Martin Eden/V
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Następnego ranka ocknął się z różowych snów
w parnej atmosferze, cuchnącej mydlinami, brudną
bielizną i drżącej od kłótni i wymyślań, nieodzownych w tem gorzkiem życiu. Wyszedłszy ze swego
pokoju, usłyszał plusk wody, ostry krzyk i dźwięczne mlaśnięcie klapsa: to siostra okazywała swe rozdrażnienie jednemu z członków licznej progenitury.
Wrzask dzieciaka przeszył Martina jak nóż. Wszystko w tym domu, aż do powietrza, którem oddychał, nędzne było i odrażające. Jakże inna — myślał — jest atmosfera piękna i spokoju, w której
kwitnie Ruth! Tam wszystko jest uduchowione,
tu — ziemskie, cielesne, nędznie cielesne.
— Chodźno, Alfred — zawołał płaczącego dzieciaka, zapuszczając rękę do kieszeni, gdzie trzymał
„luzem“ swoje kapitały, z tą samą beztroską, z jaką wogóle szedł przez życie. Wsunął ćwierć-dolarową monetę w piąstkę malca i trzymał go chwilę
wysoko w ramionach, uciszając łkania.
— No, teraz dymaj i kup karmelków! Tylko podziel się z całą hałastrą. A bądź rozsądny i bierz
takie, żebyście mogli ssać jak najdłużej! Siostra podniosła czerwoną twarz z nad balji
i spojrzała na Martina.
— Miedziaka byłoby dość — zawyrokowała. — Ale to akurat po twojemu; cienia pojęcia, ile piniądz wart. A bachor sie obje.
— Głupstwo, siostrzyczko — odrzekł wesoło. — Moje pieniądze same o siebie dbają. Gdybyś nie
była taka zajęta, pocałowałbym cię na dzień dobry.
Chciał okazać jak najwięcej serdeczności siostrze,
która była poczciwa i kochała go na swój sposób.
Ale jakoś z każdym rokiem stawała się coraz bardziej rozdrażniona i coraz mniej podobna do dawnej Gertrudy. Zmieniła ją praca nad siły, częste
macierzyństwo i nieustanne zrzędzenie męża — zadecydował Martin. — I nagle przemknęło mu przez
myśl, że istota tej kobiety wchłonęła w siebie coś
z tych parujących mydlin, nadpsutych warzyw, któremi handlowała, i zatłuszczonych miedziaków, liczonych za ladą sklepiku.
— Idźno, zjedz śniadanie — odrzekła szorstko,
kryjąc radość. Ze wszystkich braci ten był jej najmilszy. — A właśnie, że pocałuję — zakończyła
nieoczekiwanie, posłuszna nagłemu odruchowi serca.
Wielkim i wskazującym palcem zebrała mydliny z jednej ręki, potem z drugiej. Brat objął jej ociężałą kibić i pocałował w wilgotne od pary wargi. Łzy zakręciły jej się w oczach, nietyle z nadmiaru
uczucia, co z wycieńczenia, idącego wślad za chronicznem przepracowaniem; odsunęła chłopaka prędko, lecz zdążył schwytać łzawe zalśnienie oczu, — Śniadanie w piecu — rzuciła skwapliwie. — Jim już pewnie czeka w kuchni. Wstałam dziś
wcześniej, bo pranie. No, ruszaj teraz i jak najprędzej wychodź z domu. Ciężko będzie, Tom odszedł i Bernard sam pojechał z furgonem.
Martin z ciężkiem sercem ruszył do kuchni.
Obraz tej twarzy czerwonej i niechlujnie obwisłych
kształtów piekł go, jak żrący kwas. Kochałaby — ale
nie ma czasu; pracuje przecie na śmierć — zdecydował. Cóż za bydlę z tego Higginbothama, żeby zwalić na kobietę tyle roboty! A przecież — Martin
nic nie mógł na to poradzić, że raziła go brzydota
tego pocałunku. Prawda, był to pocałunek niezwykły. Mijały całe lata, a siostra całowała go tylko na
pożegnanie przed długą podróżą i na powitanie, kiedy wracał. Lecz pocałunek dzisiejszy ział mydlinami, a wargi — zauważył to odrazu — były dziwnie zwiotczałe. Nie poczuł sprężystego ich nacisku;
otrzymał pocałunek kobiety zmęczonej tak bardzo,
że już nie umiejącej całować. Pamiętał ją jako
młodą dziewczynę: potrafiła tańczyć w najlepsze
całą noc po ciężkiej pracy w pralni i nie pomyśleć
nawet o odpoczynku przed następnym dniem roboczym. Nagle przyszła mu na myśl Ruth i słodka
świeżość, tchnąca zapewne z jej warg, jak tchnęła
z całej postaci. Pocałunek musi być jak uścisk jej
dłoni, jak spojrzenie błękitnych oczu: mocny i szczery. Przez błyskawicznie krótką chwilę ośmielił się
poczuć wargi jej na swoich i wyobraził to sobie tak żywo, że w głowie mu zaszumiało, zaćmiły się oczy, a obłok różanych płatków ogarnął i uniósł, pojąc
zmysły nieznaną wonią.
W kuchni zastał jedzącego leniwie Jima, drugiego lokatora, z choremi oczyma, zawsze utkwionemi
w przestrzeń. Jim terminował u kanalizatora; płaska, cofnięta szczęka i limfatyczny temperament
w zestawieniu z nerwową tępotą nie wróżyły mu
powodzenia w walce o chleb powszedni.
— Czegóż nie jesz? — zagadnął, widząc, że
Martin ponuro dziobie łyżką zimną, napół surową
kaszę owsianą. — Schlałeś się wczoraj?
Martin potrząsnął głową. Czuł się przybity i osaczony; przez nędzę otoczenia. Ruth Morse odsunęła
się dalej, niż kiedykolwiek.
— A ja się urżnołem jak należy — ciągnął
Jim z chełpliwym nerwowym chichotem. — Napompowałem sie po same garło. Och, i moja ślicznotka
tysz! Billy mnie przywlókł do chałupy, he, he, he...
Martin skinął głową na znak, że słyszy; — miał
wrodzony zwyczaj okazywania swej uwagi niezależnie od tego, co mówiono — i nalał sobie kubek
ciepławej kawy.
— Idziesz dziś tańczyć do klubu Lotosa? — zapytał Jim. — Będzie piwo, a jeśli zajrzy paczka
tego szelmy Temescala, może się zdarzyć uciecha.
Zresztą, pal cię sześć. Zagarnę swoją lubkę. Psia.... ależ paskudny smak w gębie!
Skrzywił się i próbował starannie wypłukać kawą
ów smak. — Znasz Julcię?
Martin potrząsnął głową.
— To właśnie moja panienka — wyjaśnił Jim. — Prawdziwa morelka! Czekaj, może cię przedstawię! Tylko mi nie odbij! Nie rozumiem, co te dziewuchy w tobie widzą, daje słowo, nie rozumiem. Zjawiasz sie — i raz, dwa, trzy... Ech, niech to licho
porwie!
— Nie odbiłem ci jeszcze żadnej — odrzekł obojętnie Martin. Trzeba było przecie skończyć jakoś
śniadanie.
— Akurat! Nie odbiłeś? Odbiłeś! — zaperzył się tamten. — A Maggie?
— Nic z nią nie miałem wspólnego. Nawet nie
tańczyłem, z wyjątkiem tego jednego wieczoru.
— Otóż to! wystarczyło babie! — pisnął Jim. — Potańczyłeś, popatrzałeś — szlus. Złegoś nie chciał,
ale dla mnie na jedno wyszło. Ani już na mnie patrzała, tylko wciąż ty i ty. Poszłaby na wszystko,
gdybyś chciał.
— Nie chciałem.
— To nic, i tak puściła mnie w trąbę. — Jim
spojrzał z uwielbieniem. — Jak ty to robisz, Mart,
niechże cie!
— Gwiżdżę poprostu.
— To niby udajesz, że gwiżdżesz, hę? — zaciekawił się Jim.
Martin pomyślał chwilę i odrzekł: — Może i toby,
podziałało, ale u mnie to jakoś inaczej. Doprawdy nie dbam zanadto. Spróbuj, jeśli możesz. Najpewniejszy sposób.
— Szkoda, że nie byłeś wczoraj na boisku u Rileya — oświadczył niekonsekwentnie Jim. — Całe
bractwo powkładało rękawice. Zjawił się pewien
typus z West Oakland. Nazywali go szczur. Wyślizgiwał się, powiadam ci, jak jedwab. Nikomu nie
dał się ruszyć. Żałowaliśmy, że ciebie niema. Gdzieżeś ty łaził właściwie?
— Poszedłem do Oakland — odrzekł Martin.
— Na jakie widowisko, czy co u licha?
Martin odsunął talerz i wstał.
— No cóż, przyjdziesz na te tańce wieczorem?
— wołał jeszcze Jim.
— Nie. Nie wybieram się — odpowiedział Martin. Zeszedł ze schodów na ulicę, wdychając powietrze pełną piersią. Dławił się w atmosferze kuchennego zaduchu, irytowała go gadatliwość Jima. Bywały chwile, że trzymał się na wodzy, żeby nie prasnąć tej gęby do miski z kaszą. Im dłużej trwała
paplanina, tem bardziej przecie oddalała się Ruth.
Jakże mógł, żyjąc wśród tych ludzi, stać się kiedykolwiek godny takiej dziewczyny?! Zadanie, które
sobie postawił, przerastało siły człowieka, obciążonego jarzmem pochodzenia. Wszystko sprzysięgło
się, żeby go zatrzymać, — siostra, jej dom, rodzina, Jim terminator, wszyscy znajomi, wszelki związek z życiem. Jakże gorzki smak miała ta egzystencja! Dotychczas przyjmował ją jako dobrą; nie były przecież jeno książkami, czarodziejską bajką
o świecie pięknym i nieprawdopodobnym. Teraz
oto napotkał samo życie, istniejące i rzeczywiste,
wśród którego rozkwitała kobieta — kwiat. Odtąd
zaznać miał goryczy pragnień palących aż do bólu,
beznadziejności najokrutniejszej, gdyż ożywianej
wiecznie złudzeniem nadziei.
Wahał się pomiędzy bezpłatną czytelnią w Berkeley a takąż czytelnią w Oakland. Zadecydował
pójść do Oakland, ponieważ tam właśnie mieszkała Ruth. Któż wie? czytelnia jest dla niej najodpowiedniejszem miejscem, może ją tam spotka? Nie
znał przepisów bibljotek publicznych, wędrował
więc między nieskończonemi rzędami tomów, dopóki jakaś miła panienka o wyglądzie Francuzki
nie wskazała mu, że wydział informacyj jest na górze. Martin nie był dostatecznie wtajemniczony, żeby odrazu zagadnąć pana, urzędującego za pulpitem, to też przygody jego rozpoczęły się od sali przeznaczonej na dzieła filozoficzne. Wiedział coprawda, że istnieją książki o filozofji, lecz nie przypuszczał, że napisano o niej tak wiele. Niezliczone
rzędy półek, uginających się pod ciężarem tomów
przytłoczyły go, i podnieciły zarazem. Było tu na
czem wypróbować siłę mózgu! W dziale matematycznym znalazł książki o trygonometrji i, skwapliwie przerzucając kartki, zdumiewał się nad szeregami niezrozumiałych formuł i figur. Umiał czytać
po angielsku, ale tu język był jakiś dziwaczny. Arthur i Norman znali go, słyszał jak używali tych
wyrazów w rozmowie; a przecież byli to bracia
Ruth! Zrozpaczony, opuścił salę. Tomy zdawały się
nacierać nań, przytłaczać, dławić. Nie śnił nigdy,
iż kapitał wiedzy ludzkiej może być tak olbrzymi.
Poczuł przerażenie. W jaki sposób mózg opanować
ma to wszystko? Po chwili jednak przyszło mu na
myśl, że istnieli przecież ludzie, liczni ludzie, którzy opanować to zdołali. Wtedy cicho, żarliwie wyszeptał wielką przysięgę: zdobędzie myślą wszystko, co zdobyć potrafili inni.
Wędrował dalej, to zrozpaczony, to znów pełen
otuchy, przyglądając się półkom naładowanym mądrością. W dziale „Dzieł rozmaitych“ natrafił na
„Epitome“ Norriesa. Z namaszczeniem przewracał
kartki. Nareszcie przemówiono doń zrozumiałym
językiem. Obaj byli dziećmi morza. Następnie znalazł Bowditcha, Leckeya i Marshalla. Jest! najlepiej
uczyć się nawigacji! Trzeba przestać pić, wziąć się
do pracy, zostać kapitanem okrętu. Ruth podeszła
nagle blisko, bliziuteńko! Jako kapitan, będzie mógł
się z nią ożenić, jeśli go zechce, rzecz prosta. A jeśli nawet nie zechce — cóż — przez nią żyć zacznie
prawdziwem życie, pomiędzy prawdziwymi ludźmi,
a w każdym razie przestanie pić. W tej chwili przypomniało się chłopakowi, że istnieje przecie właściciel statku i dyrektor towarzystwa żeglugowego, ci
dwaj władcy, którym kapitan służy, których interesy sprzeczne są z jego interesami i którzy chcą
i mogą go gnębić. Obrzucił salę długiem spojrzeniem i zamknął pod powiekami wizję tysięcy tomów. Nie, dość już morza! Tu, w tem bogactwie
książek, kryje się potęga. Jeżeli spełnić chce wielkie czyny, spełnić je powinien na lądzie. Zresztą,
kapitanowi nie wolno zabierać żony na pokład...
Nadeszło południe, minęło popołudnie. Martin
zapomniał o obiedzie i wciąż szukał książki o zwyczajach towarzyskich, gdyż poza myślą o karjerze
zaprzątnięty był prostem i nader konkretnem zagadnieniem: jeżeli poznało się młodą pannę, której
złożyło się wizytę i która prosi, żeby odwiedzić ją
raz jeszcze — jak prędko wolno to uczynić? Znalazłszy jednak właściwy dział książek, Martin
szukał napróżno upragnionej odpowiedzi. Zato zabłądził oszołomiony w olbrzymi labirynt etykiety światowej, zgłębiwszy nawet tajniki wymiany biletów wizytowych w wytwornym świecie. Wreszcie dał spokój poszukiwaniom. Nie znalazł czego
chciał, przekonał się natomiast, iż zgłębienie wszelkich arkanów dobrego wychowania zajęłoby ni
mniej ni więcej, tylko całe życie, wobec czego należałoby właściwie przeżyć uprzednio jakieś istnienie przygotowawcze, w celu nabycia prawdziwie dobrych manjer na życie właściwe.
— Cóż, znalazł pan to, czego szukał? — zapytał
jegomość z za pulpitu, widząc, iż Martin wychodzi.
— Tak, proszę pana, macie tu wspaniałą bibljotekę.
Urzędnik skinął głową. — Będziemy bardzo radzi widzieć tu pana częściej. Pan jest marynarzem?
— Tak jest. Będę przychodził często.
— Skąd on może wiedzieć? — zastanawiał się
Martin, schodząc ze schodów. Pierwszą ulicę przeszedł sztywno i niezdarnie, lecz potem, zamyśliwszy
się, powrócił znowu do swego pełnego wdzięku,
zlekka rozkołysanego kroku.