Mare nostrum/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŻEGNAJ! ŚMIERĆ MNIE CZEKA!

Nim Ferragut wyjechał z Barcelony, rana na ramieniu już mu się prawie zabliźniła. Dzięki ostrożnym odpowiedziom Toniego i jego samego na pytania karabinjerów uniknięto dalszych nieprzyjemności. „Nie wiem nic. Nicem nie widział!“ kapitan udał najzupełniejszą obojętność, gdy mu opowiadano o znalezionych tej-że nocy zwłokach mężczyzny, Niemca z wyglądu, przy którym jednak nie znaleziono żadnego dowodu, żadnej poszlaki, jakaby pozwoliła na stwierdzenie osobistości. Trupa owego znaleziono na nabrzeżu w znacznej odległości od punktu, gdzie „Marę Nostrum“ stało na kotwicy. Władze niczego pozatem dowiedzieć się nie zdołały i, przypuszczając, że była to jakaś tajemnicza rozprawa pomiędzy wychodźcami, złożyły sprawę do akt.
W ciągu następnych miesięcy Ferragut w dalszym ciągu żeglował wraz z grupą innych statków, aprowidując wojska sojusznicze na Wschodzie. Depeszą szyfrową wzywano go bądź do Marsylji, bądź do jednego z portów na Atlantyku, jak Saint-Nazaire, Quiberon lub Brest.
Podróże te nie przypadały Ferragutowi do smaku; płynąć w szeregach, po żołniersku, zmniejszać ustawicznie szybkość parowca, by utrzymywać się na równej linji z ciężkiemi statkami towarowemi, niezdolnemi do przekroczenia dziesięciu mil na godzinę, — wszystko to go irytowało. Co go jednak gniewało jeszcze bardziej, doprowadzając niemal do rozpaczy, to to, iż słuchać musiał rozkazów komendanta konwoju, częstokroć starego, przywykłego do rozkazywania marynarza.
Przybiwszy też do portu w Marsylji, oświadczył pewnego dnia władzom morskim, że, jak to postanowił nieodwołalnie, w podobnych warunkach nie wyruszy na morze. Cztery podobne wyprawy obrzydziły mu już życie. Bojaźliwsi komendanci statków, nie odważający się na opuszczenie portu bez eskorty torpedowców, znajdowali może szereg stron dodatnich w takich warunkach; on jednak czuł się bodaj bezpieczniejszy, gdy żeglował sam jeden; zręczność osobista i znajomość śródziemnomorskich dróg okrętowych zdawały mu się najlepszemi z zapewnień bezpieczeństwa.
Z prośbą tą się zgodzono. Był właścicielem okrętu; obawiano się też utracić jego współpracę w czasach właśnie, gdy środki przewozowe stawały się coraz rzadsze. Pozatem „Mare Nostrum“ ze względu na swą szybkość nadawało się do użycia w poszczególnych wyjątkowych wypadkach, gdy chodziło o pośpiech.
Ulises musiał zostać kilka tygodni w Marsylji w oczekiwaniu na ładunek pocisków.
Pewnego rana około godziny dziewiątej ubierał się właśnie w swej kajucie, by zejść na ląd, gdy we drzwiach stanął Toni.
Młodszy oficer był jednocześnie jakby onieśmielony i nasrożony.
— Ona jest tu, — rzekł lakonicznie.
Ferragut spojrzał nań pytająco: „Kto taki, co za ana!“
— Któż chcesz, żeby to był... Ta z Neapolu! Ta szatańska blondyna, co nam przynosi nieszczęście... Ciekawym, czy ta czarownica każę nam tu znowu tkwić przez całe tygodnie, jak wówczas.
Poczem zaczął się tłumaczyć, jakgdyby popełnił jakieś wykroczenie służbowe. Ze statku rzucona była kładka na nabrzeże i kto chciał, mógł wejść na pokład. Nie lubił on tego sposobu stawania na kotwicy, umożliwiającego ciekawskim, nieraz niepożądanym zaglądania na statek. Gdy spostrzegł, kto do nich przybył w odwiedziny, dama ta była już na pokładzie, w pobliżu kajut.
— Pamiętała dobrze, którędy się idzie do salonu, i chciała się wprost tam dostać: udało mi się jednak szepnąć Caragolowi, by ją zatrzymał chwilę... i przyszedłem cię uprzedzić.
— Chryste! — szepnął Ferragut. — Chryste!
Zdumiony nie był w stanie nic więcej wymówić. Wnet jednak porwała go wściekłość...
— Wyrzuć ją stąd!... Niech ją dwóch ludzi weźmie pod ręce i sprowadzi na nabrzeże.
Tomi nie ruszył się z miejsca, wahając się, czy ma spełnić podobny rozkaz; popędliwy Ferragut więc wybiegł z kajuty, by samemu zarządzić usunięcie niepożądanego gościa.
W chwili jednak, gdy wchodził do salonu, drugi wchodził tam właśnie drzwiami, prowadzącemi na pokład. Był to Caragol, usiłujący zagrodzić drogę kobiecie; ta zaś, korzystając z krótkowzroczności kucharza, prześliznęła się zwolna pomiędzy nim a odrzwiami.
Spostrzegłszy kapitana, Freya podbiegła doń z wyciągniętemi ramionami.
— Ty! — zawołała wesoło. — Wiedziałam, że tu jesteś, mimo, że mi mówiono co innego. Serce mi to powiedziało... Dzień dobry, Ulisesie.
Caragol spojrzał błagalnie ku Toniemu; z kobietami nigdy żadnego rozkazu spełnić nie można... Toni ze swej strony czuł się też skrępowany, Freya bowiem cały czas poglądała nań nionawistnie.
Obaj wnet znikli. W jaki sposób się stąd wycofali, Ferragut nie umiałby był wyjaśnić, ale rad był temu nieomal. Bał się, że Freya może wobec nich potrącić o jakieś wspomnienia z przeszłości.
Stał i poglądał na nią długą chwilę. Rysy jej przeistoczyły się jakoś niezwykle; twarz cała była chorobliwie wybladła, nos wydawał się teraz znacznie cieńszy i dłuższy; oczy, podkrążone ciemnemi sińcami, silniej błyszczały w orbitach.
Oczy te, wpatrzone w kapitana, stały się teraz pokorne i błagalne.
— Ty! — wykrzyknął wreszcie w podziwie Ulises. — Ty! Co ty tu robisz?...
Freya odrzekła z pokorą niewolnicy:
— Dowiedziałam się, że tu jesteś i przyszłam do ciebie. Możesz mnie bić, jak ostatnim razem: gotowam znieść wszystko, byś mi tylko pozwolił zostać przy sobie... Ratuj mnie. Ulisesie; zabierz mnie z sobą... Błagam cię o to jeszcze usilniej, niż, w Barcelonie.
— Skąd się tu wzięłaś!
Zrozumiała, że kapitan dziwi się, skąd się wzięła tu, w kraju nieprzyjacielskim; że niepokoi go statku.
Rozejrzała się, chcąc się przekonać, czy są istotnie sami.
— Doktorka mi tu kazała jechać i „pracować w portach. Tobie tylko zawierzyć mogę tę tajemnicę.
Zwierzenie to oburzyło Ulisesa.
— Ruszaj stąd! — krzyknął wściekły. — Nic nie chcę o tobie wiedzieć... Nic mnie twoje sprawy nie obchodzą, nie chcę ich znać... Precz! Pocoś tu przyszła!
Ona jednak nie miała najmniejszego zamiaru go posłuchać. Zamiast wyjść, padła przygnębiona na kanapkę w salonie.
— Przyszłam — zaczęła — prosić cię, byś mnie ratował. Błagam cię o to po raz ostatni... Śmierć mnie czeka; wiem, że jeśli ty mi ręki nie podasz, skończę niezadługo: „moi“ zemszczą się na mnie... Broń mnie, Ulisesie! Nie każ mi wracać na ląd: boję się!... Byłabym tak bardzo bezpieczna, tu u twego boku!...
W oczach jej malowało się najwyższe przerażenie.
— Doktorka jest mi obecnie wrogiem... Gdy niegdyś tak się inna, opiekowała, obecnie porzuca mnie, jak istotę bezużyteczna., której się trzeba pozbyć. Jestem przekonana, że przywódcy nasi wydali już na mnie wyrok... Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, w jaką wściekłość wpadła doktorka, gdy za powrotem z podróży powiedziano jej o śmierci jej wiernego Karola. Musiała gniew swój wywrzeć na kimś: mnie też uczyniła odpowiedzialną za wszystkie owe nieszczęścia. Przezemnie cię poznała, dzięki mojej pomocy wplątano cię w sprawy „służby**. Odtąd jedynie myśl, że się pomści na tobie, wywołać mogła uśmiech na jej usta, się, że nazwisko twe doniosła władzom najwyższym, że wie o rozkazach, jakie wydano w związku z twą sprawą; sypały się z jej ust pogróżki pod adresem twoich wspólników. A ja niewątpliwie do nich należę: czyż bowiem nie ośmieliłam się brać ciebie w obronę! A nadto nie chciałam nigdy należeć do tych, co ci życzyli śmierci. W kilka tygodni potem doktorka stała się znów dla mnie niezmiernie czuła. Oświadczyła mi, że mam być wysłana do Francji do obserwowania ruchu okrętowego w portach. Pasport był już gotów. Liczono na mój spryt... i na urodę, dzięki której zdobędą stosunki śród oficerów marynarki. Chciałam początkowo odmówić. Francja posiada ścisłe dane o przebiegu mej służby w czasach przedwojennych. Nie mogę mieszkać tu, nie narażając się na niebezpieczeństwo... Alem się nie była w stanie długo opierać. Cóż bowiem pocznę! Już nawet woli własnej nie mam: „służba“ zrobiła ze mnie automat... I oto w takich warunkach tu przybyłam: czuję, że z każdym dniem zbliżam się ku śmierci, a jednak spełniam polecenia, jakie mi narzucono; usiłuję nawet stać się użyteczną, by opóźnić moment zemsty...
— Jakim sposobem zdołałaś się przedostać do Francji? — zapytał kapitan Ferragut, nie zwracając uwagi na wyraz boleści, malujący się na twarzy Frei.
Wzruszyła ramionami. W tym „zawodzie“ łatwo się zmienia narodowość. Obecnie była obywatelką jednej z republik południowo-amerykańskich. Doktorka dostarczyła jej wszystkich dokumentów, potrzebnych na granicy.
— Ale tu — ciągnęła — mocniej mnie w ręku trzymają, niż gdybym była w więzieniu. Umożliwiono mi tu wjazd, ale wyjechaćbym bez ich pomocy nie mogła. Jestem całkowicie w ich mocy... Co ze mną zrobią?... Niejednokrotnie strach podszeptywał mi rozpaczliwe decyzje: myślałam już, by się samej oskarżyć, stawić się przed władzami francuskiemi, opowiedzieć im dzieje życia, zwierzyć, im wszelkie tajemnice, jakie posiadam. Ale boję się swej przeszłości; o zbyt wiele zbrodni ten kraj mógłby mnie oskarżyć. Może wziętoby pod uwagę, żem się dobrowolnie przyznała do winy i może nie skazanoby mnie va śmierć; ale w takim razie czekają mnie ciężkie roboty, więzienie... włosy krótko obcięte, gruba odzież więzienna, przymus milczenia, głód być może i zimno!... Musisz mnie zrozumieć: boję się tego wszystkiego... Nie, raczej śmierć!... Więc żyję dniem dzisiejszym, unikam myśli o jutrze, szczęśliwa, gdy mam pewność, żem jeszcze przez parę dni bezpieczna... Wreszcie gdym się dowiedziała, żeś przybył, nadzieje we mnie ożyły. Ulisesie; musisz mnie zabrać ze sobą. Na statku żyć będę mogła zapomniana przez wszystkich, jakgdybym była umarłą... A jeśli nie mógłbyś znieść obecności mej tu obok siebie, to wywieź mnie gdzieś daleko od Francji, zostaw mnie w jakimś kraju dalekim... Nie wytrzymam dłużej w tem straszliwem osamotnieniu, na ziemi wrogów, zmuszona do posłuchu, jak zwierz w klatce, kłuty włóczniami po przez kraty... I boję się, tak strasznie się boję... Nie chcę umierać, Ulisesie!... Jeszczem na to za młoda. Przerażenie mnie ogarnia na myśl, że mogą mnie rozstrzelać!... Są chwilę, gdy mi się wydaje, że ktoś śledzi mnie, że mnie szuka... Może poznano mnie i wyczekują chwili, by mnie ująć w czasie roboty. Pomóż mi, pomóż mi stąd wyjechać; tu mnie śmierć pewna czeka. Ja im zrobiłam tyle złego!...
Uniosła się zwolna i, wyciągnąwszy ramiona, szła ku Ferragutowi, jakby błagając go o opiekę, korna razem a pełna pieszczot, każdym ruchem pragnąca go oczarować i usidlić.
— Zostaw mnie! — krzyknął. — Nie zbliżaj się do mnie! Nie dotykaj mnie!
Gniew go porwał nagły, podobny jak wówczas w Barcelonie; gotów był znowu się porwać na nią. Natarczywość tej awanturnicy doprowadzała go do wściekłości: niedość-że jej było, że już raz wyrządziła mu krzywdę tak okropną. Jeszcze go tu chce skompromitować?
A mimo to uczucie może chłodnej litości pozwoliło mu się opanować; zaczął mówić z odcieniem dobroci w glosie.
Jeśli do tej ucieczki potrzeba jej pieniędzy, to jej da, ile zapragnie. Dość, by wymieniła sumę; gotów był zrobić wszystko, co zechce, prócz jednej tylko rzeczy: nie chce z nią żyć. By jej zapewnić przyszłość i byle nigdy już jej nie widzieć więcej, gotów jej dać kwotę bardzo znaczną.
Freya zaprotestowała ruchem ręki właśnie w chwili, gdy Ferragut zaczynał już żałować swych propozycyj... Z jakiej racji miałby być tak hojnym dla kobiety, której widok przypominał mu o śmierci syna? Cóż ostatecznie było między nimi wspólnego?... Czyż niedość drogo zapłacił był krzywdą własną za te niecne miłostki neapolitańskie.
A wreszcie nie był nawet pewien, czy tym razem mówi prawdę, czy znów nie zmyśla. Była przecież wcielonem kłamstwem. Nie wiedział nawet, jak się naprawdę nazywała i jaka była jej przeszłość?...
— Ruszaj stąd! — rzekł z groźbą w głosie. — Zostaw mnie w spokoju!
Widząc, że go nie chce posłuchać, wyciągnął do niej mocne ręce siłacza. Gotów ją był chwycić i wynieść ze statku jak niepotrzebny ciężar... Ale mu się zrobiło wstyd. Nie był w stanie pomyśleć bez smutku o uniesieniu swem wówczas, w Barcelonie. Nie będzie przecież wzorem zawodowych sutenerów, umiejących się pastwić nad kochankami, maltretować jej za każdem spotkaniem.
Gdy więc Freya, nie myśląc odchodzić, padła w przygnębieniu na kanapę, on sam, chcąc przeciąć rozmowę, uciekł z salonu.
Wbiegł do kajuty swej i gwałtownie zatrzasnął drzwi za sobą. Freya porwała się, chcąc biec za nim, ale już było zapóźno: Ulises zasunął zasuwkę.
Freya w rozpaczy pięściami zaczęła bić w drzwi aż do bólu.
— Ulisesie, otwórz!... Posłuchaj!..
Krzyk jednak na nic się nie przydał. Wreszcie wybuchła płaczem. Czuła się słaba i bezbronna jak opuszczone dziecko; siła woli ją opuściła; zdawało się, że już zdolna jest chyba tylko do płaczu, wyrzekań i skarg.
Przesuwała rękoma po drzwiach, macając wypukłości i gładkie powierzchnię, jakgdyby w przypuszczeniu, że znajdzie szczelinę, przez którą zdołałaby się przecisnąć poza zaporę, do człowieka, który się tam ukrył przed nią.
Instynktownie niemal uklękła i przywarła ustami do dziurki od klucza.
— Panie mój! — błagała jak żebraczka. — Otwórz... Nie opuszczaj mnie! Pomyśl, że jeśli się nademną nie ulitujesz, to mnie śmierć czeka!
Ferragut posłyszał i, chcąc uciec przed temi skargami, cofnął się aż w głąb kajuty. Następnie, otworzywszy okrasie okienko, wychodzące na pokład, kazał jednemu z majtków poszukać swego zastępcy.
— Don Antoni... Don Antoni! — rozległ się powtórzony po kilkakroć okrzyk.
Toni podszedł do okienka; posypały się nań wyrzekania rozżalonego kapitana.
— Czemużeście mnie zestawili samego z tą kobietą?... Musicie ją niezwłocznie usunąć ze statku, choćbyście mieli użyć siły. Rozkazuję wam!
Młodszy oficer odszedł niepewnym krokiem. Rozkaz wydał mu się trudny do wykonania; począł nerwowo kręcić brodę.
— Ratuj mnie, mój umiłowany! — szeptał z poza drzwi błagalny głos. — Zapomnij, kim jestem... Myśl tylko o tej z Neapolu, o tej, którą poznałeś w Pompei... Wspomnij o chwilach naszego wspólnie przeżytego szczęścia; przypomnij sobie, żeś mi przyrzekł nigdy mnie nie opuścić.
Głos zamilkł na chwilę. Z poza drzwi Ferragut posłyszał zbliżające się kroki. To Toni wykonywał rozkaz.
Błaganie ozwało się znowu po chwili, głuche, jakby skupione w sobie, uporczywe:
— Więc aż tak mnie nienawidzisz? Przypomnij sobie, iłem ci dala szczęścia: sameś mi mówił, żeś nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy. Gdybyś zechciał, wskrzesiłabym ci przeszłość. Niema rzeczy, którejbym nie zrobiła, — wiesz przecie o tem dobrze, — by cię napoić słodyczą, I to ty chcesz mnie zgubić!
Rozległ się jakiś stuk o drzwi, a potem odgłosy szamotania się: to Toni wszedł wraz z Caragolem.
— Dość tego, proszę pani! — Toni zdobył się na ton niezwykle srogi, chcąc nim osłonić wzruszenie. — Czy pani nie zdaje sobie sprawy, że kapitan nie chce pani widzieć... Czy nie pojmuje pani, że odwiedziny pani są mu nie na rękę!... Proszę wstać!
Chciał jej pomóc, by wstała, chciał ją oderwać od zamka, do którego przywarła ustami. Freya jednak odtrąciła bez wysiłku muskularnego marynarza.
Toniemu brakło sil i odwagi. Strach go ogarniał na widok, jak była piękna... „A, nie! Niechże kto inny ją stąd usuwa!“
— Ulisesie, wyrzucają mnie! — krzyknęła Freya. — I ty na to pozwalasz, kochanie moje!... Ty, coś mnie tak przecie miłował!
Zamilkła na kilka chwil po tym rozpaczliwym wykrzyku. Drzwi jednak uparcie były zamknięte.
— Żegnaj! — ciągnęła niskim, zgłuszonym przez łkanie głosem. — Nie zobaczysz mnie już nigdy więcej... Śmierć mnie czeka: serce mi to mówi... I to przez ciebie umrę!... Może zapłaczesz kiedyś na myśl, że mogłeś mnie był ocalić...
Ktoś trzeci się wdał teraz i usiłował wyrwać Freyę z jej upartego bezwładu. Był to Caragol, ubłagany spojrzeniami młodszego oficera.
Pomógł jej powstać, ona zaś już go nie odtrącała, jak wprzódy Toniego. Przygnębiona, zalana łzami, ustępowała teraz pod namowami kucharza.
— Chodźmy stąd, dobra pani! — powtarzał. — Trzeba zapanować nad sobą; niechajże pani już nie płacze... O wszystkiem się zapomina na tym padole łez...
Ujął obie dłonie Frei w potężną łapę, drugą zaś objął ją wpół i począł zwolna pociągać ją ku wyjściu.
— Winniśmy wierzyć w Boga, — ciągnął. — Poco przychodzić tu do kapitana, który przecież żonę ślubną ma tam, w swej ojczyźnie... Tylu jest innych mężczyzn, wolnych, z którymi może pani przestawać, nie popełniając grzechu śmiertelnego.
Freya go jednak nie słuchała. Od drzwi raz jeszcze odwróciła głowę i po raz ostatni usiłowała podbiec ku drzwiom zamkniętym.
— Ulisesie! Ulisesie mój! — zawołała.
— W Boga trzeba wierzyć, proszę pani! — powtarzał, napierając na nią potężnym brzuchem i kudłatą piersią.
Litość podsunęła mu pewien projekt: toć miał lek niezawodny na boleść owej pięknej kobiety, tem piękniejszej jeszcze w chwili rozpaczy.
— Chodźmy, proszę pani... Proszę mi zaufać jak ojcu.
Z pokładu zaprowadził ją do swych dziedzin. Freya siadła w kuchni, nie wiedząc nawet, gdzie jest. Poprzez łzy widziała, jak ów otyły starzec kręcił się to tu, to tam, wyjmował jakieś butelki, dobierał napoje, wreszcie łyżeczką począł mieszać w szklance.
— Niech się pani napije... Niema strapienia, któreby się oparło temu medykamentowi.
Kucharz podał jej szklankę i, przygnębiona, nie zdając sobie sprawy, poczęła pić długo, powolnemi łykami; mocny napój wywołał jej skrzywienie na usta. Łzy, płynące jej jeszcze z oczu, mieszały się z kordjałem na wargach. Poczuła wreszcie ciepło, w całem ciele i przestała płakać, na policzki wystąpiły jej znowu rumieńce.
Caragol, rad, że mu się powiodło, gadał teraz i dawał znaki Toniemu, by się usunął. Ów zaś, niecierpliwiąc się i pragnąc, by ów natrętny gość poszedł sobie raz wreszcie, chodził tam i z powrotem, chmurny, przed drzwiami kuchni.
— Nie płacz, córko... Chryste z Grao! Płakać, taka piękna pani, co kochanków tuzinami miećby mogła! Niechże mi pani uwierzy i niech pani sobie innego poszuka: na świecie pełno jest mężczyzn, nic nie mających do roboty... A jeśliby pani miała kiedyś jakieś strapienie, to niech pani sobie przyrządzi ten medykament... Dam pani zaraz receptę...
I już miał wypisać na kawałku papieru dozy rumu i cukru, gdy Freya, nagle przyszedłszy do siebie, wstała i rozglądać się poczęła dokoła ze ździwieniem. Po co tu przyszła? Co tu właściwie robiła, wraz z tym napół nagim starcem, co ją strofował, jakgdyby miał być jej ojcem.
— Dziękuję! Po stokroć dziękuję! — rzekła, wychodząc z kuchni.
Poczem na pokładzie już przystanęła, by wydobyć z woreczka lusterko i puszek z pudrem. W szlifowanym owalu szklanym dostrzegła fauniczną twarz Toniego, co się niecierpliwił, stojąc poza nią.
— Proszę powiedzieć kapitanowi Ferragutowi, że mu się już narzucać nie będę... Wszystko skończone... Być może kiedyś jeszcze posłyszy o mnie, ale mnie już nie zobaczy nigdy.
I, nie odwracając się więcej, zeszła ze statku.
Toni podbiegł z pośpiechem do okienka ulisesowej kajuty.
— Poszła sobie? — zapytał Ulises niecierpliwie.
Toni skinął głową potakująco.
— Poszła, przyrzekłszy, że już tu nigdy nie wróci.
— Dałby to Bóg! — rzekł Ferragut.
Następnych dni kapitan prawie nie schodził na ląd. Nie chciał był spotkać Frei choćby przypadkiem gdzieś na mieście; nie ufał swej stanowczości; bał się, że jeśli ją raz jeszcze zobaczy, ustąpić gotów jej prośbom.
Skoro jednak zakończono ładowanie statku, niepokoje te opuściły Ferraguta. Podróż krótsza być miała od poprzednich. „Mare Nostrum“ zawieść miało na Korfu sprzęt wojenny dla garści pułków serbskich, reorganizujących się tam przed odmarszem do Salonik.
W drodze powrotnej właśnie, gdy Ferragut wszedł na mostek kapitański, by objąć zmianę po Tonim, nagle obaj razem dojrzeli to, o czem myśleli ciągle w czasie podróży. W dali, w polu widzenia lornetek okrętowych widać było krawędź czarnego, prostego cylindra, tnącego fale zróżowione od zorzy porannej; poza nim wlokło się pasmo pian.
— Okręt podwodny! — wykrzyknął kapitan.
Toni nie ozwał się słowem, a tylko, odepchnąwszy sternika od steru, naparł na kierownicę i zmienił dyrekcję statku. Ruch był wykonany w porę. Przed upływem dziesięciu sekund pojawił się w wodzie czarny przedmiot, lecący z oszałamiającą szybkością wprost na statek.
— Torpeda! — krzyknął Ferragut.
Straszliwe wyczekiwanie trwało kilka sekund. Pocisk, sunący wprost pod powierzchnią wody, przeleciał o pięć do sześciu metrów poza tyłem statku i zagubił się w bezmierze. Gdyby nie zwrócenie steru przez Toniego, trafiłby statek w sam środek kadłuba.
Kapitan przez tubę akustyczną rzucił do machin energiczny rozkaz puszczenia statku całą parą. Tymczasem młodszy oficer, przywarłszy do kierownicy, postanowiwszy umrzeć raczej, niźli ją puścić, wiódł statek zygzakami, chcąc zmylić celowniczych na okręcie podwodnym.
Ludzie z załogi, skupiwszy się przy burcie, wpatrywali się w daleką rurę peryskopu. Z kajuty wyszedł trzeci oficer, ledwie odziany, przecierając zaspane jeszcze oczy. Caragol był na tyle statku; od czasu do czasu wiatr zwiewał mu koszulę z nad nagiego brzucha. Rękę trzymał złożoną w daszek ponad oczami.
— Widzę go... widzę doskonale. A, bandyta!... Heretyk!
I groził pięścią w dal, właśnie we wprost przeciwną stronę.
W błękitnem polu soczewek Ferragut widział, jak peryskop coraz się wynurzał. Naprzód ukazał się maszt, potem wieżyczka; wreszcie pojawiła się platforma stalowa, po której przelewały się wezbrane potoki pian; widać było już teraz długi, smukły kadłub okrętu. Ponad statkiem podwodnym rozwinęła się nagle na wietrze bandera, którą Ulises w tejże chwili rozpoznał.
— Chcą nas zaatakować ogniem działowym! — zawołał do Toniego. — Niema co już lawirować. Teraz trzeba starać się zyskać na odległości; trzeba płynąć wprost przed siebie.
Zastępca zastosował się do rozkazu. Pod potężnym naporem machin drżał cały kadłub. Dziób statku ciął fale z coraz wzrastającym szumem.
Nieprzyjacielski okręt podwodny, choć początkowo urósł pozornie po wynurzeniu się z wody, teraz cofać się zdawał ku widnokręgowi. Po obu stronach dziobu piętrzyły się coraz to większe masy piany. Pędził najwyższą szybkością, jaką osiągnąć mógł na powierzchni; ale „Mare Nostrum“ uciekło się do tego samego; odległość pomiędzy obu statkami coraz bardziej rosła.
— Strzelają! — rzekł Ferragut, obserwujący nieprzyjaciela przez lornetkę.
Słup wody bryznął w górę przed dziobem statku. Caragol, po raz pierwszy w życiu mogąc dostrzec, co się dzieje, począł klaskać w ręce, jak rozradowane dziecko. Zaczął potem powiewać palmowym kapeluszem.
— Wiwat święty Chrystus z Grao!
Dokoła „Mare Nostrum“ jęły padać coraz to nowe pociski, bryzgając na statek olbrzymiemi szmatami pian. Nagle kadłub okrętowy zadrżał od krańca do krańca; blachy stalowe zatrzęsły się i zadzwoniły.
— To nic! — krzyknął kapitan, przechylając się do pół ciała, by objąć wzrokiem cały kadłub okrętu. — Pocisk w tył statku. Trzymaj się, Toni!
Młodszy oficer, naparłszy na ster, odwracał się od czasu do czasu, chcąc zdać sobie sprawę z odległości, dzielącej ich od nieprzyjaciela. Za każdym razem, gdy pocisk wzbijał ku górze słup wody, ponawiał ciągle tę samą radę:
— Przypadnij do ziemi, Ulisesie? Zaczną ostrzeliwać mostek kapitański!
Były to wskazówki, zapamiętane z czasów wczesnej młodości, gdy jeszcze był przemytnikiem. Zdarzało mu się wówczas, że się kładł na pokładzie barki i z tej pozycji sterował pod ogniem strażników celnych. Drżał o życie kapitana, sam jednak stał za sterem wyprostowany, wystawiając się na strzały nieprzyjacielskie.
Ferragut chodził po mostku tam i z powrotem, klnąc z wściekłości, iż nie może odpowiedzieć na napaść.
— Nie, drugi raz już mi się to nie zdarzy! Następnym razem mniej się to im wyda zabawne! Drugi pocisk ugodził znów w tył statku.
— Dopóty, dopóki maszyny są nieuszkodzone... — myślał kapitan.
Poczem już „Mare Nostrum“ nie było narażone więcej na strzały nieprzyjacielskie. Pociski wzbijały słupy wody wśród wirów poza parowcem; padały coraz dalej, coraz dalej. Wreszcie statek znalazł się poza obstrzałem, a przecież nieprzyjaciel strzelał wciąż zaciekle w jego dyrekcji. Umilkły ostatecznie strzały, okręt podwodny znikł z pola szkieł powiększających i zanurzył się w wodę, znużony bezcelowym pościgiem.
— Nie, to mi się już nie zdarzy po raz drugi! — powtarzał kapitan. — Nie napadną już na mnie równie bezkarnie.
Przyszło mu przytem na myśl, że napaść ta przeciw niemu właśnie musiała być skierowana. Po obu bokach statku widniały barwy hiszpańskie. Ponadto po pierwszym strzale statku podwodnego trzeci oficer wywiesił na maszcie banderę, a mimo to nieprzyjaciel nie przestał strzelać. Chciano go najwidoczniej zatopić bez wezwania, by się poddał, „bez pozostawiania śladów“.
I pomyślał wówczas również, że Freya, utrzymując stosunki z tymi, co kierowali ową wojną podwodną, mogła była dać znać o obecności jego statku na wodach śródziemnomorskich.
— Ach, ty k....! Jeśli cię jeszcze raz spotkam!

Znów więc musiał się w Marsylji zatrzymać na kilka tygodni celem naprawienia uszkodzeń.
Toni, zmuszony jak i on do bezczynności, częstokroć towarzyszył mu podczas przechadzek. Siadywali wówczas chętnie na tarasie jednej z kawiarni na Cannebiere, przypatrując się różnojęzycznemu tłumowi, krążącemu przed nimi.
— Patrzaj, ktoś z naszych stron, — rzekł pewnego razu kapitan.
I wskazał na trzech wilków morskich, zagubionych w tym potoku ludzkim, ocierającym się prawie o stoliki kawiarni.
Poznał ich po czapkach atłasowych z daszkami, po bluzach błękitnych, po owej dostojnej zażywności, cechującej marynarzy śródziemnomorskich, jacy już osiągnęli pewną zamożność. Byli to niewątpliwie patronowie łodzi rybackich.
W tejże chwili zapewne pod wpływem tajemniczej telepatji trzej ludzie spojrzeli ku nim i z uwagą przyjrzeli się kapitanowi. „On?... Czy nie on?“ Jakby się naradzali przez moment; poczem oddalili się z widocznem wahaniem. Po wielekroć razy jeszcze odwracali głowy, by jeszcze dokładniej przyjrzeć się Ferragutowi. Następnie, po kilku chwilach jeden z nich, najstarszy, zawrócił i nieśmiało podszedł do stolika.
— Czy pan... przepraszam bardzo... czy pan jest kapitan Ferragut?
Pytanie zostało zadane w narzeczu walenckiem; jednocześnie pytający sięgnął ręką, chcąc zdjąć czapkę. Ulises wstrzymał go gestem i zaprosił, by usiadł.
— Jestem kapitan Ferragut. Czego pan sobie życzy?
Przybysz jednak wzdragał się usiąść. Chciał tylko dwa słowa zamienić z nim na osobności, w tajemnicy... Gdy przecież kapitan przedstawił swego zastępcę jako człowieka godnego zaufania, Walencczyk usiadł. Dwaj jego towarzysze, zawróciwszy pod prąd ludzkiego potoku, podeszli i stanęli u skraju chodnika, tyłem zwróciwszy się do kawiarni.
Ferragut się nie mylił: przybyły był istotnie patronem barki rybackiej.
— Czasy nie są złe, — mówił marynarz. — Zarabia się obecnie tyle, ile się nigdy dotąd nie zarabiało. Z Walencji jestem... Przybyliśmy tu we trzy barki stamtąd z winem i z ryżem. Drogę mieliśmy dobrą, ale żeglować trzeba tuż przy brzegu, opisując krzywizny zatok, nie skracając drogi po cięciwie luku od przylądka do przylądka; strach się natknąć na statki podwodne... Spotkałem raz pewien taki statek... Nie, to nie było ani za tej, ani za poprzedniej podróży... Spotkałem go na parę dni przed Bożem Narodzeniem... Zimą się bo ryby łowi... Byliśmy wówczas w pobliżu wysp Columbretas, gdy nagle pojawił się przed nami, jakby z pod morza wyrosły, statek podwodny. Niemcy nie zrobili nam nic złego; tylko zmusili nas do odstąpienia im pewnej części połowu po cenie, jaką sami ustalili. Następnie kazali mi przejść do nich na pokład, gdzie chciał się ze mną rozmówić ich komendant. Był to młody człowiek, mówiący taką hiszpańszczyzną, jaką słyszałem tam, na drugiej półkuli, w Amerykach, gdym, jako malec, żeglował na brygu.
Umilkł nagle, zażenowawszy się, jakgdyby wahając się, czy ma ciągnąć dalej.
— I cóż powiedział Niemiec? — zapytał Ferragut, chcąc go zachęcić do mówienia.
— Dowiedziawszy się, żem z Walencji, zapytał, czym pana nie znał. Dopytywał się też o pański parowiec, cucąc wiedzieć, czy nie krąży pan przy brzegach Hiszpanji. Odparłem, że znam pana jedynie ze słyszenia; wówczas też...
Widząc, że znów się waha, kapitan zachęcił go uśmiechem.
— Musiał coś złego o mnie powiedzieć, nieprawdaż?
— Tak, „seńor“, wiele złego i paskudnemi słowy. Oświadczył mi, że ma z panem pewne rachunki do uregulowania i że pragnąłby być pierwszym, który pana napotka. O ilem go mógł zrozumieć, szukają pana również i inne statki podwodne... Muszą mieć, zdaje się, rozkaz...
Ferragut i jego zastępca porozumieli się przeciągiem spojrzeniem.
— Dwaj moi kompanowie — kończył wilk morski — widywali pana często w Barcelonie i Walencji. Jeden z nich poznał pana odrazu; drugi nie był pewien; chcąc mieć czyste sumienie, umyślniem tu zawrócił. Pragnąłem koniecznie pana przestrzec... Powinniśmy sobie pomagać wzajem, skorośmy rodacy... Czasy są ciężkie!
Wstał; obaj towarzysze podeszli doń. Ferragut chciał ich zatrzymać, ale się im śpieszyło; mieli wyznaczony jakiś termin u składników.
— Miej pan na siebie baczenie, kapitanie! — zalecił jeszcze stary patron, żegnając się.
W ciągu całego popołudnia Ferragut ledwie kilka słów zamienił z Tonim... Wreszcie, gdy z nadejściem zmierzchu wracali na statek, młodszy oficer postanowił przerwać to milczenie.
— Dlaczegobyś nie miał zaprzestać tych żeglug?... Bogatyś; danoby ci też za statek, ilebyś tylko zażądał. Dziś okręty płaci się na wagę złota!
Ulises wzruszył ramionami. Złoto? Cóżby mu z tego przyszło? Nie, powinien raczej spędzić resztę życia na morzu, pomagając nieprzyjaciołom swych nieprzyjaciół. Gdyby miał osiąść na lądzie, musiałby się wyrzec zemsty i żal za synem tembardziejby go dręczył.
Zastępca umilkł na chwilę.
— Ale tych nieprzyjaciół jest tylu przecież! — dodał po chwili ze zniechęceniem w głosie. — W czasie ostatniej podróży nie wiele brakło, by nas nie trafili... Czegośmy uniknęli wówczas, może się nam zawsze przydarzyć... Postanowili sobie, że rozprawią się z tobą... A jest ich sporo... i są to wojskowi przecież... Cóż my im możemy zrobić, my, biedni marynarze czasów pokojowych!
Toni nie powiedział nic więcej, ale Ulises odgadł to, czego nie dopowiedział.
Toni myślał niewątpliwie o swej rodzinie, co tam nad brzegami Mariny, żyła w niepokoju, wiedząc, iż jest na pokładzie statku, szczególniej narażonego na niebezpieczeństwo. Myślał również o żonach i o matkach ludzi z załogi, żyjących w podobnej obawie. I po raz pierwszy począł się Toni zastanawiać, czy kapitan miał prawo wieść ich wszystkich na pewną śmierć jedynie dla niedorzecznego zadośćuczynienia swej żądzy pomsty.
— Nie, — rzekł sobie Ulises. — Nie mam prawa!
W tejże właśnie chwili młodszy oficer, żałując już słów powiedzianych, począł mówić bohaterską prostotą:
— Jeśli ci radzę, byś się z tych imprez wycofał, to tylko dla twego dobra: nie przypuszczaj, bym miał drżeć o własną skórę... Dopóki będziesz żeglował, ja z tobą. Kiedyś przecie muszę umrzeć, a wołałbym, by mnie śmierć spotkała na morzu. Chodzi mi tylko o jedno, o losy żony mojej i dzieci.
Kapitan po dłuższem milczeniu odpowiedział mu poprostu:
— Mam na widoku pewien projekt, któryby powinien was wszystkich zadowolić. Nim tydzień minie, postanowię o waszych losach.
Szereg dni następnych spędził na lądzie. Po dwakroć pojawiał się z jakimiś panami na statku, którzy go oglądali jak najszczegółowiej.
— Chce sprzedać parowiec! — pomyślał Toni.
I już zaczął żałować swych rad poprzednich. Opuścić „Mare Nostrum“, najlepszy z okrętów, na jakich służył!... Począł się też obwiniać o tchórzostwo, o branie na się odpowiedzialności za wszystko, co się może wydarzyć. A zresztą, cóżby miał robić na lądzie, skoro statek zostanie sprzedany!... Musiałby się przenieść na inny, gorszy okręt, gdzie-by mu groziły te same niebezpieczeństwa? I już gotował się odrobić, co było zrobione, prosić Ferraguta, by nie brał pod uwagę poprzednich przełożeń, gdy ten wydał rozkaz odjazdu. Mimo nawet, że naprawa jeszcze nie została ukończona.
— Płyniemy do Brestu, — rzekł lakonicznie kapitan. — To nasza ostatnia podróż.
I parowiec popłynął bez ładunku, jakgdyby chodziło o jakąś misję specjalną.
Ostatnia podróż!... Toni patrzał na statek z nowym zgoła zachwytem: zdawało mu się, że widzi go po raz pierwszy; jak kochanek, z przerażeniem myślący o rychłej rozłące, żałował każdego z kolei dnia minionego.
Nigdy dotąd nie był równie czynny ani czujny. Dawne przesądy marynarskie sprawiały, iż nie dowierzał tej ostatniej wyprawie. Dnie też całe spędzał na pokładzie w obawie, iż lada chwila dojrzy peryskop. Prócz tego, porozumiawszy się z Ulisesem, zmienił rutę i wiódł statek najmniej uczęszczanemi drogami morskiemi.
Przybito wreszcie do portu w Breście i kapitan niezwłocznie rozpoczął jakieś wycieczki na ląd; Toniego tymczasem gryzły niepokoje wyczekiwania.
W czasie podróży bowiem kapitan nie chciał się z niczem zwierzać. Młodszy oficer wiedział jedynie, że podróż do Brestu będzie ich ostatnią wyprawą. Kto jednak będzie nowym nabywcą „Marę Nostrum“?
Pewnego dżdżystego wieczora Ulises, wróciwszy na pokład, posłał po Toniego.
W mrocznym porcie wojennym spienione fale, krótkie a mocno, tłukły się, jak stada baranów. Pancerniki gotowały się do stawienia czoła niepogodzie; z rozpalonych kotłów trzema kominami waliły w niebo dymy.
„Mare Nostrum“, stojące na kotwicy w porcie handlowym, tańczyło niespokojnie na falach, żałośliwie jęcząc naprężonemi linami. Wszystkie statki sąsiednie rzucały się również, jakgdyby były na pełnem morzu.
Toni wszedł do salonu i z wyrazu twarzy Ferraguta domyślił się, że wnet dowie się całej prawdy.
Unikając wzroku swego zastępcy, Ulises lakonicznie rzecz wyjaśnił:
— Sprzedałem statek Francuzom: świetna tranzakcja i łatwo poszła... Dano mi bez targu ilem zażądał: po tysiąc pięćset franków za tonnę, czyli razem cztery i pół miljona za statek.
I, pomyślawszy, że od początku wojny zarobił już około dwóch i pół miljonów, dodał:
— Mam teraz wbród pieniędzy! Rzekł to ze smutkiem w głosie, żałując owych czasów, gdy robił drobne jedynie obroty, ale gdy żył jeszcze jego syn. Cóż mu dziś z owych bogactw olbrzymich?... Żona będzie mogła obecnie rzucać pieniędzmi na dobroczynność; będzie mogła wyposażyć siostrzenice swe jak księżniczki... i nic ponadto! Ani ona, ani on nie będą w stanie wskrzesić przeszłości, choćby na jedną chwilę.
Chcąc samemu sobie oszczędzić wzruszeń ani nie narażać na nie Toniego, kapitan nasrożył się, jakby miał rozkazywać.
— Jutro zrana — rzekł — Francuzi obejmą statek w posiadanie. Możesz jechać, gdy tylko zechcesz, najlepiej jednak będzie, jeśli pojedziesz jak najrychlej...
I począł mu wskazywać na mapie, którędy ma jechać.
— Tu leży Brest... tędy pojedziesz do Bordeaux; z Bordeaux masz już niedaleko do granicy; a skoro się tam już znajdziesz, skręcisz do Barcelony albo też pojedziesz na Madryt i z Madrytu wprost do Walencji.
Zastępca, wichrząc brodę, przyglądał się w milczeniu mapie. Poczem spojrzał na Ulisesa oczami dobrego, wiernego psa.
— A ty? — spytał po dłuższej chwili?
— Ja zostaję. Kapitan „Mare Nostrum“ sprzedaje się razem ze statkiem.
Toni posmutniał nagle. Sądził przez chwilę, że kapitan, niezadowolony zeń, chce się go pozbyć. Ferragut począł mu więc całą rzecz wyjaśniać. „Marę Nostrum“, należące do państwa neutralnego, nie mogło być sprzedane jednej ze stron walczących dopóty, dopóki trwała wojna. Dlatego to właśnie sprzedał parowiec pod tym warunkiem, dzięki któremu nie trzeba było zmieniać bandery. Jeśli jednak przestawał być właścicielem okrętu, był nadal jego kapitanem i dopóty, dopóki on będzie na pokładzie, statek będzie należał do Hiszpanji, jak jak wprzódy.
— A dlaczegóż ja się mam stąd usunąć? — pytał Toni drżącym ze wzruszenia głosem.
— Będziemy żeglowali pod bronią, — odrzekł Ulises. — Dlategom go właśnie sprzedał. Będziemy mieli działo na pokładzie, telegraf bez drutu, załogę złożoną z rezerwistów marynarki wojennej; wszystko słowem, czego potrzeba, by się móc bronić. W drodze nie będziemy szukali nieprzyjaciela, jak poprzednio wozić będziemy ładunki; jeśli jednak napotkamy okręt podwodny, będziemy umieli z nim pogadać.
Gotów był umrzeć, jeśli mu tak będzie przeznaczone, ale chciał umierać, ciosem odpowiadając na cios.
— A ja z tobą nie mogę jechać? — nalegał w dalszym ciągu Toni.
— Nie; masz rodzinę, której jesteś potrzebny. Nie należysz do żadnego z państw walczących i na nikim pomsty nie szukasz... Z całej załogi naszej ja tylko zostaję na pokładzie. Wy wszyscy jedziecie. Ja mam pewne racje, dla których chcę życie narażać; ale nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za wciąganie was do tej gry ostatniej.
Toni zrozumiał, że nie sposób już było dłużej nalegać. W oczach stanęły mu łzy... Więc istotnie już za parę godzin rozstać się mają na zawsze!... I już nigdy nie ujrzy ani Ulisesa ani jego statku, z którym przecież i gdzie przecież spędził najmilsze chwile w życiu? Ulises, nie chcąc dopuścić do roztkliwień, pragnął zakończyć jaknajprędzej rozmowę.
— Jutro wczesnom ranem — rzekł — zwołasz wszystkich ludzi z załogi. Dla każdego z nich miej gotowy rachunek. Jako gratyfikację każdy otrzymać ma należność za rok zgóry. Chcę, by nie wspominali źle o kapitanie Ferragucie.
Zastępca, rządząc się właściwem mu uczuciem surowej oszczędności, jak zawsze zresztą, gdy chodziło o sprawy statku, chciał zaprotestować przeciw tej hojności; ale kapitan uciął krótko.
— Mam wbród pieniędzy! — powtórzył znów niemal ze skargą w głosie. — Więcej mam, niż potrzeba... Mogę robić głupstwa, jeśli mi się tak podoba.
Wreszcie po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na Toniego.
— Co do ciebie zaś, — ciągnął — myślałem, cobyś powinien zrobić... Weź to.
Podał mu zapieczętowaną kopertę; młodszy oficer machinalnie chciał ją odpieczętować.
— Nie, teraz jej nie otwieraj. Gdy już będziesz w Hiszpanji, zapoznasz się z jej zawartością. Mieści ona w sobie całą przyszłość twych bliskich.
Toni ze zdumieniem przypatrywać się począł leciutkiemu zwitkowi papieru, trzymanemu w ręku.
— Znam cię aż nazbyt dobrze, — ciągnął tymczasem Ferragut. — Gdybyś wiedział, ile tam jest, zacząłbyś protestować. Dla mnie jest to drobnostka; tobie wydałoby się to zbyt wielką kwotą... Nie otwieraj więc tej koperty, zanim nie przyjedziesz tam, w nasze strony. Jest w niej adres banku, gdzie się masz zgłosić po odbiór. Clhcę, byś był najbogatszy z całej wsi; chcę, by dzieci twe wspominały, gdy już umrę, kapitana Ferraguta.
Posłyszawszy o tej możliwości, Toni chciał zaprotestować gestem; potem zaczął trzeć oczy rękoma, jakgdyby go swędzić miały nie do zniesienia.
Ulises zaś w dalszym ciągu wydawał polecenia. Gdy kupował „Mare Nostrum“, sprzedał był dość lekkomyślnie dom dziadów i winnice tam, nad brzegami Mariny, wszystko słowem, co miał po stryju Trytonie. Pragnął teraz, by Toni odkupił to wszystko i osiadł w starej siedzibie Ferragutów.
— Masz dość pieniędzy, więcej nawet, niż na to potrzeba. Nie mam dzieci i szczęśliwy będę, jeśli twoi zamieszkają w tym domu, który niegdyś był moim... Może, gdy się zastarzeję (jeśli mnie przedtem nie zabija), przyjadę do was na całe lato. No, Toni, głowa do góry!... Popłyniemy razem na ryby, jak niegdyś — niegdyś ze stryjem doktorem.
Ale optymizm ów nie budził echa w młodszym oficerze. Łzy mu stanęły w oczach. Klął przez zęby rychłe już rozstanie... Nie widywać się już zupełnie, skoro się tyle lat przeżyło jak dwaj bracia!... Chryste!...
Kapitan bał się, że się z nim razem popłacze; kazał więc Toniemu iść i przygotować obrachunki dla załogi.
W, godzinę potem zastępca wrócił do salonu z odpieczętowaną kopertą w ręku. Nie mógł się oprzeć chęci zapoznania się z tajemnicą, bał się, że podarek Ferraguta zbyt będzie hojny.
— Nie mogę tego przyjąć! — rzekł, podając czek Ferragutowi. — To byłoby z twojej strony szaleństwem!...
Z przestrachem niemal odczytał kwotę, wypisaną na przekazie bankowym cyframi naprzód, potem słownie: dwieście pięćdziesiąt tysięcy peset!... Pięćdziesiąt tysięcy duros!
— To nie może być dla mnie! — rzekł wreszcie. — Ja na to nie zasłużyłem!... Cóźbym robił z tylu pieniędzmi?
Kapitan udał, że go nieposłuszeństwo rozgniewało.
— Schowaj ten papier, głupcze!... Wiedziałem doskonale, że będziesz robił ceremonje!... To dla dzieci twoich i żebyś sam mógł wypocząć! Dość tego, bo się pogniewam.
Poczem, pragnąc ostatecznie rozproszyć skrupuły Toniego, zmienił ton i dodał ze smutkiem w głosie:
— Nie mam spadkobierców, mój drogi. Nie wiem, co robić z tem niepotrzebnem bogactwem.
I raz jeszcze powtórzył skargę na swój los.
— Mam wbród pieniędzy!...
Gdy nazajutrz Toni w swej kajucie wypłacał należności majtkom, zdumionym hojnością gratyfikacyj, wuj Caragol wszedł do salonu okrętowego, pragnąc rozmówić się z Ferragutem.
Zdjął swój nieodstępny kapelusz palmowy z nagiej czaszki i wpatrzył się zaczerwienionemi oczyma w kapitana, który, odpowiedziawszy mu skinieniem głowy na ukłon, pisał w dalszym ciągu.
— Co znaczy ten rozkaz, bym za parę godzin opuścił statek?
Przypuszczał. że Toni chce sobie zeń zażartować. Młodszy oficer był dzielnym człowiekiem, ale niedowiarkiem, lubiącym natrząsać się z pobożności Caragola.
Ferragut odłożył pióro i zwrócił się do kucharza. I jemu również jak Toniemu chciał był zapewnić przyszłość.
— Wuju Caragolu, starzejemy się powoli i powinniśmy pomyśleć o wypoczynku... Dam wam pewien papier; schowacie go, jakby to był obrazek święty; a gdy się z nim zgłosicie do jednego z banków w Walencji, wypłacą wam tam dziesięć tysięcy duros. Wiecie, co to jest dziesięć tysięcy duros?
I, starając się stanąć na poziomie umysłowym tego naiwnego starca, zaczął mu kreślić plany przyszłego życia. Z kwotą ową w ręku mógłby założyć jakiś skromny interesik w porcie walenckim; otworzyć restaurację, jakaby wnet zasłynęła na całe miasto dzięki wybornym daniom z ryżu. Bratańcy jego — rybacy — przyjęliby go po królewsku. Mógłby też zostać współwłaścicielem paru łodzi rybackich. Czeka go tam niewątpliwie spokojna, czcigodna starość: zazdrościć mu jej będą dawni kompanowie! Będzie wstawał o dziesiątej zrana, będzie sobie chodził do kawiarni, będzie brał udział wraz z zamożniejszymi parafjanami w uroczystościach religijnych w Grao i w Cabańalu, w procesjach stawać będzie na miejscu honorowem...
Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by temu, co mówił Ferragut, wuj Caragol nie potakiwał z całym szacunkiem: „Tak jest, panie kapitanie!“ Tym razem jednak po raz pierwszy w życiu słów Ferraguta nie potwierdził nawet skinieniem głowy, ani mu się twarz nie rozpromieniła w szerokim uśmiechu. Blady był i chmurny. Pokręcił energicznie okrągłą głową i rzekł krótko.
— Nie, panie kapitanie!
Poczem widząc zdziwienie w oczach Ułisesa, uważał za stosowne dodać jeszcze:
— Cóżbym ja robił na lądzie? Nikt mnie tam nie wygląda. Niema ani spraw, ani rodziny, coby, mnie mogły obchodzić.
Ferragutowi zabrzmiało to jakby echem jego własnych myśli. I on też nie miał co robić na lądzie.
— Kpię sobie z mych bratańców, — ciągnął wuj Caragol. — Nie mam ochoty ich wzbogacać. Wole zostać tu, gdzie jestem biedny ale szczęśliwy. Niech sobie inni idą! Niech sobie idzie Toni! Ale ja zostaję... muszę zostać! Gdy kapitan sobie stąd pójdzie, to wtedy pójdzie sobie stąd wuj Caragol.
Ulises mówić począł o istotnych niebezpieczeństwach. na jakie narażać się będzie „Marę Nostrum“. Trzeba będzie może walczyć... Statek może zostać storpedowany.
Ale starzec z pogardą słuchał o owych niebezpieczeństwach. Pewien był, że ze wszystkich przygód „Mare Nostrum“ wyjdzie bez szwanku. Czyż bo Chrystus z Grao nie miał go w swej opiece?
Ferragut, uśmiechnąwszy się, użył wreszcie ostatniego argumentu. Cała załoga składać się będzie z Francuzów! jakżeż się kucharz z nimi będzie porozumiewał? Nie znał przecie ich języka.
— Znam go gruntownie! — odrzekł stary z godnością.
We wszystkich portach świata rozumiano go wybornie. Mówił bowiem, jeśli chodzi o ścisłość, nie samemi tylko słowami, lecz oczyma, rękoma, całą wyrazistością gestów temperamentowego południowca.
Ferragut wreszcie ustąpił. Starzec ten był bowiem dlań wspomnieniem z przeszłości. Miło mu będzie czasem zajrzeć do kuchni i pogawędzić z nim o owych dawnych czasach, gdy się ujrzeli po raz pierwszy.
Caragol wyszedł, rad, że mu się powiodło.
— A co do owych Francuzów, — rzekł jeszcze na odchodnem. — już ja ich biorę na siebie. To muszą być dzielni ludzie... Zobaczymy, co powiedzą o moich potrawach z ryżu.
W ciągu tygodnia zmieniła się załoga okrętu. Dawni majtkowie „Mare Nostrum“ porozjeżdżali się grupami. Toni wyjechał jeden z ostatnich, ale Ulises nie chciał się z nim widywać, obawiając się zbytecznych roztkliwień. Mieli do siebie pisywać.
Nową załogę traktował kucharz z pełną sympatji ciekawością. Oficerom kłaniał się uprzejmie, żałując, że nie zna ich języka i że nie może wdawać się z nimi w przyjazne pogawędki, jak sobie na to pozwalał z Forragutem.
Byli to dwaj kapitanowi«1 dalekich żeglug, którzy teraz po mobilizacji zostali porucznikami marynarki wojennej. Pierwszego dnia przyszli na pokład w mundurach, wkrótce jednak przebrali się po cywilnemu, by wyglądać znów na zwykłych oficerów floty handlowej na statku neutralnym. Obaj słyszeli wiele o poprzednich żeglugach Ferraguta i o jego usługach na rzecz sprzymierzonych: żywili też dlań szczerą sympatję.
Śród pięćdziesięciu marynarzy, jacy objęli w posiadanie machiny i maszty statku. Caragol zdobył sobie podobne uznanie. Przybyli w mundurach piechoty morskiej z wielkiemi niebieskiemi kołnierzami i w beretach z czerwonym pomponem. Niektórzy z pośród nich mieli na piersiach medale wojskowe lub krzyże wojenne. Z worków płóciennych, które im służyły zamiast waliz, powyjmowali odzież z czasów pokojowych, odzież, jaką nosili poprzednio na statkach ciężarowych, na żaglowcach, pływających do Nowej Ziemi, lub poprostu na kutrach, używanych do przybrzeżnego połowu ryb.
O pewnych godzinach wszyscy gromadzili się w kuchni, słuchając opowieści starego. Niektórzy umieli po hiszpańsku z czasów żeglug na brygach z Saint-Malo lub z Saint-Nazaire do Argentyny, do Chile lub do Peru. Ci zaś, którzy nie rozumieli słów kucharza, odgadywali mniej-więcej ich znaczenie dzięki jego mimice. Śmieli się wszyscy, wydawał się im bowiem zabawnym i zajmującym: a wesołość powszechna rosła jeszcze dzięki obfitości napoi, jakie Caragol przy ufnej a nieskąpej gospodarce Ferraguta nagromadził był za poprzednich wypraw.

Parowiec przepłynął był z portu handlowego do wojennego. Tam robotnicy z arsenału poczęli ustawiać na tylnym pomoście działo szybkostrzelne, a jednocześnie elektrotechnicy montowali aparat telegrafu bez drutu. Nikomu z obcych poza załogą „Mare Nostrum“ nie wolno było znajdować się na pokładzie.
Rankiem pewnego dnia kapitan pisał coś u siebie w kajucie, gdy wszedł Caragol. Wracał właśnie z targu, gdzie uskuteczniał jakieś zakupy. Przechodząc ulicą Sjamską, jedną z najruchliwszych w Breście. tam, gdzie były wszystkie kawiarnie, teatry i kinematografy, spotkał był kogoś.
— Spotkałem kogoś! — powtórzył z tajemniczym uśmiechem. — Niech pan zgadnie kogo, panie kapitanie.
Ferragut wzruszył ramionami. Widząc, że kapitan obojętnie przyjmuje tę wiadomość, stary nie robił dłużej tajemnicy.
— Tę panią! — rzucił. — Ową śliczną pachnącą panią, co przychodziła do pana!... Tę z Neapolu... Z Marsylji...
Kapitan pobladł ze zdziwienia naprzód a potem z wściekłości. Freya tu, w Breście!... Więc aż tu rozsnuwała swe pajęczyny szpiegowskie?
Caragol tymczasem opowiadał w dalszym ciągu. Wracał właśnie na statek, gdy się spotkali, poznała go sama i pozdrowiła uprzejmie.
— Kazała się panu kłaniać, panie kapitanie. Wie, że nikomu obcemu nie wolno wejść na statek. Powiedziała też, że usiłowała pana zobaczyć.
Poszukał czegoś w kieszeniach i wydobył zmięty kawałek papieru; kartę, oddarta od jakiegoś starego listu.
— Dała mi ten papier, na którym napisała parę słów ołówkiem na ulicy. Zobaczy pan co tam mówi. Ja nie obciąłem patrzeć.
Ferragut, ledwie wziąwszy papier do ręki, poznał pismo Frei; wydało mu się tylko, że pisząc była bardziej zdenerwowana i bardziej wzruszona, niż zwykle. Były tam tylko cztery słowa: „Żegnaj! Śmierć mnie czeka!“
— Kłamstwo! Wiecznie kłamstwo! — rzekł sobie w duchu Ulises i podarł papier.\
W ciągu całego przedpołudnia był potem chmurny i o czemś zamyślony. Obowiązkiem jego było zapobiec owym machinacjom szpiegini. Skoro ona tu była, wszystkim okrętom, stojącym w porcie na kotwicy, groziło niebezpieczeństwo. Nawet „Mare Nostrum“ może się narazić na atak nieprzyjacielski, gdy tylko wypłynie z Brestu.
Nie mogąc jednak się zdecydować na zadenuncjowanie swej dawnej kochanki, Ferragut postanowił sam ją obserwować i popołudniu zeszedł na ląd.
Przebiegł wszystkie restauracje i miejsca zabaw dzienne i nocne, dowiadywał się we wszystkich hotelach, zwiedzał wynajętym umyślnie powozem wszystkie najbardziej malownicze punkty okoliczne. W ciągu czterech dni przeprowadzał zaciekłe poszukiwania bez żadnego zresztą wyniku.
Zaczął się wkońcu zastanawiać, czy Caragol istotnie spotkał był Freyę. Może zaprószył głowę, wracając na statek i cała historia przywidziała mu się poprostu. Ale przecież wręczył mu kartkę z jej pismem.
Zasypał Caragola pytaniami i ostatecznie wyświetlił sprawę.
— Była na wyjezdnem. Może tego dnia właśnie wyjechała istotnie... Spotkaliśmy się przecież tylko przypadkiem.
Musiał więc zaniechać poszukiwań. Tymczasem przeróbka statku została zakończona. W ładowniach pod pokładem był już ładunek pocisków, jaki powieźć miano na Bliski Wschód. Nadszedł wreszcie rozkaz wyjazdu. Pewnego szarego dżdżystego rana „Marę Nostrum“ wypłynęło z portu wojennego w Breście, minęło ponurą „zatokę Topielców“ cmentarz statków żaglowych, i podążyło na południe ku cieśninie Gibraltarskiej.
Ferragut dumny był teraz naprawdę ze swego statku. Nie był już, jak poprzednio, niewolnikiem losu: szczęście nie miało mu już być jedyną tylko ucieczka. Stacje telegrafu bez drutu strażowały zań wzdłuż brzegów, udzielały mu wskazówek co do kierunku, jaki ma obierać, by się wystrzegać wroga. Aparaty stukotały w odległych rozmowach. Wreszcie na tyle statku było działo pod pokrowcem z ceraty.
Ziściły się nieomal dawne marzenia Ulisesa, gdy jako dziecko jeszcze zaczytywał się w historjach korsarskich i powieściach o morskich przygodach. Miał już się prawo zwać, jak średniowieczni żeglarze, „kapitanem morza i wojny“. Gdyby się tak pojawił jakiś okręt podwodny, to natrze nań dziobem: gdyby go zaś statek nieprzyjacielski miał ścigać, to zdoła odpowiedzieć mu działowemi strzałami.
Z natury żądny przygód, teraz pragnął takiego spotkania. Już raz w życiu ominęła go sposobność stoczenia bitwy morskiej. Chciał się przytem przekonać, jak zachowa się jego nowa załoga, owi małomówni, skromni marynarze, którzy już walczyli na lądzie i zaglądali już śmierci w oczy.
Marzenie się wkrótce ziściło. Na wysokości Lizbony, zrana, gdy właśnie kładł się spać, (zeszedł do kajuty na chwilę przedtem po nocy, spędzonej na pokładzie), zbudziły go krzyki i odgłos kroków.
Okręt podwodny wynurzył się o jakieś tysiąc pięćset metrów i całą parą pędził wprost na „Mare Nostrum“ w obawie zapewne, że parowiec zechce mu się wymknąć. Chcąc zmusić przytem statek handlowy do zatrzymania się, łupnął weń dwoma pociskami, które wpadły opodal w wodę.
Parowiec zwolnił biegu, ale tylko poto, by przybrać dogodniejsze dla się stanowisko, z którego mógłby zażyć działa, umieszczonego na tyle. Po pierwszych zaraz strzałach okręt podwodny się odsunął, zdziwiony niewątpliwie tą niespodziewaną odpowiedzią.
Bój trwał około pół godziny; z obu stron padał strzał za strzałem. Ferragut stał w pobliżu działa, podziwiając zimną krew obsługi. Jeden z kanonjerów miał nieustannie pocisk na ręku, gotów go podać niezwłocznie towarzyszowi broni, który coraz chwytał go szybko i pchał w dymiącą paszczę działa. Celowniczy skupił się cały we wzroku i, pochylony nad działem, przesuwał coraz linję celu, wyszukując słabszych punktów w owym szarym, podługowatym kadłubie, co jak wieloryb ledwie się wynurzał z pod wody.
Nagle grad rozprysków spadł na przód statku. Pocisk nieprzyjacielski wyrżnął w pokład, mianowicie w strop nad kuchnią i przednim kasztelem. Caragol, stojący we drzwiach swego przybytku, podniósł obie ręce do kapelusza. Gdy się rozwiała żółta chmura dymu, dojrzano go, jak stał, macając się rękoma po obnażonej, skrwawionej głowie.
— To nic, — rzekł — szczapka drzewa zadrasnęła mię tylko do krwi. Ognia! Ognia!...
Wrzeszcza! prawie, tak go roznamiętniła kanonada. Upił się jakby zapachem prochu, suchym stukotem wystrzałów. Skakał w górę i klaskał w ręce z zapałem żołnierza starożytności, wykonywującego taniec wojenny.
Kanonjerzy na tyle pracowali ze zdwojoną energją, pocisk za pociskiem padał w coraz krótszych odstępach.
— Dostał! dostał!... — zaczął nagle wołać Caragol.
Z całej załogi on jeden właśnie nie był zdolny ocenie wyników strzału. Z trudem jedynie dostrzegał sylwetę okrętu podwodnego. A przecież wrzeszczał w dalszym ciągu z płomienną wiarą:
— Dostał!... Wiwat! Wiwat!
I najdziwniejszą było rzeczą, że nieprzyjaciel istotnie znikł nagle z powierzchni morza. Kanonjerzy posłali jeszcze kilka pocisków na peryskop. Wnet potem na miejscu, gdzie był statek, pojawiła się jakby biała, lśniąca tafla.
Parowiec skierował się ku owej olbrzymiej plamie oleju, mieniącej się w falowaniu tęczowemi lśnieniami.
Marynarze poczęli wznosić entuzjastyczne okrzyki. Pewni byli, że zdołali zatopić okręt podwodny. Oficerowie nie zapatrywali się tak optymistycznie. „Kto to wie?“ Nie widzieli, by się jednym z krańców uniósł ku górze pionowo przed zatonięciem. Może. został tylko zlekka uszkodzony, co go zmusiło do zaniechania walki.
Ferragut rad był ze spotkania. Nie był i on pewien, by okręt miał zatonąć, ale nawet gdyby zdołał był dopłynąć do portu aprowidującego. będzie wiedział na przyszłość, on i inne statki podwodne, że „Mare Nostrum“ umie stanąć w swojej obronie.
Dalsza droga minęła bez szczególniejszych wydarzeń. Stacje telegrafu bez drutu przesyłały parowcowi swe cenne wskazówki. Gibraltar zalecił mu przemknąć się tuż przy brzegu Afryki: Malta i Bizerta powiadomiły go, że może iść spokojnie naprzód, bo cieśnina pomiędzy Tunisem a Sycylią wolna była od nieprzyjaciół. Z odległego Egiptu wreszcie otrzymał wieści uspokajające w trakcie przesuwania się pomiędzy wyspami Archipelagu greckiego.
W drodze powrotnej „Mare Nostrum“ zawinęło po ładunek do Marsylji.
Gdy statek stał w porcie, Ferragut nie potrzebował się oń troszczyć; z władzami morskiemi porozumiewali się oficerowie Francuzi. Na morzu za to obejmował rządy i umiał zjednać sobie posłuch całej załogi.
Jak poprzednim razem chodził wiele po mieście, spędzając wczesne godziny popołudnia na tarasach kawiarnianych na Cannebiere.
Spotykał tam często pewnego byłego kapitana, obecnie kupca marsylskiego, z którym długie chwile spędzał na pogawędce. Pewnego dnia Ferragut rzucił przelotnie okiem na dziennik paryski, jaki towarzysz jego trzymał w ręku.
Uwagę jego zwróciło pewne nazwisko w nagłówku nad krótkim artykulikiem. Zbladł nagle z wrażenia, coś mu się ścisnęło w piersi. Powoli przesylabizował raz jeszcze owo nazwisko, bojąc się, czy się nie przywidział. Ale trudno było wątpić: wydrukowane było wyraźnie Freya Talberg.
Poprosił o dziennik, wziął go do rąk i, udając lekkie zaciekawienie, zapytał:
— Co tam mówią o wojnie!
Poczem, gdv były marynarz opowiadał mu najnowsze wiadomości, przeczytał z zapartym « tchem artykulik.
Nie rozumiał dobrze, o co chodzi. Nie znał wydarzeń, o jakich dziennik ów napomykał, wskutek czego też treść wydała mu się zagadkowa. Napadano na rząd za niewykonanie dotychczas wyroku, jakim skazana została głośna Freya Talberg. Wreszcie dziennikarz podkreślał, że zapewne uroda i elegancja zbrodniarki odegrała w tem pewną rolę.
Ferragut usiłował zdobyć się na najzupełniej obojętny wyraz twarzy.
— Kto to taki, owa kobieta? — zapytał, wskazując nagłówek artykuliku.
Towarzysz się chwilę namyślał. Tyle bo się działo coraz od początku wojny!
— Ta „Szwabka“, szpieg, skazana na śmierć. Zdaje się, że pracowała dość długo tu i w innych portach. Zawiadamiała niemieckie okręty podwodne o wypływających na morze naszych statkach. Wracała właśnie z Brestu, przed dwoma miesiącami, gdy ją zaaresztowano w Paryżu.
Opowiadał, nie przywiązując do tego jakiejś szczególniejszej wagi. Toć tyle było szpiegów!... Dzienniki zamieszczały bardzo często wiadomości o wykonaniu wyroków śmierci: dwa krótkie wiersze, jakgdyby to były najzwyklejsze rzeczy.
— O owej Frei Talberg mówiono bardzo wiele, — ciągnął. — Zdaje się, że to jest jakaś szykowna osoba, coś jakby postać z powieści. Użalano się często, że dotąd jeszcze nie została stracona... Smutna to rzecz tracić kobietę, zwłaszcza ładną kobietę!... Ale, jak w danym wypadku, trzeba... Przypuszczam, że ją rozstrzelają lada dzień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.