Mare nostrum/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mare nostrum |
Wydawca | Wydawnictwo „Polski Zbrojnej” |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Polski Zbrojnej” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Poraj |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W cztery miesiące potem, po trzech nowych podróżach do Salonik, „Mare Nostrum“ zarzuciło kotwicę w Barcelonie. Miano tu naładować sukno dla armji serbskiej i poszczególne towary dla wojsk koalicyjnych na Wschodzie.
Godząc się na ów fracht, Ulises myślał nietylko o spodziewanym zarobku; uśmiechała mu się myśl odwiedzenia Barcelony. Od pewnego czasu myślał niejednokrotnie o Cincie, nie by żywić miał dla niej tę samą miłość, co wprzódy, lecz że wyrzuty sumienia... i oddalenie pozwalały mu dokładniej ocenić wysokie wartości słodyczy charakteru i uległości towarzyszki życia. Bądź co bądź Cinta była jedyną prawdziwie kochającą go kobietą. Czyż więc nie należało dążyć do pojednania!
Cinta powitała męża bladym uśmiechem. Bunt w niej widocznie ustąpił miejsca cichej rezygnacji. Małżonka, jak się zdawało, chciała, by niepamięć pokryła okrutne jej słowa, podsunięte jej wówczas przez rozpacz; pragnęła zagładzić wspomnienia owej sceny, gdy stanęła przed mężem jako oskarżycielka.
W ciągu kilku dni miał też Ferragut wrażenie, jakoby wróciły znów te czasy, gdy jeszcze nie kupił był „Mare Nostrum“. Jako żona chrześcijanka, Cinta opiekowała się nim i była mu posłuszna, słowem i czynem starając się mu sprawiać przyjemność. A przecież brakło czegoś, co było wdziękiem czasów minionych. Ulises, jurny z natury i nie mogący powstrzymać się od pieszczot małżeńskich, chciał mimo wszystko z praw swych skorzystać. Ale pieszczoty te tchnęły jedynie smutkiem.
Nie był się w stanie nawet łudzić: pod tym względem żona wyczuwała dlań odrazę. Dawne uczucia nie mogły były wskrzesnąć. Dzieliło ich zawsze widmo Estebana... I to już tak będzie wiecznie. Ferragut wówczas, zorjentowawszy się, zapragnął uciec jaknajprędzej z Barcelony. Doprawdy, dom ten już nie był jego domem...
Gdy więc kończono ładowanie statku, Ulises przechadzał się po mieście, składał wizyty krewniakom swym fabrykantom, albo też, jak człowiek, nic nie mający do roboty, przesiadywał godzinami całemi po kawiarniach.
Napotykając Niemców, — od czasu wojny bardzo wielu ich było w Barcelonie, — Ferragut odgadywał narodowość ich od pierwszego rzutu oka. Napływały mu wnet na myśl wspomnienia o synu i znowu poczynał marzyć o krwawych pomstach. Niekiedy pragnął był rozkazywać żywiołom i móc piorunami porazić wszystkich swych wrogów. Na widok, jak się gnieździli w jego własnym kraju, brała go rozpacz, iż musi się o nich ocierać i że opiekuje się nimi prawo...
Rankiem lubił się przechadzać po Rambli, przypatrując się wystawom kwiaciarni. Szedł zwolna między ścianami z kwiatów, perlących się jeszcze od ros porannych. Na stołach wznosiły się stosy, gdzie wszystkie barwy tęczy kojarzyły się ze wszystkiemi zapachami, jakiemi tylko zdoła tchnąć ziemia.
Był to początek wiosny. Stare drzewa na Rambli okrywały się liściem; w miodem ich ulistnieniu ćwierkały ptaki, jak w letni dzień niezmęczone koniki polne.
Pewnego ranka kapitan, przeciskając się zwolna przez tłum, spostrzegł, iż idzie za nim jakaś kobieta. Wyminęła go parokrotnie, uśmiechając się, jakby szukając pretekstu do nawiązania rozmowy. Natarczywością tą kapitan nie był bynajmniej pogłaskany mile. Kobieta mogła mieć lat około czterdziestu, piersi miała wydatne i rozłożyste biodra; z koszykiem na ręku nie różniła się niczem od kucharek, jakie po dokonaniu codziennych zakupów przychodziły tu jeszcze po pęk kwiatów.
Jakby zdawszy sobie sprawę, że uśmiechy jej i powłóczyste spojrzenia nie czynią wrażenia na marynarzu, kobieta podeszła wprost doń i nagabnęła go po katalońsku:
— Przepraszam pana, czy pan nie jest przypadkiem kapitanem okrętu, don Ulisesem!
Przekonawszy się, że istotnie miała przed sobą don Ulisesa, kucharka ciągnęła dalej z tajemniczym uśmiechem:
— Pewna bardzo piękna pani pragnęłaby pana widzieć.
I wskazała mu adres jednej z „torre“ u podnóża Tibidabo w nowej dzielnicy. Panią tę zastać można o trzeciej popołudniu.
— Niech pan przyjdzie, niech pan przyjdzie, „seńor“! — dodała ze słodkiemi obietnicami w spojrzeniu. — Nie pożałuje pan napewno wycieczki.
Wysłanniczka, ukończywszy swą misję, odeszła. Ulises chciał ruszyć za nią, ale tłusta jejmość odwracała się i spoglądała parokrotnie poza siebie. Potem, umiejąc widocznie kluczyć i mylić ślady, zagubiła się nagle w tłumie na placu Katalońskim; Ferragut nie zdołał się nawet zorjentować, kiedy i jak znikła mu z oczu.
— Nie pójdę! — rzekł sobie naprzód w duchu.
Wiedział, co znaczyć mogą owe zaprosiny: oddawna miał w Barcelonie cały szereg znajomostek, do których trudno było mu się przyznać; znajomostki te bywały nawiązywane pomiędzy jedna a drugą podróżą, oparte jedynie na ciekawości włóczęgi, któremu się podoba każda nowość. Być może jedna właśnie z takich znajomych, spostrzegłszy go na Rambli, chciała się przypomnieć jego pamięci.
— Nie pójdę! — powtórzył znów z energją. — Po licha będę tracił czas, by ostatecznie ujrzeć znów jakiś sprzedajny uśmiech na zapomnianej może twarzy?
A mimo to myśl wracała uparcie do owego spotkania i choć powtarzał sobie z uporem: „No, na tę schadzkę nie pójdę napewno...“ — może właśnie dlatego, że sobie to powtarzał, zaczynał już się namyślać, że ostatecznie mógłby tam pójść.
Po śniadaniu istotnie postanowienie jakoś się zachwiało. Nie wiedział, co robić z czasem. Może się mylił doprawdy, może go zaciekawi ta przygoda? Wreszcie nic mu chyba nie stanie na przeszkodzie, by po kilku słowach na temat przeszłości wstać i wyjść... A tajemniczość podniecała jeszcze zaciekawienie.
O trzeciej więc wsiadł w tramwaj i pojechał do nowej dzielnicy na Tibidabo.
Kupcy barcelońscy wystawili tam sobie szereg gmachów o szczególnej pomysłowości. Każdy z fabrykantów czy handlowców chciał mieć własną posiadłość letnią — tradycyjnie zwaną „torre“ — gdzieby mógł spędzać niedzielę, stwierdzając tem samem, jak dobrze stoją jego sprawy. Były tam budowle gotyckie, arabskie, greckie, perskie. Architekci wynaleźli nawet styl kataloński, spleciony z łuków gotyckich, blanków niby fortecznych i hrabiowskich koron. Korony owe stanowiły jeden z najważniejszych motywów dekoracyjnych: kładziono je nawet na rewerberach.
Wysiadając z tramwaju, Ulises postanowił, iż rzuci okiem na fronton budynku. Może mu to pozwoli domyślić się, kto go do siebie zaprasza. A potem zawróci do siebie.
Znalazłszy się jednak przed wskazaną sobie „torre“, przystanął na chwilę. Był to rodzaj niby zamku feudalnego, którego wnętrze przypominać musiało mniej-więcej salę piwiarni... Nagle drzwi się otwarły i przed marynarzem stanęła owa kobieta, co z nim rozmawiała na Rambli.
— Proszę wejść, kapitanie.
Wszedł do jakiegoś niby hallu w tym samym stylu, co fasada: był tam kominek gotycki ze stiuku, wielkie dzbany porcelanowe, fajki olbrzymie i broń, rozwieszona po ścianach. Ozdoby te uzupełniały sztychy, odtwarzające współczesne płótna monachijskie. Naprzeciwko kominka Wilhelm II, w olśnieniach wielkiej złoconej ramy, pysznił się jednym jeszcze uniformem.
Dom zdawał się być niezamieszkały. Grube kotary, miękkie dywany tłumiły tam wszelkie szelesty. Z lekkością zjawy nieziemskiej otyła jejmość nagle znikła.
Marynarza zaniepokoiło to osamotnienie. Czy przypadkiem nie wpadł był w zasadzkę? I w dodatku broni nie miał przy sobie!... Ale równie cicho, jak wprzódy, weszła teraz znowu kobieta, uśmiechając się słodko.
— Proszę dalej, don Ulisesie.
I wprowadziła Ferraguta do pokoju, zamykając starannie drzwi poza nim.
Marynarz spostrzegł przedewszystkiem wielkie okno szersze niż wyższe, przesłonięte witrażem. Na szybie galopowała Walkirja z włócznią w ręku, z rozwianym włosem, na karym rumaku, parskającym z nozdrzy płomieniami. W mrocznem świetle witraża dojrzał dalej rozłożystą kanapę, przybraną haftowanemi poduszkami; ściany obite były jakąś tkaniną.
Raptem z mroku postać kobieca z wyciągniętemi ramionami podbiegła ku Ulisesowi. Porwała się tak gwałtownie, iż padła mu niemal na pierś. Nim jednak zdołała go pochwycić w ramiona, Ferragut rozpoznał owe zadyszane usta, oczy owe, w których się łzy pojawiły ze wzruszenia, uśmiech, w którym niepokój kojarzył się z uniesieniem miłosnem.
— Ty!... Ty!... — zająknął się zdumiony, cofając się wstecz.
Poczuł, jak ze zdziwienia nogi mu się nagle ugięły, a przez grzbiet przeleciał dreszcz lodowaty.
— Ulisesie! — szepnęła kobieta, usiłując go znowu pochwycić w uścisk.
— Ty!... Ty! — głucho powtarzał marynarz.
Była to Freya.
Co za siła tajemnicza skłoniła ją do tego. Nie umiałby był wyjaśnić. Przez mgnienie oka zdawało mu się, że widzi morze, statek lecący w powietrze, syna zszarpanego na strzępy.
— Ach, ty k....!
Podniósł do góry rękę, zacisnął pięść. Przezorność mu gadała na ucho; „Twardy bądź! Bez litości! Ta dziewka umie się obchodzić z rewolwerem!“ I uderzył, jak uderzyłby był mężczyznę, bez wahania: całą duszę kładąc w uderzenie.
W nienawiści już gotował się cios ponowić: bał się ryposty, zgóry jej chciał zapobiec... Ale zamarł nagłe z wzniesioną do góry ręką...
— Aj!...
Kobieta zachwiała się i okręciła się na miejscu z cichym jękiem pokrzywdzonego dziecka. Ręce zwisły jej bezwładnie po bokach; widać było, że nie miała nawet zamiaru się bronić!... Zachybotała się jak pijana. Kolana ugięły się pod nią i padła ciężko, jak zwój bielizny: głową uderzyła o poręcz dębowego fotela, odbiła się odeń, i zwaliła na poduszki kanapy.
Nastąpiła długa chwila milczenia, przerywanego jedynie bolesną skargą. Freya z zamkniętemi oczyma jęczała, leżąc wciąż nieruchomo.
Marynarz — w gniewie brzydki tragicznie — trwał również nieruchomo; tylko dziko poglądał na leżącą. Po tem brutalnem uderzeniu miał wrażenie, jakby teraz lżej mu było oddychać. Ale jednocześnie wstyd go ogarniał: „Coś ty zrobił, nędzniku!“... Po raz pierwszy w życiu uderzył był kobietę.
Poczuwszy ból w prawej ręce, poniósł ją do oczu. Jeden z palców krwawił. Musiał się był skaleczyć o kolczyk Frei. Wyssał krew, idącą z palca, i spojrzał na leżącą mu u stóp kobietę: z uczuciem nienawiści splatały się teraz wyrzuty sumienia.
Zwolna wzrok jego oswajał się z półmrokiem, zalegającym pokój: poszczególne przedmioty widział coraz dokładniej.
Wyraz twarzy Frei zdradzał cierpienie. Zdawało się, jakgdyby postarzała nagle o lat dwadzieścia. Pod wpływem bólu znikła gdzieś świeżość cery i jej cudowna młodość. Napół otwarte oczy obrzeżone były teraz całą siecią zmarszczek, linja nosa zaostrzyła się jak u konających. Od skroni wiły się czarne niteczki aż na atlas poduszki. To krew spływała na kwiaty heraldyczne haftów i pił ją chciwie wyschły atlas.
Ferragut czuł, jak coraz bardziej ogarnia go wstyd. Stąpnął poprzez leżącą i zwrócił się ku drzwiom. Po cóż tu miałby siedzieć dłużej!... Teraz wszystko, coby sobie tu mogli powiedzieć, nie miałoby najmniejszego znaczenia.
— Nie odchodź, Ulisesie! — szepnął ścicha zbolały głos. — Posłuchaj mnie!... Tu idzie o twoje życie.
Bojąc się, że odejdzie, Freya z jękiem napół się uniosła. Krew popłynęła jej ze skroni obficiej.
Litość nieprzeparta, jakąby poczuł dla nieznajomej, porzuconej gdzieś na pustkowiu, owładnęła teraz marynarzem. Na podłodze spostrzegł wielki wazon z kwiatami. Jednym rzutem wyszarpał zeń i rzucił na dywan olbrzymią więź kwiatów wiosennych, jaką ułożyły przed chwilą ręce kobiece, drżące może od wzruszeń oczekiwania.
Zmoczył chustkę w wodzie, ukląkł i uniósł nieco głowę Frei. Z ufnością chorego dziecka pozwoliła sobie przemyć ranę. Przez cały czas patrzyła nań błagalnemi, szeroko rozwartemi oczyma.
Gdy krew już przestała płynąć i zakrzepła w wielką, ciemną plamę na skroni, Ferragut chciał pomóc jej powstać.
— Nie, pozwól mi zostać tak, — szepnęła. — Wolę tu być u nóg twoich. Jestem twą niewolnicą, rzeczą twoją... Bij mnie, jeśli to ma gniew twój złagodzić...
I, chcąc podkreślić uległość, wyciągnęła doń usta, żebrząc pokornie o pocałunek, jak służka, pełna wdzięczności.
— A, nie!... nie!...
Usuwając się od tej pieszczoty, Ulises gwałtownym ruchem porwał się z ziemi. Nienawiść oganiała go znowu, w miarę jak Frei wracała przytomność i, skoro krew jej przestała już płynąć z rany, rozwiała się gdzieś litość, jaką go początkowo przejął jej widok.
Odgadłszy to, poczuła, że trzeba mówić.
— Zrób ze mną, co sam zechcesz. Na nic się nie będę skarżyła. Jesteś pierwszym mężczyzną, co mnie uderzył... a ja się nie broniłam! Nawet, gdybyś znowu począł mnie bić, nie broniłabym się zupełnie. Innemu komuś odpowiedziałabym ciosem na cios; ale tobie... Tylem ci zrobiła złego!
Zmilkła na chwilę. Uklękła przed nim jak pokutnica. Wyciągnęła doń ręce i mówić znów poczęła skarżącym się, monotonnym głosem, nakształt może widm owych, jakie się czasem widuje w teatrze.
— Długom się wahała, czy cię zobaczyć, — ciągnęła znowu. — Bałam się twego gniewu; byłam pewna, że w pierwszej chwili dasz się porwać uniesieniu... tak, tak, strach mnie ogarniał na myśl o tem spotkaniu... Śledziłam cię, odkąd się dowiedziałam, że jesteś w Barcelonie. Widywałam cię często z okna jednej z kawiarni, chwytałam już nawet za pióro, by napisać do ciebie, ale nie przyszedłbyś, poznawszy mój charakter pisma... Dziś zrana na Rambli nie byłam w stanie się pohamować, wysłałam tę kobietę do ciebie. Ileż strasznych godzin wyczekiwania przeszłam odtąd... Widzę cię wreszcie: cóż mi znaczy, żeś mnie uderzył!... Dziękuję ci, dziękuję ci postokroć, żeś przyszedł.
Ferragut stał, patrząc gdzieś w przestrzeń: zdawało się, że nie słyszał, co mówi.
— Powinnam była cię zobaczyć, — znów zaczęła po przerwie. — Tu chodzi o twe życie. Stanąłeś do walki z potęgą przeogromną, co cię może zmiażdżyć: postanowiono już, że musisz zginąć. Sam jeden, nie wiedząc o tem nawet, wyzywasz na rękę organizację tak ogromną, jak cały świat Jeszcze cios nie spadł na twą głowę, ale spaść może lada dzień, lada godzina, bodaj dziś nawet: wszystkiego nie mogłam się dowiedzieć... Oto, dlaczegom cię chciała zobaczyć: powinieneś się mieć na ostrożności; jeśli zajdzie tego potrzeba, musisz uciekać.
Kapitan wzruszył ramionami, uśmiechając się wzgardliwie, jak to czynił zazwyczaj, gdy mówiono o grożących mu niebezpieczeństwach, gdy mu zalecano ostrożność. Zresztą nie wierzył w nic z tego, co mu mówiła.
— To kłamstwo! — rzucił przygłuszonym głosem. — Wszystko to jest kłamstwem!
— Nie, Ulisesie: słuchaj mnie. Nie wiesz nawet, jak bardzo mnie obchodzisz. Jesteś jedynym, kogom kochała... Nie uśmiechaj się tak: boli mnie twa niewiara... Wiem również, co to są wyrzuty sumienia: tyłem ci zrobiła złego!... Nienawidzę mężczyzn prócz ciebie jednego... Tobie jednemu życzę szczęścia; wszystkie me marzenia na przyszłość na tobie jednym się skupiły... I przypuszczasz, że mogę patrzeć obojętnie na niebezpieczeństwo, jakie ci grozi!... Nie, ja nie kłamię. Wszystko, com ci dziś powiedziała, jest prawdą: nigdy bym już nie była w stanie skłamać przed tobą. Bij mnie, jeszcze mnie bij, ale, zaklinam cię, posłuchaj mojej rady.
Marynarz w dalszym ciągu zachowywał się obojętnie i wzgardliwie. Ręce mu drżały z niecierpliwości. Powinien był stąd odejść; nie chciał już więcej słyszeć o niczem... Więc po to go tu sprowadziła, by mówić mu o urojonych niebezpieczeństwach!...
— Coś ty uczynił, Ulisesie! — zawołała Freya z rozpaczą. — Coś ty uczynił!
Była jak najdokładniej poinformowana o tem, co zaszło w Marsylji; wiedziała o wszystkiem, jak zresztą wiedzieli to niezliczeni agenci, pracujący dla tem większej chwały Niemiec. Von Kramer, osadzony w więzieniu, dał znać, kto go zadenuncjował. Freya żałowała niezmiernie tej brutalnej szczerości kapitana.
— Rozumiem, że go nienawidzisz; nie możesz zapomnieć o storpedowaniu „Californian‘a“... Ale mogłeś był kazać aresztować von Kramera, nie wystawiając przy tem na sztych swej osoby... Postąpiłeś jak szaleniec, jak śródziemnomorzec: pod wpływem gwałtowności charakteru nie pomyślałeś o jutrze.
Ulises znowu wzruszył pogardliwie ramionami. Skryte zdrady nie były jego specjalnością: lepszy był jego sposób postępowania. Jedyną rzeczą, której żałował, było to, że ów zbrodniarz żył jeszcze. Czemuż go nie był w stanie zabić wówczas własną ręką.
— Nie żyje już, być może, — odrzekła. — Sąd wojenny skazał go na stracenie. Nie wiemy jeszcze, czy wyrok został już wykonany; ale go rozstrzelają zapewne lada dzień: i wszyscy z pośród naszych wiedzą, żeś to ty go wydał.
Drżała na myśl o nienawiści, jaką Ulises ściągnął na swą głowę, na myśl o zemście, jaką mu gotowano. W Berlinie zwrócono szczególną uwagę na nazwisko Ferraguta; we wszystkich krajach na całym świecie w tejże chwili imię to powtarzały całe bataljony cywilne mężczyzn i kobiet, pracujących na chwałę Niemiec. Komendanci okrętów podwodnych komunikowali sobie wzajemnie informacje co do niego samego i co do jego statku. Jakże-to? ośmielił się zaatakować najpotężniejsze mocarstwo świata, on, zwykły śmiertelnik, zwykły kapitan statku handlowego, — ośmielił się pozbawić monarchę jednego z najdzielniejszych pracowników!
— Coś ty zrobił, Ulisesie? Coś ty zrobił? — powtarzała jeszcze.
I Ferragut przyznać musiał ostatecznie, że w głosie tym brzmiało uczucie dlań i niepokój o niego.
— Mnie również poczynają traktować jak wroga, — ciągnęła. — Jeszcze mi tego nie mówią, bo u nas kryje się człowiek zazwyczaj ze swemi myślami; ale domyślam się tego z chłodu, jaki mi wszędzie okazują... Doktorka wie, że cię kocham jeszcze, jak wprzódy, wbrew nienawiści, jaką sama żywi dla ciebie. Inni wspominają o twój „zdradzie“, a ja protestuję, bo znieść nie mogę tego kłamstwa... Zdrajca — czyż to ty jesteś zdrajcą? Tyś przecie do nas nie należał; ojcem jesteś pragnącym się zemścić. Zdrajcy... ach, to my jesteśmy zdrajcami: ja, com cię wciągnęła w tę grę straszliwą: oni, co mnie do ciebie popchnęli, by zapewnić sobie twe usługi.
Przyszły jej na pamięć dnie, przeżyte w Neapolu; uważała, iż powinna mu była wyjaśnić ówczesne swe postępowanie.
— Nie mogłeś mnie był zrozumieć: nie znałeś całej prawdy... Gdym cię spotkała w drodze do Paestum, przypomniałeś mi młodość moją, czasy, gdym doktorkę znała ledwie zdaleka, gdym nie skompromitowała się jeszcze służbą wywiadowczą... Początkowo zajął mnie twój entuzjazm zakochanego, twe zaloty hiszpańskie, wystawanie przed drzwiami hotelu, przyrzeczenia twe i przysięgi były dla mnie prawdziwą rozrywką. Nudziłam się podczas tego przymusowego wyczekiwania w Neapolu... Pewnego dnia jednak zrozumiałam, że obchodziłeś mnie bardziej, aniżeli którykolwiek z mężczyzn dotychczas... Zrozumiałam, żem cię gotowa pokochać...
— Kłamstwo! Kłamstwo! — szepnął Ferragut pełnym nienawiści głosem.
— Mów, co chcesz, a przecież to prawda. Zrana, gdym się budziła w swym hotelowym pokoju, pierwszym ruchem mym było podbiec do okna i wypatrywać poprzez zazdrostki, czy czekasz na mnie przed domem. „Mój flirt, mój zakochany!“ — mówiłam sobie. Możeś, myśląc o mnie, źle spał tej nocy. Czułam, jak budzi się we mnie ktoś nowy, inny, jakaś dziewczyna dwudziestoletnia: entuzjastyczne, naiwne dziewczę... Gotowam była zejść na dół i podejść do ciebie: poszlibyśmy razem nad brzegami zatoki, jak dwoje zakochanych z powieści... A wtem przychodziła mi na myśl przeszłość moja. „Biedny, nieszczęsny człowiek!... W jakiż świat intryg i kompromitacyj bym go wciągnęła! Nie, nie!“ I kryłam się przed tobą, uciekając się do wybiegów przemyślnej pensjonarki, korzystając z momentów, gdyś się oddalał, by uciec z hotelu, lub skręcając w bocznicę, gdyś właśnie miał ku mnie zwrócić oczy... Podejść do siebie pozwalałam ci wówczas jedynie, gdym nie była już w stanie uniknąć spotkania, ale u doktorki mówiłam nieustannie o tobie i śmiałam się wraz z nią z twej romantycznej galanterji.
„Gotowaś się w nim zakochać, — mówiła mi; — ów don Jose zbyt cię obchodzi. Strzeż się, Carmen!“ A szczególniejszą w tem było rzeczą, że moja rodząca się miłość zdawała się jej raczej podobać, choć w zasadzie przeciwna była jakiemukolwiekbądź uczuciu, któreby w pracy naszej nie miało nam przynieść korzyści... Mówiła prawdę: byłam zakochana. Przekonałam się o tem rankiem tego dnia, gdym koniecznie zapragnęła pójść do Akwarjum. Szereg długich dni minął, gdym cię nie widziała: mieszkałam u doktorki, nie w hotelu, by nie spotykać swego flirtu. Owego ranka zbudziłam się smutna, z uporczywą myślą o tobie: „Biedny, kapitan!... Trzebaż mu dać choć trochę szczęścia“« Byłam tego dnia chora, chora na ciebie! Teraz to dopiero rozumiem...
Na chwilę umilkła i podniosła nań oczy, chcąc się przekonać, jakie jej słowa czynią na nim wrażenie.
— Przypomnij sobie obiad nasi w restauracji na Vomero; przypomnij sobie, jakem cię zaklinała, byś się rozstał ze mną, byś mnie zostawił losowi. Odgadywałam przyszłość: przeczuwałam, że ci zgotuję nieszczęście. Chciałam, usuwając się, ocalić cię odeń, a jednocześnie drżałam, że mogę cię już nigdy nie zobaczyć. Tego wieczora, gdyś mnie zniecierpliwił płomiennością swych pożądań, gdym się tak głupio broniła, jakgdybyś istotnie miał mi być obcym, jakgdyby na tobie właśnie skupić się miała wszystka moja nienawiść ku mężczyznom, nocy tej płakałam, znalazłszy się wreszcie sama w swym pokoju. Płakałam, myśląc, żem cię utraciła nazawsze, a jednocześnie szczęśliwa byłam na myśl, że wyzwoliłeś się z pod mych wpływów... I wówczas właśnie przyjechał von Kramer. Potrzeba nam było statku i człowieka. Doktorka, pyszniąc się swą spostrzegawczością, twierdziła, że w tobie znajdziemy pożądaną, niezmiernie cenną siłę. Kazali mi cię odnaleźć, raz jeszcze opanować twe zmysły. W pierwszej chwili, mając na względzie twą przyszłość, odmówiłam. Ale ofiara tak mi się wydała słodka; zawsze rządzimy się egoizmem... i poszłam... Resztę już wiesz...
Umilkła i zamyśliła się chwilę, jakgdyby pojąc się rozkoszą wspomnień o tych dniach, o tych dniach jedynych, gdy naprawdę była szczęśliwa.
— Gdyś odpłynął na goelecie, — podjęła znowu, — zrozumiałam, czem byłeś dla mnie. Jakże mi ciebie brakło!... Doktorkę obchodziły przedewszystkiem sprawy włoskie. Ja liczyłam dnie, które mi zbyt wolno płynęły. „Dzień... dwa... trzy... Mój ubóstwiany marynarz wróci wnet do mnie... Wróci niebawem!“ Aż nagle jak piorun spadło wypowiedzenie wojny przez Włochy. Dla nas równało się to niestety rozłące. Myśląc o Niemczech, doktórka przeklinała Włochów; ja ich przeklinałam, myśląc o tobie, widząc, że muszę wyjechać wraz ze swą towarzyszką, że w ciągu dwóch godzin przygotować się muszę do wyjazdu, by ujść mściwości tłumu. Jedyną pociechą było mi, że wyjeżdżałyśmy do Hiszpanji. Doktorka obiecywała sobie tam dokonać niezmiernie wiele... Ja zaś myślałam, że tam najwięcej będę miała szans, by cię spotkać.
Uniosła się niecąo. Rękoma dotknęła kolan Ferraguta. Chciała je ucałować, ale nie śmiała. Bała się, że jeśli się otrząśnie z tej tragicznej martwoty, to po to, by ją odepchnąć.
— W Bilbao dowiedziałam się o storpedowaniu „Californian’a“ i o śmierci twego syna... Nie, nie chcę o tem mówić... Płakałam, długom płakała, kryjąc się z tem przed doktorką. Nienawidzę jej odtąd! Szczyciła się odniesionem zwycięstwem, tyś jej już był zupełnie obojętny. Nie istniałeś już dla niej: już się tobą nie mogła posługiwać... Następnie przyjechałyśmy do Barcelony; miesiące całe, całe długie miesiące żyłam tu tylko myślą o tej chwili, gay cię wreszcie zobaczę.
Cała jej miłość skupiła się teraz w oczach. Twarz, mimo skaleczenia, wypiękniała nagle w wyrazie uczucia, pełnego uległości i pokory.
— Osiadłyśmy tu, w domu pewnego elektrotechnika Niemca, przyjaciela doktorki. Ona podróżuje niemal ciągle; byłam więc wolna; podczas przechadzek instynktownie niemal kierowałam się zawsze ku portowi. Łudziłam się nadzieją, że zobaczę twój statek. Czułam, jak wszyscy marynarze stają mi się sympatyczni: zdawało mi się, że dostrzegam w nich coś, co mi ciebie przypominało... „Kiedyś go wreszcie zobaczę“, mówiłam sobie. Wiesz, że miłość jest egoistyczna; pod jej wpływem zapominałam niemal o śmierci twego syna... A wreszcie nie ja przecież jestem istotną winowajczynią: to oni, nie ja! Okłamali mnie, jak i ciebie... „Zobaczę cię i jeszcze będziemy szczęśliwi!...“ Ach, gdyby ten dom mógł przemówić... ta kanapa, na której tylekroć razy marzyłam o tobie... Zmieniając kwiaty w wazonach, łudziłam się myślą, że przyjdziesz; gdym siedziała przed lustrem toalety, zdawało mi się, że to dla ciebie chcę być piękną... Mieszkałam przecież w twej ojczyźnie, nie mogłeś był tu się nie zjawić. Nagle cały raj, jakim sobie wymarzyła, rozwiał się w niwecz. Otrzymaliśmy tu, już nie wiem jaką drogą, wiadomość o aresztowaniu von Kramera, a jednocześnie dowiedzieliśmy się, że to ty go wydałeś. Doktorka wywarła swój gniew na mnie, mnie obwiniając o wszystko. Przezemnie cię przecież poznała; dość jej było tego, by na mnie się oburzać. Wszyscy z naszych ludzi zaczęli mówić o twej śmierci, życząc ci, byś zginął w najstraszliwszych męczarniach...
Ferragut przerwał. Brwi miał zmarszczone, jakby pod wpływem jakiejś uporczywej myśli... Może nie słyszał jej nawet.
— Gdzie jest doktorka?
Ton zapytania był niepokojący. Ulises zaciskał pięści i poglądał dokoła, jakby spodziewając się, że za chwilę ujrzy tę majestatyczną damę. Zachowaniem swem przypominał teraz chwilę, gdy uderzył Freyę.
— Podróżuje gdzieś, gdzie nie wiem doprawdy, — odrzekła. — To w Madrycie jest, to w San-Sebastjan, to w Kadyksie... Podróżuje bez chwili wytchnienia; wszędzie ma znajomości... Jeślim się ośmieliła cię wezwać, to dlatego, że jestem sama.
I poczęła opowiadać mu o życiu swem tu, w osamotnieniu. Dawna jej opiekunka nie korzystała już obecnie z jej usług. Wszystko teraz robiła sama, unikając czyjegokolwiek pośrednictwa. Po tem, co się przydarzyło von Kramerowi, stała się niezmiernie podejrzliwa. Jeśli potrzebowała pomocników, dobierała ich sobie jedynie z pośród Niemców, osiadłych w Barcelonie.
Uformowała się więc dokoła niej banda okrutna i gotowa na wszystko: byli to wychodźcy z republik południowo-amerykańskich, obieżyświaty z miast nadmorskich, włóczęgi z dziewiczych lasów wnętrza. Na czele ich stal adjutant nieodłączny doktorki, jej prawa ręka, skryba Karol, którego Ferragut widywał w domu doktorki na Chiai.
Ów drab o słodko uprzejmej minie popełnił był cały szereg krwawych zbrodni. Był też istotnie godnym przywódcą owej zbieraniny szumowin. Banda ta zbierała się co wieczór w pewnej kawiarni portowej. Freya pewna była, że wszyscy oni trudnili się aprowidowaniem okrętów podwodnych, krążących na wodach hiszpańskich. Wszyscy wiedzieli też, jaką rolę odegrał był kapitan Ferragut w wydarzeniu marsylskiem: gdy wspominali o nim, w głosach dawał się słyszeć ton pogróżki.
— Przez nich też — ciągnęła Freya — dowiedziałam się o twem przybyciu. Szpiegują cię, czekając na moment pomyślny. Któż wie, czy tu nie przyszli za tobą?... Uciekaj, Ulisesie; życiu twemu grozi naprawdę poważne niebezpieczeństwo.
Kapitan znów wzgardliwie wzruszył ramionami.
— Uciekaj, powtarzam ci raz jeszcze! A jeśli możesz, jeśli budzę w tobie choć trochę współczucia, jeśli nie jestem ci najzupełniej obojętna... to zabierz mnie z sobą!
Ferragut zrozumiał, że całym tym długim wstępem do tego właśnie zmierzała. Prośba ta zdumiała go i oburzyła... Uciekać wraz z nią; po tej krzywdzie niezmiernej, jaką mu wyrządziła! Propozycja ta wydala mu się tak niedorzeczną, że się aż uśmiechnął z goryczą.
— Zabierz mnie z sobą! — powtórzyła. — Jeśli nie wyrwiesz mnie z tego środowiska, doprawdy sama się nie będę umiała wydostać... Biedna jestem. W ostatnich latach żyję na koszt doktorki. Zapracować na siebie nie umiem, a przyzwyczajona jestem do zbytku. Nędzy boję się bardziej niż śmierci nawet. Bylebyś mi dał utrzymanie: skoro będę wraz z tobą, poprzestanę naprawdę na małem; służącą ci będę. Na statku musicie przecież potrzebować kobiety, gospodyni... Życie mi obrzydło, sama jestem.
W uśmiechu kapitana wymalowała się okrutna, bezlitosna ironja.
— Rozumiem. O, wiem dobrze, co znaczy twój uśmiech; pojmuję, co chcesz powiedzieć; mogę się przecież sprzedać. Przypuszczasz niewątpliwie, że tem byłam dawniej, przed laty. Nie... nie! mylisz się, nie mogłabym tego robić. Trzeba mieć potemu pewne usposobienie specjalne, pewien talent udawania tego, czego się najzupełniej nie czuje. Chciałam się sprzedawać, alem nie umiała. Gdy dany mężczyzna jest mi obojętny, gotowam mu życie omierzić; nienawidzę mężczyzn, jestem ich wrogiem: unikają mnie wszyscy.
Ale marynarz uśmiechał się w dalszym ciągu ironicznie.
— Kłamstwo! — powtarzał. — Kłamstwo! Nie zadawaj sobie trudu, bo mnie i tak nie przekonasz.
Freya powstała, jakby jej sił nagle przybyło. Spojrzała mu twarzą w twarz. Na widok okrwawionej skroni znowu Ferraguta ogarnęły wyrzuty sumienia. Ślad uderzenia sięgał aż do oka, które teraz zaczerwieniło się i obrzmiało.
— Słuchaj, Ulisesie: nie znasz mego istotnego życia. Tak, kłamałam ci dotychczas, zawszem kłamała: gdyśmy byli szczęśliwi z sobą, umiałam unikać odpowiedzi na twe pytania. Chciałam ukryć przed tobą dawne swe życie... i zapomnieć o niem! Teraz muszę ci powiedzieć prawdę, całą nagą prawdę, jakgdyby na spowiedzi przed śmiercią. Może gdy poznasz ją, nie będziesz tak okrutny.
Ale Ulises nie chciał słuchać i zgóry już zapowiadał, że nie uwierzy niczemu.
— Kłamstwo! Znowu kłamstwo! Kiedyż nareszcie skończysz zmyślać!
Jakby nie słysząc, co mówi, ciągnęła dalej:
— Nie jestem Niemką, nie nazywam się Freya Talberg. To moje imię przybrane, pseudonim, jaki noszę, odkąd zaczęłam „służyć“. Talberg był to profesor, któremu towarzyszyłam w podróży w Andy; nie był on zresztą moim mężem... Moje prawdziwe imię jest Beatrycze... Matka moja była Włoszką; ojciec mój rodem był z Tryjestu; pochodził on z rodziny włoskiej, ale sam był Austrjakiem... Oba cesarstwa niemieckie czcił i wielbił jak zaślepieniec. Zdawało mu się, że tylko narody północy są stróżami wszech cnót.
„Był on wynalazcą czarodziejskich kombinacyj, marzył wciąż o olbrzymich przedsięwzięciach finansowych. Cale życie upłynęło mu na żebraniu kapitałów w wielkich bankach, na wystawaniu po przedpokojach ministerialnych. Ustawicznie będąc w przededniu zdobycia sum miljonowych, żył śród błyszczącej nędzy, przeprowadzając się z hotelu do hotelu — zawsze najwykwintniejszego — wraz z żoną i mną, córką jedynaczką.
„Nie wiesz nic o takiem życiu, Ulisesie; pochodzisz z rodziny spokojnej i zamożnej. Twoi nie zaznali nigdy owego zbytkownego życia w „palace‘ach“, ani niepokojów pod koniec miesiąca, gdy przypada termin płacenia rachunków... Dzieckiem będąc widywałam, jak matka w przepysznym apartamencie hotelowym płakała, a ojciec tymczasem zapowiadał, że w przyszłym tygodniu napewno będzie posiadaczem miljona. Matka wreszcie, przekonana wymową swego wielkiego człowieka, ocierała łzy z oczu, pudrowała twarz, stroiła się w koronki i perły... mniej lub bardziej fałszywe. Schodziliśmy do gwarnego hallu, gdzie z szeptami rozmowy kojarzyły się dyskretne zawodzenia skrzypiec: bywała to pora podwieczorków, spożywanych w towarzystwie naszych „znajomych z hotelu“, przepotężnych milionerów obydwu półkul, ledwie domyślających się, że gdzieś tam istnieje wogóle dolegliwość, zwana nędzą, ale nie podejrzewających nawet ani na chwilę, by uskarżać się na nią mogli ludzie z ich świata...
„Od czasu do czasu ojcu udawała się jakaś operacja. dzięki której mogliśmy pędzić nadal owo życie błyszczącej, drogiej nędzy. Ten luksusowy tryb życia wydawał się ojcu nieodzownym do realizacji jego projektów. Życie w najdroższych hotelach, samochód wynajmowany na miesiące, suknie z najwspanialszych pracowni dla żony i dla córki, lata, spędzane w najmodniejszych miejscowościach nadmorskich, zimy, upływające na grach sportowych w Szwajcarji, — to wszystko razem stanowiło dla ojca pewien rodzaj gwarancji poważania, umożliwiającej mu przebywanie śród potentatów i otwierającej mu drzwi na oścież. Ten tryb życia zrobił ze mnie to, czem jestem; rozstrzygnął o losach moich raz na zawsze. Dziś śmierć nawet czy utratę honoru wołałabym od nędzy... Żadnego niebezpieczeństwa się nie lękam, ale ogarnia mnie strach na myśl o biedzie... Matka umarła wreszcie, napróżno wciąż wyczekując owego trwałego, pewnego bogactwa. Zostałam sama z ojcem; byłam młodą panną, przebywającą wciąż w męskiem towarzystwie, pół-dziewicą, wiedzącą o wszystkiem, nie dziwiącą się niczemu, strzegącą zazdrośnie swej niewinności, której cena sprzedażna jest tak dobrze znana. Gdy ojciec umarł, całym majątkiem moim były stroje i trochę klejnotów, zresztą nie nazbyt cennych: z zimną krwią rozstrzygnęłam o swej przyszłości... W naszym świecie jedyną cnotą są pieniądze. Dziewczyny z ludu nie sprzedają się tak łatwo, co panna ze świata, wychowana w przepychu, a nie umiejąca nic prócz gry na fortepianie i może posiadająca pewne zdolności do języków cudzoziemskich...
Prześliznęła się szybko po tym okresie życia. Jeden z przyjaciół ojca, właściciel domu handlowego w Wiedniu, człowiek już niemłody był jej pierwszym kochankiem. Później ogarnął ją ów poryw miłosny, jakiemu ulegają najbardziej nawet pozytywnie nastrojone kobiety. Zakochała się, jak się jej wydawało, w pewnym oficerze holenderskim, jasnowłosym Apollinie, z którym ślizgała się razem w Saint-Moritz. Poślubił ją. Wreszcie jednak nudy w Batawji tak się jej dały we znaki, że uzyskawszy rozwód, powróciła do Europy i znów poczęła pędzie życie hotelowe, jeżdżąc z zimowych klimatyk do modnych miejscowości kąpielowych.
— Pieniądz!... Niema chyba warstwy społecznej, gdzie równie silnie czułoby się jego potęgę, jak w tym dawnym moim śmiecie. W „palace‘ach“ spotykałam dziewki o żołdackich manjerach, z potwornemi łapami, palące nieustannie, z nogami założonemi na poręcze foteli, z bardziej lub mniej zadartemi kieckami. Wyglądały jak nierząnice z miast portowych, wyczekujące gości przed drzwiami zamtuzów.
Zdumiewałam się, że je tam wogóle wpuszczają!... A przecież mężczyźni płaszczyli się przed niemi i jak niewolnicy zginali przed niemi karki w kornem błaganiu. Z namaszczeniem opowiadały one o olbrzymich fortunach, jakich ojcowie ich dorobili się na przemyśle, o fortunach, dzięki którym mogły były sobie kupować utytułowanych małżonków, by potem dawać upust swym upodobaniom ulicznic. Ale dla dziewcząt ubogich, drżących ze strachu przed nędzą, poza prostytucją niema ratunku. Brak im posagu, owego nieodzownego u większości ludów cywilizowanych dodatku dla kobiety, któraby chciała być szanowaną i pragnęła założyć ognisko rodzinne. Niechże będzie przeklęte ubóstwo! Ciążyło mi jak klątwa nad całem życiem. Mężczyźni zawsze są dobrzy dla mnie z początku a potem płacą mi czarną niewdzięcznością. Doktór Talberg po powrocie z Ameryki porzucił mnie, by zaślubić brzydką ale bogatą córkę jakiegoś kupca, senatora z Hamburga. Inni też wyzyskiwali mą młodość, błagali o rozkosz, a potem żenili się z kobietami, które posagiem jedynie nęcić mogły. Znienawidziłam wreszcie wszystkich mężczyzn, rozżalona, żem ich potrzebowała, by żyć, a żem się tej zależności wyzbyć nie mogła. Chcąc się wyzwolić, wstąpiłam do teatru: byłam tancerką, śpiewaczką; alem się tylko podobała dzięki urodzie. Mężczyźni ciągnęli do mnie, pożądając kobiety i drwiąc z artystki.
Wreszcie żądza wyzwolenia się rzuciła ją w ramiona doktorki, skłoniła ją do przyjęcia jej propozycyj. Wydawało się jej rzeczą zaszczytną służyć wielkiemu mocarstwu, w cieniu pracować dla jego chwały. A przytem w początkach pociągała ją strona romantyczna zadań, myśl, że tkać ma kanwę przyszłości i tworzyć historję.
I tam jednak od pierwszych chwil znów była niewolnicą zmysłowości. Uroda jej była jedynie narzędziom, pomocnem do wdzierania się w cudze myśli; a że z niewoli tej nie było wyzwolenia, bardziej więc ją męczyła teraz niż poprzednio. Z życiem komiwojażerki miłości czy z życiem artystki mogła była zerwać bez trudu: jeśli jednak ktoś wstąpił „na służbę“, to już jej nie mógł porzucić nigdy. Dowiadywano się tam zbyt wielu rzeczy, poznawano po dłuższym pobycie zbyt wiele i zbyt ważnych tajemnic. Agent stawał się niewolnikiem swych funkcyj: każdy z jego czynów dorzucał jedna, jeszcze cegłę do muru, grodzącego mu drogę do wolności.
— Znasz resztę mego życia, — mówiła dalej. — Mus posłuszeństwa wobec doktorki, mus uwodzenia mężczyzn, by im móc wydzierać tajemnice, sprawiły, że znienawidziłam ich śmiertelnie... Aleś się zjawił ty, dobry i szlachetny, ty, coś jak młodzik, pożądał mnie z ową entuzjastyczną naiwnością. Przy tobie zdawało mi się, że mam lat osiemnaście, że ktoś stara się o mnie po raz pierwszy w życiu... Ty nie jesteś egoistą: mam wrażenie, że gdybyś był mnie poznał za czasów mej młodości, nie porzuciłbyś mnie, by się ożenić z inną dla posagu... Jeślim z początku nie chciała ci się oddać, to właśnie dlatego, żem cię kochała, żem nie chciała ci krzywdy wyrządzić... Potem dopiero na rozkaz zwierzchników, pod wpływem uczucia wreszcie wyzbyłam się początkowych skrupułów... Ulisesie, ukochany mój!.. Zapomnijmy; poco o tem wspominać! Znam twe serce i, widząc się w niebezpieczeństwie, uciekam się do ciebie. Katuj mnie!... Zabierz mnie z sobą!...
Stała teraz wprost przed nim; uniosła obie ręce w górę i położyła mu je na ramionach, jakby nieśmiało domagając się uścisku.
Ferragut nie drgnął nawet. Błagania nie czyniły na nim wrażenia. Freya dość chyba sponiewierała się po świecie, by umieć się samej wyzwolić; jego pomoc była tu chyba zbyteczna. Zresztą wszystko, co mówiła, wydało mu się kłamstwem.
— To fałsz, to wszystko! — rzekł głucho. — Nie wierzę ci; nie uwierzę ci już nigdy... Za każdym razem, gdy się widzimy, prawisz mi coraz nowe baśnie... Kim-że ty jesteś! Kiedyż wreszcie powiesz mi prawdę, nagą prawdę!...
Nie zważając na obelgi, mówiła dalej z niepokojem o swej przyszłości: widziała dokoła siebie tajemnicze niebezpieczeństwa.
— Dokądże się udam, jeśli mnie ty porzucisz!... W Hiszpanji jestem niewolnicą doktorki. Do państw centralnych, gdziem spędziła młodość, powrócić nie mogę; wszystkie drogi są mi tam zaparte; a wreszcie tam wpadłabym w tę samą niewolę... Nie mogę wyjechać stąd ani do Francji ani do Anglji: zbyt się obawiam przeszłości. Wystarczyłoby jednego z mych czynów, gdyby się o nim dowiedziano, bym została skazana na rozstrzelanie; mniej mi się nie należy... Wreszcie boję się „ich“ zemsty. Znam sposoby, jakich się ima „służba“, gdy się chce pozbyć niedogodnego agenta na terytorjum nieprzyjacielskiem: denuncjuje się go poprostu. Umyślnie się popełnia niby to jakąś nieostrożność, gubi się pewne dokumenty w ten sposób, by pisma kompromitujące wpadły w ręce władz krajowych... Cóż zrobię, jeśli ty mi nie przyjdziesz z pomocą!... Gdzież się schronię?...
Litując się nad jej rozpaczą, Ulises zdecydował się wreszcie przemówić:
— Świat jest wielki; mogłabyś osiąść gdzieś w którejś z republik południowo-amerykańskich.
Odtrąciła jednak tę radę. Jej samej przychodziło to na myśl; ale się bała niepewnej przyszłości.
— Biedna jestem; ledwieby mi może na drogę starczyło... W początkach „służba“ płaci dobrze. Potem jednak, gdy już ma nas w ręku dzięki naszej przeszłości, daje tyle ledwie, by starczyło na życie. I cóżbym ja tam zresztą robiła!... Mam-że do końca życia sprzedawać się dla kawałka chleba?. Nie, nie chcę: raczej śmierć!
Ferragut, słysząc, jak Freya z rozpaczą mówi o swem ubóstwie, — uśmiechnął się ironicznie. Rzucił okiem na naszyjnik z pereł, na wielkie szmaragdowe kolczyki w uszach, na brylanty, połyskujące jej na palcach. Odgadła, co myślał... Ale myśl, iż możnaby sprzedać te klejnoty, bardziej ją przerażała, niż najpotworniejsze groźby nawet, jakich się obawiała na przyszłość.
Tej rady nie chciała posłuchać. Sama o tem myślała, bała się jednak, bała się o swą przyszłość.
— Nie wiesz nawet, czem dla mnie są te kosztowności, — dodała. — To mundur mój, to mój herb, list żelazny, umożliwiający mi wstęp do tego świata, w jakim przebywałam za młodu. My, kobiety, które same musimy iść przez życie, potrzebujemy tych klejnotów do przezwyciężenia przeszkód. jakie napotykamy po drodze. Klejnoty! Ależ dość je mieć, by uśpić wszelkie podejrzenia, choćby się tydzień miało zwlekać z zapłaceniem rachunku... Na granicy osiąga się dzięki nim uprzejmość urzędników: niema potężniejszego nad nie pasportu... A w hallach hotelowych czemże, jeśli nie niemi, zdobywamy sobie uprzejmość najdumniejszych kobiet ze świata. Czegóż nie przeszłam, by je posiąść...? Ale wołałabym z głodu umrzeć, niż ie sprzedać. Mając je, jest się czemś: można być bez grosza, a żyć można jakby się było bogatym...
I Freya, znów odtrącając rady Ulisesa, uśmiechnęła się z politowaniem niemal na widok człowieka, który w naiwności ducha poddawał jej myśli aż tak niedorzeczne.
— To niemożliwe, Ulisesie... Zabierz mnie z sobą: na morzu będę się czuła najbezpieczniejsza. Nie boję się statków podwodnych. Ludzie wyobrażają sobie, że jest ich tak wiele na morzach, jak kamieni w bruku ulicznym; a przecież ledwie jeden okręt na tysiąc pada ofiarą ich napaści. Z tobą przy tem nie bałabym się niczego: gdybyśmy mieli zginąć na morzu, tobyśmy przecież zginęli razem.
Wdzięczyła się teraz uśmiechami, pełnemi niedomówień: położyła Ferragutowi ręce na ramionach, usta zbliżyła ku jego ustom; wargi jej się wygięły, jakby do pocałunku.
— Żleby ci było z Freyą?... Czy nie przypominasz sobie już naszej przeszłości?... Czyżem się aż tak zmieniła?
Ulises jednak pamiętał właśnie tę przeszłość i czuł, że wspomnienia te zbyt może były żywe. Jakby odległe, pełne zmysłowości, napół zapomniane melodje przychodziły mu na pamięć wraz z rozpalającemi zapachami młodego ciała. Wstrzemięźliwość, w jakiej żył ostatniemi czasy, dręczyła go teraz nakształt tortur.
Freya obserwowała tę walkę w rysach twarzy marynarza; uśmiechnęła się nagle z triumfem i naraz ustami przywarła do ust Ulisesa. Pewna była swej władzy... Pocałunek to był podobny do ich pocałunku w Neapolu, w Akwarjum... Całowanie zwycięskie i opanowujące.
Ale marynarz odepchnął ją od siebie równio brutalnie, jak poprzednio, gdy ciosem pięści zwalił ją na poduszki w pierwszych chwilach spotkania... Jakby ktoś trzeci wśliznął się pomiędzy nich, by rozerwać ich uścisk.
Kapitan, który już poczynał tracić przytomność umysłu i jak topielec opadał gdzieś poprzez drgające tafle zmysłowych bezbrzeży, dojrzał nagle trupią twarz Estebana, spoglądającą nań szklanemi oczyma. Potem pojawiła mu się Cinta, jakby w cmentarnej pomroce; płakała, jakby ona tylko miała odtąd prawo płakać nad porwanemi w strzępy zwłokami syna.
— A! nie!... nie!...
Zdumiało go wprost brzmienie własnego głosu: zdało mu się rykiem zranionego zwierzęcia, wyciem boleści.
Freya, zachwiawszy się pod brutalnym ciosom, raz jeszcze usiłowała się doń przybliżyć, objąć go ramionami, raz jeszcze pocałować.
— Ukochany mój!... mój umiłowany!
Nie zdołała jednak. Bezlitosna dłoń odepchnęła ją znowu tak gwałtownie tym razem, że zwaliła się głową na poduszki kanapy.
Ręka ta wstrząsnęła następnie drzwiami z taką siłą, że zasuwka wyskoczyła ze skobla i oba skrzydła drzwi otwarły się razem.
Upierając się w swem pożądaniu, kobieta porwała się w tej-że chwili, nie troszcząc się, zapominając o bólu; ale mimo całego pośpiechu zdołała ledwie dojrzeć uciekającego Ulisesa.
— Ulisesie!... Ulisesie!...
Ulises był już na ulicy...
Na dworze przyszły mu na pamięć niebezpieczeństwa, o jakich opowiadała mu Freya. Dziko rozejrzał się na strony... Nie było nikogo!... A przecież pragnął był właśnie spotkać kogoś z owych tajemniczych wrogów, choćby po to, by móc wyładować złość na samego siebie. Wstyd mu było i wściekły był na się za tę słabość przemijającą: czyż nie gotów był niemal dać się ujarzmić jak wprzódy!
W ciągu dni następnych myślał niejednokrotnie o tej bandzie zbirów, operujących tu pod dowództwem doktorki. Spotykając na mieście przechodniów o niemieckim wyglądzie, przyglądał się im w sposób wyzywający. Czy nie który z pośród nich podjął się był go zabić! Odchodził potem w swoją stronę, żałując, że zachowywał się tak prowokująco: był pewien, że miał jedynie do czynienia z kupcami lub urzędnikami bankowymi.
Wkońcu zaczął się kapitan Ferragut natrząsać z zaleceń Frei;
— Brednie wierutne! Zmyśliła wszystko to niezawodnie, chcąc mnie namówić, bym ją w sobą zabrał!
Pewnego ranka, znalazłszy się na pokładzie swego parowca, spostrzegł, że Toni podchodzi doń ze zbielałą na popiół twarzą.
Poszli razem do kajuty pokładowej i młodszy oficer, rozglądając wciąż pilnie na strony, począł mówić przyciszonym głosem:
— Około pierwszej nad ranem... Wracałem właśnie z miasta... byłem gdzieś w kabarecie... na odludnem nabrzeżu chciano mnie zabić, idąc, zdaleka spostrzegłem jakichś ludzi... Spostrzegłszy, że nadchodzę, schowali się poza stos towarów. W chwilę potem rozległy się trzy strzały rewolwerowe. Jedna z kul świsnęła mi nad uchem. Broni nie miałem, więc zacząłem uciekać. Na szczęście byłem już w pobliżu statku, niemal na równej linji z dziobem. Paroma susami wbiegłem na pokład: tam przypadłem niezwłocznie do ziemi... Oni zaś przestali strzelać.
Ferragut słuchał w milczeniu. I on również zbladł, ale ze ździwienia tylko i ze złości. Więc jednak przestrogi Frei były uzasadnione!... Nie przyszło mu nawet na myśl, by udawać, że niedowierza czy też że gardzi niebezpieczeństwem. Toni tymczasem ciągnął dalej:
— Słuchaj, Ulisesie!... Długom i wiele myślał o tem zajściu. Nie mnie chciano postrzelić. Czyż bowiem ja mam wrogowi Któżby chciał ukrzywdzić biednego niższego oficera, nie mającego żadnych znajomości!... Toś ty się powinien mieć na ostrożności! Powinieneś wiedzieć, dla kogo przeznaczone były te strzaly... znasz tylu ludzi...
Kapitan zrozumiał, że młodszy oficer ma na myśli owe sprawy neapolitańskie i propozycje bezecne, które tak umiał pokryć milczeniem.
— Czy wie ktokolwiek o tem, co zaszło?
Toni wzruszył ramionami. Nikt!... Znalazłszy się na statku, uspokoił psa pokładowego szczekającego jakby się wściekł. Co do majtka na warcie, to ten słyszał strzały, ale przypuszczał, że to jakaś bójka pomiędzy marynarzami. Zresztą pilnować miał tylko kładki rzuconej z pokładu na nabrzeże.
— Zawiadomiłeś policję?
Pytanie to oburzyło zastępcę: zadrasnęło w nim miłość własną śródziemnomorców. którzy w razie, niebezpieczeństwa nie uciekają się nigdy pod opiekę władz, lecz wolą samym sobie zawdzięczać ratunek.
— Miałżebyś mnie za denuncjanta?
Jeśli o czem myślał na przyszłość, to o tem, o czem przystało pomyśleć prawdziwemu mężczyźnie. Odtąd, dopóki tylko będzie w Barcelonie, nie wyjdzie na miasto bez broni... i nie chciałby doprawdy znaleźć się w skórze tego, coby doń strzelił a nie trafił!... Poczem, mrugnąwszy okiem, pokazał kapitanowi to, co nazywał „swym kawałkiem żelaza“.
Toni bowiem nie ufał broni palnej. Wołał on ciosy, zadawane pocichu; nad broń palną przenosił broń białą: miłował ją tą miłością atawistyczną, w której odzywać się zdawało przywiązanie jego naddziadów do siekier korsarskich.
Miękkim, pieszczotliwym ruchem wyciągnął z za pasa nóż angielski, nabyty jeszcze za czasów, gdy był patronem barki: błysnęła klinga lśniąca, wypolerowana jak zwierciadło, do sztychu nadająca się jak sztylet, w cięciu ostra jak brzytwa.
Może niedługo już będzie mógł zażyć „swego kawałka żelaza“. Przypomniał sobie, że dni ubiegłych widywał dokoła „Mare Nostrum“ jakieś podejrzane indywidua, wypatrujące, co się tam działo. Jeśli zobaczy ich przypadkiem, zejdzie na ląd, by im parę słów szepnąć.
— Nie rób nic, — nakazał Ferragut. — Ja się tem zajmę.
Cały dzień myślał nad tem, czego się dowiedział. Głuchy gniew się w nim kotłował. Aż tu ośmielono się nań natrzeć! Te trzy strzały rewolwerowe dla niego były przeznaczone, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, on zaś był przecie Hiszpanem: tu więc nawet, w jego własnym kraju, owi „Szwabi“ ośmielali się nań napadać! Co za zuchwalstwo!
Co chwilę sięgał ręką do kieszeni i gładził pieszczotliwie jakiś ciemny przedmiot metalowy. Czekał, aż zapadnie wieczór, by wykonać plan, jaki mu się wbił naksztalt bolesnego gwoździa pomiędzy dwa łuki nasępionych brwi. Nie uspokoi się dopóty, dopóki nie zrobi, co postanowił.
Znał ów bar portowy, o jakim wspominała Freya. Zresztą ludzie z załogi dostarczyli mu dodatkowych informacyj. W szynku tym zbierali się po większej części niezamożni Niemcy, nie skąpiący sobie tam jadła ani napoi. Ktoś widać za nich płacił: niekiedy zapraszali nawet patronów łodzi rybackich i włóczęgów portowych. Gramofon wygrywał nieustannie wrzeskliwe hymny, a klijentela wtórowała im jak opętana. Gdy, z pola walki nadchodziły wiadomości pomyślne dla państw centralnych, pito obficiej jeszcze niż zazwyczaj, jeszcze wrzaskliwiej śpiewając przy wtórze muzykalnego pudła. Na ścianach wisiały portrety Wilhelma II i niektórych jego generałów. Właściciela baru, Niemca o potężnych lędźwiach, o kwadratowym łbie, o twardych włosach, zaczesanych na jeża, o zadartym w górę wąsie, przezywano ogólnie Hindenburgiem.
Marynarz uśmiechał się na myśl, że mógłby Hindenburga zwalić pod ladę. Chciał zobaczyć ów] zakład, gdzie po tylekroć razy powtarzano owo imię.
Gdy wieczór zapadł, jakaś nieprzeparta siła pociągnęła go do baru. Wszelką przezorność odtrącił daleko od siebie....
Szklane drzwi oparły się pociśnięciu, być może dlatego, że zbyt silnie naparł na klamkę... Wściekły więc, kopnął nogą dolną drewnianą część skrzydła. Drzwi rozwarły się pod tem pchnięciem. Co za wspaniałe wejście!... Ferragut ujrzał dym, obłoki dymu, poprzez które widać było krwawe gwiazdy trzech zapalonych przed chwilą elektrycznych świeczników i sylwety mężczyzn dokoła niektórych stolików. Gramofon darł się przez nos, jak starzec bezzębny. Poza ladą stal Hindenburg, w rozchełstanej koszuli, z zawiniętemi na potężnych ramionach rękawami.[1]
— Ja jestem kapitan Ulises Ferragut.
W bajkach wschodnich istnieją takie słowa czarodziejskie, na dźwięk których miasta całe zapadają w martwotę, ludzie i zwierzęta zastygają /w pozach, w jakich spadł na nich ów wyraz przepotężny. Słowa Ferraguta wywarły podobne wrażenie.
Zapadła głęboka cisza. Ci, co zdziwieni brzękiem tłukących się szyb, poczęli odwracać głowy, zastygli teraz w półobrotach; inni, zwróceni twarzą ku Ulisesowi, trwali tak dalej, wpatrując się weń nieruchomo; jeszcze inni wreszcie wytrzeszczyli oczy w zdziwieniu, jakby na widok rzeczy, nie podobnych do wiary. Gramofon umilkł nagle. Hindenburg, który właśnie wycierał kufel, kamieniał w miejscu ze ścierką w ręku, wepchniętą w szklaną banię.
Ferragut podszedł i usiadł przy jednym z niezajętych stołów, plecami wsparłszy się o ścianę. Służący, jeden jedyny na całą szynkownię, podbiegł, by się zapytać, czego sobie „seńor“ życzy. Był to Andaluzyjczyk drobny, żwawy, rzucony losem na bruk Barcelony. Obsługiwał klijentów, najzupełniej dla nich obojętny, nie dbając ani o ich śpiewy ani o ich rozmowy. „Nie wtrącał się do polityki!“ Przywykły do zakładów, gdzie bywają krzykliwi, skłonni do bójek klijenci, odgadł w przybyszu człowieka szukającego zaczepki i chciał go ułagodzić uśmiechami i nadskakiwaniem.
Marynarz ozwał się doń pełnym głosem:
— Wiem, że tu, w tej spelunce mówią o mnie często. Są tu ludzie, coby mnie chcieli zobaczyć. Możesz im powiedzieć, że kapitan Ferragut jest tu, do ich dyspozycji.
— Zaraz to zrobię, — rzekł Andaluzyjczyk.
I podbiegł do lady, poczem wrócił niezwłocznie, niosąc butelkę i kieliszek.
Próżno Ulises mierzył wzrokiem siedzących za stołami. Ci, co odwróceni byli doń tyłem, trwali tak nieruchomo; pozostali, spuszczając oczy, szeptali coś tajemniczo.
Dwóch czy trzech wreszcie poczęło rzucać oczyma ku kapitanowi. Budzący się gniew błysnął im w źrenicach: pierwsze zdumienie rozproszyło się teraz i już gotowi byli zebrać się w sobie, wstać i rzucić się na przybysza. Ale jeden z siedzących tyłem do Ferraguta mruknął pocichu jakiś rozkaz: posłusznie więc odwrócili się i przycichli.
Cisza ta znużyła wkrótce Ulisesa. Jego zachowanie się wyzywające wydawać mu się poczęło śmiesznem. Nie wiedział, do kogoby się mógł zwrócić tu, gdzie wszyscy unikali jego spojrzeń. Na sąsiednim stole leżało jakieś pismo ilustrowane, pochwycił je więc i zaczął przeglądać. Tekst był niemiecki; Ulises mimo-to udawał, że czyta z zajęciem.
Siadł był bokiem, by móc sięgnąć do kieszeni po rewolwer; rękę trzymał niby w roztargnieniu tuż przy rozcięciu kieszeni, gotów chwycić za broń w razie napaści. Mimo-to zaczynał już żałować, że się przesłonił gazetą. Wrogowie mogli przecież korzystając z tego, że czytał, podsunąć się chyłkiem i napaść nań znienacka. Ale pod wpływem miłości własnej siedział nadal nieruchomo: nie chciał, by ktokolwiek odgadł, że się niepokoi.
Wnet potem, udając, że w dzienniku znalazł coś zabawnego, wybuchnął szyderczym śmiechem. I tego zresztą było mu jeszcze niedość, więc, podniósłszy oczy, zaczął się ze wzgardliwem zaciekawieniem przyglądać portretom na ścianach.
Tymczasem wygląd sali, jak sobie z tego zdał sprawę niezwłocznie, — zmienił się z gruntu. Wszyscy prawie goście wynieśli się chyłkiem w czasie, gdy się zagłębił w lekturze. Zostało tylko czterech pijaków z załzawionemi oczyma, troszczących się jedynie o zawartość kufli. Hindenburg za ladą czytał pismo wieczorne, zwróciwszy się tyłem do klijenteli. Andaluzyjczyk, siadłszy w głębi, uśmiechał się, poglądając na kapitana. „To ci chłop dopiero!“ Dumny był, że jeden z jego rodaków przepędził wszystkich tych wrzaskliwych, brutalnych pijaków, od których nacierpiał się niemało co wieczór.
Ulises spojrzał na zegarek: wpół do ósmej. Istotnie więc skłonił do ucieczki wszystkich owych ludzi, których Freya tak się obawiała. Cóżby tu miał jeszcze do roboty?... Zapłacił więc i wyszedł.
Zciemniło się już zupełnie. W świetle lamp elektrycznych mknęły ku miastu tramwaje i samochody. Pod staroświeckiemi arkadami przechadzały się grupy robotników z zakładów portowych. Tłum ciągnął ku jaśniejącej przepychem Barcelonie. Na tle czarnych, milczących basenów portu połyskiwały malutkie światełka na szczytach masztów.
Ferragut zastanawiał się właśnie, czy ma wrócić do domu, czy też pójść do jednej z restauracyj na Rambli, gdy nagle odczuł, że ktoś go tropi. Próżno się jednak przyglądał przechodniom, nie mógł śród nich rozpoznać nikogo z dostrzeżonych poprzednio w barze.
Wzięła go wówczas chęć zobaczenia Toniego. Wuj Caragol mógł mu coś ugotować naprędce w czasie, gdy on opowiadać będzie Toniemu o swej przygodzie. Sadził przytem, że byłoby to godnem ukoronowaniem śmiałości, gdyby nasunął teraz wrogom swym (jeśli śledzili go istotnie) sposobność do napaści na odludnych nabrzeżach. Szatan pychy szeptał mu pocichu na ucho: „Przekonają się wreszcie, że się ich nie boisz!“
Śmiało więc skręcił ku nabrzeżu, przechodząc poprzez tory kolejowe, ciągnąc wzdłuż murów wielkich doków, zapuszczając się między stosy towarów. Początkowo napotykał drobne grupy ludzi, idących ku miastu; dalej pary jakieś; następnie poszczególne indywidua; wreszcie znalazł się na zupełnem odludziu.
Od latarni ulicznych padały na ziemię krwawe światła. W mroku majaczyły sylwety łodzi, stosy towarów, zwały węgla. W czarnej wodzie odbicia latarni sygnałowych rozwłóczyły się w długie czerwone lub zielone pasma. Przy światłach reflektorów elektrycznych transatlantyk jakiś kończył ładunek: ten ruch w pośród ciemnej nocy wydawał się jakby wenecką uroczystością weselną.
Gdzieś zrzadka od czasu do czasu człowiek pojawiał się w świetle ulicznej latarni, błyskała karabinowa lufa. Opodal niego rysowały się cienie pośród stosów towarów. Byli to karabinjerzy i dozorcy portowi.
I znów kapitan odniósł wrażenie, jakgdyby go tropiono... Przystanął i wsparł się plecami o stos skrzynek: paru ludzi szło ku niemu, mijając szybko skrajem krąg jasności lampy łukowej, jakgdyby nie chcąc się pokazywać w świetle.
Ulises żadnego z nich nie poznał, nie wątpił jednak, że byli to jego nieprzyjaciele z baru.
„Mare Nostrum“ było jeszcze daleko; na nabrzeżu pustka była zupełna: „Głupstwom zrobił!“ — pomyślał sobie Ferragut.
I zaczynał już żałować zuchwalstwa; ale nie czas już się było cofać. A przytem gdyby nieprzyjaciele spostrzegli, że się waha, rzuciliby się nań niezwłocznie. Ilu też ich być mogło?... To go obchodziło przedewszystkiem.
— Naprzód! Naprzód! — krzyczała mu nad uchem pycha.
Wyjął był rewolwer; trzymał go mocno w prawej dłoni. Po trzykroć razy przeszedł był koło samotnych karabinjerów, ale nie chciał się do nich zwracać. „Naprzód! Baby tylko prosiłyby o pomoc!“ Zresztą nie mógł twierdzić, że ktoś szedł za nim w tropy. Mogło to być jedynie przywidzenie.
Nim jednak uszedł kilka kroków, wątpliwości się rozproszyły: istotnie był śledzony. Jak ścigany odyniec odczuł, że naganka zachodzi mu drogę. Po prawej ręce miał wodę; po lewej ludzie jacyś biegli poza stosami ładunków, by mu zastąpić od przodu; poza nim inni szli zdala, chcąc odciąć odwrót.
Mógł się był sam puścić biegiem z kolei, by wyprzedzić tych, coby napadli od czoła; ale czyżby mężczyzna z rewolwerem w garści miał uchodzić przed niebezpieczeństwem? Zresztą ci, co byli na tyłach, puściliby się za nim w pogoń. W mrokach nocy rozegrałoby się polowanie na człowieka; on, Ferragut, byłby zwierzyną, ściganą przez tę kanalję z baru... A, nie!... Kapitanowi stanęło na pamięci, jak von Kramer uciekał w biały dzień po tchórzowsku przez nabrzeże w Marsylii... Umrzeć? Zgoda. Ale nie w ucieczce.
Ruszył szybciej naprzód. Odgadł już plan swych nieprzyjaciół. Nie chcieli, by ich spostrzegł w tej części portu, zatłoczonej ładunkami. Ferragut mógłby tu bowiem z łatwością znaleźć jakąś kryjówkę. Woleli czekać nań w pobliżu statku; była tam przestrzeń wolna, przez którą przejść będzie zniewolony.
— Naprzód! — powtórzył sobie znowu w duchu Ulises. — Jeśli mam umrzeć, niechże się to stanie w obliczu „Mare Nostrum“.
Parowiec był już blisko. Rozpoznał jego czarną sylwetę. A wtem pies pokładowy zaczął naszczekiwać zajadle; zwietrzył widać kapitana i ludzi z pościgu.
Wynurzywszy się z poza zwału węgla. Ferragut ruszył na odsłoniętą połać portu. Cała siła woli skupiła się w pragnieniu podejścia jak najśpieszniejszego do statku.
Błysło nagle światełko, zgasło, i rozległ się trzask wystrzału. Poczęto doń strzelać. Wnet z kilku stron naraz błysły malutkie światełka i jął się sypać suchy terkot w nocną ciszę. Istny regularny ogień bojowy. Strzelane też poza nim. Posłyszał, jak kule świstały mu koło uszu, poczuł nagle palący ból w ramieniu: miał wrażenie, jakgdyby go ktoś uderzył rozpalonym kamykiem.
Śmierć była nad nim: zbyt wielu było przeciw niemu. I, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, instynktownie padł na ziemię, jak człowiek konający.
Rozległo się jeszcze kilka strzałów rewolwerowych. Poczem zapadła cisza, którą tylko mąciło zajadłe naszczekiwanie psa z bliskiego już statku.
Ulises spostrzegł, że człowiek jakiś zwolna doń podchodzi. Pozwolił mu się zbliżyć, zaciskając silnie w prawem ręku nabity jeszcze rewolwer. Nagle podniósł dłoń, niemal sięgając głowy, jaka się nad nim schyliła. Dwie błyskawice buchnęły mu z ręki. Przy świetle pierwszej Ulises dojrzał jakąś twarz dobrze sobie znaną... Czy to nie Karol, prawa ręka doktorki?... Za drugim błyskiem dojrzał jeszcze wyraźniej. Tak, to istotnie był Karol, z wykrzywionemi konwulsyjnie rysami, z czarną dziurą w skroni... Wyprostował się w ostatniem drgnieniu agonji, poczem padł na wznak, rozłożywszy szeroko ręce.
Trwało to ledwie mgnienie oka. Kapitan powinien był myśleć o sobie jedynie: porwał się skokiem z ziemi i ruszył biegiem, pochyliwszy się mocne ku przodowi, by dawać jaknajmniejszy cel do strzału.
Bał się salwy nieprzyjacielskiej, gradu kul. Ale ludzie z pościgu zmyleni ciemnością, wahali się przez chwilę: zastanawiali się, czy to nie kapitan upadlł ponownie na ziemię, rażony dwukrotnie.
Skoro jednak spostrzegli, że człowiek ten biegnie ku statkowi, zrozumieli, że padli ofiarą pomyłki i poczęli znów ostrzeliwać zbiega. Ferragut bieg! śród kul skrajem nabrzeża wzdłuż „Mare Nostrum“. Ocalenie teraz było kwestją sekund z warunkiem wszakże, by kładka nie była jeszcze ściągnięta... Ale nie, właśnie na nią stąpnął, gdy człowiek jakiś ze lśniącym przedmiotem w dłoni ruszył mu naprzeciw. Był to jego zastępca właśnie, dążący gdzie strzelano, by nożem wyciąć mu przejście.
Kapitan bał się, że go nie pozna.
— Toni!... To ja!... — szepnął przytłumionym głosem.
Znalazłszy się na pokładzie, odzyskał niezwłocznie zimną krew. Przez chwilę trwała cisza ponura. Poczem w dali rozległy się świstki i nawoływania. To karabinjerzy i dozorcy portowi zwoływali się, by razem ruszyć na patrol.
— Ściągnąć kładkę! — nakazał Ferragut.
Nadbiegło trzech marynarzy; Toni pomógł im ściągnąć pośpiesznie kładkę. Potem pogroził psu, by go uciszyć.
Ferragut, wsparłszy się na burcie, pilnie wpatrywał się w nabrzeże. Zdawało mu się, że dostrzega kilku ludzi, niosących zwłoki. Pod wpływem resztek gniewu wzniósł rękę, dotychczas ciągle jeszcze uzbrojoną, i wycelował. Wnet jednak ją opuścił... Przypomniał sobie o nadbiegających żołnierzach: wołał, by na statku jego panowała cisza.
Zdyszany jeszcze wszedł do salonu okrętowego i siadł. Toni poszedł za nim. Skoro się znaleźli w orbicie bladego światła, jakie rzucała na stół zawieszona u stropu lampa, Toni zwrócił uwagę na lewe ramię Ferraguta.
— Krew!
— To nic... Drobne draśnięcie... Najlepszy dowód, że mogę poruszać ramieniem.
I poruszył niem istotnie, jednak nie bez trudności, czuł bowiem coraz wzrastający bezwład wskutek opuchnięcia.
— Opowiem ci zaraz, co zaszło... Przypuszczam, że odejdzie im ochota zaczynać raz jeszcze.
Namyślał się przez chwilę.
— Bądź-co-bądź dobrze byłoby, byśmy się jak najprędzej puścili na morze... Niech nikt o tem ani słowa nie mówi... Zawołaj Caragola.
Nim jednak Toni zdołał się ruszyć, z mroku wyłoniła się purpurowa twarz kucharza.
Przyszedł niewołany do salonu, niepokojąc się i chcąc się dowiedzieć, co zaszło, przerażany, że zobaczy. Ferraguta na łożu śmierci.
Spostrzegłszy krew, krzyknął z macierzyńską rozpaczą w głosie:
— Chryste z Grao!... Mój kapitan umiera!...
Chciał już biec do kuchni po watę i bandaże. Był trochę felczerem i na wszelki wypadek miał zawsze w schowku opatrunki.
Ulises jednak go zatrzymał. Owszem, przyjmie chętnie jego usługi ale ponadto obciąłby czegoś jeszcze.
— Chce mi się jeść, wuju Caragolu, — rzekł wesoło. — Daj, o masz pod ręką... Głodnym jak wilk.
- ↑ Pomyłka w składzie. Tak powinien brzmieć tekst wg. wydania Vicente BLASCO IBAÑEZ MARE NOSTRUM (NOVELA) PROMETEO Gemanías, 33.—VALENCIA (Published in Spain) Copyright 1919, by V. Blasco Ibáñez.