Marta (de Montépin, 1898)/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzielny przyjaciel nasz, mańkut Magloire, pomimo załatwiania wszelkich interesów, związanych z objęciem w posiadanie hotelu i restauracyi po matce Aubin i dotyczących jego małżeństwa, które miało nastąpić jednocześnie z zagospodarowaniem się w kupionym zakładzie, — Magloire, pomimo to wszystko, znalazł jeszcze czas, ażeby być u komisarza policyi w Saint-Ouen i u mera, ażeby przekazać na Weronikę Sollier pozwolenie na odbywanie wędrówek z katarynką we wszystkich wsiach departamentu Sekwany.
Weronika czuła się uszczęśliwioną, jak sama dla siebie tak i przez wzgląd na Martę, że mają teraz położenie niezależne, które zawdzięczały przywiązaniu zacnego chłopca z sercem złotem, wciąż jeszcze nazywanego w Saint-Ouen: Magloirem Kataryniarzem.
— Ależ ja już nie jestem kataryniarzem! — wołał nieraz z gniewem udanym. — Instrument mój i klientelę ustąpiłem mamie Weronice i jej wnuczce. Ja teraz jestem właścicielem poważnym, hotelarzem i restauratorem.
Pewnego dnia zwykli stołownicy, przybywszy na śniadanie, spostrzegli, że nie było już dawnego szyldu.
Zamiast słów: U matki Aubin, czytano dużemi literami:
Przyklaśnięto tej zmianie i dawny zakład pani Aubin wkrótce już znany był jako restauracya pod katarynką.
Wesele dawnego żołnierza odbyć się miało za dni kilka. Zapowiedzi już wyszły, zaproszenia zostały poczynione.
Kilku robotników z fabryki Verniere, Vide-Gousset i stary Szymon na czele, mieli się znajdować w liczbie biesiadników. Tymczasem Weronika co rano udawała się, jak i Marta, na wędrówkę z katarynką, musiały jednak zmienić rozkład wycieczek.
Pierwsze dnie wiosenne były bardzo piękne.
Wille, niezamieszkane podczas zimy, naprędce przystrajały się na przyjęcie swych lokatorów, żądnych świeżego powietrza i ciepłych promieni słonecznych.
Weronika i jej wnuczka nie miały już dni oznaczonych na zwiedzanie tej lub owej wioski.
Tam, gdzie zamierzały pozostać tylko godzinę, musiały chodzić z katarynką z ulicy na ulicę i od domu do domu przez dzień cały.
Monety srebrne padały bezustannie do rąk Marty, która, po wyprzedaży kabał amatorom, śpiewała głosem wątłym, lecz bardzo dokładnym piosenki, których ją nauczył przyjaciel Magloire, a którym wtórowała Weronika na katarynce.
Fundusik ich oszczędnościowy zwiększał się z dniem każdym, ku wielkiej radości babki.
— Nie jestem już młodą — mówiła do siebie — i miałam wiele zmartwień, a to niszczy człowieka. Może już nie pożyję długo... Z pewnym kapitalikiem Marta będzie mogła dać sobie radę... Przytem gdy mnie nie stanie, Magloire jej nie opuści, pod tym względem jestem spokojną, najlepiej jednak byłoby, ażeby pozostała zupełnie niezależną i niepotrzebującą nikogo...
∗
∗ ∗ |
Daniel Savanne, jak już wiemy, zachował dla siebie dwa czy trzy dni odpoczynku, ażeby je spędzić w willi Saint-Maur.
W sobotę udał się do sądu, ażeby zajść do gabinetu i przejrzeć nagromadzone podczas jego nieobecności papiery.
Po wyjściu z sądu, przed powrotem na wieś, wstąpił do jubilera, któremu powierzył wykonanie kopii pieczątki oskarżycielskiej.
Kopia ta była gotowa i Daniel aż się zadziwił na widok doskonałej roboty i dokładności naśladownictwa, gdy porównał z sobą oba przedmioty.
Zaledwie przy pomocy lupy można było rozróżnić oryginał od kopii.
— Ponieważ ja sam mógłbym się omylić — rzekł do jubilera pan Savanne — może pan będzie łaskaw naznaczyć czem model.
— Jubiler białą nitką jedwabną obwiązał szyję lwa srebrnego.
— Podług życzenia pańskiego rzekł.
Daniel zapłacił umówioną cenę i zabrał oba przedmioty.
Przybywszy do willi, udał się wprost do swoich pokojów, uwolnił się od różnych papierów, przyniesionych z sądu i rozwinął klejnoty — fałszywy i prawdziwy.
Oryginał schował w szufladzie biurka, kopię zaś pozostawił na biurku, w miejscu widocznem, poczem rzekł do siebie: Mając go przed oczyma, nie zapomnę, a w poniedziałek, przy odjeździe, dopilnuję, ażeby Berthoud, zaopatrzony w ten klejnot, rozpoczął niezwłocznie poszukiwania.
Zadzwoniono na obiad.
Daniel poszedł do salonu, gdzie nań czekano.
Zasiedli do stołu.
Po obiedzie udano się do parku, dla przechadzki nad brzegami Marny, mało uczęszczanemi, prócz niedzieli.
Alina szła pod rękę z Danielem.
Pani Verniere postępowała obok nich, unosząc się nad pięknościami krajobrazu, który się roztaczał przed jej oczyma zachwyconemi i który słońce zachodzące złociło wszystkimi swymi ogniami.
Matylda i Henryk szli zwolna za nimi.
Młoda dziewczyna jakby umyślnie zwolniła kroku, ażeby dać się bardziej wyprzedzić przez idących na przodzie.
Podążano zwolna ku mostowi Champigny.
Nie zdając sobie sprawy z życzenia Matyldy, Henryk chciał iść prędzej.
Położyła mu rękę na ramieniu.
— Idź wolniej — rzekła do niego półgłosem — mam z tobą do pomówienia i pragnę, ażeby pani Verniere nie mogła mnie słyszeć.
Henryk spojrzał na nią ze ździwieniem.
— Tak — podchwyciła młoda dziewczyna, czytając w oczach kuzyna ździwienie. — chcę z tobą pomówić i to w twoim interesie... Nie miejże tak ździwionej miny i posłuchaj mnie...
— Cały jestem w słuch zamieniony, moja droga kuzyneczko — odparł Henryk z uśmiechem. — Cóż to, czy jestem czem zagrożony?
— A tak.
— Cóż znowu?
— I to poważnie.
— Doprawdy, nie stawiaj mi zagadek. Co chcesz mi powiedzieć nowego?
— Bardzo ważne rzeczy. Spisek się knuje przeciw tobie...
— Spisek przeciw mnie!.. A mój Boże, z jakiego powodu?
— Z powodu miłości twej dla Aliny.
Henryk drgnął, a z ust jego zniknął uśmiech.
— Co mówisz? — wyrzekł jednak tonem prawdziwego niedowierzania.
— Czyś nie zauważył w willi Neuilly niezwykłej uprzejmości Filipa de Nayle względem Aliny?
— Nie, nie zauważyłem tego. Widziałem tylko, że Filip tak samo jak jego matka, otacza Alinę jak najdelikatniejszemi staraniami, i przyznaję, że wydało mi się to bardzo naturalnem...
— Bardzo naturalne, gdyby to było oznaką tylko przyjaźni, ale syn pani Verniere nietylko przyjaźni doznaje dla mej przyjaciółki. Poprostu miłość popycha Filipa de Nayle przeciw tobie, a pani Verniere, pochwalając tę miłość, marzy tylko o tem, ażeby ożenić swego syna z tą, która jest twoją narzeczoną.
— O! moja Matyldziu, to ci się zdaje...
— O! nie.
— Ależ tak, bo nawet to byłoby zgoła niemożebne.
— Dlaczego?
— Filip nie ma jeszcze dwudziestu lat... Panienkę można wydać w tym wieku, a nawet wcześniej, ale nie żeni się chłopca dziewiętnasto-letniego...
— Czyż prawo tego zabrania?
— Nie, ale zwyczaje...
— To nic. Ja ci powiadam, że Filip kocha Alinę i że ona to już spostrzegła tak, jak i ja... Nie śmiała ci o tem mówić... Pani Verniere zaś co chwila ma to na myśli i pozwala to odgadywać w swych słowach... Ona sobie wbiła w głowę to małżeństwo i wszystko uczyni, ażeby dopiąć swego zamiaru.