Marta (de Montépin, 1898)/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młode dziewczęta, Matylda i Alina, gdy przybyły do tej willi, gdzie od lat dziecięcych przepędzały tak miłe chwile, uczuły niezmierną ulgę wydało im się, jakby co najmniej ciężar spadł im z piersi.
Pani Verniere bardzo się spodobała ta siedziba.
Matylda pokazała ją jej szczegółowo i prosiła o wskazanie apartamentów, gdzie chciałaby zamieszkać, proponując jej ustąpienie mieszkania, które zajmowała z Aliną.
Aurelia oparła się temu, ażeby w czemkolwiek zmieniać tryb życia dwóch przyjaciółek i wybrała jeden z eleganckich małych apartamentów na drugiem piętrze.
Kiedy Daniel z synowcem przyjechał do willi, goście już się rozgościli i obiad był gotów.
Po obiedzie odbyto mały spacer nad brzegiem Marny, której wody spokojne odbijały gwiazdy, i każdy około godziny dziesiątej udał się do swego pokoju...
Nazajutrz zrana Henryk odjechał do kliniki, gdzie zajęcia wymagały jego każdodziennej obecności.
Powrócić miał na śniadanie w południe do parku Saint-Maur.
Daniel Savanne przepędził część poranku w bibliotece na porządkowaniu papierów, które wziął z sobą.
Tak się urządziwszy w sądzie, iż mógł był trzy dni przepędzić na wsi, korzystać chciał z tych trzech dni odosobnienia, dla nowego zbadania akt i dokumentów w sprawie Saint-Ouen.
Przeprosiwszy panią Verniere, że nie może dotrzymywać jej towarzystwa, dodał, że Matylda, Alina i Henryk, skoro powróci z Paryża, zastąpią go jak najkorzystniej.
Matylda kazała ogrodnikowi spuścić na rzekę łódkę do przejażdżki.
Liczyła na to, że kuzyn jej po południu, przewiezie ich po Marnie, co było ulubioną ich rozrywką.
Zresztą w razie potrzeby, mogła była przy pomocy Aliny zastąpić młodzieńca, gdyż obiedwie, oddawna przyzwyczajone do wiosłowania, nabrały wprawy fachowych przewoźników.
Nadzieja ich nie doznała zawodu.
Henryk powrócił do willi na śniadanie i pierwszy zaprojektował zawiezienie pani Verniere i młodych dziewcząt aż do mostu Chenueriere, pośród uroczych wysepek, na których słońce wiosenne przyśpieszało kiełkującą roślinność.
Pożegnano się z panem Savanne, który właśnie pragnął sam pozostać, ażeby zasklepić się w swej pracy, i udano się drogą dolnego ogrodu.
Henryk zaopatrzył się w wiosła, znajdujące się w szopie, i podążył za Aliną, panią Verniere i Matyldą, niosącą ster, i otworzył furtkę, dającą przejście na wybrzeże.
Osoby nasze miały się skierować ku małej przystani, gdzie spoczywała łódka, gdy Henryk zatrzymał się raptownie.
Naprzeciw schodków drewnianych, prowadzących z brzegu do łódki i pozieleniałych od wód zimowych, znajdowała się szeroka barka płaska, przywiązana do długiej i mocnej żerdzi, wbitej w koryto rzeki.
Na tyle łodzi siedział jakiś człowiek przed stalugą, mającą płótno, na którem widniały pierwsze zarysy krajobrazu.
Człowiek o włosach białych i takiejże brodzie, przybrany w kapelusz słomkowy o szerokich rondach, przeznaczony do zabezpieczenia go od promieni słonecznych, wydawał się pochłoniętym zupełnie przygotowaniem na palecie farb, które miały odpowiadać barwie nieba na jego obrazie.
Usłyszawszy otwierającą się furtkę, przerwał swą pracę i obrócił się.
Na widok dam ukłonił się.
Odkłoniły mu się, a on znów zabrał się do pracy.
Łódź, do której wsiadali mieszkańcy willi Savanne, była elegancka, mocna i dość znacznych rozmiarów, tak, że pomieścić mogła ośm osób.
Zresztą nie należało się lękać żadnego niebezpieczeństwa, gdyż Henryk ze zręcznością przewoźnika łączył wiele spokoju i ostrożności.
Przyczepił ster, założył wiosła i wprowadził kobiety.
— Idźcie panie powoli — zalecał — proszę ostrożnie... bo nie byłoby przyjemnie, pomimo słońca, użyć kąpieli, która byłaby zupełną, gdyż woda jest tutaj głęboka...
Malarz wyszeptał między zębami, tak, że go nikt nie mógł słyszeć:
— Cztery metry... ja sondowałem.
Matylda usiadła przy sterze.
Pani Verniere i Alina zajęły miejsca na środkowej ławeczce.
Henryk odwiązał łódkę, wziął wiosła i, robiąc niemi po mistrzowsku, manewrował ku środkowi rzeki.
Malarz patrzył na oddalających się, potem zwrócił oczy ku miejscu, które opuściła łódka.
— Takie wycieczki są mi bardzo nie na rękę — mruknął — ale cóż zrobić.!. Tymczasem wiem, co wiedzieć chciałem... Tą furtką wychodzą na spacer. Zapewne pozostawiają klucz od furtki w kiosku, który ztąd widzę, albo w szopie... Widziałem już, co robią, gdy wychodzą... Teraz trzeba zobaczyć, co robią, gdy powracają... Wynalazłem najlepszy sposób szpiegowania... Malarstwo ma swoje dobre strony nieraz, nawet gdy jest tak liche, jak moje. Pragnę tylko, ażeby pogoda dopisywała, a w przeciwnym razie malowania moje w tych stronach, stałyby się nietylko nieprzyjemnemi, ale i bezpożytecznemi.
Łódź, prowadzona przez Henryka, znikła za mostem.
Malarz — w którym czytelnicy poznali niezawodnie magnetyzera O’Briena w nowej jego postaci — odwiązał barkę swą od żerdzi, wbitej w koryto Marny, i przypłynął do przystani obok willi Savanne.
Kiedy dotarł na miejsce, przyjrzał się drobiazgowo palom, podtrzymującym schody.
— Wszystko to bardzo kruche! — rzekł do siebie, po szczegółowych oględzinach.
I odbił łodzią na miejsce, które zajmował przed tem, potem znów się wziął do pędzli i szkicował dalej niebo i główne punkta krajobrazu, mówiąc do siebie:
— Trzeba, kiedy powrócą, ażeby widzieli, że pracowałem i że tutaj jestem nie po to, ażeby im się przyglądać.
O’Brien nie miał wcale talentu malarskiego, lecz pędzle jego biegały szybko po płótnie i mógł uchodzić za amatora malarza.
Towarzystwo z willi, przybiwszy do mostu Chenueriere, wysiadło na brzeg i poszło do wsi, ażeby zwiedzić folwark, gdzie podczas oblężenia, przed 24 laty, znajdowała się potężna baterya, ustawiona przez prusaków, grożąca całemu pierścieniowi Marny.
Po tej wycieczce, orzeźwiwszy się nieco w restauracyi, przed którą uwiązali łódź, powrócili znów do niej.
Tym razem Matylda i Alina ujęły za wiosła, a Henryk usiadł przy sterze.
Panienki robiły wiosłami bardzo zgodnie i łódź płynęła szybko.
Wkrótce przybyto do schodków przystani!
— Malarz ciągle jest jeszcze — rzekła cicho pani Verniere.
Przybito do brzegu.
Tym razem O’Brien nie poruszył się wcale. Nadstawił tylko uszu, udając zajętego najzupełniej pracą, chcąc pochwycić rozmowę.
Henryk przywiązał łódkę i dopomógł paniom wysiąść.
— Masz klucz od furtki? — zapytała go Matylda.
— Mam. Ja zabieram z sobą rzeczy. Klucz zostanie w zamku, zamkniesz za mną.
— A gdzie go położyć?
— Razem z kluczem od łódki w szopie, jak zwykle.
Henryk wziął dywanik, którym przykryta była ławka, oraz ster i poszedł otworzyć furtkę.
Pani Verniere i Alina szły naprzód i zwolna podążyły do willi.
O’Brien nie stracił ani słowa z tego, co było mówione.
Na teraz wiedział już dosyć.
Złożył przybory malarskie, odwiązał łódkę i odpłynął ku Saint-Maur, gdzie przybił naprzeciw restauracyi, której właściciel wynajął mu na kilka dni łódkę, mającą mu posłużyć, jak mówił, do robienia szkiców z natury na rzece.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do fabryki w Saint-Ouen.
Klaudyusz Grivot, chociaż żarliwy przy robocie, z twarzą, zawsze uśmiechniętą, niemniej jednak zajęty był przyszłością.
Niebezpieczeństwa, gromadzące się dokoła jego wspólnika, a tem samem i jemu grożące, przejmowały go prawdziwym przestrachem.
Pomoc O’Briena budziła w nim zaufanie bardzo ograniczone, a zresztą czyż amerykanin, nawet rozłakomiony obietnicą bardzo grubej sumy, zgodzi się zgładzić Weronikę Sollier.
I łamał sobie głowę, ażeby wynaleźć kombinacyę, która mogłaby zapewnić im ocalenie, w razie gdyby magnetyzer cofnął się, zrażony ogromem zbrodni.
Bezwątpienia Grivot sam zdolny był do popełnienia tej zbrodni. Ale po co broczyć krwią ręce, jeżeli można było uczynić inaczej?
Ale jak?
Szukał więc ciągle sposobu.
Nagle myśl pewna przebiegła mu przez głowę.
Znalazł sposób pożądany, a Robert niezawodnie zgodzi się na niego.
Robert jednak dnia tego nie pokazał się w fabryce, nie mógł więc niezwłocznie podzielić się z nim powziętym projektem.
Trzeba było zatem czekać do dnia następnego.
Bratobójca nie mógł przecie nie być przez dwa dni z rzędu w fabryce, gdzie roboty wymagały jego kontroli.
Rozstawszy się z O’Brienem na moście Joinville, Robert uznał, z powodu spóźnionej pory za właściwe nie jechać do Saint-Ouen i udał się wprost do willi Neuilly, gdzie, jak wiedział, nie zastanie już żony, ani synowicy, ani też córki Daniela Savanne.
Filip, wróciwszy z fabryki, opowiedział mu, co się tam działo w ciągu dnia.
Z tej strony nie potrzebował się niczego obawiać. Wszystko szło, podług życzenia.
Nazajutrz, bardzo wcześnie, pojechał do fabryki z pasierbem.
Młodzieniec wyglądał smutnie, i smutek ten nie uszedł uwagi męża Aurelii.
— Jakoś mi wyglądasz strapionym? — zagadnął — dlaczego? Czy co w interesach naszych nie idzie tak, jakbyś chcial?
Filip, tak znienacka zagadnięty, mocno się zaczerwienił.
Na chwilę zawahał się, zanim odpowiedział:
— Nie, mój przyjacielu, nie... — wyjąkał wreszcie.
Robert spostrzegł to pomieszanie i wahanie.
— Doprawdy? — podchwycił.
— Ależ zapewniam cię.
— Tak mnie zapewniasz, że jeszcze bardziej mnie to utwierdza w przypuszczeniu, że ci coś dolega... Czy to z powodu fabryki?
— Bynajmniej.
— Nie masz jakiego kłopotu z robotnikami i majstrami?
— Najmniejszego.
— A z Klaudyuszem Grivot?
— Również. Od wszystkich doznaję życzliwości i szacunku.
— To nie rozumiem twej miny stroskanej... Czyż to odjazd matki tak cię martwi?..
— Tak, trochę — odpowiedział młodzieniec, znowu się rumieniąc.
Rumieniec ten po raz drugi uderzył Roberta.
— Ho! ho! rzekł z uśmiechem. — Niepotrzebniem się trwożył! Twój smutek należy do tych, jakie nie powinny niepokoić... Rozumiem go....
— Co rozumiesz? — wyjąkał Filip, spoglądając lekliwie na ojczyma.
— Powiem ci, jeżeli przyrzekniesz mi odpowiedzieć z zupełną szczerością...
— Ależ...
— No, moje drogie dziecko, jestem twoim przyjacielem, u dyabła, prawie twoim ojcem, więc możesz mieć we mnie powiernika... Ciebie zasmuca nietylko odjazd twej matki... przy niej są dwie panienki, zachwycające... Ty jesteś także młody, a miłość łatwo się rodzi w młodych sercach... Odgadłem, co?
Ton dobroduszny, jakim mówił Robert Verniere, ośmielił Filipa.
— A więc tak — wyszeptał — zgadłeś!..
— Bo było to tak widoczne, że powinienem był odgadnąć wcześniej... To Matylda Savanne, nieprawdaż?