzód, dumna i spokojna; miało się wrażenie, że dokonywa przeglądu oddziałów honorowych.
— Do djabła! co za wzięcie! — wykrzyknął jakiś młody oficer poza adwokatem, podziwiając, niezmącony spokój Frei.
Skoro podeszła do słupa, odczytano jej wyjątek z wyroku: powiadomiono ją, iż sprawiedliwości stanie się zadość.
Jedynem wrażeniem, jakie to wywarło na Frei, była obawa, by trąbki i bębny grać nie przestały. Ale grały wciąż i bojowe ich dźwięki zagrzewały ją nakształt szlachetnego wina.
Pluton — dwanaście karabinów — wystąpił z szeregu. Dowodził nim podporucznik o jasnowłosych wąsikach, mały i drobny. Freya patrzyła nań przez chwilę; wydał się jej pociągającym; chłopak jednak unikał jej wzroku. Gestem teatralnej królowej odrzuciła białą chustę, jaką chciano jej przesłonić oczy. To zbyteczna! Siostry miłosierdzia odsunęły się od niej na zawsze. Poczem dwóch żandarmów poczęło wiązać ją do słupa, o który wspierała się plecami.
„Powiedziano mi, — ciągnął dalej opowiadający — że, chcąc mnie pozdrowić, skinęła jeszcze ku mnie ręką, nim ją przywiązano. Alem nie dojrzał tego. Jużem nie mógł patrzyć. Było to zbyt przejmujące!“
O tem więc, co się działo następnie, dowiedział się od świadków naocznych. Trąbka i bębny grały wciąż. Freyą, niesłychanie blada, uśmiechała się ciągle, jakgdyby była pijana. Pióra jej kapelusza falowały miękko w lekkim powiewie przedświtu. Gdy wzięto karabiny do oka z odległości ośmiu metrów i wymierzono je prosto w serce, wówczas dopiero ogarnęła, jak się zdawało, całą okropność rzeczywistości. Krzyknęła, oczy jej wyszły z orbit: łzy spłynęły po policzkach. W dzikim porywie targnęła sznurami:
— Darujcie! Ja nie chcę umierać!
Podporucznik wzniósł szablę do góry i szybko nią skinął... Huknęła salwa.
Freya ugięła się, osunęła się po slupie i opadła na ziemię. Kule przecięły sznur, jakim była przywiązana.
Kapelusz spadł jej z głowy i potoczył się o kilka metrów opodal.
Z plutonu wystąpił podoficer z rewolwerem w ręku. Ostatni strzał — łaski. Stanął u skraju krwawej kałuży, jaka się rozlewała już dokoła straconej. Zagryzłszy wargi, pochylił się nad nią i końcem lufy rewolwerowej odchylił pukiel włosów, jaki jej spadł na ucho. Oddychała jeszcze. Strzelił prosto w skroń. Ciałem targnął ostatni dreszcz, a potem ogarnął je bezwład: Freya była trupem.
I znów rozległ się głos komendy. Kompanje sformowały się w kolumnę, poczem przy dźwiękach orkiestry przedefilowały przed zwłokami...
Freya pochowana została na cmentarzu w Vincennes na uboczu, przeznaczonem dla skazańców. Nie rzucono jej na grób ani kwiatu, ani napisu żadnego, krzyża nawet. Adwokat nie był pewien, czy zdołałby odnaleźć jej mogiłę, gdyby przypadkiem zaszła tego potrzeba.

Po przeczytaniu listu Ulises zapadł w bolesne odrętwienie. Więc Freya już nie żyła! Nie potrzebuje się więc już obawiać, że się pojawi na statku, gdy ten kiedyś znów zawinie do portu.
I te same rozbieżne uczucia poczęły nim znowu targać, tylko gwałtowniej, niż przedtem.
„Tylu ludzi — myślał — zginęło z jej winy! Zasłużyła na śmierć! Trzeba oczyścić morze od owych plugawiących je bandytów!“
A jednocześnie przychodziły mu na myśl wspomnienia neapolitańskie, wspomnienia owego życia haremowego, gdy się poił oszamiałającemi nektarami lubieży. Widział kochankę swą w całym przepychu rzeźbionej nagości, tańczącą upajające tańce wschodnie w starym salonie pałacu. Wiec ciało to, wymodelowane przez Naturę w chwili ekstazy, już nie istniało! Stało się więc tylko garścią butwiejących mięśni!
Nagle wydało się Ulisesowi, że dostrzega twarz zmarłej. Utkwiła w nim oczy, pełne pieszczot i błysków złośliwych. Jakby instynktem wiedziony, marynarz wpatrzył się w bladą skroń, muskaną czarującemi puklami swawolnych włosów. Ileż na tej skroni złożył był pocałunków, pełnych tkliwości i zachwytu. Aż nagle delikatna skóra, zrobiona jakby z płatków kamelji, pociemniała. Stała się ciemno-siną, krew z niej trysnęła... Widział już ją raz taką i z wyrzutem sumienia przypomniał sobie, jak ją uderzył wówczas w Barcelonie... Skroń się następnie rozwarta: pojawił się w niej otwór głęboki, obramowany krwią, kształtem przypominający gwiazdę. Ostatni strzał łaski przeciął straszliwe rozterki straconej.
Kapitana ogarnęło przerażenie na myśl, że ta krwawa wizja nie zatrze mu się nigdy w pamięci. Przez lata całe wlec się będzie za nim, jak straszny wyrzut sumienia.
Dni następnych na szczęście praca codzienna spędziła mu z myśli te smutne wspomnienia. „Dobrze zrobiono, że ją rozstrzelano, — mówił mu głos wewnętrzny. — Jakżebyś ty sam postąpił, zastanów się nad tem, gdybyś był członkiem trybunału? Zrobiłbyś to samo, co zrobili inni. Pomyśl o tych wszystkich, którzy przez nią zginęli. Przypomnij sobie, co ci pisał Toni“.
Istotnie w jednym z listów od byłego zastępcy, otrzymanym jednocześnie z listem adwokata, mowa była o straszliwych poczynaniach okrętów podwodnych na morzu Śródziemnem. Zdarzało się niekiedy, iż paru rozbitków po długich godzinach walki z żywiołem dobijało do brzegu; to znowu wyławiały ich czasem statki: dowiadywano się w ten sposób o niektórych zbrodniach niemieckich. Po większej części jednak lodzie z pasażerami i załoga, bywały topione i dopiero po wielu miesiącach trupy, zresztą niemożliwe do rozpoznania, wyrzucało morze na brzeg; po tych znakach domyślano się dramatów, jakie się rozgrywały na morzu.
Toni, widujący co tydzień prawie podobne upiorne znaleziska, kończył swój list zwykłemi prośbami: „Czemu upierasz się przy zamiarze przebywania na morzu? Twoja chęć zemsty jest nieziszczalna. Polegniesz, jeśli w dalszym ciągu będziesz chciał z nimi walczyć. Wiesz przecie, że wrogowie twoi oddawna cię poszukują; nie zdołasz się im stale wymykać. Wyrzeknij się morza. Wróć do żony albo przyjedź do nas. Na lądzie żyć będziesz, otoczony przepychem!“
Przez pewien czas Ferragut dzielił poglądy Toniego. Zwodnicze jego zamysły bezwzględnie musiały się zakończyć w sposób tragiczny.
Śmierć Frei wywarła nań wrażenie większe niż przypuszczał. Miał już ponure przeczucia; był pewien, że najbliższa jego wyprawa będzie ostatnią.
— Umrzesz, — powtarzał mu głos wewnętrzny. — Umrzesz, jeśli się nie wyrzekniesz morza.
I — rzecz właśnie najszczególniejsza — ów wewnętrzny głos niepokoju wydawał mu się tym samym głosem, który go popychał niegdyś do najszaleńszych przygód, tym samym, który mu w swoim czasie kazał pójść za Freyą, już po poznaniu jej niecnego zawodu.
Przeciwnie zaś głos rozsądku, jak dotychczas zawsze pełen umiarkowania i ostrożności, zalecał tym razem bohaterstwo i zimną krew: jego zdaniem, wartość moralna czynów więcej ważyła niż życie.
„Spokoju, Ferragucie; sprzedałeś statek i siebie samego za miljony. Powinieneś spełnić, coś przyrzekł, nawet, gdybyś miał za to zapłacić życiem. „Mare Nostrum“ nie może żeglować bez kapitana Hiszpana. Jeśli je opuścisz, trzeba będzie szukać na twe miejsce zastępcy. Zbiegniesz ze stanowiska pod wpływem strachu; zastąpi cię ktoś inny, co się będzie ważył na śmierć, by móc żywić rodzinę. To czyn pełen chwały! Ty zaś tymczasem będziesz mieszkał na lądzie, bogaty i bezpieczny. I cóż ty będziesz robił na lądzie, tchórzu?“
Egoizm nic na to nie umiał odpowiedzieć...
Dokonywała się w nim teraz głęboka przemiana moralna: cała dotychczasowa przeszłość wydawała mu się obecnie pustą i odartą z wszelkiego sensu.
Czyż bowiem wiedział, czego pragnął dotychczas! Z pragnień zaś, które rozstrzygały o jego czynach, czy choć jedno jeszcze w nim przetrwało?...
Złoto? Miał go w ostatnich czasach zdumiewająco wiele, za wiele wprost. A czyż był wskutek tego szczęśliwszy?... Sława? Jako marynarz nie mógł był nawet zamarzyć o większym rozgłosie. Imię jego stało się głośne na całem hiszpańskiem morzu Śródziemnem; najwytrawniejsi wilcy morscy uznać musieli jego zasługi...
Była prócz tego jeszcze miłość! Na myśl o niej Ferragut potrząsnął głową w zniechęceniu. Zaznał miłości i nie pragnął jej więcej. Utracił na zawsze uczucie wiernej towarzyszki życia, uczucie, jakie mogło mu było rozświetlić słodkim promykiem ostatnie lata życia. Jeśli chodziło o inną miłość, o tę szaloną, pełną żądz i romantyzmu, nadającą życiu cierpką ponętę, zmagania, — to tej zrzekł się i nie miał najmniejszej ochoty wsmakowywać się w nią na nowo.
Uczucie ojcostwa, silniejsze i trwalsze od miłości, mogło mu było wypełnić życie aż po jego schyłek... ale nie miął już syna!...
Zostawała więc tylko zemsta: w porównaniu jednak z innemi entuzjazmami, wiodącemi w owych chwilach tragicznych innych ku ołtarzom poświęceń, zemsta ta wydała mu się tak błahą, tak egoistyczną...
I w pośród owych rozmyślań przyszło mu na pamięć, wryło się w mózg, zasłyszane kiedyś zdanie: „Nie warto żyć życiem bez ideału“.
Ideal! Ta myśl opętała teraz Ferraguta. Innemi czasy byłby się niewątpliwie przyzwyczaił do monotonnego, lądowego życia; ale obecnie walka całego świata rozbudziła w nim drzemiące dotąd aspiracje... być może, marzenia naddziadów... Połowa świata walczyła teraz z drugą połową: z obu stron gwałtem i mordem broniono prawdziwych ideałów mistycznych.
Marynarz jednak między obu masami wrogów dostrzegał głęboką różnicę.
Jedni, z oczyma utkwionemi w przeszłość, chcieli przywrócić wszechwładztwo siły, świętość wojny, przystosować je do współczesnego życia. Inni budowali przyszłość, marzyli o świecie wolnych demokracyj, tolerancyjnych, pokojowo nastrojonych narodów.
Ferragutowi zdawało się, że słyszy swego stryja Trytona: przyszły mu na pamięć walki zażarte, o jakich mu opowiadał, pomiędzy ludami Północy a ludami Południa o posiadanie błękitnego płaszcza Amfitryty. On sam, Ferragut, był środziemnomorcem, a to, że kraj, na którego stokach się urodził, nie interesował się losami świata, nie znaczyło, by on sam miał patrzeć na to zmaganie się obojętny.
Powziął decyzję: zostanie na swem stanowisku i walczyć będzie o sprawę ras łacińskich i cywilizacji śródziemnomorskiej...
Ta nowa wiara zbliżyła go tembardziej do Caragola; pociągały go coraz bardziej niezachwiana złudzenia starca. Od czasu do czasu dopytywał się go, co myślał o przyszłych losach statku: chciał wiedzieć, czy kucharz bał się okrętów podwodnych.
— Niech się pan nie niepokoi, kapitanie, — odpowiadał stary. — Mamy potężnych opiekunów. Ktoby nam stanął na drodze, zginąłby niechybnie.
I, mówiąc to, wskazywał na święte obrazy, wiszące w kuchni na ścianie.

Pewnego rana Ferragut otrzymał rozkaz wyjazdu. Narazie udać się miał do Gibraltaru i wziąć tam ładunek statku, który jakieś okoliczności unieruchomiły w porcie. Stamtąd prawdopodobnie popłynąłby raz jeszcze do Salonik.
Nigdy dotąd kapitan „Mare Nostrum“ nie ruszał w podróż w tak wybornym nastroju. Miał wrażenie, że na zawsze zostawia na lądzie wspomnienia po rozstrzelanej kochance, które go co noc niemal gnębiły.
Z Marsylji skierował statek wprost na przylądek San Antonio. Oddalał się tym sposobem od brzegów, zapuszczając się na najbardziej odludne obszary morza Śródziemnego.
Pewnego wieczoru załoga dostrzegła jakieś góry, które oddal przyodziała w zwiewne błękitne szaty: była to wyspa Majorka. W ciągu nocy na czarnej linji widnokręgu błysnęły latarnie morskie Ivicy i Formentery. Że wschodem słońca pojawiła się ponad tonią morską pionowa czerwona plama, coś jakby język ognisty. Były to potężne zwały Mongo, przylądka Ferrariusa strożytności. U stóp góry stało domostwo naddziadów Ulisesa, gdzie spędził najcudniejsze dnie swej młodości...
Aż do wieczora „Marę Nostrum“ płynęło tuż przy brzegu. Kapitan znał ową część morza, jak gospodarz zna zazwyczaj swe własne stawy... Bawiło go prowadzenie statku ponad niebezpiecznem dnem morskiem... Widać było czasem skały podwodne, niemal sięgające samej powierzchni morza, tak, że, zdawało się, cudem unikano zderzenia. Niekiedy ledwie dwa metry dzieliły stępkę okrętu od ostrego złomu. Wnet jednak złote wody zabarwiły się na ciemno i statek płynął już ponad niezmierzonemi głębiami.
Jesienne słońce malowało różem żółtawe góry pobrzeża: góry suche a wonne, porosłe trawami, od których w oddal biły przejmujące zapachy. W wąwozach, przecinających coraz wybrzeże, widać było grupy białych domów.
Ferragut wpatrzył się w wieś swych dziadów. Toni tam mieszka teraz; być może z progu domostwa widzi przepływający parowiec; być może poznaje go nawet, zdumiony...
Jeden z oficerów Francuzów. stojący nieruchomo obok Ulisesa na mostku kapitańskim, począł się zachwycać w głos, przejęty pięknem świateł i morza. Na niebie nie było ani jednej chmurki; świat cały zarówno górą jak i dołem był barwy przejrzyście błękitnej; jedynie białe szlarki pian wzdłuż koronek wybrzeża i śródmorskiej oddali oraz szeroka złota droga słonecznych lśnień na wodzie odcinały się od jednostajności błękitu. Stado delfinów igrało dokoła statku, stanowiąc jakby orszak bogów morskich.
— Gdyby morze zawsze było takie, — rzekł kapitan — jakże cudnem byłoby życie marynarzy!
Załoga z pokładu przyglądała się ludziom na lądzie, którzy nadbiegali i stawali w gromadach, przypatrując się statkowi, przepływającemu tuż u wybrzeży.
Marynarze bretońscy, przywykli do stromych urwistych brzegów oceanu, do fal, wiecznie tłukących w nie taranami, dziwili się, że można żeglować tak blisko lądu. Byłoby to może nawet niebezpieczne, gdyby statkiem dowodził inny kapitan, nie tak dokładnie znający okolicę. Ale Ferragut bawił się opowiadaniem zgromadzonym na mostku oficerom o niebezpieczeństwach, jakie im tu groziły. Wskazywał zdradziecko ukryte skały podwodne. Tu rozbił się transatlantyk włoski, płynący do Bueonos-Aires... Tam dalej zatonął czteromasztowiec z całym ładunkiem... Ulises, wiedzący co do centymetra niemal, ile jest wody pomiędzy szpicem skał podwodnych a stępką jego statku, uważał sobie niemal za punkt honoru wyszukiwać dno najtrudniejsze do żeglugi.
Parowiec był właśnie w niebezpiecznej strefie morza Śródziemnego. Tu bowiem niemieckie okręty podwodne czatowały zdradziecko na konwoje statków francuskich i angielskich, ciągnące pod osłoną hiszpańskich pobrzeży. Dla Ferraguta przeszkody, jakiemi się jeżyło dno morskie, stanowiły najlepszą obronę przeciw ich napaści.
Wkrótce potem na tyle statku przylądek Ferrarius rozwiał się w lekką mgłę na horyzoncie. W oddali ciągnęły się teraz zbocza Mariny, cypel Huertas, port Alicante, cypel Santa Pola. Przed wieczorem „Marę Nostrum“ znalazło się na wysokości cypla Palos i, chcąc go okrążyć, musiało zapuścić się na pełne morze. Skręcić miano następnie na południowy zachód aż do cypla Gata... Nazajutrz „Mare Nostrum“ byłoby w Gibraltarze.
— Tu właśnie — rzekł Ferragut do jednego z oficerów — czyha zazwyczaj nieprzyjaciel. Jeśli nie spotkamy go przed zapadnięciem nocy, to dobijemy pomyślnie do celu.
Statek oddalił się od wybrzeża; ledwie teraz było widać niską i płaską linję brzegu. Tylko na przedzie rysował się wyraziście ostry grzbiet cypla, wyłaniający się z wód na kształt wyspy.
Na pokładzie pojawił się Caragol z tacą, na której stały dwie filiżanki wonnej kawy. Za żadną cenę nie odstąpiłby któremukolwiek z kuchcików zaszczytu usługiwania kapitanowi, gdy ten się znajdował na pokładzie.
— Cóż myślisz o naszej podróży, stary? — zapytał wesoło Ferragut, sięgając po kawę. — Dobijemy szczęśliwie?
Kucharz skinął głową wzgardliwie.
— Nic się nam nie stanie, jestem pewien — Ktoś czuwa nad nami i...
Przerwał nagle. Taca wypadła mu z rąk. zatoczył się jak pijany i wyrżnął brzuchem o burtę.
— Chryste z Grao!
Ferragutowi wypadła również z ręki filiżanka, jaką już do ust podnosił; oficer Francuz, siedzący na ławce, zgiął się we dwoje. Sternik zdziwiony i przestraszony, uchwycił się z całej siły za ster.
Statek zatrząsł się z całej siły od stępki aż po czubki masztów, od dziobu aż po rufę, jakgdyby niewidzialne cęgi chwyciły go i wstrzymały nagłe w biegu.
Kapitan usiłował wyjaśnić sobie, co się stało:
„Natknęliśmy się niewątpliwie na skalę podwodną, o jakiej nie wiedziałem, — rzekł sobie w duchu; — coś, czego niema na mapach...“
W mgnieniu oka jednak rzecz się wyjaśniła. Straszliwy grzmot pioruna rozległ się nagle w ciszy wieczoru. Na przedzie statku wzbił się w górę słup żółtych dymów, z którego buchnął i rozsypał się snop czarnych przedmiotów, szczątków zszarpanego drzewa, strzępków blachy, płonących sznurów.
Ulises nie wątpił już dłużej: statek ugodzony został torpedą. Wlepił więc wzrok pełen niepokoju w powierzchnię wody.
— Tu, tu! — krzyknął, wskazując ręką.
Dostrzegł był właśnie leciutki ślad peryskopu na wodzie, niewidoczny jeszcze dla nikogo z pośród ludzi załogi.
Zbiegł a raczej zsunął się po schodkach z mostku kapitańskiego na pokład i podbiegł na tył okrętu.
— Tu!... Tu!... — krzyczał.
Trzej kanonierzy, spokojni, flegmatyczni, stali obok działa; przesłonili oczy dłońmi, usiłując dojrzeć punkt, na jaki wskazywał komendant.
Żaden z nich nie zwrócił uwagi, że pokład zaczynał się zwolna nachylać... Włożyli pierwszy nabój w lufę, a celowniczy poszukiwał wzrokiem drobnej czarnej laski peryskopu, zagubionej w falowaniu wody.
I znów okręt zatrząsł się pod nowym ciosem, równie silnym jak i poprzedni. Zajęknął cały w przedśmiertelnym dreszczu. Blachy żelazne drżały i rozpadały się na spojeniach. Nity i śruby leciały w powietrze. W centrum statku rozwarł się nowy krater, skąd znów buchnął w powietrze snop porwanych na strzępy ciał ludzkich i dymu.
Kapitan zdał sobie sprawę, że już nie sposób się bronić. Czuł, że pod stopami dokonywa się kataklizm: woda z głuchym rykiem poczęła się wdzierać zapienioną kaskadą w przestrzeń wolną pomiędzy stępką a pokładem, miażdżąc wszystko po drodze, łamiąc przegrody, rwąc z zawias drzwi bezpieczeństwa. Kadłub okrętu, wypełniony powietrzem, lekki i unoszący się dotąd na wodzie, stawał się teraz ołowianą trumną, pełną wody; poczynał tonąć.
Padł pierwszy pocisk działowy. W huku wystrzału posłyszał jednak Ferragut nutę jakby ironji. Sam jeden zdawał sobie naprawdę sprawę ze stanu rzeczy.
— Do łodzi! — krzyknął. — Kto żyw do łodzi!
Pokład nagle zatrząsł się gwałtownie. Były to ostatnie drgawki przedśmiertne machin; z komina wzbił się kłębami dym gęsty i czarny jak atrament. Na pokład wybiegli palacze okrętowi; w twarzach ich, czarnych od sadzy, oczy błyskały przerażeniem. Zalew, łamiący stalowe przegrody, poczynał się już wdzierać do kotłowni.
— Do łodzi!... Łodzie na morze!
Nie troszcząc się ani na chwilę o siebie, kapitan z myślą jedynie o ocaleniu załogi, krzykiem rzucał rozkazy.
Nie przeszło mu nawet przez myśl, by sam miał opuścić okręt. Zresztą nieprzyjaciel, kryjący się dotąd w wodnej topieli i obserwujący stamtąd swe dzieło zniszczenia, mógłby się we właściwej chwili pojawić... Być może począłby w łodziach ratunkowych poszukiwać kapitana Ferraguta, by wziąć go do niewoli i chełpić się potem jeńcem... Nie! Wołałby raczej śmierć.
Marynarze przygotowali już dwie łodzie i zamierzali je spuścić na morze, gdy nagle z obłąkańczą szybkością kataklizmu przyrody dokonała się katastrofa: zagrzmiał wybuch przerażający, zdający się świat cały obracać w niwecz. Ferragut poczuł, jak pokład ucieka mu z pod stóp. Spojrzał dookoła siebie. Przód statku już nie istniał, znikł pod wodą i po pokładzie toczyła się z rykiem fala, miażdżąca wszystko zapienionym wałem. Rufa zaś zważyła się nagle i jęła się unosić ku górze, ku górze... Wnet stała się szczytem pagórka, na którym powiewał jeszcze czerwono-złoty język bandery.
Ulises, chcąc się uchronić od upadku, usiłował uczepić się liny, belki jakiejś, jakiegoś przedmiotu stałego; próżno się jednak czepiał czegokolwiek: poczuł, jak go chwyciło coś, porwało, uniosło w ryczącą, szarpaną wirami pomrokę. Trupi zamróz odjął mu siły w członkach. Oczy poprzez zawarte powieki widziały teraz niebo w czerwieni, niebo malowane krwią, usiane czarnemi gwiazdami. W pomroce tej całe ciało targały mu stokrotne wiry, a w uszach waliły młoty. Miał wrażenie, jakby się olbrzymia przepaść otwarła aż do dna morskiego i jakby waliły się w nią wszystkie wody oceanów, czyniąc potworny wir, w którego środku on był właśnie.
„To już śmierć... śmierć!“ — pomyślał.
Ale choć się na śmierć gotował, począł przecież rozpaczliwie poruszać nogami, usiłując się wydrzeć z zimnego uścisku zdradliwych wód. Poczuł też wnet, że już nie leci w dół, lecz, że się wznosi i wkrótce potem mógł już otworzyć oczy: wydobył się na powierzchnię.
Nie miał zgoła pojęcia, jak długo był w wodnej otchłani. Prawdopodobnie kilka minut zaledwie, dłużej bowiem nie wytrzymałby pod wodą bez oddechu... Zdumiony był zmianami, jakie się dokonały w tak krótkim czasie.
Wydało mu się, że już jest noc. Być może, iż w górnych warstwach atmosfery lśniły jeszcze ostatnie promienie słońca: tu jednak, bezpośrednio nad powierzchnią wody ogarniała go szara pomroka zmierzchu, jakby słabe piwniczne pomrocze.
Powierzchnia wód, która z pokładu przed kilku minutami wydawała się wygładzoną płaszczyzną, teraz zorana była bałwanami, które chwilami rzucały czarne mroki na rozbitka. Każdy z nich wydawał się pagórkiem, wyrastającym mu przed oczyma i ograniczającym pole widzenia do paru metrów. Wznosząc się chwilami na grzbiecie bałwana, mógł szybkim rzutem oka ogarnąć bezludne morze, na którem nie było już widać smuklej sylwety parowca. Tłukły się tylko po wodach rozsiane drobne czarne punkty; niektóre a pośród nich płynęły bezwładnie z prądem, inne wznosiły ramiona ku niebu. Błagały niewątpliwie o ratunek. ale pustynia wodna albo głuszyła najrozpaczliwsze krzyki, albo też zmieniała je w słabe zaledwie poszmery.
Z „Mare Nostrum“ nie było widać nic, nawet szczytu komina, nawet wierzchołka masztu: otchłań pożarła wszystko... Ferragutowi wydało się przez chwilę, że statek jego nigdy wogóle nie istniał.
Podpłynął do jakiejś belki, unoszącej się w pobliżu na falach, i wsparł się o nią rękoma. Mógł był godzinami całemi przebywać w wodzie, z warunkiem jednak, by mu nie ciężyło ubranie, by brzeg był blisko, by miał wreszcie pewność, że zdoła dopłynąć do lądu, skoro tylko zechce... Teraz jednak musiał się utrzymywać na wodzie w ubraniu: trzewiki mu ciężyły tak, jakby były z ołowiu.
A wkoło woda! Nigdzie na widnokręgu nie widać statku, któryby go zabiał na pokład... Telegrafista pokładowy, zaskoczony katastrofa, znienacka, nie zdążył sygnalizować niebezpieczeństwa.
Musiał też Ferragut wymijać szczątki okrętowe. Usuwać się musiał z drogi unoszonym przez fale beczkom: gdyby uderzył głową o jedną z nich, utonąłby niewątpliwie odraza.
Nagłe pomiędzy dwoma bałwanami dojrzał coś nakształt oślepłego potwora, bijącego wściekle płetwami o wodę... Przepłynął obok Ferraguta i wówczas dopiero zdał on sobie sprawę, że był to przecież człowiek. Ale tamten już się oddalił: wtedy też Ferragut rozpoznał w nim wuja Caragola.
Starzec płynął, jak pływają szaleńcy lub ludzie pijani: za każdym zasięgiem zdobywał się na nadludzki wysiłek, wynurzając się do pół ciała gdyby mógł coś dojrzeć, i, sądząc, że płynie do brzegu, zapuszczał się, nie wahając się ani przez chwilę, coraz dalej na pełne morze.
— Święty Wincenty! — ryczał, płynąc. — Chryste z Grao!
Próżno go kapitan począł nawoływać. Nie po słyszał wołania i płynął dalej z niezachwianą wiarą, wznosząc coraz modlitewne okrzyki i jęcząc głucho w wysiłku.
Beczka jakaś pojawiła się na grzbiecie bałwana. Na drodze stanęła jej głowa starca. Trzask... „Święty Wincenty!“ I zakrwawiona głowa Caragola, zachłysnąwszy się słoną wodą, znikła z powierzchni morza.
Ferragut nie usiłował nawet puścić się ku brzegowi. Ląd był zbyt daleko, by starczyło siły ramion ludzkich: nie sposób nawet zamarzyć. Z łodzi zaś ratunkowych nie ocalała ani jedna... Jedyną nadzieją, złudzeniem chyba raczej było, iż okręt jakiś spostrzeże i ocali rozbitków.
Przez chwilę sądził, że się iści owa nadzieja. Z grzbietu bałwana dojrzał jakiś statek, czarny, długi, ledwie widny nad wodą, bez masztów ani kominów, krążący zwolna pomiędzy szczątkami. Rozpoznał w nim okręt podwodny. Na grzbiecie okrętu widać było czarne sylwety ludzkie. Zdawało mu się, że posłyszał wolanie;
— Ferragut!... Gdzie jest kapitan Ferragut.
A, nie! raczej śmierć! I przywarł, wyciągnąwszy się wzdłuż do belki, z pochyloną ku dołowi głową, jak topielec.
Wnet potem zapadła noc. Posłyszał inne krzyki, ale tym razem były to wołania o pomoc, krzyki przerażenia, wezwania śmierci. Ci, co rzekomo mieli ratować, jego tylko szukali; innych pozostawili własnemu losowi.
Utracił rachubę czasu. Ogarnął go i obezwładnił śmiertelny chłód. Skostniałe, ścierpłe ręce odpadały same od belki; jedynie nadludzkiemi wysiłkami woli udawało mu się znów za nią pochwycić.
Inni rozbitcy zdołali przezornie w pierwszych chwilach katastrofy nałożyć pasy bezpieczeństwa. Przedłużą dzięki nim o kilka godzin konanie. Może zdołają się utrzymać na wodzie do świtu, może odnajdzie ich potem jakiś statek... ale on!
Nagle na pamięć przyszedł mu Tryton... Stryj przecież zginął również w wodzie: zwykły to był w jego rodzinie los najodważniejszych. Przez wieki całe morze było mogiłą Ferragutów: nie darmo zwali je „naszem morzem“.
Zaczął myśleć, że może prądy wodne powlokły Trytona aż na miejsce, gdzie sam był teraz. Może go miał właśnie pod stopami... pod temi stopami, co go ciągnęły teraz w głąb z nieprzepartą siłą... Ręce, bezsilne już, odpadały same od belki.
— Stryju!... Stryju!
Wydało mu się, że w krzyku tym brzmiały te same tony lękliwe co wówczas, gdy — dzieckiem jeszcze nawoływał Trytona, gdy ów uczył go pływać. Rękoma niespokojnie szukał owego muskularnego korpusu, głosu o uśmiechniętej twarzy i zmierzwionych włosach, — napotkał jednak tylko zimną, chwiejącą się na fali drewnianą belkę.
Utrzymywał się przecież z uporem na powierzchni, walcząc przeciw sennemu odrętwieniu, jakie doradzało mu puścić się chwiejnej podpory i opaść na dno, gdzieby zasnął... zasnął na wieki! Trzewiki i odzież ciągnęły go pod wodę z coraz wzmagającą się siłą. Jakby całun niesłychanie ciężki, ciągnący się aż hen, na dno morza. W rozpaczy podniósł oczy ku górze i spojrzał na gwiazdy... Tak wysoko! Gdyby można było uchwycić się jednej z nich, jak się teraz czepiał rękoma belki!...
Rozbudziło go nagle uczucie wstrętu... Tak mu się wydało przynajmniej. Widać, zanurzył się już wraz z głową, czego nie zauważył w odrętwieniu... Gorzka ciecz poczęła mu zalewać usta.
Wynurzył się raz jeszcze z niesłychanie bolesnym wysiłkiem i spojrzał znowu w niebo... Było teraz nie ciemno błękitne, lecz czarne, jakby zalane atramentem, gwiazdy wydały się kroplami krwi. Nagle doznał wrażenia, pewności niemal, że nie jest sam; spuścił oczy... Istotnie ktoś był obok niego, kobieta!...
Kobieta jakaś, biała jak żagiel, jak piana wodna... naga... Zielone włosy strojne były w fosforyzujące perły i korale; dostojny uśmiech królowej, uśmiech bogini podkreślał bardziej jeszcze majestatyczność djademu.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła do piersi, do łona o olśniewającej bieli perłowej masy...
Otoczyła ich atmosfera zwarta, zielonawa, od której na blade ciało padały lśnienia, podobne do świateł w grotach morskich...
W potężnym, władczym pocałunku blade jej lista przywarły do warg tonącego. Ów zaś poczuł słonawy posmak śliny tamtych ust, lejącej się weń niepowstrzymanym potokiem. Wydało mu się, jakby całe jego jestestwo się rozwierało: wszystko życie owej białej zjawy lało się weń nakształt płynnej masy.
Nie mógł już ani patrzeć, ani mówić. Oczy zamknęły się, by się już nigdy nie rozewrzeć; rzeka gorzko-słonej wody płynęła mu do gardła...
A przecież nie przestał się wpatrywać w tę, co go tuliła do się w coraz to potężniejszym uścisku, w ową istotę, utkaną z jasności, co się weń wpatrywała zielono-modremi oczyma, pełnemi razem smutku i miłości...
I opadał tak poprzez nieskończone warstwy topieli, bezwładny i bezwolny, a pod czaszką krzyczał mu głos, jakby wreszcie rozpoznający boginię, co mu się pojawiła:
— Amfitryte!... Amfitryte!...

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.