Marta (de Montépin, 1898)/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy dorożka, wioząca Roberta Verniere, przybywała na plac Bastylli i miała wjechać na podwórze dworca kolejowego, musiała się zatrzymać, ażeby przepuścić wielki powóz odkryty, za którym jechał omnibus familijny ze stacyi.
W powozie znajdowały się: pani Verniere, Matylda Savanne i Alina.
Omnibus napakowany był kuframi i pudłami.
Robert wychylił głowę przez drzwiczki, aby zobaczyć, jaki jest powód zatrzymania się wehikułu, i cofnął się szybko, spostrzegając swą żonę, synowicę i córkę sędziego śledczego.
Wśród myśli i zajęć, jakie go oblegały zapomniał zupełnie, iż urzędnik, ustępując życzeniu Matyldy, które zresztą najzupełniej się zgadzały i z jego życzeniami, postanowił przyśpieszyć o trzy tygodnie swój wyjazd na wieś, dokąd pani Verniere miała im towarzyszyć i przepędzić z nimi czas pewien.
Dzień ten był wybrany do odjazdu.
Zegar stacyjny wskazywał godzinę 10 m. 50.
Pociągi odchodziły regularnie o godz. 11 minut 5 i o 11 godz. 35 min.
Robert, nie chcąc się znaleźć wobec żony, której trzeba byłoby wytłomaczyć jego obecność w tych stronach, dał rozkaz woźnicy, ażeby zatrzymał się przed bramą, sąsiadującą z dworcem.
Ztamtąd mógł się wszystkiemu przyglądać.
Widział, jak trzy kobiety, powiedziawszy kilka słów lokajowi Daniela Savanne, wyszły z dworca i skierowały się do restauracyi na bulwarze Beaumarchais.
— One jeść będą śniadanie — pomyślał — służba udaje się wprost do Parku Saint-Maur, ażeby wszystko gotowe było w chwili ich przyjazdu,.. Wobec tego będę musiał jechać dopiero następnym pociągiem...
Karetka, która nadjechała szybko i zatrzymała się u wejścia pasażerów, zwróciła uwagę Roberta.
Wysiadł z niej jakiś człowiek.
Verniere poznał w nim osobistość, która wsunęła mu do ręki papier na ulicy Ojców Świętych.
Był to doktór O’Brien, tak przedziwnie ucharakteryzowany, że niepodobna go było poznać.
Podejść do niego byłoby niezręcznie i ryzykownie.
— Ja miałem go oczekiwać — pomyślał Robert — to on na mnie będzie czekał...
I nie poruszył się wcale.
W pół godziny później pojechał pociągiem.
Była godzina 11 minut 35.
Już od pół godziny Daniel Savanne znajdował się w sądzie, w swym gabinecie z pisarzem i odczytywał po raz dziesiąty zeznania świadków, przesłuchanych w przedmiocie zbrodni w Saint-Ouen, przeglądając drobiazgowo śledztwo, rozpoczęte w tej tajemniczej sprawie.
W przeddzień wezwał znowu do siebie, jako świadków, kasyera Prieura, Magdalenę, byłą służącę Ryszarda Verniere, Weronikę Sollier i małą Martę.
Z niecierpliwością oczekiwał tych czworo świadków, pragnąc wielce zbadać tajemnicę, dotyczącą obecności brata jego Gabryela u Ryszarda wieczorem 30-go grudnia 1893 roku.
Zdawało mu się, że te odwiedziny Gabryela u jego przyjaciela, odwiedziny, do których się nie przyznawał, musiały mieć jakąś łączność z morderstwem przemysłowca i myślał o związku logicznym między tymi dwoma wypadkami.
Kasyer Prieur przybył pierwszy.
Wprowadzono go natychmiast.
— Ja mam pana zapytać o bardzo wiele rzeczy, panie Prieur — rzekł sędzia śledczy. — Być może jednak, że pańskie odpowiedzi będą mi użyteczne.
— Bardzo rad będę, jeżeli panu co objaśnię — odpowiedział kasyer.
— Wszak pan zakończył rachunki fabryczne swego pryncypała 30-go grudnia wieczorem?
— Tak, panie.
— O której godzinie?
— Między godziną szóstą a siódmą.
— Wszak tego wieczora znajdowała się w kasie Ryszarda Verniere suma około pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące franków?
— Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące dwieście dwadzieścia siedm franków piętnaście centymów — poprawił kasyer.
— Czy po ukończeniu rachunków, opuściłeś pan fabrykę? podchwycił urzędnik.
— Tak, panie.
— Niezwłocznie?
— Około kwadrans na ósmą.
— Czy się pan nie dowiedział, że po pańskiem odejściu przyszedł ktoś i złożył u pana Verniere sumę po ważną?
Prieur potrząsnął głową.
— Nie, panie — rzekł — i to mi się wydaje bardzo nieprawdopodobnem...
— Dlaczego?
— Nazajutrz, w niedzielę 31 grudnia, jadłem śniadanie z panem Ryszardem Verniere, w towarzystwie Klaudyusza Grivot, majstra... Pewnym jestem, że, gdyby jaki depozyt oddany został, pryncypał byłby mi o tem powiedział, polecając mi zapisać go W rachunkach firmy...
— A czy właściwie mógł o tem nie mówić?
— Tak, jeżeli suma, która mu została powierzoną, miała pozostawać po za wszelkiemi obrotami firmy....
— To dobrze, dziękuję panu, panie Prieur i nie zatrzymuję pana dłużej... Możesz pan wrócić do siebie.
Kasyer się oddalił i woźny wprowadził Magdalenę, dawną służącą Ryszarda.
Daniel Savanne miał jej zadać tylko jedno pytanie, mianowicie:
— Czy wieczorem 30-go grudnia widziała u swego pana jakiego oficera marynarki?
Odpowiedziała twierdząco: oficer ten jadł obiad z Ryszardem Verniere.
Stawało się pewnem, że list, pisany przez Gabryela Savanne do swego starego przyjaciela, był wyznaniem prawdy, że kapitan okrętu przepędził wieczór w Saint-Ouen i że on i Ryszard porozumieli się z sobą dla ukrycia celu ich widzenia.
Weronika Sollier mogła rozświetlić te punkty, pozostałe ciemnemi.
Zaraz też po odprawieniu Magdaleny, zostały wprowadzona niewidoma i mała Marta, które czekały w korytarzu.
Sędzia polecił swemu sekretarzowi, ażeby się oddalił chwilowo.
Pani Sollier, ździwiona wielce z otrzymania nowego wezwania, postanowiła się mieć na baczności.
O co ją chciano jeszcze wypytać?
Przeczuwała, że ze strony sędziego śledczego będzie teraz mowa o ojcu Marty.
Mając ciągle na pamięci przysięgę, uczynioną Ryszardowi Verniere i kapitanowi okrętu, postanowiła zgóry zbywać wymijająco wszelkie pytania, na które odpowiedź byłaby z jej strony złamaniem przysięgi.
Rozkaz sprowadzenia jej wraz z wnuczką dostarczał nowego materyału dla jej podejrzenia, dla jej nieufności.
Dziecko nie widziało nic ze zbrodni w Saint-Ouen, co dla sędziego wcale nie było obcem.
Zatem nie o przedmiocie tej zbrodni miano ją wypytywać.
— O cokolwiek cię zapytają, moja pieszczoszko — powiedziała Marcie — pamiętaj, że nie powinnaś nic oświadczać, bo pamięć twoja umarła... Ja odpowiadać będę za ciebie...
— Bądź spokojną, babciu — odparła córka Germany — o cokolwiek mnie zapytają, nie powiem nic.
Pan Savanne usadowił niewidomą naprzeciw siebie.
Marta usiadła obok niej na niższym stołeczku.
— Moja dobra pani Sollier — zaczął urzędnik — synowiec mój, Henryk Savanne, zajmuje się panią poważnie w tej chwili. Ja wcale nie zapomniałem o tem, żeś widziała mordercę Ryszarda Verniere i że gdyby ci został wzrok przywrócony, mogłabyś go poznać i wskazać sądowi. Synowiec mój ma dziś nawet zobaczyć się z doktorem Sermet, który panią leczył w szpitalu św. Ludwika, i zapytać go o rady a jednocześnie i o szczegóły operacyi, jaką pani przeszłaś. W szpitalu swym studyuje wypadki, mogące być podobnemi do wypadku pani... chce nabrać pewności, czy jest możebne poddać panią operacyi, bez narażenia życia... na niebezpieczeństwo, a kiedy będzie już pewnym, nie zawaha się wcale i odwoła się do pomocy i doświadczenia najsłynniejszych specyalistów.
— Oby Bóg dał, żeby się nie łudził! — wyszeptała Weronika.
— Bądź pani cierpliwą podchwycił Daniel miej nadzieję, jak i my, że Bóg zechce ci wzrok przywrócić, na ukaranie winowajców, których śledzimy wśród ciemności, w jakich się kryją... Zresztą, zdaje mi się, że jesteśmy na śladzie...
— Czy miałbyś pan podejrzenie na kogo? — zawołała niewidoma.
— Tak i nie — odpowiedział urzędnik, zmierzając dojść do celu wymijającemi drogami i odsłaniając myśl swoją dopiero w ostatniej chwili. — Kiedy sprawa jaka zajmuje człowieka bezustannie, wtedy łączy się z sobą jedne fakty z drugiemi i z tych kombinacyi nieraz tryska światło..
— Tak, ma pan słuszność — rzekła pani Sollier — jedno słowo wystarcza... jedna okoliczność, drobna, na pozór nic nie znacząca, ażeby otrzymać punkt wyjścia!
— Tak — ciągnął dalej Daniel, po kilku sekundach milczenia. — To też w pani zeznaniu perwszem jedna mnie rzecz uderzyła.
— Jaka, proszę pana?
— Kiedy pani przyszłaś tutaj, po wyjściu ze szpitala, wiedziałaś dobrze, że się znajdujesz w gabinecie urzędnika, któremu powierzono śledztwo w sprawie zbrodni w Saint-Ouen, lecz nie znałaś nazwiska tego nędznika.
— W istocie, proszę pana — odpowiedziała pani Sollier, nie odgadując jeszcze, dokąd zmierzają słowa sędziego śledczego.
Jednak zdanie następujące już ją ostrzegło:
— Przychodziłaś pani do sędziego śledczego z powziętym zamiarem powierzenia mu tajemnicy, zapytania go o radę...
Drgnęła i ręka jej ścisnęła ramię małej Marty, obok niej siedzącej.
— Chodziło o rzecz bez znaczenia — rzekła.
— Bez znaczenia może dla pani, lecz nie dla sprawiedliwości — odparł Daniel. — Mówiłaś mi pani o wizycie, złożonej panu Verniere przez mego brata, Gabryela Savanne, dnia 30-go grudnia wieczorem.
— Tak, przypominam to sobie, lecz pan mi odpowiedziałeś, że się muszę mylić, to bardzo było możliwe, ponieważ nie znałam kapitana Savanne...
— Niezawodnie wymienił przed panią swoje nazwisko, ażebyś go oznajmiła panu Verniere.
— Są nazwiska do siebie podobne, a pamięć może mnie mylić.
— To bardzo nieprawdopodobne... Ostatecznie ten oficer marynarki i pan Ryszard jedli z sobą obiad i przepędzili wieczór razem...
— To możebne... nie pamiętam tego dobrze... Dwa dni przedtem pochowałam córkę... w głowie mi się mąciło...
— Pani Sollier — zawołał sędzia — pani nie mówisz mi prawdy!
— Ja, panie?
— Tak, pani!.. Pani doskonale wiesz, że oznajmiłaś kapitana Savanne, że przepędził kilka godzin z panem Ryszardem Verniere, i musisz pani znać powody tej długiej rozmowy.
— Pan się myli! — rzekła ociemniała żywo.
— Ja się nie mylę i znajduję na to dowód w słowach, wymienionych przez panią tutaj nawet, gdyś się dowiedziała nagle, że brat mój umarł, i kiedy prosiłem panią o odłożenie na później zwierzeń, jakie miałaś mi uczynić... Pan Savanne umarł — odpowiedziałaś mi wręcz — nie mam panu już nic do powiedzenia... I to dlatego, że od kilku minut wiedziałaś, iż znajdujesz się wobec jego brata... Gabryel Savanne i Ryszard Verniere mieli między sobą jakąś tajemnicę, tajemnicę, wiadomą pani, którą byłabyś mi wyjawiła, gdybym się nie był nazwał Danielem Savanne...
My jesteśmy pewni — pewni, słyszysz pani, że Gabryel Savanne złożył u Ryszarda Verniere sumę trzysta tysięcy franków... W liście, pisanym przez brata mego do swego syna przed śmiercią, oskarża się o popełnienie za życia ciężkiego błędu. Oznajmia mu, żeby zapytał Ryszarda Verniere, do którego pisze jednocześnie, donosząc, że go zwalnia z danego zobowiązania i upoważnia go do odpowiedzenia synowi, jeżeli się tenże uda do niego. Ryszard Verniere umarł, a ja mam przekonanie, że pani tylko możesz odkryć tę tajemnicę, którą nam poznać należy w interesie prawdy i sprawiedliwości!
Czoło niewidomej zroszone było potem.
Byłaby chciała mówić, lecz ostatnie wyrazy, przez urzędnika wyrzeczone, przyprowadziły jej na pamięć przysięgę, uczynioną przez nią ojcu Marty, gdy Ryszard Verniere powiedział do niej co następuje: Zrozum mnie dobrze, Weroniko; dla rodziny pana Savanne, dla pamięci jego nieboszczki żony, dla nietknięcia w niczem szacunku, jaki syn ma dla ojca, potrzeba, ażeby ani on, ani nikt nie wiedział o błędzie ojcowskim, ani nie podejrzewał istnienie dziecka, które Henryk Savanne mógłby nazywać siostrą. A ona przysięgła, że zachowa tę tajemnicę we wszelkich okolicznościach. Przysięgła na mogiłę Germany i na głowę Marty!
Wprawdzie sędzia mówił, że kapitan okrętu pisał do syna, oskarżając się za błąd i dodając, że zwalnia Ryszarda Verniere z danego słowa.
Ale co to znaczyło dla niej? Mogli ją oszukiwać. Oszukiwano ją zapewne.
Najlepszy dowód, że chociaż Gabryel Savanne oskarżał się o winę, nie mówił jednak o jaką.
Pan Ryszard nie byłby też mówił, była tego pewną.
Powinna była milczeć, jak on!