Marta (de Montépin, 1898)/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ja nic nie wiem, proszę pana — rzekła niewidoma głosem nieco cichym ale bardzo stanowczym — nic a nic...
Daniel uczynił gest, wyrażający najzupełniejsze niezadowolenie.
— To znaczy, że pani nie chcesz odpowiedzieć? — odparł.
— Nie mogę odpowiedzieć, bo nic nie wiem...
— Czyż więc pani nie zrozumiała? Widzenie się mego brata z Ryszardem Verniere może się łączyć węzłami tajemniczemi ze zbrodnią, której Ryszard i pani byliście ofiarami... Gdybyś pani dała poznać nam przyczynę tych odwiedzin, może pomogłabyś pani sprawiedliwości do pomszczenia was obojga.
— Ja nic nie wiem, proszę pana...
— Przysięgasz mi na to pani?
Weronika zawahała się na sekundę.
— Dlaczego pyta mnie pan o przysięgę? — wyjąkała.
— Jeżeli pani nie kłamiesz, dlaczego nie masz tego uczynić?
Wyciągnęła rękę.
— A więc! — rzekła — przysięgam na to.
Widocznem się stawało dla Daniela Savanne, że nalegać dłużej byłoby zbytecznem.
Być może, że jakkolwiek to nieprawdopodobnem się wydawało, Weronika nie wiedziała o niczem.
— Pani Sollier — rzekł sędzia — żałuję, że panią trudziłem zbytecznie.
I zadzwoniwszy na woźnego, dał mu rozkaz odprowadzenia niewidomej i wnuczki aż na dziedziniec sądu.
Znalazłszy się na bulwarze, Marta ucałowała ociemniałą.
— Dobrześ odpowiedziała, babciu — wyszeptała do jej ucha — na twojem miejscu byłabym uczyniła jak ty.
— Zawołaj dorożkę, moja pieszczoszko — rzekła pani Sollier, ucałowawszy dziecko.
W kilka minut później babka i jej wnuczka jechały w kierunku Saint Quen.
∗
∗ ∗ |
Skutkiem spotkania, jakie miał Robert na stacyi kolei żelaznej w Vincennes, doktór O’Brien pierwszy przybył do Joinville-le Pont i natychmiast udał się na miejsce, które wskazywał list lakoniczny, ołówkiem skreślony naprędce.
Naturalnie Roberta jeszcze tam nie było.
Nieobecność ta wydała mu się dziwną.
— Dlaczego nie przyszedł? — pytał się sam siebie, marszcząc brwi.
Zastanowił się jednak prędko, że jakiś wypadek mógł opóźnić brata Ryszarda Verniere, i dla zabicia czasu przechadzał się po wybrzeżu, zatrzymując się co chwila i spoglądając na most, w nadziei, że zobaczy przybywającego tego, którego oczekiwał z niecierpliwością.
Nadzieja jego nie doznała długiego zawodu.
Robert ukazał się, idąc bardzo prędko i kierując się ku schodom, prowadzącym na wybrzeże.
Magnetyzer powitał go u dołu tych schodów.
Uścisnęli sobie ręce.
— Nareszcie znajduję pana! — zawołał Robert. — Wiesz, żem pana przeklinał z całego serca.. Nie wiedząc, gdzie pan jesteś, nie otrzymując od pana żadnej wiadomości, sądziłem, żeś dał za wygranę wszystkiemu, pozostawiając mi na karku walkę z losem.
— Ja miałbym dać za wygranę; o nie! — odparł amerykanin. — Przecież idzie mi o rozegranie partyi aż do końca, a szczególniej o wygranę, musisz pan jednak zrozumieć, że powinienem się otoczyć wyraźnemi ostrożnościami, i przebrania moje dowodzą panu, jaką doniosłość przywiązują do tego, ażeby nie zostać poznanym.
— Mamy do pomówienia.
— Tak, dużo!
— Ale ja literalnie umieram z głodu... Gdzie możnaby tu zjeść śniadanie?
— Najlepiej będzie w gnieździe słowika... Pięć minut drogi.
— Co to za gniazdo słowika? — powtórzył Robert ździwiony.
— A. to restauracya, urządzona w budynku, stojącym w pobliżu... Szczególna siedziba... Byłem już tam raz ze spaceru w tych stronach... Śniadanie będziemy mieli niezłe i rozmawiać będziemy spokojnie... Ta restauracja słowika w niedzielę jest licznie nawiedzaną przez paryżan, którzy robią wycieczki po Marnie. W dniu powszednim bardzo mało osób... najczęściej niema nikogo...
Podążyli w oznaczoną stronę, po drodze rozmawiając o interesach.
Robert pragnął się dowiedzieć, jakim sposobem O’Brien znajdował się właśnie w chwili, gdy wychodził z ulicy Verneuil, O’Brien zaś chciał poznać powód wizyty Roberta u barona Wilhelma Schwartza.
Kilka słów wystarczyło amerykaninowi dla objaśnienia bratobójcy, że udawał się do willi w Neuilly, gdzie spodziewał się go zastać, gdy wtem minął się z nim jadącym i dlatego zawrócił i śledził go, i że lękając się szpiegów niemieckich, postanowił wyznaczyć mu schadzkę po za Paryżem.
Ze swej strony Robert opowiedział szczegółowo scenę, jaka się odbyła między nim a naczelnikiem biura wywiadowczego.
— Wszystko to było tak dziwne, że przez kilka minut sądziłem, żeś pan mnie zdradził.
— Nie mam do pana urazy za te podejrzenie — odpowiedział O’Brien. — Było one nieuzasadnione, lecz prawdopodobne. Ale prawdziwego zdrajcę znam.
— Któż to taki?
— Łotr pomerańczyk, który był u mnie w służbie, którego wcale nie podejrzewałem, a który podsłuchiwał podedrzwiami i podglądał przez dziurkę od klucza na rachunek barona Schwartz. Zapewne słyszał, jak dziecko mówiło we śnie magnetycznym, szpiegował nas, gdyśmy rozmawiali w sprawie pieczątki, pozostałej w ręku Weroniki Sollier, i opowiedział to wszystko później na ulicy Verneuil. To aż nadto tłomaczy, dlaczego naczelnik biura był tak dobrze obeznany ze wszystkiem... Co z nim chcesz uczynić?
— Ten mnie trzyma tym nieszczęsnym brelokiem — rzekł Robert.
— Tak, ale pan go trzymasz listem, który panu oddałem.
— List nie zabezpiecza mnie zupełnie... Ci ludzie mnie zgładzą, ażebym im nie szkodził.
Amerykanin nie odpowiedział.
W myśli zaś mówił do siebie:
— O! do tego są zdolni zupełnie.
Poczem, zwracając się do Roberta:
Przyjm pan, co ci proponują — rzekł.
— Mam miesiąc do namysłu... Zobaczę, co uczynić, co przedsięwziąć...
Przyszli przed restauracyę Słowika, rozglądając się.
Było tę coś oryginalnego.
Dwie ściany długości około czterdziestu metrów a wysokości dwa i pół były zbudowane, a na tych murach osadzony został maleńki budynek, w którym korytarz miał przepierzenie, dzielące całe miejsce na dwie części.
Dwa pokoje stanowiły mieszkanie Słowika, inne stanowiły gabinety restauracyjne.
Na dole znajdowała się kuchnia, mały salonik, na przodzie pokój dość obszerny, rodzaj muzeum, którego przedmioty były bardzo dziwaczne.
Tu, na ścianach, wisiały w małych ramkach fotografie słynnych złodziei, podpalaczy, morderców, anarchistów; obrazy lub rysunki, przedstawiające ważniejsze zbronie, popełnione w departamencie Sekwany od lat dwudziestu...
W głębi była cała zbrojownia, złożona z broni morderców, sztyletów, noży i t. p.
Potem w innych ramkach listy z pochwałami urzędowemi od prefekta policyi, od naczelnika służby bezpieczeństwa.
Figura woskowa przedstawiała Słowika, ranionego podczas aresztowania mordercy.
Robert zatrzymał się, przyglądając się tej szczególnej knajpce...
— Któż jest ten Słowik? — zapytał O’Briena.
― Dawny inspektor policyi! — odpowiedział tenże. — Dwadzieścia razy narażał życie w walce ze zbrodniarzami najstraszniejszymi, wreszcie przyszedł tu szukać wypoczynku, spokoju i sposobu do zarabiania trochę pieniędzy.
— I pan mnie prowadzisz do policyanta? — wyszeptał bratobójca z żywym niepokojem.
— Uspokój się pan — odparł amerykanin z uśmiechem! — Słowik raz na zawsze rozstał się z służbą bezpieczeństwa. Zerwał z policyą i zajmuje się tylko jedynie ogłaszaniem swych pamiętników w jednym z poczytnych dzienników... Zaledwie go widać w jego zakładzie.
Przeszli po stopniach schodów drewnianych i weszli.
Chłopiec ukazał się na ich spotkanie.
— Czem panom służyć? — zapytał.
— Śniadaniem.
— Dziś dzień powszedni, goście bywają w takie dni rzadko i śpiżarnia mało zaopatrzona. Mamy tylko jajka świeże, kurczę na zimno, szynkę, sałatę i sery.
— To więcej niż potrzeba — odpowiedział O’Brien i dodał, wskazując na jadłospis. — Proszę nam to podać.
Obaj przybysze rozgościli się.
Byli sami, zatem mogli rozmawiać swobodnie.
Ani jeden, ani drugi, nie słyszeli, jak z tyłu budynku otworzyło się okienko.
Ukazała się w niem głowa męzka o wesołem obliczu.
— Ho! ho! ho! — mruknął po chwili właściciel tej głowy — co tu porabia ten ptaszek?
— Kto taki? — zapytała osoba, siedząca przy stoliku, na którym stały dwie filiżanki kawy.
— A Robert Verniere, brat wielkiego przemysłowca, zamordowanego w Saint-Ouen... Jego spadkobiercy... A! mój stary Słowiku, gdybyś ty był jeszcze tam, w prefekturze, mam nadzieję, żebyś był wytropił całą sprawę, gdy teraz oni nic nie robią i winowajcy pozostają nieznanymi!
Słowik, bo to był on, właściel restauracyi, dawny inspektor policyi, wstał i sam zajrzał przez okienko.
— Nie dziwię się, że Robert Verniere znajduje się tutaj — rzekł po chwili. — Jest on z jegomościem, którego już widziałem w tych stronach od kilku dni, a który mi się wcale nie podoba... Ale wiesz, mój dobry Magloire, że mam już dość tego polowania na łotrzyków, morderców, anarchistów i na wszelkich złoczyńców. Niech wszyscy łotrzy się włóczą, a mnie co do tego?
— Niestety, — odrzekł Magloire, zamykając okno.