Marta (de Montépin, 1898)/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Baron Schwartz spodziewał się zaprzeczenia.
Jakież więc było wielkie jego ździewienie, gdy usłyszał, że Robert Verniere odpowiedział mu:
— To ja, rzeczywiście.
— Przyznajesz pan?
— Przyznaję.
— To zaczynamy się porozumiewać.
— O! to bardzo niepewne... Cóż pan możesz przeciw mnie uczynić? Oskarżyć mnie... Powiedzieć, że jestem sprawcą zbrodni w Saint-Ouen...
— I to uczynimy, jeżeli pan nie przyjmiesz naszych propozycyi.
— Nie przyjmuję ich i dodaję, że panowie nie przejmujecie mnie wcale obawą!.. Oskarżcie mnie... Jak chcecie!.. Ja na wasze oskarżenie odpowiem również oskarżeniem! Ja zostanę uwięziony, skazany, ale zadam waszemu rządowi ranę nieuleczalną! Zdemaskuję was ku oburzeniu mocarstw europejskich, które potępią was przez pruderyę. Ja zabiłem człowieka! Więc cóż z tego? Wy chcecie zamordować naród!
Robert się zatrzymał.
— Zdaje mi się, niech mi Bóg przebaczy, że to pan grozisz teraz? — zawołał baron Schwartz z wściekłością.
— Pan mnie atakuje, ja się bronię! Idź pan i powiedz prokuratorowi rzeczypospolitej, że zamordowałem Ryszarda Verniere, mego brata, i złóż na to dowód... Ja na to odpowiem, i dowiodę, że byłem na żołdzie Prus i że działałem z ich rozkazów. One chciały zniszczyć fabrykę wielkiego przemysłowca Ryszarda Verniere, patryotę, człowieka niesprzedajnego, którego nie mogły kupić, a którego wynalazki i prace wydawały się im niebezpiecznemi dla nich.
— Wiesz pan dobrze, że to kłamstwo! — przerwał Wilhelm Schwartz, siny z gniewu.
— Wiem, że się to wyda prawdą! Zaczekaj pan! Musisz mnie wysłuchać, gdy powiem: Jestem ostatnim z nędzników, ukarzcie mnie, ale ukarzcie także tych, którzy mi nakazali zbrodnię!
— Nie uwierzą panu.
— Muszą mi uwierzyć, gdy złożę w sądzie dowody waszej nikczemności.
— Waryat pan jesteś! tych dowodów niema...
— Oto jeden... To list cyfrowany, pochodzący z biura głównego sztabu w Berlinie i adresowany do waszego ambasadora w Paryżu. Cóż pan na to?
Robert wyjął z kieszeni list, który rozłożył i przesunął go przed oczyma barona Schwartza, ale zdala od jego rąk.
Ten już nie głaskał jasnej brody.
Powieki mu drgały, drżenie nerwowe wstrząsało mu usta i ręce.
— List cyfrowany — wyjąkał.
— Ale pozwolił mi go odcyfrować egzemplarz słownika Petit Larousse z roku 1874 — podchwycił Robert. — List jest podpisany i ma stempel głównego sztabu i zresztą jest zrozumiały, jak się należy... Niech pan posłucha.
I bratobójca odczytał głośno, tonem szyderskim, list, już nam znany.
W chwili gdy kończył czytać, Wilhelm Schwartz schwytał z szuflady biurka rewolwer nabity i rzucił się na niego.
— List! — rozkazał. — Daj mi ten list, albo palne panu w łeb!
— O panie baronie, widocznie bierzesz mnie pan za głupca? — odpowiedział Robert z największym spokojem — powinieneś pan był pomyśleć, że to tylko kopia, a oryginał znajduje się w pewnem miejscu i w dobrych rękach. Taki wypadek jest przewidzianym. Gdybym nie wyszedł żywym od pana, ten szacowny oryginał zostałby oddany komu z prawa należy. Teraz oskarż mnie pan, jeżeli ci to serce dyktuje, a wiesz, jaka będzie odpowiedź.
Baron wydał ryk bezsilności.
— To O’Brien dał panu ten dokument, nieprawdaż? — zapytał głosem zdławionym.
Nie on, ale co pana to obchodzi? Pan wiesz, gdzie się znajduje ten przeklęty amerykanin?
— Wcale nie wiem.
— Za ile chcesz mi pan sprzedać oryginał tego listu?
— Ile mi pan ofiarowujesz?
— Trzysta tysięcy franków.
— To mało.
— Pięćset tysięcy franków.
— Ta cyfra dowodzi mi, jaka jest doniosłość dla pana tego papieru i jaki ona stanowi dla mnie środek bezpieczeństwa! Ponieważ więcej mi zależy na życiu, niż na pieniądzach, nie oddam tego papieru panu za żadne pieniądze... gdybyś mi pan nawet ofiarował miliony.
— Strzeż się, panie Verniere.
— Czego?
— Są tajemnice, które zabijają!
— Ta mnie nie zabije, dopóki nie będziesz pan miał nadziei dostania do rąk kompromitującego listu. Zresztą, nie będziesz się pan potrzebował obawiać niczego odemnie, jeżeli ja nie będę się obawiał niczego od pana... Przyjmijmy sposób postępowania zupełnie odpowiedni... Niemcy znają me zbrodnie... ja znam ich... Milczmy oto... i będziemy dobrymi przyjaciołmi...
Baron Schwartz uspokoił się.
— Rzeczywiście, jesteś pan człowiekiem bardzo silnym — rzekł z uśmiechem trochę wymuszonym — bardzo żałuję, żeśmy pozwolili panu od nas odejść.
— Ja również żałowałem tego dawniej, lecz teraz już nie żałuję.
— Pomówmy otwarcie.
— I owszem.
— Chcesz pan mieć majątek?
— Liczę na to, że mi go da praca.
— Mówię o majątku niemałoznacznym, wielkim majątku... majątku, przewyższającym pańskie nadzieje i marzenia... Trzy miliony... ja je panu dam...
— Chcesz mnie pan kusić.
— Trzy miliony — powtórzył Wilhelm Schwartz — i nasze poparcie dla obrony pana, gdyby cię oskarżono, i nasze wspólnictwo, gdyby ci było potrzebne, dla usunięcia swych wrogów... Stań się zarazem naszym przyjacielem, naszym sprzymierzeńcem, a pragnienia najbardziej wygórowane będą zaspokojone. Żyjesz pod kuratelą pani Verniere, podlegasz skutkom aktu spółkowego, który cię wiąże z jej synem i z córką pańskiego brata.. Jesteś tylko panem na pozór... My pana wybawimy z tej kurateli i z tych więzów, pieniądze przywrócą panu niezależność! Zostaniesz jednym z pierwszych, jeżeli nie pierwszym przemysłowcem we Francyi! Służ nam, a my uczynimy cię wielkim, i nikt z najprzebieglejszych dyplomatów nie odgadnie, jakie nas z sobą łączą stosunki. Tak, panie Verniere, nie możesz się wahać! Bądź jak dawniej naszym gorliwym współpracownikiem! Wydaj nam wszystkie sekrety uzbrojeń francuskich, które przy swojem położeniu będziesz mógł poznać lepiej niż ktokolwiek inny, i będziesz mógł liczyć na nas, jak my liczyć będziemy na pana! dobrze? Zgoda?
Czoło Roberta okryło się potem.
Człowiek, którego znamy, człowiek, którego poznaliśmy w jego uczynkach, nie mógł się obrażać na te propozycye.
Zepsuty do szpiku kości, chciwy pieniędzy, przejęty strachem sądu przysięgłych, rusztowania, pragnący bardziej niż kiedykolwiek życia hulaszczego i rozwiązłego, nie miał żadnych skrupułów, gotów był całkiem się zaprzedać, lecz nie chciał się oddać niezwłocznie.
Zapytał się sam, czy te miliony pokryją bezkarność, jaką mu przyrzekano, czy nie kryją w sobie jakiej zasadzki.
Gdy milczał baron Schwartz powtórzył:
— No czy się zgadzamy?
— Trzeba mi czasu do namysłu — odpowiedział Robert głosem głuchym.
— Czy to ukryta odmowa? ne.
— Nie. Ja nie odmawiam, lecz chcę się namyślić.
Przecież zrozumiałeś mnie pan dobrze?
— Tak.
— Więc dlaczego się pan wahasz?
— Bo, powtarzam panu, zastanowienie jest konieczne. Nie można brać tak lekko postanowienia tak ważnego.
— Niech i tak będzie. A list cyfrowany?
— Nie zrobię z niego użytku, powinieneś pan to zrozumieć, tylko w razie napaści z pańskiej strony. Możesz więc pan być spokojny, jak ja nim jestem.
— Byłeś pan u O’Briena w przeddzień jego zniknięcia?
— Być może, ale dopiero od pana dowiedziałem się o jego zniknięciu.
— Przyznaj pan, że to on ci oddał list, z którego broń masz przeciw nam.
— Nie zaprzeczam tego bezwzględnie, a zresztą z listu tego ja nie czynię broni, tylko tarczę.
— Więc utrzymujesz pan, że nie wiesz, gdzie się znajduje amerykanin?
— Tak, utrzymuję, bo to prawda.
— Powiedz pan raczej, że mi nie ufasz.
— Gdyby tak było, przyznaj pan że początek rozmowy z panem, dawałby mi do tego prawo.
Robert wstał, postanawiając nie przedłużać rozmowy.
— Proszę pana o miesiąc do namysłu — wyrzekł dalej — czy dasz mi go pan.
— Skoro trzeba, ale odtąd radzę panu nic przeciw nam nie przedsiębrać.
To było powiedziane tonem groźby.
— Nie mam w tem żadnego interesu bo oddalibyście cios za cios! — odpowiedział Robert. — Za miesiąc będę miał zaszczyt zobaczyć się z panem, panie baronie.
Bratobójca skierował się ku drzwiom gabinetu i opuścił pałacyk, odprowadzany przez Wilhelma Schwartza aż do bramy.
Powracając tą samą drogą, przez ulicę Ojców Świętych ku wybrzeżu, gdzie zamierzał wziąć dorożkę, Robert mówił do siebie:
— Jeżeli nie przyjmę ich propozycyi, ci ludzie znajdą sposób, ażeby mnie zgładzić i to tak, że nikt nie będzie mógł posądzić o morderstwo... Przygotują jaki wypadek... Bądź co bądź są oni silniejsi odemnie!.. I pomyśleć, że jedyny człowiek, który może mi doradzić i pomódz, zniknął niewiadomo gdzie... Dokąd wyjechał O’Brien? Co się z nim stało? Co porabia?
W chwili gdy nędznik zadawał sobie to pytanie, uczuł, że go ktoś zlekka dotknął.
Bardzo ździwiony obrócił się.
Człowiek, którego widzieliśmy w karetce, potem pieszo, był o dwa kroki od niego i głosem cichym i prędkim rzekł doń:
— Bierz pan to i idź śpiesznie, nie oglądając się za mną. Może ktoś z pod numeru 4-go ulicy Verneuil szpiegować pana.
Robert nie poznał ani osoby, ani głosu.
Wziął nie bez niepokoju kawałek papieru, który mu wsunął do ręki.
Człowiek z karetki ciągnął dalej:
— Czytaj pan i nie odwracaj się.
Potem udał się w kierunku przeciwnym, niż szedł Robert Verniere.
List człowieka, którego słowa: „Może ktoś z pod numeru 4-go ulicy Verneuil szpiegować pana“ zmieszały, ściskał gorączkowo w palcach i niecierpliwie pragnął jaknajprędzej poznać jego treść, starając się daremnie odgadnąć, kto może być tym tajemniczym nieznajomym.
Doszedł na wybrzeże, gdzie znajdowała się stacya dorożek.
Wsiadł do jednej z nich i kazał się wieść wybrzeżem w kierunku kościoła Najświętszej Maryi Panny.
Teraz zapuścił w dorożce firanki i rzucił oczyma na papier, który mu palił palce.
Zawierał on tylko te wyrazy, pisane ołówkiem:
„Wsiądź pan do pierwszego pociągu, który odchodzić będzie niebawem. Następnie wysiądź pan w Jouinville-le-Pont. Idź pan na most tam pośrodku mostu znajdziesz pan schody, prowadzące na brzeg Marny. Zejdź pan temi schodami i zaczekaj na mnie, przechadzając się na brzegu Marny, nie dam na siebie długo czekać.

O. B.

Robert wydał okrzyk radości.
O. B. Te pierwsze litery znaczyły tyle co podpis, co podpis magnetyzera z ulicy Zwycięztw, O’Briena.
Ten, który, jak sądził, może go podtrzymać i kierować nim... więc go zobaczy, w chwili gdy najmniej na to liczył...
Opuścił szybę dorożki i zawołał na woźnicę:
— Na dworzec Vincennes, szybko! Dostaniesz na piwo!..
Woźnica zaciął konia i dorożka potoczyła się prędko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.