Marta (de Montépin, 1898)/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obaj znów usiedli przy stole.
Słowik nalał kawy do filażanek i wódki do kieliszków.
— Zatem żenisz się? — zagadnął następnie.
— Za dziesięć dni, w sobotę. Wszak będziesz mi drużbą?
— Czyż można odmówić tego staremu koledze z pułku? Pamiętałeś o mnie, to mi sprawia przyjemność, mój stary; a będę i na weselu. Więc chcesz się pożegnać z katarynką?
— Tak i zamieniam ją na bufet restauracyjny. Ale mam następczynię, a raczej dwie. Biedną kobietę ociemniałą, o której ci mówiłem, i jej wnuczkę. Poznasz je na weselu. Oddałem im katarynkę.
— To dobry uczynek! Zresztą, tyś zwykł czynić dobrze, i przyniesie ci to szczęście w małżeństwie.
Przerwali gawędkę dla zapalenia fajek.
Tymczasem w małej salce jadalnej Robert Verniere i O’Brien, jedząc śniadanie, zajmowali się interesami, które były powodem ich zebrania, nie przypuszczając, że byli widziani i zauważeni przez najwierniejszego i najlepszego przyjaciela Weroniki Sollier.
Gdy chłopiec usługujący wyszedł, O’Brien zapytał Roberta:
― Więc baron Schwartz oskarża mnie, żem panu oddał ten list, który panu daje nad nim przewagę?
— Tak.
— I chciał się koniecznie dowiedzieć, czy panu wiadome jest miejsce mego schronienia?
— Chciał koniecznie coś ze mnie wydobyć, i sądzę, że, gdyby wiedział, gdzie pan jesteś, miałbyś bardzo wielką przykrość.
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Ja się go nie boję — rzekł.
— Tak, ale ja się go obawiam wielce! Mam przekonanie, że ci ludzie mnie zgładzą, jeżeli nie zechcę być im posłuszny. Panie O’Brien, ja w tobie pokładam całe zaufanie. Ale pan, pomimo obietnic, nic jeszcze nie przedsięwziąłeś, względem usunięcia tego dziecka, tak podatnego na wpływ magnetyzmu, że kto inny może je uśpić i wszystkiego się dowiedzieć.
— Bądź pan cierpliwy i uspokój się. Dziecko za kilka dni będzie w mej mocy.
— A Weronika Sollier?
— Weronika jest ślepą.
— Lecz pan powiedziałeś, że może wzrok odzyskać.
— Narażając się na utratę życia!.. Ktoby się ośmielił przedsięwziąć taką operacyę?
— Kto?.. Henryk Savanne, synowiec sędziego śledczego, a każdy go zachęca, ażeby się nie wahał. Jego wiedza okulistyczna jest wielka. Może mu się udać, a jeżeli mu się uda, przyznajesz pan, że jestem zgubiony. Ja za zniknięcie Marty ofiarowałem panu sto tysięcy franków... Podwoję tę sumę, jeżeli jednocześnie zniknie Weronika... ażeby się nie pokazać więcej.
— Ja się w takie rzeczy nie bawię — odpowiedział magnetyzer przestraszony, rozglądając się dokoła, ażeby się upewnić, czy kto nie mógł usłyszeć Roberta mówiącego.
Byli jednak sami.
— Więc mnie pan opuszczasz! — wyjąkał bratobójca, a twarz jego blada i zmieniona przedstawiała niewysłowiony widok przestrachu.
— Popełnić za dwieście tysięcy franków zbrodnię, która mnie może zaprowadzić pod gilotynę i jeszcze nad to porwać dziewczynkę... nie, mój przyjacielu, nie!
— Trzysta tysięcy!..
— Próżne byłyby pańskie złudzenia!.. Jest pańska pieczątka. Śmierć Weroniki Sollier nie przeszkodziłaby pozostaniu tego dowodu w ręku sędziego... Trzebaby znaleźć jaki sposób, ażeby nietylko usunąć ślepą, ale usunąć i ten dowód, który w danej chwili może pana zgubić.
— Znajdź pan ten sposób, a ja ci ofiaruję trzecią część tego, co Niemcy mi przyrzekają, jeżeli przyjmę ich warunki.
— Przyrzekają panu trzy miliony?
— Tak, więc dla pana będzie jeden.
Amerykanin przyłożył palec do ust, nakazując milczenie.
Do pokoju wszedł posługacz, przynosząc nową potrawę.
O’Brien, z czołem zmarszczonem od myśli, rozważał, gdy Robert mu usługiwał.
— Milion — powtarzał sobie. — Milion...
I rozłakomiony ponętną perspektywą otrzymania tego miliona, szukał sposobu, ażeby go zarobić.
Naraz podniósł głowę, a oczy mu się zaświeciły ogniem.
— Mam! znalazłem! — rzekł.
Robert spojrzał na niego, jak skazany na śmierć patrzałby na zwiastującego mu ułaskawienie.
— Ale — dodał magnetyzer — powodzenie zależy od wielu rzeczy... Trudności są wielkie.
— Ale czy są niepodobne?
— Nie wiem jeszcze. Posłuchaj pan i odpowiedz mi.
— Czy pan jesteś pewny, że Weronika Sollier oddała sędziemu śledczemu pieczątkę, która znajdowała się w jej ręku, gdy przyszła na ulicę Zwycięztw, ażeby się poradzić jasnowidzącej?
— Tego jestem pewien.
— Czy pan Savanne ma ją u siebie, czy też znajduje się w jego kancelaryi w sądzie?
— Zapewne jest u niego w domu wraz z aktami sprawy w Saint Ouen, którą studjuje bezustannie.
— Czy pan zupełnie pewny tego jesteś?
— Nie, ale przypuszczam.
— Trzeba w jak najkrótszym czasie przekonać się o tem stanowczo.
— Przekonać się! Ale w jaki sposób?
— E! mój kochany panie, miej trochę przedsiębierczości i trochę pomysłów. Ja nie mogę wszystkiego brać na siebie. To, czego od pana żądam, nie przedstawia trudności! Pan jesteś bratem ofiary i przyjacielem sędziego śledczego. Pan Savanne, jeżeli go zapytasz zręcznie, sam ci wszystko powie, uważając za rzecz naturalną, że pragniesz poznać w tej sprawie najdrobniejsze szczegóły...
— Dobrze, już ja się tem zajmę.
— Gdzie mieszka Savanne?
— Na bulwarze Malesherbes.
— Czy zajmuje cały pałacyk sam?
— Nie, ale obszerne mieszkanie.
— A! do dyabła!..
— Ale — ciągnął dalej Robert — od dziś, korzystając z pogody, przeniósł się czasowo do własności, jaką posiada w parku Saint-Maur.
O’Brien drgnął.
— W parku Saint-Maur! — powtórzył.
— Tak. Przy alei Północnej. Jest to wielka i piękna willa, której ogród ciągnie się aż do wybrzeża Marny...
— Znasz pan ten dom?
— Nie jeszcze, ale go poznam, gdyż pani Verniere przyjedzie tam, ażeby przepędzić jakiś czas z Savannami, i córką po moim bracie.
Ponieważ żona pańska będzie tam mieszkała, wszak i pan mógłbyś tam zamieszkać chwilowo, gdyby okoliczności tego wymagały, to jest, gdybym w pobycie pańskim widział sposób uwolnienia pana od obaw w przedmiocie pieczątki.
— Uczynię tak, ażeby to było możebne.
— Czy w tej willi obszerne jest pomieszczenie?
— Obszerne, jak nam mówił Henryk Savanne...
— Mogą się tam pomieścić cztery rodziny...
— Czy młody Savanne, przyszły operator Weroniki Sollier, mieszka ciągle przy stryju?
— Ciągle... W zimie na bulwarze Malesherbes, a w lecie w parku Saint-Maur.
— Doskonale! A teraz posłuchaj mnie pan z całą uwagą.
— Zbyteczne zalecanie.
— Zamiast przeszkadzać żonie i pasierbowi w namawianiu Henryka Savanne do spróbowania operacyi z Weroniką Sollier, przyłączysz się do nich, prosząc go, ażeby projekt swój jak najprędzej urzeczywistnił...
— I pan to mówisz poważnie?
— Jak najpoważniej w świecie... Ponieważ potrze ba będzie przynajmniej dwóch tygodni dla przygotowania tej operacyi, a podczas tych dwóch tygodni chora musi ciągle znajdować się, pod okiem okulisty, a pan tego dokaż, ażeby operacya odbyła się w parku Saint-Maur, w willi pana Savanne.
Robert spojrzał na mówiącego z wyraźnem ździwieniem.
— Operacya ślepej u sędziego śledczego? — zawołał. — Czyś pan głowę stracił?
— Bynajmniej.
— To wytłomacz mi pan jaśniej, bo ja nic a nic nie rozumiem.
— Tylko zrób pan tak, jak pragnę... Rezultat sam odpowie za mnie.
— Sprowadzić niewidomą do tego domu, gdzie w razie przywrócenia jej wzroku pierwsze spojrzenie jej padłoby na mnie! Ależ to niedorzeczne!..
— Powiedziałem panu, że dwóch tygodni potrzeba na przygotowania...
— Więc cóż z tego?
— Otóż, zanim te dwa tygodnie upłyną — jeżeli tylko słuchać będziesz moich rad i pomagać mi będziesz sprytnie Weronika Sollier nie będzie już istniała, pan odzyskasz pieczątkę, która cię niepokoi, a mała Marta będzie w mojem ręku.
— Pan to uczynisz?
Uczynię, jeżeli tylko pan dokażesz tego, czego żądam.
— Licz pan na mnie, zrobię nawet niemożebne.
Rzecz naturalna, że mała Marta musi towarzyszyć babce do Daniela Savanne.
— Nie rozłączą ich. Ale czy niewidoma zechce zamieszkać w willi?
— Musi zamieszkać.