Marta (de Montépin, 1898)/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spacerujący udali się na brzeg rzeki, który liście już rozwinięte kasztanów pokrywały lekkim cieniem.
Po rzece przejeżdżali się odświętni Paryżanie.
Marna była poprzerzynana licznemi łódkami.
Wiosła przewoźników, miarowym ruchem uderzając o fale, pryskały grubemi kroplami wody, które promienie słoneczne zapalały tysiącem ogni.
— W niedzielę ten zakątek jest bardzo ożywiony — rzekł Daniel. — Ale w ciągu sześciu dni powszednich zupełna tu cisza...
Doszli aż do małej przystani na rzece.
O dwadzieścia kroków znajdowała się wciąż płaska łódź, którą przed dwoma dniami zauważyli pani Verniere, obie panienki i Henryk, a w niej pracował tenże sam pejzażysta.
Robert rzucił nań bystre spojrzenie.
Pomimo peruki i białej brody poznał O’Briena i pomyślał:
— Czuwa... można na nim polegać...
Na szmer głosów nieznajomy zwolna obrócił się.
Zamienił spojrzenie z Robertem, poczem znów się zabrał do roboty.
Filip de Nayle przypatrywał się z upodobaniem łódce.
— Doskonała przejażdżka! — zawołał.
— Łódka lekka, elegancka i mocna!...
— Żałuję, że z niej dziś nie możemy korzystać. — odrzekł Daniel Savanne. — Ale to dzień nieodpowiedni... Po rzece snuje się za dużo ludzi... Jednak spodziewam się, że panowie odwiedzą nas nieraz w ciągu tygodnia, a Henryk rad będzie zwiedzić wraz z panem najładniejsze brzegi Marny.
— Taką przyjemność i ja radbym dzielić — wtrącił Robert.
— A czyż stoi co na przeszkodzie? — podchwycił Daniel. — Dom jest dla pana otwarty i zawsze bardzo szczęśliwi będziemy widzieć pana u nas; niechże pan raczy z panem Filipem przepędzać wszystkie wolne chwile, jakie pozostawi panom fabryka w Saint-Ouen.
— Tysiąckrotne dzięki za tak uprzejme zaproszenie — odparł Robert.
— Z całego serca proszę.
— Przyjmujemy je tak samo i skorzystamy z niego, skoro tylko na to pozwolą prace fabryczne.
Słowa te wyrzeczone zostały dość głośno, ażeby je mógł usłyszeć amerykanin w swej barce.
Powrócono do parku i skierowano się ku domowi, gdzie panie, siedząc w cieniu na tarasie, oczekiwały powrotu spacerujących.
Henryk i Filip poszli naprzód.
Robert, znalazłszy się nieco w tyle sam z Danielem, skorzystał z tego, ażeby zapytać:
— Czy ma pan jakie nowe wiadomości o zbrodni w Saint-Ouen?
— Niestety, nie — odpowiedział urzędnik — gdyby nie szło o pomszczenie brata pańskiego, który był moim przyjacielem, poddałbym się zupełnemu zniechęceniu i prosiłbym prokuratora o zwolnienie mnie od obowiązków, gdyż powątpiewam już sam o sobie. Wspomnienie Ryszarda, ojca naszej drogiej Aliny, nakazuje mi iść do końca, a przytem skoro rozpoczęłem sprawę, nie mogę jej zaniechać bez kompromitacyi. Pan jednak musi pojmować, jak są dla mnie bolesne te wszystkie zawody w tem nieszczęśliwem śledztwie... Ani kroku naprzód.
— Więc już pan niema nadziei wcale?
— Ha! mam jeszcze pewną nadzieję... w tym klejnocie, pozostawionym przez mordercę w ręku jednej z jego ofiar. Kto wie, czy ten klejnot mną nie pokieruje? Zbyt ohydną jest zbrodnia, ażeby sprawiedliwość Boża nie wydała winowajców sprawiedliwości ludzkiej.
Robert, słysząc sędziego śledczego, tak mówiącego, pomyślał:
— Ponieważ klejnot, o którym mowa, jest jego ostatnią nadzieją, wkrótce przestanie się spodziewać.
Doszli do tarasu.
∗
∗ ∗ |
Z rzeczy ważnych, z któremi O’Brien pragnął się zapoznać, przed rozpoczęciem dzieła, dużo już było Robertowi wiadomych.
Wiedział, gdzie się znajduje brelok oskarżycielski i miał już pewność, że będzie mógł osiąść w willi Savanne na dni kilka, gdy okoliczności uczynią jego obecność potrzebną.
Teraz pozostawało mu tylko nakłonić Henryka Savanne do operacyi z Weroniką Sollier, ażeby sprowadzić ją do mieszkania sędziego.
To było najtrudniejsze.
Jednak nędznik liczył, że dopnie celu.
Skoroby tylko Henryk ustąpił jego naleganiom, do których bez cienia wątpliwości dołożą swe prośby Aurelia, Alina i Matylda, pomyśli o doprowadzeniu do skutku małżeństwa swego pasierba z córką Ryszarda.
Gdy po śniadaniu podano kawę na tarasie i towarzystwo usiadło dokoła stołu wiejskiego, Robert uznał chwilę za stosowną i zagadnął syna Gabryela Savanne.
— Kochany panie Henryku, jak daleko pan jesteś z badaniami dotyczącemi biednej dawnej odźwiernej fabrycznej??
— Ciągle prowadzę jeszcze studya — odpowiedział młodzieniec.
— Ale pan nie zrzekł się myśli spróbowania jej wyleczenia? I czy to możebne?
— Nie, ale zamierzam się jeszcze radzić naczelnego lekarza w mem szpitalu... czy jednak nie będzie jeszcze innych trudności?
— Jakich? — zapytał Robert?
— Czy Weronika Sollier zechce się poddać operacyi...
— Jeżeli tylko zaręczysz pan jej, że nie ryzyku je życia.
— Przygotowanie do operacyi potrwa niedługo.
— Cóż to szkodzi?
— Potrzeba będzie, ażeby ze trzy tygodnie przepędziła w szpitalu, a jestem pewny, że nawet dla odzyskania wzroku, nie zgodziłaby się rozstać na tak długo z Martą, swoją wnuczką.
— Dziecko zabierzemy z sobą — orzekła pani Verniere.
— Ona się nie zgodzi.
— Więc co robić? — wtrąciła Alina.
— Zdaje mi się, że istnieje bardzo prosty sposób dla usunięcia trudności — zauważył Robert.
— Jakiż to sposób? — zapytał Henryk.
— Za zezwoleniem pańskiego stryja, który, jak jestem przekonany, chętnie się na to zgodzi, mógłby pan poddać tu nawet panią Sollier leczeniu przygotowawczemu.
— Tutaj?
— Tak. W ten sposób znajdowałaby się ona bezustannie pod pańskiem okiem, a miałaby przy sobie oprócz wnuczki, trzy dozorczynie, któreby ją pielęgnowały biegle i troskliwie.
— Jeżeli to może wpłynąć skutecznie na zezwolenie Weroniki, zgadzam się z całego serca — rzekł Daniel Savanne.
— Zrobić operację w tej willi?.. — wyszeptał młodzieniec. — Ależ gdzie moglibyśmy pomieścić niewidomą i jej wnuczkę? Potrzeba mi byłoby cienia, bardzo dużo cienia... okien jak najmniej słonecznych i okiennic, mogących dać zupełne ciemności.
— Ależ — zawołał Robert — a ten pałacyk nad brzegiem Marny... przecież on zdaje się odpowiadać wszystkim warunkom, postawionym przez pana.