Marja Wisnowska/Zmartwienia korneta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Marja Wisnowska
Podtytuł W więzach tragicznej miłości
Wydawca „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Data wyd. 1928
Druk „Drukarnia Teatralna“ F. Syrewicza i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZMARTWIENIA KORNETA

Bartenjew nie omieszkał jednego z najbliższych dni udać się do mieszkania Wisnowskiej. Wybrał się nawet sam bez Prudnikowa. Następnie wizyty swe powtórzył parokrotnie, lecz nie dały mu one tego, czego się spodziewał. Artystka przyjmowała go uprzejmie, lecz raczej chłodno, mimo zachęcającego przy poznaniu uśmiechu. Zresztą zastawał stale liczne towarzystwo, składające się przeważnie z literatów i dziennikarzy, ci zaś nie chcieli mówić po rosyjsku, on zaś sam z trudem mógł się wyjęzyczyć po polsku. Rozmowy prowadzono niemal wyłącznie na tematy literackie, lub rozprawiano o sztuce, czasem nawet o filozofji, a śród rozmów rej wiodła wielce oczytana i wykształcona Wisnowska.
Kornet, choć posiadał pewną salonową ogładę, zewnętrzne, wykwintne manjery, tupet niesłychany i sam siebie poczytywał za artystę — w gruncie był mało inteligentny i niezbyt się orjentował w poruszanych śród dyskusji zagadnieniach. Aby głupstwa nie palnąć, wolał milczeć i cała jego rola na przyjęciach u aktorki ograniczała się do siedzenia w kącie i wodzenia po zebranych dość ogłupiałym wzrokiem. Od czasu do czasu tylko, gdy podawano mu, o zgrozo, filiżankę herbaty lub tacę z ciastkami szarmancko trzaskał w pięty, mówiąc „nda, merci“, co wywoływało lekki uśmieszek obecnych.
Bartenjew rozumiał swą niezbyt wyraźną rolę i mimo, że wielu z gości aktorki znał już poprzednio z innych artystycznych zebrań, czuł się onieśmielony i zażenowany. Bodaj najwięcej onieśmielała go sama Wisnowska. Patrzył na nią z zachwytem i głębokiem uszanowaniem, niby na groźnego bożka, co lada chwila rozgniewać się może i przepędzi z raju precz śmiertelnika.
Była tak zupełnie inną, niźli wszystkie kobiety, które znał dotychczas, że nie wiedział ani jak do niej przystąpić, ani jak z nią rozmawiać. Poprzestawał na niemem uwielbieniu, łowiąc jej spojrzenia, które czasem padały nań filuterne i kokieteryjne. Lecz teraz nawet i spojrzeniom tym nie przypisywał zbytniej wagi.
— Miał rację Prudnikow — czasem myślał w duchu, nie na nasze zęby to kąsek, w bliższą przyjaźń się z nią nie wejdzie. Na nic to całe chodzenie, chyba tylko zakocham się naprawdę. Za każdym razem przysięgał sobie, iż więcej do Wisnowskiej nie pójdzie a potem coś bezwiednie ciągnęło go do niej i marzył tylko o tem, aby znaleźć się tam jaknajprędzej. Stan taki, w czasie którego kornet nawet mniej pił i hulał, popełniwszy zato ku chwale literatury rosyjskiej wiele sentymentalnych wierszy, trwał przez parę miesięcy, aż dnia pewnego zdobył się Bartenjew na siłę woli i wizyt zaprzestał, ograniczając się jedynie do bywania w teatrze i nadsyłania koszów z kwiatami, niesłychanych rozmiarów.
Jeśli chodzi o Wisnowską, to zwróciła ona uwagę na swego nowego wielbiciela. Początkowo spozierała nań bez zbytniej sympatji, określając w duchu niepozornego huzara, jako „krzywonogiego smarkacza“. Wreszcie jednak wzruszył ją ten zachwyt bez granic.
Była przyzwyczajoną do pochwał, komplementów, oklasków, lecz nie była przyzwyczajoną do podobnej czci i podobnego podziwu.
On chciał tylko patrzeć na nią, nie żądając nic w zamian. Grając na scenie, widziała Bartenjewa, który nie opuszczał ani jednego przedstawienia siedząc w pierwszym rzędzie z wytrzeszczonemi oczami, o bałwochwalczym wyrazie. U niej w domu również zapatrzony z miną rozanieloną trwał w ekstazie zachwytu. Dalej, niema artystki, która nie byłaby czułą na składane publicznie dowody uznania, a bukiety nadsyłane przez Bartenjewa tak przedstawiały się wspaniale, iż na sam ich widok koleżanki żółkły z zazdrości.
— Dobry chłopak, myślała i pewnie we mnie do szaleństwa zakochany!
Z tych to przyczyn Wisnowska jęła huzara darzyć coraz większą sympatją, choć nie okazywała mu tego jawnie i zdziwiła się nieco, gdy częste wizyty oficera ustały. Jako na mężczyznie zależało jej na nim niewiele, lecz przykro było stracić równie oddanego wielbiciela talentu; o wielbicieli zaś dbała niezmiernie, pragnąc tą drogą powiększać swą sceniczną popularność. Zdziwiła więc ją dłuższa nieobecność Bartenjewa a nawet zastanawiała się, co ją tak nagle spowodować mogło.
Bartenjew tymczasem zaprzestawszy wizyt, mało dających możności pomówienia sam na sam z artystką, nie mógł jednak na tyle przezwyciężyć się, aby całkowicie wybić sobie z głowy swoje bożyszcze — jął krążyć w pobliżu mieszkania Wisnowskiej. A nuż ją spotka, nuż zechce z nim na ulicy porozmawiać, może wtedy łacniej wypowie jej wszystkie słowa z trudem cisnące się na usta.
Krążył tedy po Złotej, krążył po Marszałkowskiej, ale szczęście mu nie dopisywało.
Spotkać jej nigdzie nie mógł, natomiast omało parę razy nie natknął się na Prudnikowa i od niechybnego wyśmiania salwował się pospieszną ucieczką do najbliższej bramy.
Że jednak każdemu szczęście kiedyś musi się uśmiechnąć, spotkał zupełnie przypadkowo artystkę na Placu Teatralnym, gdy powracała z próby. Zdębiał, zamienił się w słup soli i wyprężony, niby przed jenerałem, stał salutując uroczyście. Aktorka zagadnęła go pierwsza:
— Cóż pan porabia, monsieur Alexandre? — odezwała się po francusku, gdyż stale z rosjanami rozmawiała w tym języku, władając nim świetnie. — Wcale pana u mnie nie widać! Nieładnie zapominać o starych przyjaciołach...
— Służba... musztra... moc zajęcia... bełkotał kornet zmieszany, tracąc w obecności aktorki całą swą pewność hulaszczego zawadyjaki.
— Bardzo nie ładnie! — powtórzyła, dobrze że spotykam, chciałam... Ale... Proszę tu na mnie zaczekać! — odwróciła się nagle i zbliżyła do przechodzącego starszego, siwego pana, dając mu znaki, aby przystanął.
Był to redaktor Kurjera Porannego, Fryze.
— Wujaszku! — zawołała żywo (stale redaktora zwała poufale wujaszkiem) — wujaszku stój, siostrzenica prosi!
Redaktor zatrzymał się z uśmiechem.
— To panna Marja z huzarami teraz wystaje? — zagadnął.
— A ty byś chciał wujaszku, żebym wystawała tylko z redaktorami?
— Pewnie! Bo jak ludzie zobaczą artystkę z redaktorem to powiedzą, że ona ma interes do niego, a jak ją widzą z huzarem — to sądzą, że huzar ma interes do artystki!...
— Fe, jaki złośliwy! Słuchaj wujaszku, chciałam przypomnieć... masz być u mnie jutro na obiedzie! Będzie parę osób.
— Ależ, oczywiście pamiętam!
— Wujaszku! zagadnęła filuternie, a huzara można zaprosić? Bardzo miły chłopak!
— Hm... jak uważasz! Zdaje się, że to pan Bartenjew. Znamy się nawet!
— Wy się znacie? — zapytała zdziwiona.
— Pewnie. Pan Bartenjew ogromnie garnie się do sfer artystycznych! Poznałem go u śpiewaczki Patini... wydawał się niezmiernie w niej zakochany...
— A nicpoń! — udała oburzenie Wisnowska — Monsieur Alexandre, zawołała, zwracając się w stronę korneta, proszę tu podejść, skoro panowie się znacie! Mam z panem na pieńku!
A gdy oficer się zbliżył, poczęła prawić, świetnie udając zagniewaną i bawiąc się jego zażenowaniem.
— Pięknych tu rzeczy dowiaduję się o zacnym kornecie! Kochał się w śpiewaczce, a ja sądziłam, że się we mnie kocha... Jestem doprawdy oburzona, bardzo oburzona... Za karę, zrobiła długą pauzę, ma pan do mnie jutro przyjść na obiad... i nadal wolno się panu kochać tylko we mnie! Zrozumiano?!
Bartenjew, czerwony niby burak, wymamrotał parę niezrozumiałych słów podziękowania, myśląc w duszy:
— Dziwna to jest doprawdy kobieta! Nie wiadomo nigdy czy mówi poważnie czy żartuje... Musi jej jednak zależyć na mnie, skoro sama zaprasza...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.