Marta (de Montépin, 1898)/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili milczenia i namysłu Robert wyszeptał:
— Tak się wszystko urządzi, że i ona zechce...
O’Brien podchwycił:
— Udaj się pan jak najprędzej do willi w parku Saint-Maur. Poznaj pan jak najdokładniej rozkład wewnętrzny, schody, drzwi, a jeżeli możebne zaopatrz się pan w klucze... Zresztą, musimy się prędko zobaczyć z sobą... W interesie pańskim jest, ażebym ciągle był wtajemniczany w to, coś pan uczynił... Ja dotrzymam słowa, a liczę, że i pan swego dotrzyma.
— Z trzech milionów, przyrzeczonych przez barona Schwartza, pan otrzymasz jeden, to zaprzysiężone.
— Przy najbliższem spotkaniu wszystko załatwimy... Wyjazd mój opóźnię o miesiąc, jeżeli zajdzie potrzeba, i uczynię dla pana, co nikt nie byłby zdolny uczynić!..
— Daj mi pan swój adres.
— W parku Saint-Maur.
— W parku!.. powtórzył Robert Verniere ździwiony.
— Tak, przy alei Jaskółczej nr. 1... Willa Kaszta nów, niedaleko od alei Północnej, gdzie, jak mi pan powiedziałeś, znajduje się willa pana Daniela Savanne.
— Jeżeli miałbym panu co donieść, pod jakiem nazwiskiem trzeba byłoby do pana napisać? Pod nazwiskiem Nelsona.
Robert wyjął z kieszeni notes, w którym zapisał sobie nazwisko i adres magnetyzera.
Służący przyniósł kawę.
— Rachunek natychmiast rozkazał bratobójca.
Dwaj wspólnicy zamienili z sobą ostatnie i krótkie objaśnienia i opuścili zakład Słowika, który już poprzednio wyszedł, ażeby „odprowadzić do Noyent swego kolegę pułkowego, Magloira.
Na końcu miasta Joinville O’Brien i Robert rozstali się.
Amerykanin brzegiem rzeki powrócił do parku Saint-Maur.
Chciał sam naocznie poznać położenie i powierzchowność zewnętrzną willi sędziego.
Podwójna zbrodnia, którą miał obmyślić, musiała wpłynąć na zmianę poprzednich jego planów, dotyczących wykradzenia Marty.
Ale tym razem chodziło o milion.
Można było pracować, bez żałowania czasu i roboty, gdy chodziło o zarobienie takiej sumy.
I on też pracował głową, w oczekiwaniu aż nadejdzie czas do działania.
Daniel Savanne, wychodząc z gmachu sądowego, miał udać się do swej rodziny w parku Saint-Maur, gdzie zamierzał przepędzić dwa czy trzy dni i rozgospodarować się w swym gabinecie, który zajmował co rok w lecie.
Pożegnawszy swego sekretarza, dając mu urlop czasowy, ułożył systematycznie w skórzanej tece, którą z sobą zabierał, wszystkie dokumenty, dotyczące zbrodni Saint-Ouen, wziął z szuflady kilka kluczy i wyszedł.
Zamiast jednak skierować się ku stacyi Vincennes, gdzie wyznaczył spotkanie Henrykowi, udał się na wybrzeże Złotników. Tam wszedł do sklepu, na którego wystawie rozłożone były rozmaitego rodzaju przedmioty jubilerskie.
Jubiler, który go znał oddawna, wyszedł pośpiesznie na jego spotkanie.
— Daleko pan już z tą robotą, którą panu powierzyłem? — zapytał go pan Savanne.
— Przedmiot wrócił z odlewu dziś zrana, panie sędzio — odpowiedział kupiec. — Posłałem go niezwłocznie do jednego z naszych najzręczniejszych rytowników, wraz z modelem, który mi pan dał... Kazałem oszlifować kamień bez wartości, ale zupełnie podobny z koloru do szmaragdu w breloku. Na kamieniu kazałem też wyryć dwie owe litery cyfry i mogę pana zapewnić, że, prócz wartości, kopia będzie zupełnie podobna do oryginału.
— I kółko będzie tak złamane jak u oryginału?
— Zupełnie.
— Tak, że trudno go będzie odróżnić?
— Tak, panie.
— A kiedy robota będzie ukończona?
— Najpóźniej za trzy dni; jeżeli pan zechce, mogę panu go odnieść do sądu...
— To zbyteczne. Wolę go wziąć tutaj. Ale jeszcze co innego: Czy pan raczył się zająć zebraniem wiadomości, których pan był łaskaw się podjąć?
— Zająłem się zaraz nazajutrz po bytności u pana sędziego.
— I cóż?
— Nic jeszcze. Widziałem się z kilkoma kolegami, bardzo biegłymi w jubilerstwie artystycznem. Nie zgadzają się oni z sobą co do pochodzenia owej pieczątki, chociaż wszyscy uznają ją za bardzo dawną... Jeden z nich widzi robotę włoską i przypisuje ją chętnie Benvenutowi Cellini, inny powiada, że to robota rossyjska, inny wreszcie oświadcza, że to dzieło flamandzkie lub niemieckie.
— A pan jakiego jesteś zdania?
— Nie śmiem go mieć, gdyż nie jestem takim znawcą, jak moi koledzy, chociaż w tym razie. i doświadczenie ich nie doprowadziło do niczego. Ja jednak twierdzę bez obawy omyłki, że jeżeli pieczątka jest starodawną, wspaniały szmaragd rytowany jest współczesny i zastąpił inny kamień, który pochodził z epoki klejnotu.
— I który zapewne nosił inne cyfry — rzekł pan Savanne.
— Prawdopodobnie.
— A zatem za trzy dni przyjdę do pana po model i kopię.
— Będą gotowe.
Daniel Savanne oddalił się i wziął dorożkę, ażeby się udać na stacyę Vincennes, gdzie od kilku chwil oczekiwał go już synowiec.
Sędzia wyglądał posępnie.
Nietylko śmierć jego brata smutkiem przepełniała mu duszę, ani upór Weroniki, nie chcącej odpowiedzieć na pytania, dotyczące kapitana Savanne, ale nadto niepowodzenie zupełne i rozpaczliwe poszukiwań czynionych, dla odnalezienia tropu morderców Ryszarda Verniere.
Cztery długie miesiące upłynęły od strasznego dra matu w nocy z 1-go na 2 stycznia, i sprawiedliwość bezsilna nie mogła postąpić kroku naprzód, ani rzucić światła na gęste ciemności, zalegające dokoła zbrodni.
Dzienniki już jakby zapomniały o tej sprawie, gdy nagle przed kilku dniami, jakby na dane hasło, znów zaczęły pisać, używając wyrazów gwałtownych, oskarżając prefekta policyjnego o ślamazarność, a służbę bezpieczeństwa publicznego o niedoświadczenie, przyczem nie szczędzono wymówek prokuratorowi i sędziemu śledczemu Danielowi Savanne.
Jego zwłaszcza traktowano brutalnie, mówiono o jego reputacyi wyśrubowanej, o jego nadętej miernocie.
Draźniło to Daniela i szukał wszelkich sposobów, ażeby szydercom nakazać milczenie powodzeniem.
Ponieważ różne ślady, któremi dążono, nie doprowadziły do żadnego rezultatu, z rozpaczy pomyślał w końcu o klejnocie oskarżycielskim, który miał w ręku.
— Klejnot ten — o ileby nie był klejnotem rodzinnym — musiał pochodzić od jubilera francuskiego lub zagranicznego, który, gdyby mu go pokazano, poznałby go i wskazał nabywcę.
Nie chcąc więc niczego zaniedbać, powziął myśl zrobienia dokładnej kopii pieczątki i posłania agenta pewnego i zręcznego, dla pokazania tej podobizny wszystkim jubilerom w większych miastach.
W innych okolicznościach to się już udawało, codzień też dawało dobry skutek z fotografiami zbrodniarzy, mogło więc raz jeszcze uwieńczone być powodzeniem.
Zapewne długiem to byłoby i kosztownem, ale na to nie zważał Daniel Savanne.
Jemu chodziło tylko o skutek możliwy.
Henryk — jak powiedzieliśmy — oczekiwał stryja na stacyi.
Po skończeniu codziennej pracy w szpitalu swoim i po zjedzeniu śniadania na prędce, młodzieniec udał się do mieszkanie prywatnego chirurga naczelnego w szpitalu św. Ludwika, do doktora Sermet.
Przynaglany przez panią Verniere, przez Matyldę i przez Alinę, ażeby spróbował jak najprędzej przywrócenia wzroku Weronice Sollier, Henryk chciał wypytać chirurga o szczegóły co do rany, która sprowadziła ślepotę, i co do operacyi, przez niego dokonanej, a której ranna prawdopodobnie zawdzięczała życie.
Doktór znał Henryka.
Przyjął go jak najgrzeczniej, odpowiadał na wszystkie jego zapytania i zawnioskował, że nie wierzy w powodzenie usiłowań, o których mu mówiono, i opinię swą opierał na rozumowaniach naukowych bardzo poważnych.
Henryk nie dochodził jeszcze do żadnego wniosku. Chciał zbadać na nowo i bardzo zblizka kalectwo Weroniki, przed pomówieniem z naczelnym ordynatorem swej kliniki.
Stryjowi, który go wypytywał, odpowiedział:
— Wszystko, co mi mówią, niepokoi mnie... Nie wiem jeszcze, jakie powezmę postanowienie, ale przyznać muszę, że się lękam.
∗
∗ ∗ |
Brama główna posiadłości Daniela Savanne otwierała się na aleje Północną.
Willa, zbudowana między wielkim dziedzińcem z trawnikami i staremi drzewami, a ogrodem, który mógł być uważany za mały park, była w stylu średniowiecznym, i jakkolwiek możnaby się posprzeczać o czystość tego stylu, sprawiała dobry efekt wśród krajobrazu.
Sztachety z żelaza kutego zamykały podwórze. Po za temi sztachetami krzewy, artystycznie przystrzyżone, tworzyły firankę z zieleni.
Szerokie schody kamienne o ośmiu stopniach prowadziły do drzwi wejściowych, dających wstęp do przedsionka bardzo wysokiego o ciemnych obiciach.
Do tego przedsionka otwierały się obszerne pokoje parterowe, salon, jadalnia, sala bilardowa, biblioteka i palarnia.
Na pierwszem piętrze dwa apartamenty oddzielne, Daniela Savanne i Matyldy. Alina, jak w Paryżu, zajmowała pokój, łączący się z pokojem Matyldy.
Gabinet pracy sędziego śledczego oddzielony był od jego sypialni małym salonikiem.
Drugie piętro było powtórzeniem pierwszego.
Henryk miał tam swój pokój.
Na trzeciem piętrze, dokąd prowadziły osobne schody, mieściła się służba.
Ogród — jakeśmy powiedzieli — ciągnął się aż do Marny, kończąc się placykiem, przytykającym do parkanu i ocienionym podwójnym rzędem wspaniałych kasztanów.
Na lewo od tego placyku wznosił się kiosk wiejski z pokryciem słomianem, na prawo zaś maleńki domek z dwoma pokojami na parterze i z dwoma również na pierwszem piętrze.
Okna ich otwierały się na Marnę, pośród wielkich drzew.