Marta (de Montépin, 1898)/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk z brwiami zmarszczonemi zamyślił się w ciągu kilku sekund, potem podchwycił.
— Ależ takie małżeństwo byłoby niedorzecznością... Toż dwoje dzieci!..
— Ja cię w każdym razie uprzedzam — podchwyciła Matylda. — Teraz, skoro cię ostrzegłam, rzecz twoja czuwać.
— Alina jest moją narzeczoną. Ma słowo moje, a ja jej... Wie, że może mi zaufać, a zaufanie moje dla niej jest bez granic...
— Masz słuszność, lecz Alina jest słabszą, aniżeli sądzisz..!
Te ostatnie wyrazy zaniepokoiły nieco syna Gabryela Savanne.
— Nawet gdyby Alina była słabą — wyszeptał — nie złamałaby słowa, zresztą ona mnie kocha.
— Tak, i z całej duszy... Ale przewiduje ona, że lada dzień pani Verniere i Filip otwarcie pomówią z nią... i boi się...
— Czego?
— Boi się zranić i o rozpacz przyprawić tych, dla których czuje przecież głęboką życzliwość i bezgraniczną wdzięczność... i kto wie czy nie będzie zbyt słabą, ażeby powiedzieć stanowczo: Nie.
— A! — wyrzekł Henryk z widocznem rozdrażnieniem — małżeństwo moje z Aliną musi czemprędzej nastąpić.
— Nie śpiesz się... Tymczasem niema jeszcze niebezpieczeństwa palącego.
— Mam nadzieję, ale nie chcę — słyszysz, nie chcę — ażeby Filip de Nayle mówił o miłości do mej narzeczonej!..
— Filip jest zakochany, ale bardzo młody i bardzo lękliwy, więc się nie ośmieli. Zaczekajmy... Ja o to dbać będę, ażeby Filip nie miał nigdy sposobności do rozmowy z Aliną sam na sam... Gdyby więc wyznał miłość swą twojej kuzynce, byłoby to w mojej obecności, a licz na mnie, że, odpowiem. Teraz sza, już o tem ani słowa, oto ojciec mój już powraca.
Daniel Savanne rzeczywiście wracał.
Powrócono do parku.
∗
∗ ∗ |
Zaproszeni na niedzielę do willi Savanne, Robert Verniere z pasierbem wyjechali z Neuilly o godzinie siódmej zrana.
Niecierpliwość Filipa była wielką. Zobaczyć się miał z matką a jednocześnie z tą, która, odkąd po raz pierwszy ujrzał ją, pozostała bez przerwy w jego myśli.
Robert — ale dla innego powodu — niemniej od niego był niecierpliwym.
Mógł teraz przystąpić do wykonania planu, powziętego przez O’Briena, i chociaż nie przenikał nawskróś myśli amerykanina, gotów był posłusznym mu być we wszystkiem.
Jednocześnie myślał i o projekcie Klaudyusza Grivot, ażeby z Filipa de Nayle, swego pasierba, uczynić męża Aliny Verniere i zmusić w ten sposób sędziego śledczego, gdyby prawda wyszła na wierzch, do pozostawienia zbrodni nieznaną, dla ocalenia honoru nazwiska Verniere.
Było to zapewnienie wybawienia.
O godzinie dziewiątej i pół powóz Roberta zatrzymał się w alei Północnej przed bramą, po której otwarciu, zajechał przed ganek willi.
Na ganku znajdowali się pani Verniere, Alina, Matylda i Henryk Savanne.
Daniel, nie spodziewając się tak wczesnego przyjazdu gości, pracował w swym gabinecie, i tak dalece zatopił się w pracy, iż nie słyszał wcale, jak powóz zajechał.
Roberta i jego pasierba powitała Matylda.
Henryk trzymał się nieco na uboczu.
Zajęty zwierzeniami, uczynionemi mu w przeddzień przez kuzynkę, przyglądał się uważnie Filipowi.
Ten, ucałowawszy matkę, zbliżył się do Aliny i, ściskając ją za rękę, to bladł, to się czerwienił.
W zachowaniu się młodej panienki znać było pewne pomieszanie.
— Matylda ma słuszność — rzekł do siebie Henryk. — On ją kocha! To bije w oczy! Jakim sposobem ja tego wcześniej nie spostrzegłem.
Robert doskonale panował nad sobą, ukrywając trapiące go myśli.
— Czy pana Savanne niema w domu? — zapytał Henryka.
— I owszem jest, drogi panie — odpowiedział młodzieniec. — Stryj spodziewał się panów nieco później i zapewne pracuje w swoim gabinecie, jak to czyni codzień, nawet w niedzielę, aż do śniadania...
— Czy nie moglibyśmy mu uścisnąć ręki, nie przeszkadzając w pracy?
— Byłby już swą pracę przerwał, gdyby wiedział o przybyciu panów. Może panowie pozwolą, że ich do niego zaprowadzę?
— Prosimy.
Henryk Savanne skierował Roberta i Filipa aż na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało mieszkanie Daniela, i zapukał zlekka do drzwi gabinetu.
— Proszę! ― odezwał się urzędnik.
— Mój drogi stryju rzekł — młodzieniec, otwierając drzwi — pan Verniere i pan de Nayle przychodzą cię przywitać.
Sędzia śledczy zerwał się szybko z krzesła i poszedł z wyciągniętemi rękoma na spotkanie gości.
— O! moi przyjaciele! — zawołał tonem szczerego żalu. — Wybaczcie, żem ja was nie powitał pierwszy. Nie spodziewałem się was tak wcześnie... Raz jeszcze wybaczcie, a chyba nie potrzebuję was zapewniać, jak jestem rad, że was widzę?..
— Czy nie przerywamy pracy pańskiej? — zapytał Robert.
— Bynajmniej... Nic mnie nie nagli, a jeżeli pracuję dziś zrana, to tylko z przyzwyczajenia... Może się przejdziemy trochę przed śniadaniem... Zobaczycie, panowie, jaka jest piękna okolica.
Daniel i Henryk przystawili krzesła przy biurku, stojącem pośrodku pokoju.
Robert, siadając, rzucił na biurko ukradkowe spojrzenie.
Nagle drgnął.
Ujrzał pieczątkę, pozostawioną przez siebie w ręku odźwiernej, fabryki Saint-Ouen, podczas nocy z pierwszego na drugi stycznia.
Dowód jego zbrodni znajdował się tu, na świetle dziennem.
Dość byłoby mu wysunąć rękę, ażeby go pochwycić, ażeby go usunąć, i byłby ocalony — jak mniemał — gdyż nie wiedział, że przed oczyma miał teraz tylko kopię, której sędzia śledczy posiadał oryginał.
Lecz Daniel i Henryk znajdowali się naprzeciw niego.
Filip zajął krzesło obok.
Kradzież klejnotu była niewykonalną w tej chwili, lecz nędznik wiedział przynajmniej, gdzie się on teraz znajduje.
Nagle ogarnął go niezmierny przestrach.
Niebezpieczeństwo niezwłoczne groziło mu, i to najstraszniejsze, jakie mógł sobie wyobrazić.
Filip de Nayle znał ten klejnot, jako pochodzący od jego ojca.
Gdyby jego spojrzenie padło, poznałby go i nieomieszkałby zapytać:
Zkąd się tu znalazła pieczątka po jego ojcu?
Wtedy nastąpiłaby katastrofa.
Pozostawałoby mu tylko palnąć sobie w łeb, dla uniknięcia kary.
W ciągu kilku sekund, Roberta wstrząsało nerwowe drżenie, a na czoło wystąpił pot zimny.
Ale uspokoił się prędko.
Gruby tom akt różnych leżał na biurku tak, że zasłaniał klejnot przed oczyma Filipa, a zresztą młodzieniec, pogrążony w miłości swej dla Aliny, nie zwracał wcale uwagi na otaczające go przedmioty.
Pomimo to, Roberta paliło pragnienie opuszczenia pokoju, dokąd został wciągnięty ze swym pasierbem.
Ziszczenie tego życzenia nie dało na siebie długo czekać.
Odezwał się odgłos dzwonka.
Daniel Savanne wstał.
— Dzwonek zaprasza nas na lekki posiłek — rzekł — śniadanie będzie dopiero w południe, a ponieważ odbyli panowie tak ranną podróż, zapewne jesteście przy apetycie.
Wyszli z gabinetu, i Robert zauważył, że Daniel nie zamknął drzwi na klucz.
Dobrze było o tem wiedzieć i oznajmić o tem O’Brienowi, który chciał być szczegółowo powiadamianym.
Posiłek trwał krótko.
Panie poszły się przebrać ze strojów rannych, a Daniel zaprosił gości do zwiedzenia jego posiadłości.
Robert przyglądał się wszystkiemu bacznie i starał się jaknajdokładniej zapamiętać.
Park był doskonale zadrzewiony, a zatem i zacieniony.
Z tarasu, przylegającego do Marny, można było dostać się do domu ścieżkami będąc nie widzialnym.
To szczególnie uderzyło bratobójcę.
Robert wskazał ręką domek po prawej stronie.
— A to ładny pałacyk — rzekł — znakomite schronienie dla lubiącego pracę poważną, zdala od wszelkiego zgiełku.
— Henryk mieszka tu czasem podczas większych upałów — odpowiedział pan Savanne — powietrze tu znacznie świeższe, niż w willi, a to z powodu rozłożystych drzew i sąsiedztwa rzeki.
— To pałacyk jest umeblowany?
— O! i bardzo dogodnie... Zaraz pan zobaczy.
Henryk na znak stryja, skierował się do pałacyku, otworzył drzwi, potem okna i podniósł rolety.
Weszli.
Pokój główny na parterze umeblowany był wielką sofą, mogącą w razie potrzeby służyć za łóżko, stołem, kredensem i kilku krzesłami, pokrytemi kretonem w duże kwiaty.
— To prawie sypialnia — rzekł Robert.
— Prawdziwa znajduje się na pierwszem piętrze — odparł Henryk.
— Jak to ładnie! zupełne odosobnienie... a więc i zupełna cisza.
Wyszli z domku.
Robert zauważył, że młodzieniec poprzestał na zamknięciu drzwi, pozostawiwszy klucz w zamku.
Wskazał sztachety, osadzone w parkanie, i zapytał:
— Dokąd prowadzi furtka w tych sztachetach?
Na brzeg Marny, naprzeciw przystani naszej łódki.
— A to państwo zajmujecie się żeglugą?
— Tak, ale tylko dla przejażdżki naszej kuzynki panny Verniere, które bardzo lubią tę rozrywkę.
— Otwórz nam i pokaż — rzekł Daniel Savanne do swego synowca.
Henryk poszedł po klucz do szopy i otworzył furtkę.
Robert wbijał w pamięć wszystko, co widział.