Martin Eden/IV
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Martin Eden, wciąż jeszcze wzburzony od zetknięcia ze szwagrem, przedostał się przez ciemną
sień do swego pokoju: maleńkiej, kwadratowej komórki, wypełnionej łóżkiem, umywalnią i krzesłem.
Pan Higginbotham zbyt był skąpy, żeby trzymać
służącą, jeśli robotę domową wykonać mogła żona.
Przytem pokój służbowy pozwalał mu mieć dwu
lokatorów zamiast jednego. Martin położył Swinburna i Browninga na krześle, zdjął kurtkę i usiadł
na łóżku. Zaskrzypiało boleśnie pod ciężarem, lecz
chłopak nie zauważył tego. Począł zdejmować buty
i zapatrzył się na ongiś białą płaszczyznę przeciwległej ściany, pociętą brudnemi smugami deszczu,
zaciekającego przez dach. Na tem tle niegodnem
zapalać się poczęły nagle wizje cudów pełne. Martin
zapomniał o butach i patrzał uporczywie, aż wargi
same rozchyliły się miękko i szepnęły: „Ruth!“
„Ruth!“ Nie przypuszczał nigdy, iż zwykły
dźwięk może być tak czarodziejsko piękny. Słuch
chłopaka napawał się rozkoszą i stawał wciąż bardziej nienasycony. „Ruth!“ Oto był talizman, świętość, zaklęcie. Za każdym razem, kiedy szeptał to imię, twarz dziewczyny objawiała się jego oczom,
rozświetlając jasnością ubogą izbę. Jasności tej nie
uwięziły ściany. Rozpostarła się w nieskończoność
i gdzieś w złocistej głębi dusza jego spotkała Jej
duszę. Wszystko, co było w nim najlepszego, wyrywało się ku miłości, jak młoda, bujna rzeka. Sama myśl o Ruth uszlachetniała go, oczyszczała, czyniła lepszym i pragnąć kazała dobrego. Nie znał
dotychczas tego uczucia. Nie znał nigdy kobiety,
która czyniłaby go lepszym. Odwrotnie, każda przemieniała go w zwierzę. Nie wiedział, że niejedna
oddała mu wszystko co miała najlepszego, chociaż
sama nie była dobra. Nie był nigdy zarozumiały, nie
zdawał sobie nawet sprawy, jak mocno jego młoda
męskość pociągała kobiety. Dbały o niego zanadto —
on nie dbał wcale. Nie przypuszczał też, że istnieć
mogły istoty, które przez niego, przez niego właśnie,
stawały się lepsze. We wspaniałej beztrosce żył aż
do dnia dzisiejszego, a oto dzisiaj zdawać mu się
zaczęło, iż ręce, które się doń wyciągały, zawsze
bywały występne. Nie umiał być sprawiedliwym
w stosunku do nich, ani do samego siebie. Dziś po
raz pierwszy w życiu począł zastanawiać się nad
sobą. Nie był zdolny do sądzenia i tylko cały; płonął wstydem w obliczu własnych grzechów.
Zerwał się raptownie, żeby spojrzeć na własną
twarz w brudnem lusterku nad umywalnią. Przetarł
szkło ręcznikiem, a potem patrzał długo, uparcie,
badawczo. Właściwie widział siebie po raz pierwszy. Oczy jego umiały patrzeć, lecz do dnia dzisiejszego pochłonięte były bogatym, wiecznie zmiennym
kalejdoskopem życia i pochłonięte tak wyłącznie, że
nie widziały jeszcze samych siebie. Zobaczył twarz
i głowę dwudziestoletniego młodzieńca, nieprzyzwyczajony jednak do tego widoku, nie wiedział, jak
go ma ocenić. Ponad wyniosłem, kwadratowem czołem, zobaczył bronzową, kasztanowo-bronzową czuprynę, falistą, łagodnie przechodzącą w drobne kędziory. Bywały rozkoszą niejednej dziewczyny, kiedy ręce wyciągały się ku dotknięciu, a palce, gładząc, drżały, pieszczot pełne.
Martin jednak nie zwrócił uwagi na piękność
włosów, jako na coś, co napewno nie posiada wartości w oczach Ruth. Zato przyglądał się długo wysokiemu czołu, jakby starając się przejrzeć i treść
jego wybadać. Jaki umysł kryje się za niem? Czego
dokonać potrafi? Jak daleko zaprowadzi? Czy doprowadzi ku Niej?
Badał, czy widać duszę w stalowo-siwych oczach,
niekiedy jaskrawo błękitnych, pełnych rzeźwej siły,
przywianej niby przez słone wichry z nad słonecznych przestworów mórz świata. Jakiemi wydały się
Jej te oczy? Próbował wyobrazić sobie Ruth, patrzącą w jego źrenice, lecz nie potrafił wydać sądu
w Jej imieniu. Umiał doskonale wczuwać się w innych ludzi, lecz w takich tylko, których zakres życia znał dobrze. O życiu Ruth nie wiedział nic. Była cudem i tajemnicą, jakże więc schwytać mógłby
choć jedno drgnienie jej myśli? — Cóż, „oczy są
uczciwe“, — zdecydował wreszcie, — „nie kryją nic dwuznacznego, ani niskiego“. — Ciemne opalenie
twarzy zdziwiło go. Nie przypuszczał, że jest aż
tak czarny. Odwinął rękaw koszuli i przyłożył do
twarzy dolną, jaśniejszą część przedramienia. Ostatecznie był przecie białym człowiekiem. Przedramię
jednak nosiło również ślady opalenia. Wyprostował
więc jedną rękę, drugą odsłonił bicepsy i obejrzał
dół ramienia. Skóra była bardzo biała. Roześmiał
się ku własnej twarzy w lustrze na samą myśl, że
i ona była kiedyś równie biała. Nie wiedział, że
niejedna jasnowłosa kobieta szczyciłaby się równie
piękną skórą. Największą jednak siłę twarzy chłopaka stanowiły usta, usta, które nazwaćby można
ustami cheruba, gdyby pełne, zmysłowe wargi, nie
posiadały sztuki zaciętego zwierania się w ostrą,
wąską, purpurową linję. Niekiedy, mocniej ścięte,
stawały się surowe i nieomal ascetyczne. Były to
usta stworzone do walki i do miłości. Umiały po
mistrzowsku smakować słodycz życia, lecz potrafiłyby słodycz odepchnąć, by życiu rozkazywać. Broda
i szczęki wydatne, kwadratowe, o agresywnym wyrazie, pomagały wargom panować. Wola równoważyła zmysłowość i ujarzmiała ją, każąc kochać tylko
zdrowe piękno i drżeć bez oporu w wichrze szlachetnych wrażeń. Pomiędzy wargami lśniły ostre,
błękitno-białe, nienaruszenie zdrowe zęby. — Tak,
zęby są piękne — zdecydował Martin, patrząc uważnie. Lecz kiedy patrzał, poczuł, iż nadchodzi jakieś nieoczekiwane, a przykre wrażenie: gdzieś
z dna mózgu wstawała zamglona i niepewna myśl, że istnieją jakoby ludzie..., którzy codziennie myją
zęby... Ludzie wyższej sfery! — Jej sfery. Ona
zapewne również codziennie myje zęby. Coby też
pomyślała, gdyby wiedzieć mogła, iż on, Martin,
jeszcze nigdy w życiu zębów nie mył? Postanowił
solennie nabyć szczoteczkę i odtąd używać jej codzień. Zacznie od jutra, bez zwłoki! Im więcej
wszelkiej doskonałości, tem bliżej do Niej. Zdecydował zaprowadzić jak najwięcej reform w życiu,
aż do mycia zębów i noszenia kołnierzyka, chociaż
sztywny kołnierzyk wydawał mu się zawsze symbolem utraty wolności.
Podniósł rękę, pocierając czubkiem wielkiego palca zgrubiałą dłoń i przyglądając się twardej skórze,
tak poczerniałej w pracy, że każda szczotka była
wobec tej czarności bezsilna. Jakże inna była dłoń
Ruth! Zadrżał słodko na to wspomnienie. — Jak
i
płatek róży — pomyślał — jak świeży śnieg! —
Nie marzył nawet, że kobieca ręka — zwykła ręka
kobieca — może być tak niezrównanie miękka.
Schwytał sam siebie na myśli przelotnej, jakim byłaby cudem pieszczota takiej dłoni. Spłonął rumieńcem. Myśl zbyt śmiała! Zdawało się chłopakowi, że
skrzywdził nienaruszoną bezcielesność dziewczyny.
Pomimo to jednak, kwietna miękkość jej dłoni nie
przestawała pieścić jego myśli. Przywykł do zgrubiałych rąk ciężko pracujących dziewcząt fabrycznych. Cóż, wiedział zbyt dobrze, czemu te ręce były
twarde! Jej zaś dłonie miękkie były, gdyż nigdy nie używała ich do pracy. Otchłań dzieląca go od Ruth pogłębiła się odrazu, na samą myśl, że ta kobieta jeszcze nigdy w życiu nie zaznała pracy rąk.
Nagle, uprzywilejowana warstwa społeczeństwa, ta, co nie skosztowała pracy mięśni, wyrosła przed nim
na tle ściany, niby potężna statua z bronzu, dumna,
wyzywająca, wspaniała. On, Martin, pracował całe
życie. Jak daleko sięgnąć zdołał pamięcią w kraj
dzieciństwa — pracował zawsze. Pracowała cała
jego rodzina. Ot, choćby Gertruda! Kiedy ręce jej
nie były brudne i zgrubiałe od nieskończonej roboty gospodarskiej — stawały się napuchnięte i czerwone, jak świeże mięso, od mozolnego prania. Albo
druga siostra Marian! Zeszłego lata pracowała w fabryce konserw i jej młode, ładne dłonie, pokryły się całe cięciami noży do krajania pomidorów. Wreszcie, tej zimy, końce dwóch palcy pozostały pod
ostrzem maszyny w fabryce pudełek tekturowych.
Przypomniał sobie twarde, spracowane ręce matki,
leżącej w trumnie. Ojciec również pracował do
ostatniego oddechu. Pod koniec życia zrogowaciała
skóra jego dłoni musiała mieć chyba dobry centymetr grubości. Lecz ręce Ruth miękkie były, jak
kwiaty. Podobnie ręce jej matki i braci. Zdziwiło
to i zaskoczyło Martina. Oto dowód niezbity wyższości Jej sfery i ogromu dzielącej ich przepaści.
Z gorzkim uśmiechem usiadł na łóżku i kończył
zdejmować buty. Był szalony! Upił się do obłędu
widokiem kobiecej twarzy i paru białych rąk kobiecych. Nagle przed oczyma, na szarej płaszczyźnie ściany, wyrosła wizja: stoi przed wielką koszarową kamienicą. Noc. East End w Londynie. Przed
nim Margey, piętnastoletnia dziewczynka z fabryki.
Odprowadził ją właśnie z jakiegoś pikniku. Mieszka w tym oto wstrętnym domu, gorszym niż
chlew. Ręka jego wyciąga się ku jej dłoni na pożegnanie. Mała podaje usta do pocałunku, on jednak pocałunku tego nie pragnie; coś niezrozumiałego
przeraża go w tej dziewczynie. Palce jej ściskają
mu rękę gorączkowo. Czuje szorstkie, chropawe dotknięcie i fala litości zalewa mu serce. Widzi jej
stęsknione, nieomal głodne oczy i wątłą postać samiczki, zaledwie rozwijającą się z mizernego dzieciństwa ku zwiędłej i nieponętnej dojrzałości. Otacza ją mocnem, współczującem ramieniem, pochyla
się i dotyka ustami małych, drżących warg. Słychać
stłumione, szczęśliwe łkanie. Dziewczynka lgnie ku
niemu jak kotka. Małe, zamorzone biedactwo! Martin długo przyglądał się wizji i wspominał to, co
dawno minęło. Całem ciałem — jak niegdyś —
wstrząsnęła odraza; serce — jak wtedy — zalała
litość. Wspomnienie było szare i wieczór brudnoszary, zapłakany, deszczowy. Nagle promienna zorza rozbłysła w izdebce, a zpośród jutrzenki wynurzyła się twarz jaśniejąca, owiana obłokiem włosów z bladego złota, daleka i niedosiężona jak gwiazda.
Wziął do ręki tomiki Browninga i Swinburna, i nabożnie przycisnął do nich wargi. — Pozwoliła
mi przyjść jeszcze — pomyślał. Znowu spojrzał
w lustro i wyrzekł głośno i uroczyście:
— Martin Eden, bratku, jutro rano pójdziesz do
czytelni i poczytasz sobie o dobrych obyczajach.
Zgasił gaz, sprężany łóżka jęknęły pod ciężarem
ciała.
— I nie trza już więcej kląć, Martin, mój stary,
doprawdy nie trza kląć — powiedział głośno.
Potem zasnął głęboko, a sny jego walczyć mogły
o lepsze ze snami palaczy opjum.