>>> Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JACK LONDON

MARTIN EDEN
POWIEŚĆ
TOM I
Od krwi gorącej niechaj lata płyną.

Mocne snów wino niechaj wali z nóg.
I niechaj niewiem, jak się czarną gliną

Sypie dom duszy, gdy zeń wyjdzie Bóg!
WARSZAWA—1937

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“
Odbito z plat w Zakł Graf. „FENIKS“, Warszawa.
Rozdział I

Artur otworzył drzwi kluczem od zatrzasku i wszedł, wprowadzając za sobą młodego chłopca, który nieśmiałym ruchem zdjął czapkę. Prostacka odzież przybysza, nasycona zapachem morza, wydała się szczególnie rażąca na tle wspaniałego hall’u. Nie wiedział, co począć z czapką, i właśnie zamierzał wpakować ją do kieszeni, kiedy Artur wyjął mu ją z ręki. Ruch był swobodny i naturalny: nieśmiały młodzieniec ocenił to natychmiast. „Rozumie — pomyślał — i pomoże mi wybrnąć“.
Deptał po piętach Artura, kołysząc się w ramionach i mimowoli wpierając nogi w gładką posadzkę tak, jakby to był pokład statku, rzucanego przez fale. Obszerne apartamenty wydawały się zbyt ciasne dla jego chwiejnych kroków i co chwila chwytała go paniczna trwoga, aby szerokiemi barami nie zagarnąć misternie udrapowanych portjer, lub nie potłuc cacek ustawionych na gablotkach. Lawirował starannie pomiędzy sprzętami i coraz bardziej wyolbrzymiał grożące niebezpieczeństwo, istniejące zresztą tylko w jego wyobraźni. Między długim, lśniącym fortepianem, a wielkim, zarzuconym książkami stołem, zajmującym środek salonu, mogłoby przemaszerować obok siebie dobre pół tuzina osób — on jednak odważył się na to ze drżeniem. Nie wiedział, co począć z rękoma, zwisającemi ciężko wzdłuż ciała; w podnieceniu wydało mu się, że może łokciem zaczepić stos książek, leżących na stole — skoczył więc w bok gwałtownie, niby przestraszony źrebak, i o włos nie przewrócił taburetu przy fortepianie. W chwilę potem zastanowiły gościa spokojne ruchy młodzieńca, idącego przed nim, i po raz pierwszy zrozumiał, że sam chodzi nie tak, jak inni ludzie. Poczuł niemiły skurcz wstydu i pot drobniutkiemi kropelkami wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się i chusteczką otarł starannie bronzową od wiatru twarz.
— Dajno sapnąć, Arturek, mój złoty — powiedział, starając się żartobliwym tonem zamaskować tremę. — Doprawdy za silna dawka. Pozwól ochłonąć! Wiesz, że przyjść nie chciałem, a twoja rodzina też nie usycha, żeby obejrzeć takiego ananasa...
— Ależ wszystko idzie doskonale — brzmiała zachęcająca odpowiedź. — Nie powinieneś się nas obawiać. Jesteśmy sobie — poprostu — całkiem zwyczajni ludzie. O, widzę list do mnie.
Artur cofnął się ku stołowi, rozerwał kopertę i zaczął czytać, dając gościowi możność uspokojenia się. Przybysz pojął to znowu i ocenił z wdzięcznością. Owa pełna zrozumienia życzliwość pomogła mu w odzyskaniu panowania nad sobą. Raz jeszcze otarł wilgotne czoło i począł oglądać się wokół z twarzą już spokojną, lecz z oczyma wciąż jeszcze pełnemi trwogi, jak oczy dzikiego zwierzęcia, schwytanego w potrzask. Otaczało go Nieznane, pełne czaru tajemnicy. Nie wiedział, co stać się może, nie domyślał się, co należało czynić, odczuwał wyraźnie niezdarność własnych ruchów i bał się, że cała wizyta będzie równie kłopotliwa i rażąca. Był do przesady wrażliwy, beznadziejnie krytyczny w stosunku do siebie, to też rozbawione spojrzenia Artura, rzucane z poza czytanego listu, paliły go żywym ogniem. Dostrzegł je odrazu, lecz nie okazał tego, albowiem pomiędzy rzeczami, których nauczyło go życie, na pierwszem miejscu stało panowanie nad sobą. Po chwili, spojrzenia owe drasnęły jego ambicję, więc wciąż jeszcze przeklinając chwilę, w której zdecydował się na odwiedziny, postanowił zawzięcie, że za wszelką cenę przetrwać je musi zwycięsko. Twarz ścięła mu się chłodem, w oczach zapalił ogień wyzwania. Odrazu począł rozglądać się swobodniej, obserwując chciwie i chłonąc pamięcią każdy szczegół wspaniałego wnętrza. Oczy miał rozwarte szeroko i nic nie uszło ich natężonej uwadze. A kiedy odczuwać poczęły czar otoczenia, ostry blask źrenic ustąpił zwolna miejsca ciepłemu, łagodnemu światłu. Otaczało go piękno i umiał się niem upajać.
Jeden z olejnych obrazów zwrócił i przykuł uwagę chłopaka: spieniona fala przypływu uderzała z furją o wielką skałę; ciężkie chmury, pełne zapowiedzi burzy, wełniły się na niskiem niebie; a poza linją skał, mały szkuner, tak nachylony, że widać było każdy szczegół pokładu, parł z całych sił na tle purpurowej łuny burzliwego zachodu. Obraz był piękny, piękno zaś pociągało chłopaka nieodparcie. Zapomniał o swoich niezgrabnych ruchach i podchodził zwolna ku malowidłu, aż podszedł zupełnie blisko. Piękno zniknęło nagle. Na twarzy Martina odbiło się osłupienie. Obejrzał obraz, który wyglądał teraz jak bezsensowna mazanina farb, poczem cofnął się o kilka kroków. I znowu piękno powróciło na płótno. „Jakiś kawał“ — pomyślał, oddalając się zniechęcony, chociaż w natłoku różnorodnych wrażeń zdołał przez chwilę odczuć lekkie ukłucie oburzenia, iż tyle piękna zmarnowano dla głupiej sztuczki. Dotychczas nie widział nigdy obrazów olejnych. Jego pojęcia o malarstwie kształciły się na różnych chromo- i litografjach, gdzie przedmioty były zawsze określone i jednakowo wyraźne zdaleka i zbliska. Widywał co prawda podobne obrazy, lecz tylko za witrynami sklepów, a wówczas szyby okien broniły mu zbytniego zbliżenia.
Spojrzał w kierunku przyjaciela, czytającego list, i oczy jego padły na stos książek, leżących na stole. W źrenicach zabłysły natychmiast iskierki pożądania i tęsknoty tak gwałtownej, jak ta, która zapala się w oczach zgłodniałego na widok pożywienia, jeden sus niezdarny, jedno rozkołysanie ramion w prawo i w lewo — był już obok. Z tkliwością dotykać począł książek. Przeglądał tytuły i nazwiska autorów, odczytywał urywki tekstów, pieszcząc tomy dotknięciem i spojrzeniem. Z pośród oglądanych książek znał jedną tylko. Poza tem były to dlań dzieła obce i twórcy nieznani. Natrafił wreszcie na tom Swinburna i począł czytać uważnie, z twarzą rozpromienioną, zapomniawszy odrazu, gdzie się znajduje. Dwukrotnie zamykał książkę (przytrzymując wielkim palcem czytaną stronicę), aby uprzytomnić sobie nazwisko autora. Swinburne — trzeba zapamiętać to imię. Ten człowiek ma oczy nie od parady! Widywał barwy w życiu i umiał patrzeć na światło. Tak, ale któż to był Swinburne? Czy umarł sto lat temu, jak większość poetów, czy żyje jeszcze i pisze? — Zawrócił ku tytułowej stronicy. Tak, napisał jeszcze inne rzeczy. Dobrze. Zaraz jutro trzeba iść do bezpłatnej czytelni i postarać się o parę tomów tego Swinburna. Znowu pogrążył się w czytaniu i zapomniał o świecie. Nie zauważył nawet, że do pokoju weszła młoda kobieta. Ku rzeczywistości przywołał go dopiero głos Artura i słowa:
— Ruth, oto jest pan Eden.
Książka została natychmiast założona wielkim palcem, a chłopaka, zanim się zdołał odwrócić, przeszyło nowe i nieoczekiwane wrażenie: nie wywołało go ukazanie się panny, lecz słowa jej brata. W tem ciele atlety taił się cały splot przeczulonej wrażliwości. Za najlżejszem dotknięciem świata zewnętrznego, myśli, sympatje, odczucia wybuchały i chybotały, niby płomień na wietrze. Był niezwykle pobudliwy i subtelny; wyobraźnia o napięciu nieustannie wysokiem pracowała bez przerwy, chwytając związki przyczynowe pomiędzy zjawiskami, podobieństwa i różnice. „Pan Eden“ — oto, co go uderzyło, jego, którego przez całe życie nazywano „Eden“, lub „Martin Eden“, albo poprostu „Martin“. Nagle — „pan“! Widocznie tak trzeba — wytłumaczył sobie pocichu. Jak pod wpływem zaklęcia roztworzyła się w czaszce niby wklęsła ciemnia, na tle której przesuwać się począł nieskończony szereg obrazów z całego życia: paleniska okrętowe, pokłady, obozy i zatoki, więzienia i spelunki, baraki szpitalne i ciemne zaułki miejskie. Nicią skojarzeń było jego własne imię, wymawiane w najrozmaitszych okolicznościach.
Odwrócił się szybko i spojrzał na dziewczynę. Gra wyobraźni ucichła natychmiast. Ujrzał bladą, powiewną istotę o wielkich, rozumnych oczach błękitnych i olśniewającem bogactwie jasno-złotych włosów. Nie zdawał sobie sprawy, jak była ubrana, czuł tylko, że ubranie musi być równie cudowne, jak ona sama. Wydała mu się podobna do blado-złotego kwiatu na smukłej łodydze. Nie, była duchem, jasnością samą, bóstwem. Równie subtelne piękno nie mogło pochodzić z tej ziemi. A może książki mówiły prawdę? Może takich kobiet jest wiele na wyższych szczeblach życia ludzkiego? Ją oto mógłby opiewać taki Swinburne! A może podobną miał na myśli, kiedy malował jasną Yseult w owej książeczce na stole? Cała burza wrażeń, myśli i uczuć wybuchnęła w Martinie i ogarnęła na krótkie mgnienie. Dla realnej sytuacji nie pozostało w świadomości miejsca. Jak przez mgłę ujrzał wysmukłą rękę, zbliżającą się ku jego dłoni. Panienka patrzyła prosto w oczy, podając rękę krótko i mocno, prawie po męsku. Kobiety, które znał był dotychczas, nie podawały ręki w ten sposób. Przeważnie zresztą nie podawały jej wcale. W jednej chwili przepłynął mu przez mózg wezbrany potok skojarzeń, wizyj kobiet, znanych kiedykolwiek. Szybko jednak otrząsnął się z obojętnych wspomnień i zapatrzył w zjawisko. Nigdy nie widział tak cudnej kobiety. Eh, te, które znał dotychczas! Nagle z obu stron Ruth pojawił się mglisty szereg postaci. Przez sekundę, rozpostartą prawie w nieskończoność, znalazł się jakby przed galerją portretów, pośród której królowała Ruth, na drugim zaś planie przesuwał się zwolna barwny korowód kobiecych postaci. Każda przejść musiała ogniową próbę porównania. Ujrzał wynędzniałe, chorowite twarze młodych robotnic fabrycznych i głupie, wyzywające uśmiechy dziewcząt z Południowego Rynku. Przesunęły się wieśniaczki, pasące bydło po łąkach, i smagłolice kobiety Starego Meksyku z wiecznym papierosem w ciemnych wargach. Te zkolei ustąpiły miejsca krągłym, jak lalki drobnym Japoneczkom, potupującym nóżkami w drewnianych chodakach. Minęły mu przed oczyma regularne twarze kobiet eurazyjskich, znaczone piętnem zwyrodnienia, poczem nasunęły się wizje archipelagów południowych i bujne, ogorzałe ciała kobiece, wieńczone świeżemi kwiatami. Wszystkie te majaki zasłonił ponury koszmar nocny — kobiety uliczne z dzielnicy White Chapel: buchające wódką kawały ludzkiego mięsa, wiedźmy straszliwe, wyzionięte przez piekło, o brudnem spojrzeniu i plugawej mowie, pasorzytujące na marynarzach potworne samice, ukryte w kobiecych niegdyś ciałach — odpadki portów, szumowiny ludzkiej nędzy.
— Proszę, niech pan siada, panie Eden — odezwała się panienka. — Bardzo pragnęłam poznać pana, od czasu, jak Artur opowiedział nam o wszystkiem. Tak dzielnie było ze strony pana...
Machnął ręką i mruknął, że przecie nic nie zrobił nadzwyczajnego i każdy na jego miejscu postąpiłby tak samo. Zauważyła, że dłoń, którą podniósł, pokryta była gojącemi się cięciami. Przelotne spojrzenie na drugą rękę, zwisającą z poręczy krzesła, przekonało ją, że i ta jest pokaleczona. Szybkiemi, badawczemi oczyma dojrzała bliznę na policzku, drugą biegnącą z pod włosów poprzez skroń, aż na czoło, i trzecią na karku, widoczną nieco z pod krochmalonej koszuli. Ukryła lekki uśmiech na widok czerwonej pręgi dookoła szyi: widocznie sztywny kołnierzyk nie bywał tu w codziennem użyciu. Równocześnie kobiecem spojrzeniem obrzuciła prostackie, źle skrojone, niedrogie ubranie, marszczące się na piersiach i w ramionach, z wąskiemi rurami rękawów, które napróżno usiłowały ukryć rozrośnięte, potężne bicepsy.
Protestując ruchem ręki przeciwko niezasłużonym pochwałom, chłopak starał się równocześnie usłuchać zaproszenia panienki i trafić ku krzesłu. Zdążył spostrzec swobodny wdzięk, z jakim usiadła, i sam skierował się w bok, próbując zająć miejsce naprzeciw, lecz nieustannie zdając sobie sprawę z niezdarności własnych ruchów. Proces siadania był nową torturą. Nigdy w życiu nie obchodziło chłopaka, czy zgrabnie czy niezgrabnie się porusza. Podobne myśli w zastosowaniu do siebie nie przychodziły mu wogóle do głowy. Usiadł starannie na brzeżku krzesła, nieznośnie skrępowany własnemi rękoma. Wszędzie były nie na miejscu, gdziekolwiek je położył. Artur wyszedł z pokoju i Martin Eden odprowadził go zazdrosnem spojrzeniem. Poczuł się opuszczony w tym wspaniałym salonie, sam na sam z bladem zjawiskiem kobiecem. Nie było tu ani kelnera, któryby podał coś do wypicia, ani piccola, któregoby można posłać naprzeciwko po kufelek piwa, aby ułatwić sobie rozmowę i tym utartym sposobem nawiązać pierwsze nici sympatji.
— Cóż za bliznę ma pan na szyi, panie Eden? — zagadnęła panienka. — Skąd pochodzi? Zapewne jakaś ciekawa przygoda?
— To Meksykanin, nożem, proszę pani — odpowiedział, zwilżając wargi i chrząkając zlekka dla dodania sobie animuszu. — Miałem kiedyś taką chryję. A jak mu wyrwałem nóż, to chciał mi, bestja, odgryźć nos.
Było to powiedziane niedołężnie, choć równocześnie przed oczyma chłopaka wyrosła bogata wizja owej gorącej nocy gwiaździstej w Salina Cruz: biały piasek wybrzeża, światła parowców, stojących z ładunkiem cukru na kotwicy, dalekie głosy pijanych majtków, nawoływania objuczonych tragarzy, gniewny płomień w twarzy Meksykanina, błysk jego oczu zwierzęcych w świetle gwiazd, zgrzyt noża po nagiej szyi, bluzgnięcie krwi, tłum, okrzyki, dwa zawzięcie splecione ciała, toczące się wdół po sypkim piasku i — słodki dźwięk gitary, niewiadomo skąd łagodnie płynący. Taki majak wirował uporczywie w pamięci. Czy też malarz, który stworzył obraz olejny, wiszący tam na ścianie, mógłby to namalować? — zaskoczył Martina niespodziany pomysł. Biały pas wybrzeża, gwiazdy i światła dalekich parowców — oto tło, — myślał. A tu bliżej, ciemna grupa ludzi, otaczająca walczących. Nóż zajmuje ważne miejsce na obrazie i mógłby wyglądać doskonale z ostrzem błyskającem pod gwiazdami. Z całej barwności wyobraźni nic jednak nie przedostało się do słów.
— Chciał mi odgryźć nos — zakończył.
— Och! — szepnęła panienka słabym, zgaszonym głosem, i Martin zauważył cień niesmaku na wrażliwej twarzy.
Poczuł wstyd, i ciemny rumieniec zakłopotania oblał warem jego ogorzałe od wiatru policzki. Twarz poczęła go palić, jakby ją wsunął w otwarte drzwi okrętowego paleniska. Tak ponure rzeczy jak bójki nożowe nie były zapewne odpowiednią rzeczą dla konwersacji z damą. Sądząc z książek, ludzie jej sfery nie rozmawiają o podobnych sprawach, a być może, wogóle o nich nie wiedzą.
Nawiązana rozmowa utknęła w miejscu. Po chwili panienka zapytała umyślnie o bliznę na policzku. Zauważył, iż stara się zniżyć w ten sposób do jego poziomu, i natychmiast postanowił, że będzie odwrotnie: on wzniesie się ku niej.
— To tylko przypadek, — odrzekł, dotykając policzka. — Którejś nocy, podczas ciszy na pełnem morzu, urwała nam się lina do podnoszenia bomu[1] przy wielkim maszcie, a za nią część takelunku[2]. Lina była stalowa i wiła się w powietrzu jak wąż. Cała warta starała się ją złapać, mnie jednemu się to udało, ale zato pociągła mnie po twarzy jak się patrzy.
— O, — powtórzyła panienka, tym razem z akcentem zrozumienia, choć w rzeczywistości nie domyślała się nawet co znaczy „bom“, albo „takelunek“.
— Ten Swineburne... — zaczął Martin, w myśl swego planu, wymawiając jednak w nazwisku niefortunne długie „i“[3].
— Kto taki?
— Swineburne, — powtórzył chłopak w ten sam sposób. — Ten poeta.
— Swinburne — poprawiła panienka.
— Tak, tak, — zająknął się Martin, cały w ponsach. — Czy dawno umarł?
— Ależ nie słyszałam nic o jego śmierci! — Spojrzała mu w oczy ciekawie. — Gdzież pan go poznał?
— Gdzieżbym tam go znał! Nie widziałem na oczy! — brzmiała odpowiedź. — Ale właśnie przeczytałem parę wierszy z tej książki, zanim pani weszła. Jak się pani podobają te wiersze?
Teraz dziewczyna poczęła mówić chętnie i swobodnie na temat, który poruszył. Martin zaś poczuł się trochę lepiej i spróbował usiąść głębiej w fotelu, wciąż jeszcze rękoma wpijając się w poręcze, jak gdyby w obawie, że krzesło odskoczy i zrzuci go na podłogę. Udało mu się zmusić panienkę, aby mówiła o rzeczach jej własnego poziomu, a gdy gawędziła coraz swobodniej — starał się iść śladem jej myśli, podziwiając, jak wiele uczoności mieści ta śliczna główka dziewczęca, i wchłaniając zarazem delikatne piękno jej oblicza. Pojmował nieźle, pomimo, iż wielu słów i zwrotów, wymawianych tak gładko, nie znał zupełnie, i obce mu były zarówno jej procesy myślowe, jak całokształt poglądów. Obcość ta jednak podniecała tem ostrzej i zmuszała do wysiłków intelektualnych. — Oto jest życie umysłowe — uświadomił sobie przelotnie — oto jest piękno żywe, tętniące, cudowne! Cudowniejsze od snów! Zapamiętywał się coraz głębiej i pochłaniał dziewczynę głodnemi oczyma. Taką warto zdobywać, o nią walczyć. I żyć dla niej. I umrzeć. Książki mówiły prawdę: są na świecie niezwykłe kobiety! Oto jedna z nich! Uskrzydlała jego wyobraźnię, przed którą rozpostarły się natychmiast olbrzymie przestrzenie świetliste, wypełnione prze- dziwnemi scenami miłości i bohaterskich zgonów, ku czci kobiety, jasnej kobiety, blado-złotego kwiatu. A poprzez barwną, tętniącą wizję wyobraźni, poprzez słodką mgłę marzenia — uparte oczy wpatrywały się w żywą kobietę, tu przed nim siedzącą i gawędzącą o literaturze i sztuce. Słuchał uważnie, ale nie spuszczał z niej oczu, nieświadom żaru swego spojrzenia, ani tego, że wszystko co było w nim bujną, młodą, nieokiełznaną męskością, odbiło się wyraźnie na twarzy. I w Ruth, nic nie wiedzącej o świecie mężczyzny, kobiecość nieświadomie a czujnie schwytała to palące spojrzenie. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie patrzył na nią w ten sposób. Zmieszała się. Wątek myśli prysnął nagle, zająknęła się i urwała w połowie zdania. Spojrzenie mężczyzny przejęło ją trwogą, a równocześnie sprawiło jakąś niepojętą przyjemność. Rozum ostrzegał przed niebezpieczeństwem, a zarazem podsuwał pokusę, dziwną, subtelną, tajemniczą. Głos instynktu, przeszywający całą istotę niby ostrym, przenikliwym dźwiękiem, wzywał do odrzucenia przesądów kasty i poddania się czarowi tego przybysza z obcego świata: szorstkiego młodzieńca o posiekanych rękach, z czerwoną pręgą od świątecznego kołnierzyka na szyi, młodzieńca, który niewątpliwie zbrukany był i poniżony przez życie w najniższych sferach społeczeństwa. Ruth była czysta i czystość ta buntowała się przeciwko takiemu mężczyźnie. Ale była zarazem kobietą i w tej chwili po raz pierwszy zetknęła się w samej sobie z paradoksem kobiecości.
— ...Więc, jak mówiłam... zaraz, zaraz, cóż to ja mówiłam? — urwała raptownie i roześmiała się wesoło z własnego roztargnienia.
— Mówiła pani, że Swinburne nie jezd właściwie wielkim poetą, ponieważ — i tu właśnie pani przerwała — pośpieszył z odpowiedzią Martin, tem skwapliwiej, że nagle przeszyło go niezrozumiałe uczucie głodu i rozkoszne, drobne iskierki przebiegły wzdłuż ciała na dźwięk jej młodego śmiechu. „Jak srebro — pomyślał — jak drgające srebrne dzwoneczki"... W tej samej chwili i tylko na mgnienie oka pomknął myślą do dalekiego kraju, gdzie razu pewnego siedział z fajeczką w zębach pod różowem drzewem kwitnącej wiśni i słuchał dzwoneczków śpiczastej pagody, zwołujących na modlitwę wiernych w słomianych sandałach.
— Ach, tak, dziękuję — odrzekła panienka — Swinburne istotnie niezawsze zadawalnia nasz smak estetyczny, gdyż... jakby to powiedzieć... no, bywa niedelikatny. Niektóre jego utwory właściwie nie powinny wogóle być czytane. Każde słowo prawdziwie wielkiego poety pełne jest wzniosłej prawdy i znajduje oddźwięk w tem, co jest w nas najlepszego. Żadna myśl jego nie może przestać istnieć bez istotnego uszczerbku dla kultury.
— A mnie się widziało, że Swinburne jezd wspaniały, choć coprawda mało go przeczytałem. Nie myślałem, że taki z niego szelma. To, o czem pani mówi, widać zapewne w innych książkach...
— W tej, którą pan czytał, również niejedna linja została napisana zupełnie zbytecznie — oświadczyła suchym, dogmatycznym tonem.
— Widocznie je opuściłem — zdecydował chłopak. — To wszystko, co czytałem, było bycze. Jakieś jasne, gorące, napoiło mnie całego ciepłem i rozświetliło w środku jak słońce, albo... albo może jak reflektor! Takie właśnie odniosłem wrażenie. Ale wogóle przyznaję, że zupełnie nie znam się na poezji... proszę pani.
Umilkł zmieszany. Był zażenowany, boleśnie zażenowany nieumiejętnością wyrażania się. Czuł wielkość i żywe piękno tego, co czytał, ale słowa nie chciały słuchać myśli. Nie potrafił wyrażać uczuć i porównał się pocichu do żeglarza, zabłąkanego wśród nocy na pełnem morzu i prącego naoślep przed siebie. — Dobrze więc — zadecydował w duchu — trza tera, żeby nie wiem co, otrzeć się o ten nowy świat.
Nie było dotychczas rzeczy, którejby nie osiągnął, jeśli osiągnąć postanowił. Obecnie nadszedł czas nauczyć się mówić w taki sposób, aby Ona zrozumieć mogła jego uczucia. Ona zasłaniała już cały jego widnokrąg.
— Taki Longfellow, naprzykład — mówiła da lej panienka.
— Ach, tak, czytałem — przerwał impulsywnie Martin, pragnąc dowieść, że również zna coś niecoś i nie jest przecież bezdusznym pniem. — „Psalm życia“ „Excelsior“ i... zdaje się, że to już wszystko.
Skinęła głową i uśmiechnęła się leciutko, Martin zaś uczuł natychmiast, ile w tym małym uśmieszku było pobłażania, tak współczującego pobłażania. Zły był sam na siebie za pretensje do popisów. Ten łajdak Longfellow napisał z pewnością niezliczoną ilość tomów!
— Niech się pani nie gniewa, że przerwałem. Ja właściwie... tego... nie znam się zupełnie na... literaturze. To nie są sprawy... mojej sfery, uważa pani. Ale — ale staną się sprawami mojej sfery.
Zabrzmiało to, jak groźba. Głos chłopca był zdeterminowany, oczy błyszczące, rysy twarzy jak gdyby stwardniałe. Panienka zauważyła, że szczęki zacisnęły mu się ostro i nabrały wyrazu tak gwałtownej, że aż niemiłej agresywności. Zarazem potężna fala bujnej męskości zdawała się płynąć od niego i zalewać dziewczynę.
— Nie wątpię, że pan uczyni to... sprawą „pańskiej sfery“ — zakończyła ze śmiechem. -— Pan jest bardzo silny.
Spojrzenie jej zatrzymało się przez chwilę na muskularnej szyi, wiązanej mocno i, jak gdyby turzej, bronzowej od słońca, dyszącej siłą i zdrowiem. Siedział nieśmiało, rumieniąc się z zakłopotania i, pomimo to, a może właśnie dlatego, Ruth poczuła po raz drugi, że coś niezrozumiałego pociąga ją ku temu obcemu mężczyźnie. W najwyższem zdziwieniu błysnęła jej szalona myśl: „A gdyby tak zarzucić obie ręce na tę męską szyję i przejąć ramionami całą jej moc i zdrowie“. Myśl ta wstrząsnęła panienką i wydała jej się niewypowiedzianie zdrożna i tem gorsza, że zdradziła drzemiącą widocznie deprawację. Dotychczas siła fizyczna wydawała się Ruth czemś brutalnem i niemal zwierzęcem. Ideał piękności męskiej stanowiły przedewszystkiem wdzięk i subtelność. Nieznośna myśl stawała się jednak coraz natarczywsza. Gniewało już samo przyznanie się przed sobą, że pragnąć mogła zarzucenia rąk na tę smagłą szyję. W rzeczywistości zaś, będąc wiotką i słabą, całą swą istotą potrzebowała cudzej siły, instynktownie garnęła się ku niej. Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Wiedziała tylko, że nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie wywarł na niej takiego wrażenia, jak ten obcy przybysz, którego ruchy i sposób mówienia raziły ją co chwila.
— Hm, tak, ułomkiem nie jestem, — odrzekł. — Jak bieda przyńdzie, mógłbym chyba strawić żelazo. Za to mam tera umysłową niestrawność. W tej chwili, naprzykład, nie mogę zgryźć tego, co pani mówiła. Nie trenowałem się nigdy w tym kierunku, uważa pani. Okropnie lubię książki, najsamprzód wiersze, i jak tylko miałem czas, czytałem ile wlizie; ale nie potrafię zastanawiać się nad książkami, jak to pan robi. Dlatego właśnie nie umiem o nich mówić. Czuję się jak szturman, zbłąkany na obcej wodzie, bez mapy i busoli. Ale bardzo chciałbym spróbować zdybać to, czego nie posiadam. Może pani mogłaby mi dopomóc? Jakim sposobem nauczyła się pani tylu rzeczy?
— Chodziłam do szkoły, uczyłam się sama — odrzekła.
— Ja również chodziłem do szkółki, jakem był mały bąk — próbował oponować Martin.
— Tak, ale ja mówię o szkole średniej i o uniwersytecie.
— Pani chodziła na uniwersytet? — zapytał z nabożnem zdumieniem. Poczuł, że Ruth odsunęła się od niego przynajmniej o miljon mil.
— Obecnie chodzę również. Studjuję specjalnie angielski.
Nie zrozumiał, co znaczy „studjować angielski“, ale zanotował sobie w myśli jeszcze i tę lukę swego wykształcenia i przeszedł nad tem do porządku.
— Jak długo musiałbym się uczyć, żeby trafić na uniwersytet?
Uśmiechnęła się zachęcająco wobec takiego zapału i odrzekła:
— To zależy od tego, ile pan już umie. W szkole średniej pan zapewne nie był? No, naturalnie. Ale szkołę elementarną pan skończył?
— Zostało mi dwa lata do końca, kiedy ją cisnąłem — odrzekł. — Ale zawsze uczyłem się dobrze — dodał z pośpiechem. I w tej samej chwili porwała go taka wściekłość na własne samochwalstwo, że wpił obie dłonie w poręcze fotela, aż chrusnęły palce. Równocześnie zorjentował się, że do pokoju weszła jakaś pani. Widział, jak Ruth zerwała się z miejsca i śpiesznie pobiegła ku wchodzącej. Uściskały się i, objąwszy ramionami, szły w jego stronę. — To pewnie matka — pomyślał.
Była to wysoka blondyna, o wyniosłej postawie i pięknej twarzy. Strój jej odpowiadał wspaniałości otoczenia. Oczy chłopaka rozkoszowały się niewypowiedzianą linją jej sukien. Nowoprzybyła pani i jej tualeta przypomniały mu żywo postacie kobiet, widywane na scenie. Potem przyszło mu na myśl, że równie wspaniałe damy widywał niekiedy przed wielkiemi teatrami Londynu, gdy podjeżdżały karety, jego zaś, przyglądającego się zdaleka, odpędzał policeman na deszcz, w ciemność ulicy. Później stanął mu przed oczyma Grand Hotel w Yokohamie, gdzie również nieraz, stojąc na chodniku, obserwował wielkie damy. I nagle barwne ulice i tłoczny port Yokohamy migać poczęły w przeczulonej wyobraźni. Ale odsunął gwałtem natrętny kalejdoskop, zmuszony do tego palącem wymaganiem rzeczywistości. Wiedział, że powinien wstać, aby zostać przedstawionym. Dźwignął się więc z wysiłkiem, przyczem zmięte spodnie wydęły się w balony na kolanach, ramiona zwisły beznadziejnie

z obu stron ciała, a twarz przybrała wyraz gotowości poddania się nadchodzącej torturze.
Rozdział II

Proces przejścia do jadalni był dla Martina prawdziwą męką. Wśród niezliczonych potknięć, potrąceń, pchnięć, zatrzymań, posuwanie się naprzód wydało mu się rzeczą niemożliwą. Nareszcie, po długich wysiłkach, cel został osiągnięty i oto znalazł się przy stole obok Niej. Najeżony rynsztunek błyszczących noży i widelcy przeraził go. Ostre i wrogie, zdawały się grozić szeregiem nowych niebezpieczeństw. Martin wpatrywał się w nakrycia jak zaczarowany, aż po ich lśniącej powierzchni przesuwać się zaczęły scenki z okrętowego życia... Siedzi oto na pokładzie, pośród kolegów marynarzy, dzielących solone mięso palcami i składanym nożem, lub zanurzających pogięte łyżki żelazne w misę gęstej grochówki. W nozdrzach zaświdrował mu odór nadpsutego jadła, do uszu doszły dźwięki głośnego mlaskania i żucia, przerywane tylko trzaskaniem brusów i jękiem rozbujanych lin. Przyjrzał się jedzącym kolegom i zdecydował, że wyglądają jak świnie. — Trzeba uważać, żeby tutaj nic podobnego — postanowił. — Spokojnie i cicho. Cały czas mieć się na baczności! — Rozejrzał się dookoła. Naprzeciwko siedział Artur i brat jego, Norman. — To jej bracia! — pomyślał przelotnie i serce wezbrało mu tkliwością. — Jakże się tu wszyscy kochają! — Przypomniał sobie powitanie córki z matką, ich pocałunek i wspólne przejście przez salon. W świecie, który znał dotychczas, nie istniały takie objawy czułości między rodzicami i dziećmi. Było to, jakby objawieniem wyżyn istnienia, osiągniętych przez ludzi z lepszego świata, a zarazem najcenniejsza z rzeczy, którą dostrzec zdołał dotychczas przez wąski, świetlisty wyłom w świecie piękna. Spostrzeżenie to wzruszyło chłopaka głęboko i serce tajało mu słodko w niezaznany dotychczas sposób. Tęsknił do miłości. Pragnął jej całym sobą. Miłość była organiczną potrzebą jego istnienia. Dotychczas nie zaznał jej i twardniał w oschłem życiu. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak bardzo pragnął kochania. Nie rozumiał tego i obecnie. Zauważył tylko objawy miłości i drżał cały na widok niepojętej, cudownej i promiennej potęgi. Bogu dzięki, że pana Morse nie było w domu. Martin dość miał trudności w poznaniu Jej, Jej matki i młodszego brata. Artura znał już trochę. Ojciec — to byłoby już doprawdy ponad siły! Zdawało się chłopakowi, że nigdy w życiu nie pracował tak ciężko. Najtrudniejsza robota na okręcie była zabawką w porównaniu z tem, co tu przechodził. Drobne kropelki potu wystąpiły mu na skroniach, koszula była cała wilgotna. Zbyt trudno doprawdy robić tyle niezwykłych rzeczy naraz! Jeść, jak nigdy nie jadł dotychczas, posługiwać się dziwnemi narzędziami, przyglądać się nieznacznie, jak robią to inni, borykać z nieustannym napływem nowych wrażeń, wreszcie notować je i klasyfikować. Równocześnie zaś czuł, że pochłonięty jest wyłącznie myślą o Niej, dławiony chmurnym, bolesnym niepokojem, dręczącem pragnieniem wydobycia się z nizin świata na tę drogę, którą kroczyła Ona. W mózgu wirował mu kalejdoskop pomysłów i planów, zmierzających ku jedynemu celowi: zdobycia tej dziewczyny. Zarazem zaś, gdy spojrzenie jego biegło ku siedzącemu naprzeciw Normanowi, lub innym współbiesiadnikom, sprawdzając użycie noża lub widelca, — w każdym poszczególnym wypadku myśl chwytała, jak klisza, obraz danej osoby, oceniając ją odrazu, i automatycznie porównywając z obrazem Ruth. Przytem musiał jeszcze rozmawiać, słuchać co do niego mówiono, orjentować się co mówiono poprzednio, odpowiadać w porę na pytania swoim nieszczęsnym językiem, przyzwyczajonym do iście okrętowych wyrażeń i potrzebującym cugli nielada. A nadomiar złego — lokaj, zagadkowe niebezpieczeństwo, pojawiające się bez szelestu za plecami, tajemniczy sfinks, wymawiający pocichu niezrozumiałe pytania, na które natychmiast należało znaleźć odpowiedź. Najnieznośniej dręczyła go myśl o miseczkach do płukania palcy. Uparcie zastanawiał się nad tem, kiedy się ukażą, i jak będą wyglądały. Słyszał kiedyś o czemś podobnem, a oto teraz, za chwilę, ma zobaczyć te miseczki, siedząc przy jednym stole z nadludźmi, którzy będą tego używać i — o zgrozo — on sam ma ich użyć. Na dnie zaś wszystkich dłuższych i przelotnych rozważań leżał problemat nie do rozwiązania: jak wogóle należy zachować się wobec ludzi tego rodzaju? Jaki sposób postępowania należy obrać? Borykał się z owem pytaniem niespokojnie i nieustannie. To słyszał w sobie samym tchórzliwą namowę, aby spróbować odegrać jakąś rolę, to znowu inny, bardziej tchórzliwy głos ostrzegał go, że w żadnej roli utrzymać się nie potrafi, gdyż naturę ma niezdatną do kłamstwa i ostatecznie tylko wystrychnąłby się na dudka.
Z początku, zaraz po rozpoczęciu obiadu, Martin był tak zmieszany i pochłonięty walką wewnętrzną, że siedział w milczeniu. Nie wiedział, iż milczenie jego mimowoli zadaje kłam słowom Artura, który dnia poprzedniego oświadczył rodzinie, że przyprowadzi na obiad dzikiego człowieka, którego nie należy się jednak obawiać, ponieważ dość jest zabawny. Martin Eden nie przypuszczał ani przez chwilę, aby brat jego bóstwa zdolny był do podobnej dwulicowości, zwłaszcza po tem, jak Martin ocalił go od bardzo niemiłych konsekwencyj przygody na wybrzeżu. Siedział wciąż w milczeniu, zmieszany własną niższością, a równocześnie oczarowany wszystkiem, co działo się wokoło. Po raz pierwszy zrozumiał, że jedzenie może być czemś więcej ponad zaspakajanie potrzeby fizycznej. Dotychczas nie zwracał uwagi na to, co jadł. Pożywienie — i basta. Tyra razem umiłowanie piękna miało prawdziwą ucztę przy stole, gdzie jedzenie było czynnością nieskalanie estetyczną. Było również czynnością intelektualną. Podniecało to umysł chłopaka. Słyszał słowa, których znaczenia nie pojmował, i inne, które znał tylko z książek, niewymawiane i nie rozumiane przez nikogo z jego świata. Gdy słyszał, jak podobne wyrazy spływały lekko z ust osób należących do tej cudownej rodziny — Jej rodziny — dygotał wewnętrznie z cichej rozkoszy. Piękno, szlachetność i nadprzyrodzony romantyzm książek stały się rzeczywistością. Spotkało go to najrzadsze i najdziwniejsze z życiowych zdarzeń: sen opuścił krainę fantazji i ucieleśnił się przed oczyma. Nigdy jeszcze Martin nie był w tak dziwnem położeniu; trzymał się więc nauboczu, słuchając, obserwując i odpowiadając skromnemi monosylabami: „Tak, pani“, „Nie, pani“ na pytania panienki lub jej matki. Powstrzymywał się z trudnością od zwrotu: „Tak, sir“ w stosunku do Artura, czuł jednak, że byłoby to jakby okazaniem swej niższości. Nie, nic podobnego zdarzyć się nie powinno, skoro postanowił Ją zdobyć. I zaraz przemawiała ambicja. „Cóż u Boga Ojca! Jestem taki sam dobry jak oni! I jeśli nawet umieją wiele rzeczy, których ja nie kapuję, to zato wielu innych mogliby się ode mnie uczyć“. Ale po chwili, gdy Ona, lub Jej matka zwracały się do niego „panie Eden“, agresywna duma cichła i znowu zalewała serce ciepła, wdzięczności pełna radość. Był oto cywilizowanym człowiekiem! Siedział przy wspólnym stole — ramię przy ramieniu — z bohaterami powieści! Sam był bohaterem powieści i zaznawał cudownych przygód, snując się pośród stronic barwnych tomów.
Przecząc określeniu Artura i zachowując się raczej jak potulne jagnię, niż jak dziki człowiek — Martin ani na chwilę nie przestawał zastanawiać się nad tem, jaki ton wybrać ma wobec tych ludzi. W gruncie rzeczy nie był wcale potulnem jagnięciem i drugorzędna rola słuchacza nie dogadzała bynajmniej zaborczej naturze młodego marynarza. Odzywał się wtedy tylko, kiedy niesposób było tego uniknąć i mowa jego, przypominająca żywo wejście do jadalni, najeżona była wykrzyknikami i pauzami. Niejednokrotnie daremnie przetrząsał swój skąpy słownik nadbrzeżny, odrzucając zarówno te wyrazy, które były odpowiednie, ale licho wie, jak się wymawiały, jak te, które wymówić potrafił, ale nie ośmielał się zastosować. Równocześnie nie przestawała dręczyć go pewność, że umyślna staranność i powolność mowy czyni zeń głupca i nie pozwala wyrazić tego, co w rzeczywistości myśli. Przyzwyczajenie do swobody protestowało przeciwko własnowolnie narzuconym ograniczeniom, zarówno jak szyja buntowała się przeciw więzom sztywnego kołnierzyka. Ostatecznie, zdawał sobie sprawę, że niedługo wytrwa w obranych ramach. Z natury obdarzony był wybitnym umysłem i żywą uczuciowością, to też twórcza praca pulsowała w nim nieustannie i uporczywie. Z łatwością dawał się opanować każdej napływającej fali wrażeń, wrażenie zaś, raz już zrodzone, natarczywie domagało się odbicia w słowach. Zapominał wtedy kim jest i gdzie się znajduje. Stare wyrazy marynarskiego żargonu same wymykały się z ust.
W pewnej chwili, gdy lokaj przerwał tok jego myśli, zbliżywszy się z talerzem, Martin rzucił mu z emfazą krótkie i dźwięczne „Pau“. Dało to powód do wesołości, zarówno lokajowi, jak państwu, a biednego chłopaka zawstydziło niezmiernie. Wkrótce jednak wróciła mu pewność siebie. — Słowo z Kanaka. Znaczy „koniec“ — wyjaśnił. — Było w tym wypadku całkiem naturalne. Pisze się P — O — W.
Po chwili schwytał ciekawe i badawcze spojrzenie Ruth, posuwające się po jego rękach, a raz już zacząwszy wyjaśnienia, brnął dalej:
— Właśnie wróciłem z dalekiej wyprawy wzdłuż brzegów, na jednym z większych ciężarowych statków Pacyfiku. Spóźnił się szelma, i w porcie Puget Sound musieliśmy my, majtkowie, ładować go sami i dźwigać ciężary, jak murzyni. — „Mixed freight“ — jeśli państwo wiedzą, co to znaczy. Dlatego właśnie mam poszarpane łapy.
— O, nie o to chodzi — pośpieszyła zkolei wyjaśnić panienka. — Ręce pana wydają mi się dziwnie małe w stosunku do całej postaci. Policzki Martina zapałały. Więc znaleziono w nim jeszcze jeden, tym razem niespodziany defekt?
— A tak, — odpowiedział skruszony. — Całkiem nie pasują do reszty. Plecy i ramiona mam silne, jak u byka, i jak przyńdzie co do czego i zajadę kogo w mordę, to tamtemu rozkwaszę szczęki, ale sobie ręce.
Znów mu się nie udało. Nie miał jakoś szczęścia do rozmowy. Sam sobie wydał się wstrętny. Puścił cugle językowi i ten znowu zaprowadził go tam, dokąd iść nie należało.
— Dzięki tej właśnie sile mógł pan obronić Artura i zrobił to pan rzeczywiście bardzo szlachetnie i udatnie — rzekła z taktem panienka, zauważywszy konsternację chłopaka, choć nie pojąwszy jej przyczyn.
On ze swej strony zrozumiał odrazu jej postępek i ciepła fala wdzięczności ogarnęła go natychmiast, powodując zresztą raz jeszcze puszczenie cugli nieznośnemu językowi.
— E, heca nie była wielka — zaprzeczył szybko. — Jeden chłop za drugiego przecie musi. Tamte wałkonie szukały guza, a Artur przecieć nie mógł dać sobie siąść na głowę. Więc zgraja — lu na niego! Wtedy i ja wsadziłem swego nosa. Ot, jak mnie zajechały po ręku te ząbki, com im powyłuskiwał! Już co zębów, to nie należy nigdy darowywać. Patrzę, aż tu oni...
Martin urwał w połowie zdania, zapomniawszy nawet zamknąć usta. Zaskoczyła go znowu świadomość własnego prostactwa. Czuł, że nie jest godzien oddychać tem samem co jasnowłose bóstwo powietrzem. I podczas, gdy Artur, po raz dwudziesty chyba, począł opowiadać całemu towarzystwu o swojej awanturze z bandą włóczęgów na przeprawie z Oakland do St. Francisco i o tem, jak Martin Eden dzielnie pośpieszył mu na pomoc — tenże Martin Eden, ze zmarszczonemi brwiami medytował w milczeniu nad tem, że znowu zrobił z siebie durnia i, że wciąż jeszcze nie wie, jaki sposób postępowania należało obrać w stosunku do tych ludzi. Jak dotychczas — przegrywał. Był człowiekiem z innej gliny, mówił innym językiem i na nic się nie zdało udawanie, że jest inaczej. Maskarada zawiedzie napewno, bo jest niezgodna z jego naturą. Wrodzona prostota i szczerość nie zostawiały miejsca na fałsz i udawanie. Niech się dzieje co chce — Martin będzie sobą. Nadaremno przecież próbował mówić ich językiem. Uświadamiał sobie sytuację zupełnie jasno. Więc skoro już koniecznie należało mówić — będzie mówił po swojemu. Trzeba naturalnie złagodzić nieco wyrażenia, żeby ci obcy ludzie zrozumieli jako tako i nie gorszyli się zanadto. Poza tem nie będzie wcale udawał — nawet przez milczenie — że rozumie coś, czego w gruncie rzeczy nie rozumie zupełnie. W myśl tego postanowienia, Martin, posłyszawszy, że dwaj młodzieńcy, rozmawiając o sprawach szkolnych, użyli kilkakrotnie słowa „tryg“ — zapytał poprostu:
— Co to jest „tryg“?
— Trygonometrja, jedna z wyższych form „mat“ — odpowiedział Norman.
— A co to jest „mat“? — brzmiało następne pytanie, które już rozśmieszyło Normana.
— Matematyka, arytmetyka — wyjaśnił.
Martin Eden skinął głową. Błysnęła mu nagle perspektywa nieskończonej, nieobjętej krainy wiedzy i rozjaśniała się powoli, wskazując kształty dostępne oczom. Jego niezwykła zdolność wizjonerstwa nadawała każdej abstrakcji formy konkretne. Przedziwna alchemja jego mózgu przetworzyła odrazu trygonometrję, matematykę i całe olbrzymie pole, rozpościerającej się poza temi słowami wiedzy — w równie wielkie i cudowne krajobrazy. Ujrzał krainę promiennej zieleni, całą prześwietloną łagodnie blaskiem nieziemskim i przeszytą niekiedy palącą strzałą ognia. Daleki horyzont gubił się w mgle purpurowej, a poza tą mgłą purpurową — wiedział — otwierało się wiekuiste Nieznane, nieskończoność możliwości i pragnienia. Rozwarta oddal upajała jak wino. Zdobycze czekały jego rąk i głowy! Zdobyczą był świat cały. Nagle z głębi świadomości podniosła się raz jeszcze uparta, potężna, wszechogarniająca myśl: Jej dosięgnąć! Ją zdobyć! Tę liljowo-białą duszę, kwitnącą tuż przy nim w dziewiczem ciele.
Płomienną wizję spłoszył Artur, który przez cały wieczór starał się demonstrować swego dzikusa. Martin Eden przypomniał sobie powziętą decyzję. Po raz pierwszy stał się sobą, narazie rozmyślnie i z wysiłkiem, później swobodnie i poprostu. Uniosła go swoista radość tworzenia w słowach, rozpościeranie żywych zdarzeń przed oczyma zaciekawionych słuchaczy. Był w ostatnich czasach jednym z załogi szkunera „Halcyon“, w czasie, gdy ten zajmował się wyłącznie kontrabandą i został przyłapany przez statek strażniczy. Martin umiał patrzeć otwartemi oczyma i próbował opowiedzieć, co widział. Roztoczył przed nimi pełne morze, jego tętniące życie, jego ludzi, okręty, przygody. Udało mu się przelać w słuchaczy potęgę własnych wizyj i kazać im patrzeć jego oczyma. Skłębioną masę szczegółów przebierał dotknięciem artysty, tworząc obrazy żywe w barwie i aż ciepłe od tętna prawdy. Narzucał się słuchaczom do tego stopnia, że unieść się pozwolili zachłannym falom prostackiej wymowy, entuzjazmu i siły. Niekiedy raził realizm obrazów lub nieokrzesanie wyrażeń, lecz piękno szło w ślad za brutalnością, tragizm złagodzony był humorem i tak plotły się ciekawie proste a dziwaczne opowieści, wykołysane przez morze w chwytnym umyśle młodego żeglarza.
Ruth patrzała uporczywie zdumionemi oczyma. Ogień wewnętrzny mówiącego niespodzianie rozgrzał dziewczynę. Czyżby dotychczas zawsze była zimna? Coś niepojętego pchało ją ku pełnemu waru i tętna mężczyźnie, co jak wulkan zdawał się dyszeć młodością, zdrowiem i siłą. Chciało się panience zbliżyć ku niemu i przytulić miękko. Powstrzymała się całym wysiłkiem woli. Równocześnie jednak przemówił impuls przeciwny, odpychający. Trwogą przejmowały ją prostackie ręce, tak w pracy zużyte, że aż brud życia wgryzł się w ich skórę; odstręczały napięte muskuły i nawet czerwona pręga od kołnierzyka. Martin przerażał poprostu pannę Morse. Każde nieokrzesane słowo obrażało jej uszy, każdy brutalny epizod życia obrażał jej uczucia. Lecz ciągle i uparcie powracało przyciąganie tajemne, aż pomyślała nareszcie, że ten dziki człowiek musi być chyba szatanem, jeśli tak nią potrafił owładnąć. Wszystkie niewzruszone pojęcia o świecie poczęły nagle drżeć w posadach. Czar młodości, romantyzm życia wypowiedział walkę światowi konwenansów. Wobec porywających przygód, niebezpieczeństw, spotykanych z chciwą radością, z niemilknącym śmiechem zdobywcy — życie przestawało być wysiłkiem i obowiązkiem, zmieniało się w cudowną grę, którą bawić się należało z odwagą i humorem, a nasyciwszy — odrzucić bez żalu.
„Więc baw się!“ — przeszył ją niespodziewany okrzyk serca. Pochyl się ku niemu, jeśli pragniesz, zarzuć mu obie ręce na szyję!“ O mało nie krzyknęła, pojąwszy zuchwałość tej myśli, lecz napróżno przyzywała na pomoc swoją nieskalaność i kulturę, napróżno zestawiała wszystko co posiadała, ze wszystkiem czego on nie posiadał. Spojrzała na obecnych i skonstatowała ze zdumieniem, że pochłaniają oczyma tego prostaka. I byłaby w rozpaczy, gdyby nie to, że w oczach matki dostrzegła przerażenie — pełne podziwu coprawda — niemniej jednak przerażenie. Jak, ten mężczyzna, co przyszedł z głębi obcych ciemności, był istotnie szatanem. Matka to pojęła, matka miała rację. Uwierzy więc sądowi matki, jak wierzyła zawsze i we wszystkiem. Ogień zgasł natychmiast, a razem zgasło przerażenie.
Później, przy fortepianie, grała dla Martina i przeciwko niemu, jeśli tak rzec można, wyzywająco, z półświadomym zamiarem podkreślenia dzielącej ich nieprzebytej otchłani. Jej muzyka była brutalnym ciosem, wymierzonym ku niemu, i chociaż w istocie gniotła go i przytłaczała — wywołała jednocześnie tem większe sprężenie sił żywotnych. Patrzał na Ruth z uwielbieniem. W jego umyśle również rozszerzyła się dzieląca ich przepaść, lecz szybciej jeszcze wzrosła dumna wola jej przebycia. Posiadał zresztą zbyt potężną zdolność odczuwania, żeby móc wpatrywać się bezradnie przez cały wieczór w otchłań. Zwłaszcza wobec muzyki. Na muzykę wrażliwy był niezwykle. Jak mocne wino, pchała go ku zuchwałości odczuwania, jak czarowna trucizna, przesycała wyobraźnię, zaścielającą się natychmiast słodkim oparem marzenia. Muzyka odsuwała rzeczywistość w niebyt, ucieleśniała majaki, uskrzydlała zmęczone ziemią kroki. To, co grała Ruth, było jednak zupełnie niezrozumiałe. Nie przypominało w niczem rytmicznego tłuczenia fortepianu w publicznych salach tańca, ani hałaśliwych orkiestr, które spotykał po miasteczkach. Mgliste wieści o prawdziwej muzyce schwytał był, coprawda, w przeczytanych książkach, ale teraz, gdy zetknął się z nią w rzeczywistości, piękno jej brał raczej „na wiarę“, cierpliwie czekając, czy uda mu się schwytać jakiś prostszy rytm. Za każdym razem, kiedy wybrany motyw urywał się niespodzianie, Martin gubił trop. Ilekroć dorwał się do czegoś zrozumiałego i zaspokojona wyobraźnia poczynała go unosić — nurt melodji tonął w chaotycznej powodzi dźwięków, zupełnie obcych, a rozkołysane marzenie ciężko opadało na ziemię.
Przez chwilę zdawało się Martinowi, że dziewczyna gra w ten sposób wyłącznie dlatego, żeby szydzić. Zauważył ukryty antagonizm i starał się odgadnąć wymowę smukłych rąk, błyskających po klawiaturze. Odrzucił jednak tę myśl, jako niegodną Ruth i nieprawdopodobną, poczem znowu zagłębiać się począł w muzyce. Zwolna urok napływał. Stopy nie ciążyły już ku ziemi, duch pozbywał się ciała. Przed oczyma i poza oczyma rozbłysła świetlista zorza, poczem rzeczywistość zasnuwać się poczęła mgłą oddalenia, i powędrował bez przeszkód w świat szeroki — w świat tak bardzo kochany. Znane i nieznane zmieszało się w czarze marzenia i rozwinęło przepysznym pochodem obrazów. Lądował w obcych portach słońcem zalanych krajów i deptał gwarne rynki miast barbarzyńskich, wśród kolorowych ludów, nieznanych oczom niczyim. Smolisty aromat wysp zielonych drżał żywy w jego nozdrzach, jak nieraz w duszną noc podzwrotnikową. Płynął wśród bogatych, południowo-wschodnich brzegów oceanu, w długie dni złociste pod tropikalnem słońcem, patrząc, jak w dali poza nim koralowe atolle, puszyste od palm, wsiąkają w toń turkusową, i jak daleko przed nim wyłaniają się znowu z wód turkusowych koralowe atolle, w koronie palm wysmukłych. Jak myśl szybkie wstawały i przemijały obrazy. Z wiatrem świszczącym w uszach gnał na dzikim koniu przez jasno-barwną, plamistą połać pustyni. To znów z wierzchołka nieznanej góry zachwyconemi oczyma wpatrywał się poprzez drgającą od upału szybę powietrza w białe pomniki „Alei Śmierci“, aby w następnym momencie znaleźć się samemu w małej łódce na oceanie Północnym i przemykać cicho wśród gór lodowych, zastygłych i oślepiająco-srebrnych pod migotliwemi iskrami słońca. Po chwili, jak niegdyś, leżał na brzegu laguny, gdzie nisko, u samych fal pluszczącego cicho przypływu, wytryskał rząd strzelisty palm kokosowych. Podpalone szczątki rozbitego okrętu płonęły fantastycznem światłem błękitnem, w którego blasku pląsali nadzy tancerze i tancerki przy dźwięku dzikich, miłosnych okrzyków śpiewaków, pobrzękiwaniu „ukuleles“ i biciu w tam-tam. Trwała noc podzwrotnikowa, pełna czadu zmysłów. W oddali, na tle gwiazd, odcinała się ostro czarna sylweta wulkanu. Lśnił blady nów wschodzącego księżyca i wielki Krzyż Południowy pałał w głębi niebios.
Dusza chłopaka dźwięczała jak harfa. Całe życie, które znał, i które tylko przeczuwał, tworzyło struny harfy. A nurt melodji był wichrem bijącym w nie pieśnią marzenia i wspomnień. Wrażenia wcielały, się w kształty i barwy, i czego tylko zdołała dosięgnąć wyobraźnia — przetwarzała natychmiast w ten rzadki a przedziwny sposób. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlały się w jedno. Chłopak płynął w uniesieniu przez świat cudowny i spieniony życiem, poprzez szał przygód i romantyzm czynów — ku Niej, a potem z Nią razem, z Nią osiągniętą, zdobytą, zamkniętą w ramionach, niesioną nabożnie poprzez krainy jego królewskich władań.
Dziewczyna, spojrzawszy kilkakrotnie przez ramię na siedzącego w zamyśleniu Martina, dojrzała na jego twarzy ślady tego, co działo się w duszy. Była to twarz zmieniona, o wielkich świetlistych oczach, patrzących ponad fale dźwięków w dal nieznaną nikomu, gdzie dla nich wyłącznie tętniło bogate życie i objawiały się potężne widziadła. Ruth była zdumiona. Nieokrzesany prostak zniknął nagle. Pozostały coprawda poszarpane ręce, wytarte ubranie, opalona skóra, ale to wszystko wydało jej się teraz raczej narzuconą skorupą, więżącą wspaniałą duszę, duszę której inaczej objawić się nie było wolno, jak tylko zająkliwemi słowami warg niedołężnych. Przez krótką zaledwie chwilę mignęło jej to w myśli. Potem przed oczy powrócił znowu okrętowy chłopak i panienka roześmiała się z własnego przywidzenia. A jednak przelotne wrażenie utrwaliło się w pamięci i kiedy, wkrótce potem, Martin począł się żegnać i zabierać do odejścia równie niezdarnie, jak był przyszedł — Ruth pożyczyła mu tomik Swinburna i tomik Browninga. (Studjowała właśnie Browninga), Martin wyglądał tak dziecinnie, gdy stał zarumieniony i bąkający nieśmiałe podziękowania, że fala macierzyńskiej tkliwości ogarnęła nagle dziewczynę. Nie pamiętała już nieokrzesanego majtka, ani zdumiewającego ducha, ani nawet mężczyzny, co ośmielił się patrzeć na nią całą siłą swojej namiętności, upajał ją i przerażał. Widziała tylko chłopca, trzymającego jej rękę w dłoni tak szorstkiej jak tarka, i bąkającego z zachwytem:
— Najpiękniejszy dzień w mojem życiu... Widzi pani, nie przywykłem do tych rzeczy — rozejrzał się bezradnie dokoła — to jest właściwie do takich ludzi i domów. Wszystko to jest dla mnie nowe... i wszystko... bardzo mi się podoba...
— Mam nadzieję, że pan nas jeszcze odwiedzi — powiedziała panienka, kiedy Martin żegnał się z jej braćmi.
Nacisnął czapkę, rzucił się rozpaczliwie ku wyjściu i zniknął za drzwiami.
— Cóż? jakże ci się podoba? — zagadnął Artur.
— Bardzo interesujący. Działa, jak powiew ozonu — odpowiedziała panna. — Ile ma lat?
— Dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia jeden. Pytałem go dzisiaj. Nie przypuszczałem nawet, że jest tak młody.

— A ja jestem o całe trzy lata starsza — pomyślała Ruth, całując braci na dobranoc.
Rozdział III

Kiedy Martin Eden schodził ze schodów, ręka jego sięgnęła odruchowo do kieszeni marynarki, wydobyła kawałek ciemnej bibuły i szczyptę meksykańskiego tytoniu. Skręcił wprawnie papierosa i zapalił. Pierwszym łykiem dymu zaciągnął się powoli, głęboko i z rozkoszą. — O Boże! — wyrzekł głośno, tonem egzaltowanego podziwu. — O Boże! — powtórzył. Po chwili wyszeptał raz jeszcze: — O Boże! — Wreszcie zerwał kołnierzyk, zmiął i wcisnął do kieszeni. Padał zimny, przejmujący deszcz, ale chłopak odkrył głowę, rozpiął kamizelkę i szedł przed siebie w upojeniu wspaniałej niewiedzy. Prawie nie zauważył, że deszcz pada. Szedł jak w ekstazie, śniąc na jawie i po sto razy odtwarzając w myśli sceny ubiegłego wieczoru.
Spotkał więc nareszcie kobietę, kobietę, o której, coprawda, myślał mało, bo wogóle niewiele myślał o kobietach, lecz której oczekiwał podświadomie, ufając w głębi serca, że przecież kiedyś ją ujrzy. I oto dziś — stało się. Siedział z nią przy jednym stole, dotykał dłoni, patrzał w głębię źrenic, na dnie ich chwytał wieść o duszy cudownej, nie piękniejszej jednak od oczu, przez które się objawiła, od ciała dającego jej kształt i wyraz. Dla Martina było rzeczą nową i niespodziewaną, iż w Ruth nie widział zupełnie ciała kobiety. Dotychczas przecież w kobietach obchodziły go wyłącznie kształty fizyczne. Postać Ruth jednak była czemś odrębnem; nie myślał o niej jak o ludzkiem ciele, podległem prawom życia i śmierci. Nie było tu więzienia duszy — była jej przedziwna emanacja, czysta i nieziemsko-piękna, było skrystalizowanie boskiego pierwiastku. Owo wyraźne odczucie boskości zdziwiło chłopaka, i myśl zawróciła od bujnych marzeń ku głębszym i bardziej spokojnym rozważaniom. Nigdy jeszcze żadne słowo, żaden znak nie przyniósł mu wieści z krainy wieczności. Nie wierzył w nieśmiertelność. Nie był religijny i podrwiwał sobie dobrodusznie ze wszystkich mistyków — „drapaczy nieba“ i ich „nieśmiertelnej duszy“. Po śmierci niema życia. Jeszcze na ziemi ogarnie nas wieczysta ciemność. To jednak, co Martin dojrzał dziś w oczach kobiety — było niewątpliwie duszą, wieczyście żywą duszą, której śmierć dosięgnąć nie może. Nikt znany dotychczas — ani mężczyzna, ani kobieta, nie przyniósł mu boskiej wieści o nieśmiertelności. Ruth pierwsza oznajmiła ją spojrzeniem. Dziewicza twarz jaśniała przed oczyma chłopaka, gdy szedł tak samotnie pustą już ulicą — twarz blada i skupiona, rzewna i słodka, uśmiechnięta cicho i łagodnie, jak tylko dusza uśmiechać się może, a przytem czysta, czystością tak nieskalaną, jakiej nie przeczuwał nawet w snach. Czystość ta owionęła go jak obłok, zdziwiła i oczarowała. Widywał był dobro i zło, lecz czystość jako taka, jako odrębna właściwość istnienia, nie zastanawiała go nigdy. Dzisiaj zaś ujrzał w kobiecie czystość jako najwyższe wcielenie dobra i piękna, jako szczyt tego, co obiecuje życie wieczne.
I natychmiast rozgorzała ambicja, żeby zdobyć to życie wieczne. Nie był godzien rozwiązać rzemyka u trzewików tej dziewczyny. Tylko cudownemu zbiegowi okoliczności, fantastycznemu darowi losu zawdzięczał szczęście poznania, rozmowy, wspólnego spędzenia wieczoru. Ale to tylko przypadek! Nie zasłużył nań, nie wywalczył sobie tego uśmiechu fortuny. Serce zalała mu nagle głęboko religijna pokora. Poczuł się skruszony, poniżony i dobrowolnie poniżał się jeszcze głębiej. W takim nastroju ducha grzesznicy przystępują do spowiedzi. Martin czuł się przytłoczony brzemieniem grzechów. Lecz jak pokutnik, leżąc krzyżem przed trybunałem Bożej sprawiedliwości, oczyma duszy chwyta promienie obiecanego mu szczęścia wiekuistego, tak i jemu w prochu poniżenia objawił się odblask raju, jaki osiągnie, zdobywszy tę dziewczynę. Owo „zdobycie“ było zresztą pojęciem niewyraźnem i zamglonem, choć zdecydowanie rożnem od tego, co dotychczas za zdobycie uważał. W wyobraźni szaleńca widział się już wyniesionym wraz z ukochaną w nadziemskie regjony, gdzie dzielił z nią myśl każdą i natchnienie, żyjąc u źródeł przeczystych wiecznego piękna i szczęśliwości. To, o czem śnił, było posiadaniem czysto duchowem, pozbawionem wszelkiej cielesności, było wyzwolonem braterstwem dusz, którego nawet sam przed sobą nie potrafił określić wyraźniej. Zresztą nad określeniami nie myślał wogóle. Uczucie pochłonęło rozum. Chłopak drżał i tętnił cały nieznanem dotychczas wzburzeniem, poddając się bezwolnie pochłaniającemu go morzu miłości: spoczynek ten słodszy był ponad wszystkie dary życia.
Martin szedł wolno, słaniając się jak pijany i powtarzając cichym, gorącym szeptem: — Mój Boże! mój Boże!
Policeman, stojący na rogu ulicy, obejrzał się podejrzliwie, zauważywszy rozkołysany krok marynarza.
— A gdzieżeś się tak schlał, u licha? — zapytał.
Martin Eden powrócił z niebiosów na ziemię. Dzięki swemu znakomicie plastycznemu usposobieniu, pozwalającemu zmieniać się stosownie do warunków i mieścić w każde ramy, narzucone przez życie, wobec tonu policemana stał się odrazu zwykłym sobą, i doskonale zorjentował w położeniu.
— Ano cóż? Nie byczo? — roześmiał się. — Możem co gadał sam do siebie?
— Za chwilę byłbyś śpiewał, bratku! — zaopinjował stróż bezpieczeństwa.
— E, niema tak dobrze. Dawaj-no ognia! Spróbuję jeszcze złapać ostatni tramwaj.
Zapalił papierosa, rzucił „dobranoc“ i ruszył dalej.
— Widział to kto? — mruknął pod nosem. — Ta rura wzięła mnie za pijanego. — Uśmiechnął się i rozważał. — A zresztą może i byłem pijany. Ale żeby jedna twarz kobieca mogła człowieka tak oszołomić...
Na Telegraph Avenue dopędził tramwaj, idący do Berkeley. Zapełniała go przeważnie młodzież uniwersytecka, wesoła, rozśpiewana, sypiąca żartami. Martin przyglądał się ciekawie. Studenci! Uczęszczają razem z Nią na uniwersytet, należą do Jej sfery, mogą Ją znać, mogą widywać codziennie, jeśli zapragną. Dziwił się też niepomiernie, że widocznie nie pragną, skoro nie z Nią spędzili wieczór, nie otaczali Jej bezustannie pełnem czci i uwielbienia kołem. Po chwili myśli Martina powędrowały dalej: zaczął szczegółową obserwację. Zauważył jednego młodzieńca o wąskich szpareczkach oczu i ciągle otwartych ustach. — Typ przestępcy — zdecydował Martin. — W życiu okrętowem byłby taki napewno tchórzem, skąpcem, plotkarzem. On, Martin Eden, jest chyba lepszy. Myśl ta ucieszyła go, gdyż poniekąd zbliżyła do Ruth. Począł porównywać siebie z tymi studentami. Znał zalety wspaniałego mechanizmu swego ciała i nie wątpił, że pod względem fizycznym mógłby wszystkich tych eleganckich gentlemenów zapędzić w kozi róg. Zato głowy mieli pełne wszelakiej mądrości, co pozwalała mówić tak, jak mówiła Ona. Myśl ta zmąciła mu pewność siebie. — O cóż właściwie chodzi? — rzucił sam sobie w przystępie gniewu. — Co oni potrafili, to i ja mogę. Uczyli się z książek — ja żyłem. I ja mam głowę pełną wykształcenia, tylko innego rodzaju. Który z nich potrafi zawiązać węzeł toplinowy, pracować u steru, lub wartować w bocianiem gnieździe? — Własne życie rozwinęło się chłopakowi przed oczyma w szeregu obrazów niebezpieczeństwa i ryzyka, wysiłku i pracy. Przypomniały mu się niepowodzenia i trudności, zwalczone podczas nauki na okręcie. Czyż nie jest w lepszem położeniu? Ci młodzieńcy będą przecież kiedyś musieli zacząć żyć naprawdę, a wtedy czeka ich jeszcze cała trudna droga, którą on ma już poza sobą. Doskonale! przez ten czas zdąży nauczyć się z książek drugiej połowy życia. Gdy tramwaj mijał mało zaludnione przedmieście, oddzielające Oakland od Berkeley, Martin zobaczył znajomą dwupiętrową kamienicę, przez której całą długość ciągnął się jaskrawy szyld z dumnym napisem: „Bernard Higginbotham. Skład produktów spożywczych“. Martin Eden zeskoczył na rogu i poszedł ku temu domowi. Zbliżając się, obserwował szyld. Odczytywał na nim więcej, niż głosiły słowa. Sam kształt liter zdawał się wyrażać zarozumiały, tępy egoizm i nicość pełną skąpstwa. Bernard Higginbotham żonaty był z jego siostrą i Martin znał go dobrze. Otworzył drzwi małym kluczem i wdrapywać się począł po schodach na drugie piętro. Tu właśnie mieszkał szwagier. Sklep mieścił się na parterze. Ział stamtąd odór stęchłych jarzyn. Martin, sunąc poomacku, potknął się w ciemnym przedpokoju o jakąś zabawkę, rzuconą widocznie przez któreś z licznej dzieciarni — i grzmotnął się o drzwi.
— Psia...! — zaklął w myśli — ależ to sknera! żałuje paru groszy na gaz; niech lepiej lokator skręci kark! — Odnalazł klamkę i wszedł do oświetlonego pokoju, w którym siedziała siostra i pan Higginbotham. Kobieta cerowała spodnie, mężczyzna rozwalił na dwóch krzesłach swoje chude jak szkielet ciało, nogi w podartych filcowych pantoflach zwiesił ku ziemi i czytał gazetę. Z poza gazety spojrzała na wchodzącego para ciemnych, chytrych, jakby kłujących oczu. Martin Eden nie mógł nigdy patrzyć na szwagra bez wstrętu. Co właściwie spodobało się siostrze w tym człowieku? Na Martina robił on wrażenie robaka, którego najprzyjemniej byłoby rozdeptać nogą. — Kiedykolwiek jeszcze nabiję tę mordę — pocieszał się w duchu, żeby móc znieść istnienie tego człowieka. Czarne oczki, chytre i drapieżne, spojrzały z wyrazem pretensji.
— No? — rzucił Martin. — O co chodzi?
— Drzwi! Kazałem pomalować dopiero przed tygodniem! — pół warknął, pół jęknął pan Higginbotham. — Wartoby nie zapominać, ile to kosztuje. Należało być ostrożniejszym.
Martin chciał odpowiedzieć, ale dał spokój, zważywszy całą bezużyteczność jakiejkolwiek repliki. Ponad plecami obrzydłego stworzenia rzucił okiem na litografję, wiszącą w kącie. Zdziwił się. Dotychczas podobała mu się, dziś jednak jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. Była nędzną tandetą, jak zresztą wszystko w tym domu. Powrócił myślą do apartamentów, które opuścił przed godziną. Ujrzał znowu zbytkowne wnętrze, wspaniałe obrazy, a potem Ją — Ją... Patrzała z uśmiechem wzruszającej słodyczy, jak wtedy, gdy podawała mu rękę na pożegnanie. Zapomniał, gdzie się znajduje, zapomniał wogóle o istnieniu pana Higginbothama, lecz gentleman zapytał nagle:
— Cóż tam? duch się ukazał, czy kie licho?
Martin ocknął się i spojrzał w oczy, krągłe jak paciorki, podłe, drapieżne, a tchórzliwe, i przez chwilę ujrzał je takiemi, jakiemi bywały wobec gości w sklepie; uniżone, wypolerowane, przypochlebne.
— Tak — odrzekł Martin — ukazał się duch. Dobranoc. Dobranoc, Gertrudo.
Skręcił ku drzwiom, zaczepiwszy po drodze o podarty kawał brudnego dywana.
— A nie trzaskać tam drzwiami! — usłyszał głos szwagra.
Krew uderzyła chłopakowi do głowy, lecz opanował się i cicho zamknął za sobą drzwi. Pan Higginbotham spojrzał triumfująco na żonę.
— Pijany — oświadczył schrypniętym głosem. — Mówiłem, że tak będzie.
Z rezygnacją skinęła głową. — Tak, oczy miał błyszczące — przyznała — i wrócił bez kołnierzyka, choć włożył, wychodząc. Ale wypił najwyżej parę kieliszków.
— Akurat! Ledwie stał na nogach — upierał się mąż — już ja mu się dobrze przyjrzałem. Nie mógł przejść równo przez pokój. Sama słyszałaś, jak się potknął w przedpokoju.
— Pewno o wózek Alinki — odpowiedziała. — Po ciemku nie widać.
Zarówno gniew, jak głos męża i pana, poczęły wzbierać. Dzień cały musiał się hamować wobec klijentów, zachowując na miły wieczór w domowem zaciszu przywilej stania się naprawdę sobą.
— A ja ci powiadam, że twój kochany braciszek urżnięty jak bela!
Głos brzmiał sucho, urywanie l stanowczo, a wargi jak maszyna wybijały każde słowo. Żona westchnęła i zamilkła. Była to rosła, tęga kobieta, zawsze niechlujnie ubrana, zmęczona ciężarem swego ciała, pracą i mężem.
— To wszystko miłe dziedzictwo po ojczulku, żebyś wiedziała — oskarżał dalej pan Higginbotham. — I tak samo skończy, zobaczysz. Skinęła głową, westchnęła i szyła dalej. Zgodzili się oboje, że Martin wrócił pijany. Nie umieli odczuć rzeczy wzniosłych i nie byli w stanie domyślić się, że błyszczące oczy i promienna twarz taić mogą pierwsze przebudzenie miłości.
— Ładny przykład dla dzieci! — warknął raptownie pan Higginbotham, przerywając umyślnie milczenie, uparcie podtrzymywane przez żonę. Czasem pragnął nawet, żeby mu oponowała.
— Jeśli jeszcze raz powtórzy się coś podobnego, będzie musiał zbierać manatki. Zrozumiano? nie zniosę więcej tego łajdaka! tylko demoralizacja niewinnych dzieci! — Panu Higginbotham podobało się słowo „demoralizacja“, wyczytane w gazecie, i niedawno wprowadzone do jego słownika. — Ot, co jest, demoralizacja właśnie, nic innego!
Żona westchnęła raz jeszcze, smutnie pokiwała głową i szyła dalej. Mąż zabierał się ponownie do czytania.
— Zapłacił za ostatni tydzień? — spróbował raz jeszcze.
Skinęła znowu, a potem dodała cicho: jeszcze ma trochę pieniędzy.
— Kiedyż rusza na morze?
— Pewnie, kiedy wszystko wyda — odrzekła. — Był wczoraj w San Francisco i szukał statku, ale wciąż jeszcze ma pieniądze i dlatego przebiera.
— Tyż znalazł się amator do kręcenia nosem! Widział go kto! Panicz! — warczał małżonek.
— Mówił coś o szkunie, co ma wyruszyć bardzo daleko na poszukiwanie skarbu. Ale jeszcze nie zaraz. Chce się tam nająć, tylko nie wie, czy mu starczy pieniędzy na czekanie.
— Żebyż on był, psiakrew, jakiś do ludzi podobny, dałbym mu zajęcie przy sklepie. Mógłby powozić furgonem; Tom odchodzi — zawyrokował pan domu bez cienia dobrej woli w głosie.
Żona spojrzała zdziwiona i przerażona.
— Odchodzi dzisiaj wieczorem. Najął się do Carrutherów; tam mu obiecali większą pensję.
— A co! nie mówiłam, że tak się skończy! — zawołała. — Był wart znacznie więcej, niż dawałeś.
— Słuchajno, stara! — wybuchnął Higginbotham. — Mówiłem ci sto razy, żebyś nie pakowała nosa w nieswoje rzeczy. Więcej powtarzał nie bede!
— Ja nic nie mówię... — szepnęła przez łzy. — Ale Tom był dobry chłopak...
Mąż przeszył ją wzrokiem. Tego już było za wiele!
— Żeby ten twój łajdak brat był wart choćby tyle, co sól, którą zjada, pozwoliłbym mu prowadzić furgon! — warknął.
— Płaci nam przecie wszystko, co się należy — brzmiała odpowiedź. — I jest moim bratem! Dopóki od ciebie nie pożycza, nie masz prawa wycierać sobie nim gęby cały boży dzień. Pozostało mi przecie jeszcze trochę uczuć, chociaż jestem twoją żoną od lat siedmiu.
— A powiedziałaś mu, że będzie dopłacał za gaz, jeśli nie przestanie czytać po nocy? — zapytał.
Nic już nie odrzekła. Bunt jej opadł i dusza skryła się w znużonem ciele. Mąż triumfował. Złapał ją! Oczy zabłysły mu zwycięsko, a uszy rozkoszowały się dźwiękiem tłumionego chlipania. Szczególnie przyjemnie było ją rozdrażnić, obecnie zaś udawało się to łatwiej, niż kiedykolwiek. W początkach małżeńskiego pożycia Gertruda trzymała się lepiej, potem jednak zarówno częste macierzyństwo, jak nieustanna dokuczliwość męża, wyczerpały jej energję.
— Powiesz mu jutro i szlus — rzekł. — A tymczasem, póki pamiętam: żebyś od samego rana posłała po Marian, niech pilnuje dzieci. Teraz, kiedy Tom odszedł, sam będę jeździł z furgonem. Przygotuj się do stania za ladą.
— Ależ jutro wielkie pranie... — broniła się słabo.
— To wstań wcześniej i zrób co trzeba. Nie wyjadę z domu przed dziesiątą. — Rozwinął gniewnie

gazetę i pogrążył się w czytaniu.
Rozdział IV

Martin Eden, wciąż jeszcze wzburzony od zetknięcia ze szwagrem, przedostał się przez ciemną sień do swego pokoju: maleńkiej, kwadratowej komórki, wypełnionej łóżkiem, umywalnią i krzesłem. Pan Higginbotham zbyt był skąpy, żeby trzymać służącą, jeśli robotę domową wykonać mogła żona. Przytem pokój służbowy pozwalał mu mieć dwu lokatorów zamiast jednego. Martin położył Swinburna i Browninga na krześle, zdjął kurtkę i usiadł na łóżku. Zaskrzypiało boleśnie pod ciężarem, lecz chłopak nie zauważył tego. Począł zdejmować buty i zapatrzył się na ongiś białą płaszczyznę przeciwległej ściany, pociętą brudnemi smugami deszczu, zaciekającego przez dach. Na tem tle niegodnem zapalać się poczęły nagle wizje cudów pełne. Martin zapomniał o butach i patrzał uporczywie, aż wargi same rozchyliły się miękko i szepnęły: „Ruth!“
„Ruth!“ Nie przypuszczał nigdy, iż zwykły dźwięk może być tak czarodziejsko piękny. Słuch chłopaka napawał się rozkoszą i stawał wciąż bardziej nienasycony. „Ruth!“ Oto był talizman, świętość, zaklęcie. Za każdym razem, kiedy szeptał to imię, twarz dziewczyny objawiała się jego oczom, rozświetlając jasnością ubogą izbę. Jasności tej nie uwięziły ściany. Rozpostarła się w nieskończoność i gdzieś w złocistej głębi dusza jego spotkała Jej duszę. Wszystko, co było w nim najlepszego, wyrywało się ku miłości, jak młoda, bujna rzeka. Sama myśl o Ruth uszlachetniała go, oczyszczała, czyniła lepszym i pragnąć kazała dobrego. Nie znał dotychczas tego uczucia. Nie znał nigdy kobiety, która czyniłaby go lepszym. Odwrotnie, każda przemieniała go w zwierzę. Nie wiedział, że niejedna oddała mu wszystko co miała najlepszego, chociaż sama nie była dobra. Nie był nigdy zarozumiały, nie zdawał sobie nawet sprawy, jak mocno jego młoda męskość pociągała kobiety. Dbały o niego zanadto — on nie dbał wcale. Nie przypuszczał też, że istnieć mogły istoty, które przez niego, przez niego właśnie, stawały się lepsze. We wspaniałej beztrosce żył aż do dnia dzisiejszego, a oto dzisiaj zdawać mu się zaczęło, iż ręce, które się doń wyciągały, zawsze bywały występne. Nie umiał być sprawiedliwym w stosunku do nich, ani do samego siebie. Dziś po raz pierwszy w życiu począł zastanawiać się nad sobą. Nie był zdolny do sądzenia i tylko cały; płonął wstydem w obliczu własnych grzechów.
Zerwał się raptownie, żeby spojrzeć na własną twarz w brudnem lusterku nad umywalnią. Przetarł szkło ręcznikiem, a potem patrzał długo, uparcie, badawczo. Właściwie widział siebie po raz pierwszy. Oczy jego umiały patrzeć, lecz do dnia dzisiejszego pochłonięte były bogatym, wiecznie zmiennym kalejdoskopem życia i pochłonięte tak wyłącznie, że nie widziały jeszcze samych siebie. Zobaczył twarz i głowę dwudziestoletniego młodzieńca, nieprzyzwyczajony jednak do tego widoku, nie wiedział, jak go ma ocenić. Ponad wyniosłem, kwadratowem czołem, zobaczył bronzową, kasztanowo-bronzową czuprynę, falistą, łagodnie przechodzącą w drobne kędziory. Bywały rozkoszą niejednej dziewczyny, kiedy ręce wyciągały się ku dotknięciu, a palce, gładząc, drżały, pieszczot pełne.
Martin jednak nie zwrócił uwagi na piękność włosów, jako na coś, co napewno nie posiada wartości w oczach Ruth. Zato przyglądał się długo wysokiemu czołu, jakby starając się przejrzeć i treść jego wybadać. Jaki umysł kryje się za niem? Czego dokonać potrafi? Jak daleko zaprowadzi? Czy doprowadzi ku Niej?
Badał, czy widać duszę w stalowo-siwych oczach, niekiedy jaskrawo błękitnych, pełnych rzeźwej siły, przywianej niby przez słone wichry z nad słonecznych przestworów mórz świata. Jakiemi wydały się Jej te oczy? Próbował wyobrazić sobie Ruth, patrzącą w jego źrenice, lecz nie potrafił wydać sądu w Jej imieniu. Umiał doskonale wczuwać się w innych ludzi, lecz w takich tylko, których zakres życia znał dobrze. O życiu Ruth nie wiedział nic. Była cudem i tajemnicą, jakże więc schwytać mógłby choć jedno drgnienie jej myśli? — Cóż, „oczy są uczciwe“, — zdecydował wreszcie, — „nie kryją nic dwuznacznego, ani niskiego“. — Ciemne opalenie twarzy zdziwiło go. Nie przypuszczał, że jest aż tak czarny. Odwinął rękaw koszuli i przyłożył do twarzy dolną, jaśniejszą część przedramienia. Ostatecznie był przecie białym człowiekiem. Przedramię jednak nosiło również ślady opalenia. Wyprostował więc jedną rękę, drugą odsłonił bicepsy i obejrzał dół ramienia. Skóra była bardzo biała. Roześmiał się ku własnej twarzy w lustrze na samą myśl, że i ona była kiedyś równie biała. Nie wiedział, że niejedna jasnowłosa kobieta szczyciłaby się równie piękną skórą. Największą jednak siłę twarzy chłopaka stanowiły usta, usta, które nazwaćby można ustami cheruba, gdyby pełne, zmysłowe wargi, nie posiadały sztuki zaciętego zwierania się w ostrą, wąską, purpurową linję. Niekiedy, mocniej ścięte, stawały się surowe i nieomal ascetyczne. Były to usta stworzone do walki i do miłości. Umiały po mistrzowsku smakować słodycz życia, lecz potrafiłyby słodycz odepchnąć, by życiu rozkazywać. Broda i szczęki wydatne, kwadratowe, o agresywnym wyrazie, pomagały wargom panować. Wola równoważyła zmysłowość i ujarzmiała ją, każąc kochać tylko zdrowe piękno i drżeć bez oporu w wichrze szlachetnych wrażeń. Pomiędzy wargami lśniły ostre, błękitno-białe, nienaruszenie zdrowe zęby. — Tak, zęby są piękne — zdecydował Martin, patrząc uważnie. Lecz kiedy patrzał, poczuł, iż nadchodzi jakieś nieoczekiwane, a przykre wrażenie: gdzieś z dna mózgu wstawała zamglona i niepewna myśl, że istnieją jakoby ludzie..., którzy codziennie myją zęby... Ludzie wyższej sfery! — Jej sfery. Ona zapewne również codziennie myje zęby. Coby też pomyślała, gdyby wiedzieć mogła, iż on, Martin, jeszcze nigdy w życiu zębów nie mył? Postanowił solennie nabyć szczoteczkę i odtąd używać jej codzień. Zacznie od jutra, bez zwłoki! Im więcej wszelkiej doskonałości, tem bliżej do Niej. Zdecydował zaprowadzić jak najwięcej reform w życiu, aż do mycia zębów i noszenia kołnierzyka, chociaż sztywny kołnierzyk wydawał mu się zawsze symbolem utraty wolności.
Podniósł rękę, pocierając czubkiem wielkiego palca zgrubiałą dłoń i przyglądając się twardej skórze, tak poczerniałej w pracy, że każda szczotka była wobec tej czarności bezsilna. Jakże inna była dłoń Ruth! Zadrżał słodko na to wspomnienie. — Jak i płatek róży — pomyślał — jak świeży śnieg! — Nie marzył nawet, że kobieca ręka — zwykła ręka kobieca — może być tak niezrównanie miękka. Schwytał sam siebie na myśli przelotnej, jakim byłaby cudem pieszczota takiej dłoni. Spłonął rumieńcem. Myśl zbyt śmiała! Zdawało się chłopakowi, że skrzywdził nienaruszoną bezcielesność dziewczyny. Pomimo to jednak, kwietna miękkość jej dłoni nie przestawała pieścić jego myśli. Przywykł do zgrubiałych rąk ciężko pracujących dziewcząt fabrycznych. Cóż, wiedział zbyt dobrze, czemu te ręce były twarde! Jej zaś dłonie miękkie były, gdyż nigdy nie używała ich do pracy. Otchłań dzieląca go od Ruth pogłębiła się odrazu, na samą myśl, że ta kobieta jeszcze nigdy w życiu nie zaznała pracy rąk. Nagle, uprzywilejowana warstwa społeczeństwa, ta, co nie skosztowała pracy mięśni, wyrosła przed nim na tle ściany, niby potężna statua z bronzu, dumna, wyzywająca, wspaniała. On, Martin, pracował całe życie. Jak daleko sięgnąć zdołał pamięcią w kraj dzieciństwa — pracował zawsze. Pracowała cała jego rodzina. Ot, choćby Gertruda! Kiedy ręce jej nie były brudne i zgrubiałe od nieskończonej roboty gospodarskiej — stawały się napuchnięte i czerwone, jak świeże mięso, od mozolnego prania. Albo druga siostra Marian! Zeszłego lata pracowała w fabryce konserw i jej młode, ładne dłonie, pokryły się całe cięciami noży do krajania pomidorów. Wreszcie, tej zimy, końce dwóch palcy pozostały pod ostrzem maszyny w fabryce pudełek tekturowych. Przypomniał sobie twarde, spracowane ręce matki, leżącej w trumnie. Ojciec również pracował do ostatniego oddechu. Pod koniec życia zrogowaciała skóra jego dłoni musiała mieć chyba dobry centymetr grubości. Lecz ręce Ruth miękkie były, jak kwiaty. Podobnie ręce jej matki i braci. Zdziwiło to i zaskoczyło Martina. Oto dowód niezbity wyższości Jej sfery i ogromu dzielącej ich przepaści.
Z gorzkim uśmiechem usiadł na łóżku i kończył zdejmować buty. Był szalony! Upił się do obłędu widokiem kobiecej twarzy i paru białych rąk kobiecych. Nagle przed oczyma, na szarej płaszczyźnie ściany, wyrosła wizja: stoi przed wielką koszarową kamienicą. Noc. East End w Londynie. Przed nim Margey, piętnastoletnia dziewczynka z fabryki. Odprowadził ją właśnie z jakiegoś pikniku. Mieszka w tym oto wstrętnym domu, gorszym niż chlew. Ręka jego wyciąga się ku jej dłoni na pożegnanie. Mała podaje usta do pocałunku, on jednak pocałunku tego nie pragnie; coś niezrozumiałego przeraża go w tej dziewczynie. Palce jej ściskają mu rękę gorączkowo. Czuje szorstkie, chropawe dotknięcie i fala litości zalewa mu serce. Widzi jej stęsknione, nieomal głodne oczy i wątłą postać samiczki, zaledwie rozwijającą się z mizernego dzieciństwa ku zwiędłej i nieponętnej dojrzałości. Otacza ją mocnem, współczującem ramieniem, pochyla się i dotyka ustami małych, drżących warg. Słychać stłumione, szczęśliwe łkanie. Dziewczynka lgnie ku niemu jak kotka. Małe, zamorzone biedactwo! Martin długo przyglądał się wizji i wspominał to, co dawno minęło. Całem ciałem — jak niegdyś — wstrząsnęła odraza; serce — jak wtedy — zalała litość. Wspomnienie było szare i wieczór brudnoszary, zapłakany, deszczowy. Nagle promienna zorza rozbłysła w izdebce, a zpośród jutrzenki wynurzyła się twarz jaśniejąca, owiana obłokiem włosów z bladego złota, daleka i niedosiężona jak gwiazda.
Wziął do ręki tomiki Browninga i Swinburna, i nabożnie przycisnął do nich wargi. — Pozwoliła mi przyjść jeszcze — pomyślał. Znowu spojrzał w lustro i wyrzekł głośno i uroczyście:
— Martin Eden, bratku, jutro rano pójdziesz do czytelni i poczytasz sobie o dobrych obyczajach.
Zgasił gaz, sprężany łóżka jęknęły pod ciężarem ciała.
— I nie trza już więcej kląć, Martin, mój stary, doprawdy nie trza kląć — powiedział głośno.
Potem zasnął głęboko, a sny jego walczyć mogły

o lepsze ze snami palaczy opjum.
Rozdział V

Następnego ranka ocknął się z różowych snów w parnej atmosferze, cuchnącej mydlinami, brudną bielizną i drżącej od kłótni i wymyślań, nieodzownych w tem gorzkiem życiu. Wyszedłszy ze swego pokoju, usłyszał plusk wody, ostry krzyk i dźwięczne mlaśnięcie klapsa: to siostra okazywała swe rozdrażnienie jednemu z członków licznej progenitury. Wrzask dzieciaka przeszył Martina jak nóż. Wszystko w tym domu, aż do powietrza, którem oddychał, nędzne było i odrażające. Jakże inna — myślał — jest atmosfera piękna i spokoju, w której kwitnie Ruth! Tam wszystko jest uduchowione, tu — ziemskie, cielesne, nędznie cielesne.
— Chodźno, Alfred — zawołał płaczącego dzieciaka, zapuszczając rękę do kieszeni, gdzie trzymał „luzem“ swoje kapitały, z tą samą beztroską, z jaką wogóle szedł przez życie. Wsunął ćwierć-dolarową monetę w piąstkę malca i trzymał go chwilę wysoko w ramionach, uciszając łkania.
— No, teraz dymaj i kup karmelków! Tylko podziel się z całą hałastrą. A bądź rozsądny i bierz takie, żebyście mogli ssać jak najdłużej! Siostra podniosła czerwoną twarz z nad balji i spojrzała na Martina.
— Miedziaka byłoby dość — zawyrokowała. — Ale to akurat po twojemu; cienia pojęcia, ile piniądz wart. A bachor sie obje.
— Głupstwo, siostrzyczko — odrzekł wesoło. — Moje pieniądze same o siebie dbają. Gdybyś nie była taka zajęta, pocałowałbym cię na dzień dobry.
Chciał okazać jak najwięcej serdeczności siostrze, która była poczciwa i kochała go na swój sposób. Ale jakoś z każdym rokiem stawała się coraz bardziej rozdrażniona i coraz mniej podobna do dawnej Gertrudy. Zmieniła ją praca nad siły, częste macierzyństwo i nieustanne zrzędzenie męża — zadecydował Martin. — I nagle przemknęło mu przez myśl, że istota tej kobiety wchłonęła w siebie coś z tych parujących mydlin, nadpsutych warzyw, któremi handlowała, i zatłuszczonych miedziaków, liczonych za ladą sklepiku.
— Idźno, zjedz śniadanie — odrzekła szorstko, kryjąc radość. Ze wszystkich braci ten był jej najmilszy. — A właśnie, że pocałuję — zakończyła nieoczekiwanie, posłuszna nagłemu odruchowi serca.
Wielkim i wskazującym palcem zebrała mydliny z jednej ręki, potem z drugiej. Brat objął jej ociężałą kibić i pocałował w wilgotne od pary wargi. Łzy zakręciły jej się w oczach, nietyle z nadmiaru uczucia, co z wycieńczenia, idącego wślad za chronicznem przepracowaniem; odsunęła chłopaka prędko, lecz zdążył schwytać łzawe zalśnienie oczu, — Śniadanie w piecu — rzuciła skwapliwie. — Jim już pewnie czeka w kuchni. Wstałam dziś wcześniej, bo pranie. No, ruszaj teraz i jak najprędzej wychodź z domu. Ciężko będzie, Tom odszedł i Bernard sam pojechał z furgonem.
Martin z ciężkiem sercem ruszył do kuchni. Obraz tej twarzy czerwonej i niechlujnie obwisłych kształtów piekł go, jak żrący kwas. Kochałaby — ale nie ma czasu; pracuje przecie na śmierć — zdecydował. Cóż za bydlę z tego Higginbothama, żeby zwalić na kobietę tyle roboty! A przecież — Martin nic nie mógł na to poradzić, że raziła go brzydota tego pocałunku. Prawda, był to pocałunek niezwykły. Mijały całe lata, a siostra całowała go tylko na pożegnanie przed długą podróżą i na powitanie, kiedy wracał. Lecz pocałunek dzisiejszy ział mydlinami, a wargi — zauważył to odrazu — były dziwnie zwiotczałe. Nie poczuł sprężystego ich nacisku; otrzymał pocałunek kobiety zmęczonej tak bardzo, że już nie umiejącej całować. Pamiętał ją jako młodą dziewczynę: potrafiła tańczyć w najlepsze całą noc po ciężkiej pracy w pralni i nie pomyśleć nawet o odpoczynku przed następnym dniem roboczym. Nagle przyszła mu na myśl Ruth i słodka świeżość, tchnąca zapewne z jej warg, jak tchnęła z całej postaci. Pocałunek musi być jak uścisk jej dłoni, jak spojrzenie błękitnych oczu: mocny i szczery. Przez błyskawicznie krótką chwilę ośmielił się poczuć wargi jej na swoich i wyobraził to sobie tak żywo, że w głowie mu zaszumiało, zaćmiły się oczy, a obłok różanych płatków ogarnął i uniósł, pojąc zmysły nieznaną wonią.
W kuchni zastał jedzącego leniwie Jima, drugiego lokatora, z choremi oczyma, zawsze utkwionemi w przestrzeń. Jim terminował u kanalizatora; płaska, cofnięta szczęka i limfatyczny temperament w zestawieniu z nerwową tępotą nie wróżyły mu powodzenia w walce o chleb powszedni.
— Czegóż nie jesz? — zagadnął, widząc, że Martin ponuro dziobie łyżką zimną, napół surową kaszę owsianą. — Schlałeś się wczoraj?
Martin potrząsnął głową. Czuł się przybity i osaczony; przez nędzę otoczenia. Ruth Morse odsunęła się dalej, niż kiedykolwiek.
— A ja się urżnołem jak należy — ciągnął Jim z chełpliwym nerwowym chichotem. — Napompowałem sie po same garło. Och, i moja ślicznotka tysz! Billy mnie przywlókł do chałupy, he, he, he...
Martin skinął głową na znak, że słyszy; — miał wrodzony zwyczaj okazywania swej uwagi niezależnie od tego, co mówiono — i nalał sobie kubek ciepławej kawy.
— Idziesz dziś tańczyć do klubu Lotosa? — zapytał Jim. — Będzie piwo, a jeśli zajrzy paczka tego szelmy Temescala, może się zdarzyć uciecha. Zresztą, pal cię sześć. Zagarnę swoją lubkę. Psia.... ależ paskudny smak w gębie!
Skrzywił się i próbował starannie wypłukać kawą ów smak. — Znasz Julcię?
Martin potrząsnął głową.
— To właśnie moja panienka — wyjaśnił Jim. — Prawdziwa morelka! Czekaj, może cię przedstawię! Tylko mi nie odbij! Nie rozumiem, co te dziewuchy w tobie widzą, daje słowo, nie rozumiem. Zjawiasz sie — i raz, dwa, trzy... Ech, niech to licho porwie!
— Nie odbiłem ci jeszcze żadnej — odrzekł obojętnie Martin. Trzeba było przecie skończyć jakoś śniadanie.
— Akurat! Nie odbiłeś? Odbiłeś! — zaperzył się tamten. — A Maggie?
— Nic z nią nie miałem wspólnego. Nawet nie tańczyłem, z wyjątkiem tego jednego wieczoru.
— Otóż to! wystarczyło babie! — pisnął Jim. — Potańczyłeś, popatrzałeś — szlus. Złegoś nie chciał, ale dla mnie na jedno wyszło. Ani już na mnie patrzała, tylko wciąż ty i ty. Poszłaby na wszystko, gdybyś chciał.
— Nie chciałem.
— To nic, i tak puściła mnie w trąbę. — Jim spojrzał z uwielbieniem. — Jak ty to robisz, Mart, niechże cie!
— Gwiżdżę poprostu.
— To niby udajesz, że gwiżdżesz, hę? — zaciekawił się Jim.
Martin pomyślał chwilę i odrzekł: — Może i toby, podziałało, ale u mnie to jakoś inaczej. Doprawdy nie dbam zanadto. Spróbuj, jeśli możesz. Najpewniejszy sposób.
— Szkoda, że nie byłeś wczoraj na boisku u Rileya — oświadczył niekonsekwentnie Jim. — Całe bractwo powkładało rękawice. Zjawił się pewien typus z West Oakland. Nazywali go szczur. Wyślizgiwał się, powiadam ci, jak jedwab. Nikomu nie dał się ruszyć. Żałowaliśmy, że ciebie niema. Gdzieżeś ty łaził właściwie?
— Poszedłem do Oakland — odrzekł Martin.
— Na jakie widowisko, czy co u licha?
Martin odsunął talerz i wstał.
— No cóż, przyjdziesz na te tańce wieczorem?
— wołał jeszcze Jim.
— Nie. Nie wybieram się — odpowiedział Martin. Zeszedł ze schodów na ulicę, wdychając powietrze pełną piersią. Dławił się w atmosferze kuchennego zaduchu, irytowała go gadatliwość Jima. Bywały chwile, że trzymał się na wodzy, żeby nie prasnąć tej gęby do miski z kaszą. Im dłużej trwała paplanina, tem bardziej przecie oddalała się Ruth. Jakże mógł, żyjąc wśród tych ludzi, stać się kiedykolwiek godny takiej dziewczyny?! Zadanie, które sobie postawił, przerastało siły człowieka, obciążonego jarzmem pochodzenia. Wszystko sprzysięgło się, żeby go zatrzymać, — siostra, jej dom, rodzina, Jim terminator, wszyscy znajomi, wszelki związek z życiem. Jakże gorzki smak miała ta egzystencja! Dotychczas przyjmował ją jako dobrą; nie były przecież jeno książkami, czarodziejską bajką o świecie pięknym i nieprawdopodobnym. Teraz oto napotkał samo życie, istniejące i rzeczywiste, wśród którego rozkwitała kobieta — kwiat. Odtąd zaznać miał goryczy pragnień palących aż do bólu, beznadziejności najokrutniejszej, gdyż ożywianej wiecznie złudzeniem nadziei. Wahał się pomiędzy bezpłatną czytelnią w Berkeley a takąż czytelnią w Oakland. Zadecydował pójść do Oakland, ponieważ tam właśnie mieszkała Ruth. Któż wie? czytelnia jest dla niej najodpowiedniejszem miejscem, może ją tam spotka? Nie znał przepisów bibljotek publicznych, wędrował więc między nieskończonemi rzędami tomów, dopóki jakaś miła panienka o wyglądzie Francuzki nie wskazała mu, że wydział informacyj jest na górze. Martin nie był dostatecznie wtajemniczony, żeby odrazu zagadnąć pana, urzędującego za pulpitem, to też przygody jego rozpoczęły się od sali przeznaczonej na dzieła filozoficzne. Wiedział coprawda, że istnieją książki o filozofji, lecz nie przypuszczał, że napisano o niej tak wiele. Niezliczone rzędy półek, uginających się pod ciężarem tomów przytłoczyły go, i podnieciły zarazem. Było tu na czem wypróbować siłę mózgu! W dziale matematycznym znalazł książki o trygonometrji i, skwapliwie przerzucając kartki, zdumiewał się nad szeregami niezrozumiałych formuł i figur. Umiał czytać po angielsku, ale tu język był jakiś dziwaczny. Arthur i Norman znali go, słyszał jak używali tych wyrazów w rozmowie; a przecież byli to bracia Ruth! Zrozpaczony, opuścił salę. Tomy zdawały się nacierać nań, przytłaczać, dławić. Nie śnił nigdy, iż kapitał wiedzy ludzkiej może być tak olbrzymi. Poczuł przerażenie. W jaki sposób mózg opanować ma to wszystko? Po chwili jednak przyszło mu na myśl, że istnieli przecież ludzie, liczni ludzie, którzy opanować to zdołali. Wtedy cicho, żarliwie wyszeptał wielką przysięgę: zdobędzie myślą wszystko, co zdobyć potrafili inni.
Wędrował dalej, to zrozpaczony, to znów pełen otuchy, przyglądając się półkom naładowanym mądrością. W dziale „Dzieł rozmaitych“ natrafił na „Epitome“ Norriesa. Z namaszczeniem przewracał kartki. Nareszcie przemówiono doń zrozumiałym językiem. Obaj byli dziećmi morza. Następnie znalazł Bowditcha, Leckeya i Marshalla. Jest! najlepiej uczyć się nawigacji! Trzeba przestać pić, wziąć się do pracy, zostać kapitanem okrętu. Ruth podeszła nagle blisko, bliziuteńko! Jako kapitan, będzie mógł się z nią ożenić, jeśli go zechce, rzecz prosta. A jeśli nawet nie zechce — cóż — przez nią żyć zacznie prawdziwem życie, pomiędzy prawdziwymi ludźmi, a w każdym razie przestanie pić. W tej chwili przypomniało się chłopakowi, że istnieje przecie właściciel statku i dyrektor towarzystwa żeglugowego, ci dwaj władcy, którym kapitan służy, których interesy sprzeczne są z jego interesami i którzy chcą i mogą go gnębić. Obrzucił salę długiem spojrzeniem i zamknął pod powiekami wizję tysięcy tomów. Nie, dość już morza! Tu, w tem bogactwie książek, kryje się potęga. Jeżeli spełnić chce wielkie czyny, spełnić je powinien na lądzie. Zresztą, kapitanowi nie wolno zabierać żony na pokład...
Nadeszło południe, minęło popołudnie. Martin zapomniał o obiedzie i wciąż szukał książki o zwyczajach towarzyskich, gdyż poza myślą o karjerze zaprzątnięty był prostem i nader konkretnem zagadnieniem: jeżeli poznało się młodą pannę, której złożyło się wizytę i która prosi, żeby odwiedzić ją raz jeszcze — jak prędko wolno to uczynić? Znalazłszy jednak właściwy dział książek, Martin szukał napróżno upragnionej odpowiedzi. Zato zabłądził oszołomiony w olbrzymi labirynt etykiety światowej, zgłębiwszy nawet tajniki wymiany biletów wizytowych w wytwornym świecie. Wreszcie dał spokój poszukiwaniom. Nie znalazł czego chciał, przekonał się natomiast, iż zgłębienie wszelkich arkanów dobrego wychowania zajęłoby ni mniej ni więcej, tylko całe życie, wobec czego należałoby właściwie przeżyć uprzednio jakieś istnienie przygotowawcze, w celu nabycia prawdziwie dobrych manjer na życie właściwe.
— Cóż, znalazł pan to, czego szukał? — zapytał jegomość z za pulpitu, widząc, iż Martin wychodzi.
— Tak, proszę pana, macie tu wspaniałą bibljotekę.
Urzędnik skinął głową. — Będziemy bardzo radzi widzieć tu pana częściej. Pan jest marynarzem?
— Tak jest. Będę przychodził często.
— Skąd on może wiedzieć? — zastanawiał się Martin, schodząc ze schodów. Pierwszą ulicę przeszedł sztywno i niezdarnie, lecz potem, zamyśliwszy się, powrócił znowu do swego pełnego wdzięku,

zlekka rozkołysanego kroku.
Rozdział VI

Straszliwy niepokój, podobny do ostrego głodu, męczył Martina Edena. Spragniony był widoku dziewczyny, której wątłe dłonie zagarnęły jego życie z nieprzemożoną siłą. Nie mógł zdecydować się pójść do niej, bał się zbyt pośpieszną wizytą uczynić jakiś niepowetowany wyłom w tej strasznej rzeczy, zwanej etykietą. Spędzał długie godziny w czytelniach Berkeley i Oakland, wypełniwszy karty członkowskie dla siebie, sióstr Gertrudy i Marian, oraz dla Jima, którego zgoda otrzymana została za cenę paru kufelków. Posiadając zapas książek, który cztery karty zgromadzić pozwoliły, Martin wypalał tyle gazu w swojej izdebce, iż p. Higginbotham podniósł mu komorne o 5 centów tygodniowo.
Stosy książek, które pochłaniał Martin, zwiększały jeszcze jego niepokój. Każda stronica przebijała okienko do królestwa wiedzy. W miarę czytania, głód chłopaka zaostrzał się i potężniał. Martin cierpiał bezustannie na brak przygotowania, wobec czego absolutnie nie wiedział, skąd zacząć lekturę. Każda książka (zrozumiał to z żalem) zakładała zgóry, iż czytelnik posiada pewne minimum wiadomości. Martin przecież nie posiadał ich wcale. To samo odczuwał przy czytaniu poezyj, które zresztą przyprawiały go niemal o szaleństwo rozkoszy. Swinburna przeczytał więcej, niż zawierał tomik, dany mu przez Ruth. Dolores pojął do głębi. Zdecydował również, iż Ruth nie pojęła tego z pewnością. Jakże zrozumiećby to mogła, żyjąc tak subtelnem, przerafinowanem życiem? Przypadkowo natrafił na poezje Kiplinga i porwany został blaskiem, polotem i artyzmem, z jakim stwarzały w sztuce każdy najpospolitszy szczegół życia. Zachwyciła go głęboka sympatja człowieka do wszystkiego, co żyje, zdumiała przenikliwość psychologji. „Psychologja“ była nowym nabytkiem w kapitale językowym Martina. Kupił sobie słownik, co mocno nadwyrężyło jego zapasy pieniężne i przybliżyło dzień odpłynięcia na morze dla nowego zarobku. Zmartwiło przytem p. Higginbothama, który wolałby był, żeby dolary te zmieniły się na komorne.
W biały dzień nie ośmielał się Martin zapuszczać w dzielnice, gdzie mieszkała Ruth, zato wieczory zastawały go nieraz zaczajonego niby złodzieja około domu Morsów. Ukradkiem spoglądał ku oknom, potajemnie kochał ściany, które Ją kryły. Kilka razy ledwie uniknąć zdołał spotkania z braćmi Ruth, a raz nawet odprowadził pana Morsa do centrum miasta, obserwując twarz jego przy świetle latarni ulicznych i z całej duszy pragnąc w tej chwili jakiego śmiertelnego niebezpieczeństwa, aby móc skoczyć na ratunek i ocalić życie ojcu ukochanej. Pewnego wieczoru wytrwałość jego nagrodzona została obrazem Ruth na szybie drugiego piętra. Dojrzał tylko jej głowę, ramiona i wzniesione ręce, porządkujące włosy. Trwało to chwilę zaledwie, lecz dla chłopaka długą była ta chwila, co zdołała krew jego zamienić w wino, i rozśpiewaną pchnąć mocniej wgłąb żył. Postać dziewczyny znikła w cieniu. Tam jest jej pokój! Wiedział teraz. Odtąd długie godziny spędzał ukryty za ciemnem drzewem po drugiej stronie ulicy, patrząc w to okno i paląc niekończącego się nigdy papierosa. Pewnego popołudnia zobaczył Jej matkę, wychodzącą z jakiegoś banku; oto jeszcze jeden szczegół, dowodzący, jak wielka przepaść dzieli go od ukochanej. Należała do sfery ludzi mającej coś wspólnego z bankami! Martin nigdy w życiu nie był w banku i miał głęboką pewność, że instytucje te odwiedzane bywają wyłącznie przez bardzo bogatych i bardzo potężnych.
W tym czasie rozpoczął się w Martinie głęboki przełom moralny. Nieskalaność cielesna i duchowa Ruth podziałała nań tak mocno, że całą swą istotą poczuł żarliwe pragnienie czystości. Stać się powinien idealnie czysty, jeśli zczasem dostąpić chce godności oddychania jednem z Nią powietrzem. Zaczął od ...czyszczenia zębów i zawziętego szorowania rąk kuchenną szczotką. Trwało to dopóty, dopóki na wystawie jakiegoś składu aptecznego nie zauważył szczoteczki do paznokci i nie domyślił się jej przeznaczenia. W chwili, gdy ją kupował, subjekt spojrzawszy na paznokcie klijenta, zaproponował pilnik, i w ten sposób Martin stał się posiadaczem jeszcze jednego przyrządu toaletowego. Przejrzawszy kiedyś w księgarni dziełko o pielęgnowaniu ciała, Martin niezwłocznie zorganizował sobie codzienną zimną kąpiel, ku zdumieniu poczciwego Jima i wściekłości p. Higginbothama, który nie darzył sympatją paniczykowatych wymysłów i na serjo zastanawiać się począł, czy by nie zażądać od Martina dodatkowej opłaty za wodę. Następna reforma dotyczyła fasonu spodni. Obecnie, kiedy Martina interesować poczęły podobne kwestje, zauważył szybko różnicę pomiędzy wydętemi na kolanach spodniami ludzi klasy robotniczej, a prostą linją od kolan do stóp ubrań mężczyzn ze sfer kulturalniejszych. Dowiedział się, skąd to pochodzi i zburzył kuchnię siostry w poszukiwaniu żelazka i deski do prasowania. Zaczęło się od niepowodzenia. Pierwsze spodnie spalone zostały w sposób beznadziejny, wobec czego kupić musiał nowe, co jeszcze bardziej zbliżyło dzień wyruszenia na morze. Zmiany jednak sięgnęły głębiej, nie ograniczając się do reformy powierzchowności. Martin wprawdzie palił jeszcze, ale już przestał pić. Dotychczas zdawało mu się, że picie jest zajęciem najgodniejszem mężczyzny. Pysznił się ze swej mocnej głowy i umiejętności zwalania pod stół pijanych kamratów. Obecnie, ile razy spotkał starych kolegów marynarzy, a wielu było ich w San-Francisco, częstował po dawnemu i sam przyjmował poczęstunki, lecz dla siebie obstalowywał najwyżej jeden kufelek piwa marcowego, albo szklaneczkę ginger-ale, poczem dobrodusznie znosił kpiny i prześmiewki. Kiedy zaś biesiadnicy tracić poczynali przytomność, obserwował spokojnie, przyglądając się wstającemu w ludziach wszechwładnemu zwierzęciu, i dziękował Bogu, że sam już nie jest taki. W wódce topić chcieli własną nicość, i pijąc, z dusz swych tępych i bezsilnych wyzwalali półbogów, rządzących bez przeszkód w królestwie niczem niezatrutych marzeń. Narazie nie odczuwał Martin zupełnie pragnienia alkoholu. Upojony był stokroć potężniej w nieznany dotychczas sposób: — upojony był istnieniem Ruth, która natchnęła go miłością i obdarzyła wieścią o lepszem, nieśmiertelnem życiu; upojony był książkami, z których wypełzło niezliczone mrowie pożądań i obsiadło mózg; upojony wreszcie poczuciem własnej czystości, którą posiadł i która przyniosła mu w dani zdrowie jeszcze wspanialsze, niż to, którem rozkoszował się dotychczas, i zmieniła całe ciało w żywy hymn radosny na cześć młodości i siły.
Pewnego wieczoru, Martin wybrał się do teatru, jak gdyby przeczuwając, że spotka tam Ruth. I rzeczywiście — z wysokości swojej galerji drugiego piętra ujrzał ją w parterze. Szła przejściem między krzesłami w towarzystwie Artura i jakiegoś obcego młodzieńca, uzbrojonego w binokle i wielki, niby footbalowa piłka, czub niesfornych włosów; wzbudził on w Martinie natychmiastowy gniew i zazdrość. Zajęli miejsca tuż koło orkiestry i Martin nie widział tego wieczoru już nic, prócz delikatnych ramion i puszystej chmury blado-złotych włosów, zamglonej nieco przez odległość. Wokoło było jednak pełno ludzi i Martin, rozejrzawszy się, mimowoli zauważył w sąsiednim rzędzie, o jakie dwanaście krzeseł dalej, dwie młode dziewczyny, oglądające się uporczywie i roześmiane ku niemu pełnemi wyzwania oczyma. Dawniej nie miał zwyczaju odtrącać okazji. Lubił łatwe znajomości. Byłby odpowiedział uśmiechem i zachęcał do dalszych kroków. Ale teraz było inaczej. Rzucił wprawdzie uśmiech, lecz odwrócił się odrazu i świadomie patrzał w inną stronę. Kilkakrotnie jednak, nie pamiętając już o istnieniu obu dziewcząt, natrafił na ich uporczywe uśmiechy. Nie mógł odmienić się całkowicie w przeciągu paru dni, nie potrafił zresztą zwalczyć bezinteresownej dobroduszności swej natury, to też uśmiechał się niekiedy ku dziewczętom zlekka, ciepło, po ludzku i życzliwie. To, co napotkał, nie było dlań nowością. Wiedział, że wśród tych uśmiechów wyciągają się ku niemu kobiece dłonie. Ale teraz nie dbał już o to. Tam nisko, w oddali, tuż obok orkiestry, siedzi kobieta jedyna na świecie, tak inna, tak nieskończenie inna, niż te dwie dziewczyny z jego sfery, że nic odczuć dla nich nie może prócz litości. Życzył im z całego serca, aby kiedykolwiek posiąść zdołały, choćby w najmniejszej mierze, jasność i świętość Tamtej. Nie chciałby ich upokarzać za ową nieco zapamiętałą kokieterję, która nie pochlebiała mu ani trochę. Przeciwnie, wstydził się swojej niższości, która do zaczepek podobnych upoważniała. Gdyby należał do sfery Ruth, nie byłby na nic takiego narażony. Za każdem spojrzeniem dziewcząt czuł, jak szpony przynależności klasowej wpijają się weń i ciągną ku dołowi.
Zanim po ostatnim akcie zapadła kurtyna, Martin opuścił miejsce, żeby ujrzeć jeszcze wychodzącą Ruth. Na chodniku przed teatrem stało, jak zwykle, wiele osób, to też chłopak mógł, nasunąwszy czapkę na czoło i ukrywszy się za czyjeś plecy, patrzeć dowoli, nie będąc widzianym. Wysunął się z teatru wraz z pierwszą falą tłumu. Zaledwie zająć zdołał wygodne miejsce na brzegu chodnika — zjawiły się obie dziewczyny. Szukały go. Martin gotów był w tej chwili przekląć w sobie to wszystko, co pociągało kobiety. Dziewczęta schodziły zwolna i natknęły się na Martina w samej gęstwie ciżby. Jedna potrąciła go ramieniem, udając, że teraz dopiero dostrzega. Była smukła, śniada, o czarnych, wyzywających oczach. Śmiały się ku niemu i chłopak niechcący odpowiedział uśmiechem.
— Dobry wieczór — wyrzekł.
Było to zupełnie mimowolne. Te same słowa rzucało się tak często w okolicznościach pierwszego spotkania. Zresztą, czyż można było powiedzieć mniej? Wrodzona tolerancyjność i dobroduszna życzliwość do całego świata nie pozwoliła chłopakowi nie odezwać się wcale. Czarnooka wyraziła uśmiechem radość z powitania i zwolniła kroku, jak gdyby chcąc się zatrzymać; towarzyszka, uwieszona u jej ramienia, chichotała pocichu i również nie miała nic przeciwko pójściu we troje. Martin zastanowił się szybko. Nie może pozwolić, aby Ruth, wychodząc, zobaczyła go rozmawiającego z temi dziewczynami. Wobec tego musiał zrównać swój krok z krokiem czarnookiej i pójść obok niej. Tym razem nie był niezdarny, ani milczący. Czuł się jak w domu i poruszał znakomicie wśród prześmiewków i przekomarzań, będących zwykle wstępem do znajomości, gdy szło o sprawy rozumiejące się same przez się i nader nieskomplikowane. Na rogu ulicy, gdy główna fala tłumu odpłynęła, Martin przystanął, żeby skręcić w bocznicę; lecz czarna dziewczyna przytrzymała ramię i pociągnęła ze sobą koleżankę.
— Czekajno, Bill, gdzie ci tak pilno? ciśniesz nas na ulicy bez pożegnania?
Wstrzymał śmiech i odwrócił się, patrząc jej w oczy. Poprzez ramię dziewczyny widział gęsty tłum, płynący pod latarniami. Martin stał nieco w cieniu i mógłby stąd niezauważony zobaczyć Ruth, gdyż ulica ta prowadziła w stronę jej domu.
— Jak się nazywa ta dzierlatka? — zapytał chichoczącej dziewczyny, wskazując na czarnooką.
— Zapytaj ją sam — odrzekła, zanosząc się od śmiechu.
— Dobra jest! No, jak nam na imię? — rzucił wesoło ku drugiej.
— A swojego toś powiedzieć nie raczył! — odcięła.
— Wcaleś nie pytała — uśmiechnął się. — Zresztą, odrazu trafiłaś w sedno. Bill. Właśnie Bill.
— Et, idź do licha! — Spojrzała mu w oczy namiętnemi, pełnemi naglącego wyzwania źrenicami. — Czego zawracasz głowę?
Spojrzała znowu. Wszystkie wieki kobiecości, odkąd zrodziła się płeć, przemówiły z tych oczu. Obserwował lekceważąco, wiedząc doskonale, że jeśli zechce atakować — dziewczyna cofnie się natychmiast do pozycji obronnej, zimna i sztywna, lecz gotowa w każdej chwili do zmiany ról, o ile mężczyzna będzie obojętny. Martin czuł promieniejącą ku niemu namiętność, podczas gdy sam mógł najwyżej odczuć lekkie zadowolenie męskiej próżności.
Znał to wszystko, znał doskonale od A do Z. Dobroć, mierzona zresztą szczególną miarą ludzi tej klasy, ciężka praca za psie pieniądze, wstręt do sprzedania samej siebie dla poprawy bytu, nerwowe pożądanie choć paru godzin szczęścia wśród pustki nędznej egzystencji, i gdzieś w przyszłości wybór między rozpaczliwym znojem wiecznego trudu, a ponurą otchłanią gorszej jeszcze nędzy, do której wiedzie droga krótsza, choć lepiej płatna...
— Bill — odrzekł, skinąwszy głową. — Doprawdy, Pete, albo Bill, żebyś wiedziała.
— Nie zwodzisz? — zagadnęła.
— Et, zawraca. Wcale nie żaden Bill — przerwała druga.
— Skądeś taka pewna? — zapytał Martin. — Nie widziałaś mnie na oczy?
— I bez tego wiem, że kłamiesz — brzmiała odpowiedź.
— Nie, Bill, powiedz, jak naprawdę? — prosiła pierwsza.
— Bill pasuje najlepiej — wyznał.
Sięgnęła poufale po jego rękę.
— Wiedziałam, żeś zwodził, ale niech już bedzie, podobasz mi się i tak.
Chłopak uwięził zachęty pełną ręką i wyczuł na dłoni znajome zgrubienia i znaki.
— Dawno odeszłaś z fabryki konserw? — zapytał.
— A ty skąd wiesz! Patrzcie go! Mądrala! — zawołały chórem dziewczyny.
Podczas, gdy Martin żonglował głupiemi żarcikami ku uciesze głupich stworzeń — przed oczyma duszy stawał mu obraz wielkich półek bibljotecznych, ciężkich od mądrości wieków. Uśmiechnął się gorzko nad kontrastami rzeczy ziemskich i znowu popadł w zamyślenie. Lecz pomiędzy wizją duszy a pianą beztroskiego rozbawienia przemykała natężona czujność. Szukał w tłumie ciągnącym z teatru. I oto nagle, w świetle latarni, ujrzał Ruth, idącą pomiędzy bratem, a młodzieńcem w binoklach. Serce stanęło zdławione. Jakże długo czekał na tę chwilę!
Zdążył schwytać wzrokiem coś polotnego, a świetlistego, co kryło królewską głowę, wytworne linje otulonej fałdami sylwetki, swobodny wdzięk ruchów, smukłość dłoni, unoszącej sukienkę. Potem zniknęła, on zaś pozostał twarz w twarz z temi dwiema dziewczynami fabrycznemi, z ich daremną, a tragiczną pretensją do piękna, sileniem się na elegancję i czystość, taniemi sukniami, pstremi wstążeczkami i jarmarczną biżuterją. Poczuł szturchnięcie w ramię i posłyszał ostry głos:
— No, Bill, śpisz, czy co u licha? Co jest?
— O co chodzi? — zapytał.
— O nic nie chodzi — odpowiedziała śniada dziewczyna, odrzucając głowę. — Uważam tylko...
— No?
— Uważam, że byłoby nienajgorzej, żebyś wytrzasnął jakiego miłego faceta... dla niej (wskazała na towarzyszkę) i żebyśmy sobie gdzie zaszli całą paczką na lody, małą czarną albo i co inszego...
Wstrząsnął się jak od ciosu. Przejście od Ruth aż do „małej czarnej“ „całą paczką“ było zbyt nagłe. Mając tuż przy sobie zuchwałe oczy śniadej dziewczyny, ujrzał przezroczysty, świetlisty błękit spojrzenia Ruth, wychylający się jak gdyby z tajemniczych głębin czystości. Nieoczekiwanie usłyszał w samym sobie pomruk wstającej potęgi. Wyższy jest przecie ponad to wszystko! Życie znaczy dla niego coś więcej, niż dla tych dwu stworzeń, których marzenia kończą się na „małej czarnej“ z miłym facetem. Przypomniał sobie, że zawsze, odkąd myślą zasięgnie, krył głęboko drugie tajemne życie — życie duszy. Nieraz chciał się niem podzielić, ale nie mógł znaleźć kobiety ani mężczyzny, którzy by go pojęli. Próbował nawet, lecz słuchacze zdumiewali się, zaskoczeni. Jeśli więc dosięgnąć nie mogli jego myśli — przerastał ich widocznie. Poczuł znowu, jak wzbiera w nim siła i mocno zwarł pięści. Jeśli życie znaczy dlań coś więcej — więcej też dać mu powinno. Ale cóż dać może w takiem, jak dziś, otoczeniu? Te zuchwałe, czarne oczy nie potrafią ofiarować nic cennego. Znał myśli w nich ukryte: lody, mała czarna i coś niecoś jeszcze. Lecz tamte dalekie, anielskie oczy przyrzekały wszystko, cokolwiek znał, i więcej, niż wyśnić potrafił. Przyrzekały mądrość i piękno, ciszę i odpoczynek, i cały subtelny wykwint wyższego życia. Poza temi czarnemi źrenicami znał napamięć każdy proces myślowy. Zrozumiałe były jak maszyneria zegarka. Mógł obserwować ruch najdrobniejszego kółka. Celem ich było cielesne użycie, tępe, głuche i ciasne jak grób, do którego wiodło. A na dnie tamtych świętych oczu dziewiczych żyła tajemnica, cud niepojęty, wiekuista światłość. Schwytał w nich błyski duszy i własną duszę w nich ujrzał.
— Niestety, jeden szczegół wypaść musi z programu — odezwał się głośno. — Zajęty jestem dziś wieczór.
Oczy dziewczyny zabłysły nieukrywanem rozczarowaniem.
— Pewnie odwiedziny u chorego przyjaciela, hę? Jakbym wiedziała, co? — syknęła przez zęby.
— Nie. Daję słowo. Spotkanie — zawahał się chwilę — z dziewczyną.
— Nie zwodzisz? — zapytała poważnie.
Popatrzał jej w oczy i odrzekł: — Szczera prawda. Ale przecież nic straconego. Możemy spotkać się kiedy indziej. Nie powiedziałaś mi jeszcze swego imienia, adresu?...
— Lizzie — odpowiedziała, mięknąc i przytulając leciutko ręką jego ramię, podczas gdy całe jej ciało kłoniło się ku niemu. — Lizzie Connolly. Mieszkam na rogu Piątej i Rynku.
Martin pogawędził jeszcze z parę minut przed pożegnaniem. Nie odrazu poszedł do domu. Pod

drzewem, gdzie czuwał zwykle, zatrzymał się i patrzał długo w pewne okno, szepcąc cicho: „Spotkanie było z Tobą, Ruth. Przyszedłem wiernie“.
Rozdział VII

Długi tydzień, pełen żmudnej pracy nad książkami, minął od czasu, kiedy Martin spotkał po raz pierwszy Ruth Morse. Wciąż jeszcze nie ośmielał się odwiedzić jej powtórnie. Kilkakrotnie sam sobie próbował dodać odwagi, ale wątpliwości odrazu zatruwały postanowienie. Nie wiedział, która godzina właściwa jest na odwiedziny, nie miał się kogo poradzić i drżał panicznie, aby nie popełnić jakiego grzechu śmiertelnego przeciw obowiązującym zwyczajom. Zerwawszy z dawnym sposobem życia, uwolniwszy się od dawnych znajomości, a nie nawiązawszy nowych, mógł Martin całe dnie poświęcać czytaniu. Długie godziny, które spędzał nad książką, zrujnowałyby już dobre kilka par oczu zwykłych śmiertelników, lecz oczy Martina były mocne i wspomagane przez doskonale zdrowy organizm. Poza tem umysł był pierwotnie świeży i nigdy nie dotknął abstrakcji; dziewicze przestrzenie leżały odłogiem, aż dojrzały do siewu. Nauka nie męczyła chłopaka zupełnie; wgryzał się w wiedzę zgłodniałemi zębami, co schwyciwszy, nie puszczą już zdobyczy Po upływie tygodnia wydało mu się, że minęły wieki, tak nieskończenie daleko odsunął się świat otaczający i dawne życie. Martinowi dokuczał jednak bardzo zupełny brak wykształcenia. Sięgnął po książki, które wymagały lat specjalnego przygotowania. Dziś brał się do filozofji starożytnej, nazajutrz chwytał coś najbardziej nowożytnego, tak, że w rezultacie kręciło mu się w głowie od przeciwstawień i konfliktów między idejami. Taki sam los spotkał ekonomistów. Na wspólnej półce znalazł Karola Marxa, Ricardo, Adama Smitha i Milla, lecz sformułowania myślowe jednych nie pomagały bynajmniej do zrozumienia, iż teorje poprzedników są już przestarzałe. Martin błąkał się poomacku, lecz tem bardziej pragnął poznać, zrozumieć, wiedzieć. Jednego i tego samego dnia roznamiętniały go ekonomja, przemysł, polityka. Idąc kiedyś przez Park Ratuszowy, zauważył spory tłum, w którego środku stało z pół tuzina mężczyzn, o rozpłomienionych twarzach, donośnemi głosami prowadząc wiec. Przyłączył się do słuchaczy i napotkał tu po raz pierwszy nowy djalekt — djalekt filozofji ludu. Jeden z przemawiających był bezdomnym włóczęgą, drugi był agitatorem robotniczym, trzeci studentem prawa, resztę stanowili rozmaici wyrobnicy, rzemieślnicy albo poprostu gaduły. Martin dowiedział się wówczas dopiero o socjalizmie, o anarchizmie i zrozumiał, iż były to zwalczające się nawzajem teorje społeczne. Posłyszał setki słów i określeń nieznanych dotychczas, bo należących do tej sfery myśli ludzkiej, do której nie doprowadziły jeszcze Martina przeczytane książki. Nie mógł więc schwytać ciągłości argumentów i poprzestać musiał na domyślaniu się znaczenia pojęć, ukrytych pod tak dziwacznemi wyrazami. Po pewnym czasie do rozpraw przyłączył się czarnooki człeczyna, kelner z zawodu, teozof z zamiłowania, później piekarz wyznający agnostycyzm i jakiś staruszek, który zdziwił wszystkich oryginalną teorją, iż „wszystko, co istnieje, jest sprawiedliwe“, — wreszcie drugi staruszek, rozprawiający bez końca o kosmosie, o macierzystym i ojczystym atomie i t. d.
Martin Eden, wycofawszy się z tłumu po kilku godzinach uważnego słuchania, poczuł zawrót głowy i czemprędzej pobiegł do bibljoteki, żeby się dowiedzieć, co znaczą obce zapamiętane wyrazy. Opuszczając czytelnię, dźwigał pod pachą cztery wielkie tomy: „Tajna doktryna“ pani Blawatskiej, „Postęp i ubóstwo“, „Kwintesencja socjalizmu“ i „Walka pomiędzy nauką a religją“. Na nieszczęście, rozpoczął od „Tajnej doktryny“. Każda strona piętrzyła się mnóstwem wielosylabowych, niezrozumiałych wyrazów. Martin usiadł na łóżku i czytał zawzięcie, otwierając częściej słownik, niż samo dzieło. Nowych wyrazów było tak wiele, że zanim pojął ostatni, zapominał pierwszy i zaczynać musiał od początku. Wreszcie postanowił wypisywać je w osobnym notesie i zapełniał w ten sposób stronicę po stronicy. Ale wciąż jeszcze nie rozumiał. Czytał do trzeciej w nocy, głowa mu pękała, lecz nie zdołał posiąść ani jednej uchwytnej myśli, ani jednego zasadniczego pojęcia. Podniósł wzrok i zdawało mu się, że pokój cały wznosi się, opada i kołysze, niby okręt na morzu. Wtedy cisnął w kąt „Tajną doktrynę“, zaklął siarczyście, przekręcił gaz i ułożył się do snu. Nielepiej powiodło mu się z pozostałemi trzema książkami. Nie można jednak powiedzieć, by mózg miał słaby i tępy. Byłby zgryzł te pojęcia odrazu, gdyby posiadał jaką taką wprawę w abstrakcyjnem myśleniu, a choćby tylko elementarne wiadomości wstępne. Przyszło mu do głowy, i na- wet przez czas pewien wierzył w wartość swego odkrycia, że najlepiej będzie czytać wyłącznie słownik, dopóki nie opanuje wszystkich zawartych w nim wyrazów.
Zato prawdziwem wytchnieniem były dla Martina poezje; czytał ich wiele, znajdując specjalne upodobanie w wierszach prostych, bardziej zrozumiałych. Kochał piękno i znajdował je w poezji. Wzruszała go głęboko, narówni z muzyką. Czytając wiersze, nieświadomie przygotowywał umysł do nadchodzącej cięższej pracy. Białe, nietknięte karty jego umysłu powoli, bez wysiłku, w miarę czytania i zachwytu zapełniały się strofami tak, że wkrótce Martin mógł rozkoszować się rytmicznemi zdaniami, mówionemi lub szeptanemi napamięć. Pewnego razu natrafił na „Mity klasyczne“ Gayleysa, i „Wiek bajeczny“ Bullfincha, stojące obok siebie na półce bibljotecznej. Było to prawdziwe olśnienie, wielkie słońce w ciemnościach jego niewiedzy. Odtąd chciwiej jeszcze rzucił się do czytania.
Poważny pan, urzędujący wśród książek, widywał Martina tak często, że traktował go jak dobrego znajomego, aż wreszcie począł uśmiechać się i serdecznie oddawać mu ukłon. Wobec tego Martin zdecydował razu pewnego rzecz nader zuchwałą. Biorąc książki z pulpitu, podczas gdy starszy pan stemplował karty, chłopak ośmielił się wyjąkać:
— Psze pana, przepraszam, chciałbym zapytać...
Zagadnięty uśmiechnął się życzliwie i czekał.
— Jeżeli... jeżeli... pozna ktoś młodą damę i... i... ona poprosi, żeby ją odwiedzić, to... to kiedyby ją można odwiedzić?...
Martin poczuł jak koszula oblega i ciśnie mu ramiona, nagle spocone z wysiłku.
— Cóż, przypuszczam, że zawsze pójść można... — odpowiedział poważny pan.
— Hm, niby tak, ale w tym wypadku insza inszość — bronił się Martin — ona... ja... no, widzi pan, tu chodzi o co innego, mogę... mogę jej przecie nie zastać. Uczęszcza na uniwersytet.
— To pójdzie pan jeszcze raz.
— Nie... Właściwie nie to chciałem powiedzieć... — wyznał zająkliwie Martin, zdecydowany już zupełnie oddać się na łaskę i niełaskę tamtego:
— Ja sobie jestem, właściwie, prosty chłopak, nigdy nie wąchałem żadnych szyków, nie znam się na porządnem towarzystwie. Ta panna jest akurat tem wszystkiem, czem ja nie jestem, a ja akurat czem innem, niż ona. Ale, ale, czy nie myśli pan przypadkiem, że ja odwalam warjata? — skręcił nagle ostro.
— Ależ nie, bynajmniej, zapewniam pana — zaprotestował rozmówca. — Coprawda pańskie pytanie nie leży w granicach kompetencji wydziału informacyjnego, ale będzie mi bardzo miło zadowolnić pana w tym względzie.
Martin spojrzał z uwielbieniem na mówiącego.
— Eh! Żebym to ja tak spotrafił! Byłoby w sam raz — westchnął.
— Daruje pan, niezupełnie rozumiem.
— Powiadam, żebym to spotrafił tak się wyjęzyczyć, żeby to i gładko, i grzecznie, i wszystko inne.
— Aha! — rzucił ze zrozumieniem poczciwy jegomość.
— Kiedy wypada przyjść? Popołudniu — nie za blisko obiadu? Czy wieczorem? Albo może w niedzielę?
— Poradzę panu — zdecydował nareszcie bibljotekarz, rozjaśniając twarz. — Zatelefonuj pan poprostu i zapytaj.
— Dobrze. Dziękuję. Zrobię tak — odrzekł Martin, ładując książki pod pachę i zabierając się do odejścia. Zawrócił jednak i spytał jeszcze: — Hm, psze pana, jeśli się mówi do młodej damy, no przypuśćmy, panny Lizzie Smith, to zwracać się należy: „Panno Lizzie“, czy „panno Smith“?
— Wyłącznie „panno Smith“ — zdecydował bezapelacyjnie bibljotekarz. — Niech pan zawsze mówi „panno Smith“, dopóki znajomość nie stanie się zażyła.
W ten oto sposób rozwiązał Martin Eden swój zawiły problemat.
— Proszę przyjść, kiedy pan zechce; zawsze popołudniu jestem w domu — brzmiała telefoniczna odpowiedź Ruth na jego nieśmiałe pytanie, — kiedy odnieść można pożyczone książki.
Ruth otworzyła mu sama i kobiecym wzrokiem dostrzegła natychmiast staranność zaprasowanego garnituru i jakąś ogólną, nieuchwytną, choć istotną zmianę w całej powierzchowności. Zastanowił ją też wyraz twarzy Martina. Jakaś nieodparta potęga kryła się w tem wspaniałem zdrowiu męskiem, co promieniowało ku dziewczynie i otaczało ją falami mocy. Znowu poczuła ostre pragnienie przytulenia się ku niemu, ogrzania, przylgnięcia i raz jeszcze zdziwiła ją niezwykłość wrażeń, wywołanych jego obecnością. On zaś odnalazł znowu zawrotną rozkosz lekkiego dotknięcia ręki przy powitaniu. Różnili się tem tylko, iż oczy Ruth zimne były i opanowane, twarz zaś chłopaka spłonęła rumieńcem aż po kędziory włosów. Szedł za panienką dawnym rozkołysanym krokiem i niezdarnie manewrował ramionami.
W salonie poczuł się nieco pewniej, pewniej nawet, niż był przypuszczał. Pomogła mu w tem Ruth, z pełną wdzięku dobrocią, za którą pokochał ją jeszcze szaleniej. Rozmawiali z początku o zwróconych przez Martina książkach, o Swinburnie, którym się zachwycał i Browningu, którego nie rozumiał. Panna przechodziła nieznacznie z tematu na temat, rozważając tymczasem, w jaki sposób mogłaby pomóc chłopakowi. Myślała o tem często od dnia pierwszego spotkania; pragnęła tego szczerze, czuła dla Martina jakąś niezrozumiałą tkliwość, serdeczne współczucie, nie poniżające bynajmniej, lecz jak gdyby z głębokich pokładów macierzyńskiego instynktu kobiety wyrosłe. Współczucie to nie mogło być zwykłą, upokarzającą litością, gdyż ten, kto je wywołał, był tak bardzo, tak wspaniale męski, że budził w samej Ruth drżenie dziewczęcej trwogi, kazał tętnu bić szybciej, a marzeniu snuć się zuchwale i niepokojąco. Wstawał raz jeszcze dobrze znany urok tej męskiej szyi i słodką zdała się myśl, że objąć ją można ciepłemi ramionami. Pomysł był dziwaczny, lecz Ruth poczynała oswajać się z nim powoli. Ani przez chwilę jednak nie przychodziło jej na myśl, że tak właśnie objawiać się może nowonarodzona miłość. Nie śniło się nawet panience, że to, co odczuwała, już jest miłością. Przypuszczała, że jest to zainteresowanie niezwykłym typem człowieka, posiadającego tak różnorodne, ciekawe a niewyzyskane możliwości. Gotowa była nawet uwierzyć, że to, co czuje, jest raczej filantropją.
Ruth nie rozumiała, że pragnie tego mężczyzny. On jednak rozumiał dobrze, że kocha dziewczynę i pragnie jej tak bardzo, jak nigdy niczego nie pragnął w życiu. Od chwili spotkania Ruth złote wrota bajecznego kraju poezji otworzyły się przed nim naoścież. Dawniej kochał poezję za jej piękno — dzisiaj, kobieta dała mu zrozumienie głębsze, niż wszelkie starania Bullfincha, lub Gaylleysa. Jeszcze przed tygodniem nie byłby nawet przelotnej myśli poświęcił słowom poety: „Bogów kochanek szalony życie dał za pocałunek“. Teraz słowa te trwały ciągle obecne w jego mózgu. Podziwiał ich prawdę cudowną; patrząc na Ruth, wiedział z niewątpliwą pewnością, że za jeden pocałunek umarłby szczęśliwy. Czuł się sam owym „bogów kochankiem“ i dumny był do szaleństwa z tego najzaszczytniejszego tytułu ziemi. Nareszcie pojął treść życia, nareszcie wie poco istnieje!
W miarę słuchania i patrzenia myśli chłopaka stawały się coraz zuchwalsze. Przeżywał znowu dziką rozkosz dotknięcia ręki przy powitaniu i tęsknił do powrotu tej chwili. Podpełzał oczyma do warg dziewczęcych i łaknął ich zgłodniały. Nic brutalnego, ani ziemskiego nie czaiło się jednak w tem pragnieniu. Niewysłowioną rozkosz sprawiało picie wzrokiem każdego ruchu, każdego wyrazu jej ust, gdy wymawiała słowa. Zresztą, nie były to zwykłe wargi człowiecze. Istota ich nie zawierała nic cielesnego. Były wargami czystego ducha i nie można było pragnąć ich tak, jak pragnie się warg kobiety. Martin czuł, że mógłby je całować własnemi cielesnemi ustami, lecz czyniłby to z trwożnem i żarliwem nabożeństwem, z jakiem całuje się kraj szaty Boga. Nie zdawał sobie sprawy z przewartościowania wartości, które zaszło w nim samym i nie przypuszczał, iż światło, co lśniło w jego oczach, wpatrzonych w Ruth, jest tym samym płomieniem, który żyje w każdych źrenicach męskich, kiedy ogarnie je miłość. Nie wiedział, jak bardzo oczy jego gorące były i męskie, ani się domyślał, że budziły i rozniecały wzruszenie kobiety. Przezroczysta dziewiczość Ruth egzaltowała i oczyszczała uczucia chłopaka, wodząc je po chłodnych szlakach śródgwiezdnych. Byłby zdumiony, gdyby wiedział, że blask jego oczu słodkiemi falami ogarnia dziewczynę i otula ją ciepłem. Za sprawą tej obcej, lecz rozkosznej inwazji, Ruth mimowoli coraz częściej gubiła wątek myśli i — zdumiona tem, co się działo — chwytała naoślep strzępki porwanej rozmowy. Dotychczas nigdy nie brakło jej słów, przytomność umysłu dopisywała zawsze, to też obecne zamieszanie w myślach i słowach byłoby ją przeraziło, gdyby nie zakładała zgóry, iż Martin Eden jest typem niezwykłym. Przy subtelnej wrażliwości dziewczyny nie było ostatecznie rzeczą dziwną, iż nowy, inny wiatr ze świata młodego przybysza mógł ją zaniepokoić.
Na dnie świadomości panienki leżał wciąż jeszcze nierozwiązany problemat: jak dopomóc Martinowi w jego dążności ku wykształceniu? Kierowała właśnie rozmowę na ten temat, gdy Martin rozpoczął pierwszy.
— Zastanawiam się, czy powinienem prosić panią o pewną radę — wyrecytował i otrzymał natychmiast znak przyjaznej gotowości; serce wezbrało mu wdzięcznością.
— Pamięta pani, jakem tu był poprzednim razem, mówiłem... że nie umiem rozmawiać o książkach i... wogóle... bo nie wiem jak. No, od tej pory przemyślałem całą furę rozmaitych rzeczy. Chodziłem do czytelni, czytałem, ale te książki były najczęściej za mądre dla mojej głowy. Myślę, że możeby tak zacząć od samego początku. Nigdy nie miałem sposobności...
— Jeszczem był tycim, o, bąkiem, jakem już ciężko pracował, a od czasu tej czytelni, kiedy zacząłem czytać nowemi oczyma — i nowe książki także — skapowałem, że dawniej nie tom czytał, co trza było. Wie pani, te tam rozmaite książeczki, co się znajdują w kambuzach albo w portowych szynkach, to całkiem co innego niż książki w takim domu, jak ten. Więc uważa pani, ja przyzwyczajony byłem do tamtej paskudnej bibuły. A jednak wiem — nie dlatego mówię, żebym się chciał chwalić — że naprawdę byłem zawsze inny, niż wszyscy, z którymi żyłem, jak w stadzie. Nie powiadam, żebym był akurat lepszy, niż majtkowie, albo rzeźnicy — byłem kiedyś także i rzeźnikiem, uważa pani — ale tylko mówię, że zawsze lubiałem książki, czytałem wszystko, co w łapy wpadło i... no wogóle... myślałem jakoś inaczej.
— No, teraz dobrnąłem do grontu. Widzi pani, ja nigdy nie byłem w takim domu, jak ten. Kiedy tu przyszedłem tydzień temu, i zobaczyłem to wszystko, i panią, i matkę pani, i braci, i... wogóle Wszystko.... jakby to powiedzieć, no — podobało mi się i kwita. Słyszałem o podobnych rzeczach i nawet czytałem o nich w niektórych książkach, więc kiedym tak popatrzał po całym domu — cóż, książki mówiły szczerą prawdę. Właśnie chcę mówić o tem, że tak bardzo mi się to podobało. Zapragnąłem tego i dzisiaj pragnę. Chcę oddychać takiem powietrzem jakie macie w tym domu, chcę, żeby były książki, obrazy i wszelkie takie piękności; chcę, żeby żyć z ludźmi, co mówią mądrze, pocichu, są czyści i myśli mają czyste. Tam, u mnie, gdzie tłukłem się całe życie, stoi w powietrzu swąd z kuchni i tylko łachmany, kłótnie, sznaps. O tem tylko każden gada. Eh, jakiem zobaczył wtedy, jak pani przeszła przez pokój, żeby pocałować matkę, pomyślałem sobie zaraz, że to jest najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem. A widziałem już przecie życia niemało, i widziałem więcej może, niż niejeden z tych co razem ze mną patrzyli. Lubię patrzeć na życie i chciałbym zobaczyć jeszcze więcej, ale teraz już inne rzeczy niż widziałem dawniej.
— Hm, to jeszcze nie to, o co mi chodzi. No, już powiem odrazu: chciałbym znaleźć drogę do takiego samego życia, jakie jest tu, w tym domu. Tu jest więcej niż wstawa, ciężka orka i paplanina w kółko. A teraz niech mi pani poradzi, co zrobić? Jak się do tego zabrać? skąd zacząć? chcę sobie sam znaleźć drogę, bo, uważa pani, jak przyńdzie do roboty, to ja na to, jak na lato. Inny by już kipnął, a ja nic, furt mogę. Jak już zacznę, to dzień i noc. Byle zacząć. Może pani myśli, że to bardzo głupio, że ja jestem taki śmiały i pytam panią o takie tam swoje kłopoty. Ja wiem, że właśnie pani nie powinienem się pytać. Ale... ja nie mam nikogo, cobym mógł spytać... chyba Artura... Ach tak, naprawdę, powinnem był spytać Artura!... Gdybym był...
Głos zamarł mu w gardle. Całe mocne postanowienie przeprowadzenia tej rozmowy runęło wskutek straszliwego przypuszczenia, że istotnie należało zapytać Artura i, że tak się niechcący ośmieszył. Ruth odpowiedziała nie odrazu. Zbyt zajęta była odcyfrowywaniem zająkliwej, naiwnej, niedołężnej przemowy i łączeniem jej z powagą i prostotą myśli, odzwierciadlonych na twarzy, w którą patrzała. W niczyich oczach nie widziała jeszcze takiej potęgi. Oto człowiek, który dokonać może wielkich rzeczy. Zapowiedź czytała już na jego twarzy. Trudno to jednak było pogodzić z mizernem niedołęstwem wypowiadanych myśli. Poza tem umysł Ruth był sam przez się tak żywy i skomplikowany, że nie umiała oceniać należycie prostoty. Mimo to, schwytała znamiona siły poprzez potykania się umysłu, szukającego omackiem własnej prawdy. Zdawało się, że to olbrzym, co rwie i targa wiążące go pęta. Kiedy wreszcie poczęła mówić, twarzyczkę jej opromieniała głęboka życzliwość.
— Pan sam rozumie, że przedewszystkiem potrzebne jest wykształcenie. Właściwie należałoby się cofnąć i skończyć szkołę początkową, potem pójść do średniej, a następnie na uniwersytet.
— Ależ nato potrzeba pieniędzy! — przerwał.
— Ach, prawda — zawołała — nie wzięłam tego pod uwagę! Ale... wreszcie... czy nie ma pan rodziny, która mogłaby nieco dopomóc? Potrząsnął głową.
— Ojciec mój i matka umarli; mam dwie siostry. Jedna zamężna, druga wkrótce wyjdzie zamąż. Pozatem mam całą furę braci, no, ale ci nigdy nikomu nie pomagali. Powędrowali gdzieś w świat, szukając wielkiego losu. Najstarszy zginął w Indjach. Dwóch jest teraz w Południowej Afryce, jeden poluje na wieloryby, a inny znów pracuje w cyrku. Pracuje na trapezie, uważa pani. Zdaje mi się, że jestem zupełnie do nich podobny. Byłem na własnym garnuszku już jako jedenastoletni bąk, bo właśnie matka umarła. Już chyba sam będę się uczył, żebym tylko wiedział skąd zacząć...
— Przypuszczam, że najpilniejszą rzeczą jest staranne przejrzenie podręcznika gramatyki; pański sposób wyrażania się jest — chciała powiedzieć „okropny“, ale złagodziła natychmiast — jest niezbyt prawidłowy.
Chłopak zaczerwienił się i spocił.
— Ja wiem, że mówię okropnie, i pewnie pani nie wszystko rozumie, ale, cóż robić, są to jedyne słowa, które umiem wymówić. We łbie mam pełno innych słów, nazbieranych z książek, ale nie wiem, jak je wymówić i jak użyć, więc już wolę siedzieć cicho...
— Nie o treść mi chodzi, tylko o sposób wyrażania się. Czy mogę być szczera? Nie chciałabym zrobić panu przykrości...
— Ależ nie, nie — zawołał chłopak, błogosławiąc w głębi duszy jej dobroć. — Walić to walić. I tak muszę się dowiedzieć, to już wolę od pani, niż od kogo innego.
— Dobrze więc, zaczynam. Mówi pan[4]: „Ja przyszłem“, zamiast „ja przyszedłem“; używa pan „ja wzionem“, zamiast „wziąłem“; „trza“ zamiast „trzeba“; „każden“ zamiast „każdy“. A pozatem te rozmaite „urżnąć“, „sznaps“, „flota“, „gęba“, „fura“... wreszcie, mój Boże, pocóż mam wyliczać w tej chwili wszystkie błędy?... Dość, że potrzebuje pan podręcznika gramatyki. Proszę poczekać, zaraz przyniosę egzemplarz i pokażę panu, jak należy uczyć się mówić.
Panienka wstała, Martinowi zaś przypomniał się pewien szczegół z podręcznika dobrego wychowania, to też wstał niezgrabnie a pośpiesznie, rozważając, czy postępuje tak właśnie jak należy, i jednocześnie lękając się, iż Ruth zrozumie to jako zamiar odejścia.
— Ale, ale, panie Eden — zawołała już ode drzwi panienka — co znaczy „wstawa“? Użył pan raz tego słowa...
— O, wstawa — zaśmiał się chłopak, — to po naszemu znaczy wódka, piwo, wszystko, czem się pani może upić.
— I jeszcze jedno — uśmiechnęła się przez ramię, nie należy używać wyrazu „pani“ w znaczeniu ogólnem, nie osobistem. „Pani“ jest zwróceniem się do danej osoby, a przypuszczam, że w tym wypadku nie miał pan mnie na myśli...
— Jakoś nie rozumiem...
— Jakże, proszę posłuchać, powiedział pan ni mniej ni więcej: „Wódka, piwo, wszystko, czem się pani może upić“. Więc to ja mam się upić? czy tak?
— Ano każdy; pani, rozumie się, też.
— Rzecz prosta — uśmiechnęła się panienka. — Ale byłoby ładniej nie łączyć mnie z tym tematem i powiedzieć poprostu: wszystko czem można się upić. Czyż nie brzmi to lepiej?
Wróciwszy z podręcznikiem gramatyki, Ruth przysunęła swój fotel do fotela Martina (zastanawiał się przez sekundę, cźy nie należałoby jej dopomóc) i usiadła tuż przy nim. Przerzucała stronice książki, a głowy obojga mimowoli pochyliły się ku sobie. Chłopak całym wysiłkiem próbował skupić uwagę na rozdziałach, które wskazywała Ruth, lecz zbyt pochłonięty był rozkoszną jej bliskością. Zato, kiedy zaczęła systematyczny wykład o czasownikach i ich odmienianiu — Martin zkolei zapomniał o panience. Nigdy nie słyszał o podobnych rzeczach i odrazu oczarowany został zetknięciem z tajemnicą budowy języka. Pochylił się nad książką i nagle policzkiem dotknął włosów dziewczyny. Raz tylko jeden zdarzyło mu się zemdleć w życiu, lecz teraz pewien był, że zemdleje po raz drugi. Oddychał z trudnością, a serce pędziło wzburzoną krew ku gardłu, targało i dławiło. Nigdy jeszcze Ruth nie wydała mu się bardziej osiągalna. Na jedną jedyną chwilę legł most ponad dzielącą ich otchłanią. Nie zmieniło to przecież czystej wzniosłości uczucia. Ukochana kobieta nie zniżyła się bynajmniej, lecz on to, Martin, w podobłocznym locie znalazł się na Jej wyżynach. Szacunek dla Ruth stał

się w owej chwili niby cześć religijna, niby żarliwa a nabożna trwoga. Chłopak dostąpił łaski ujrzenia miejsca Świętego Świętych. Zwolna i bezszelestnie odsunął głowę od niewysłowionego dotknięcia. Dotknięcia, — o którem Ona nic nie wiedziała.
Rozdział VIII

Minęło kilka tygodni. Martin Eden studjował gramatykę, przeglądał książki o dobrem wychowaniu i czytał żarłocznie wszystko, co zdołało przykuć jego wyobraźnię. O dawnem swem otoczeniu nie wiedział nic. Dziewczęta z Klubu Lotosu pytały, co się stało z najlepszym tancerzem, nie dawały spokoju Jimowi, chłopcy zaś, boksujący się na boisku Rileya, radowali się pocichu, że ubył najniebezpieczniejszy współzawodnik.
Martin tymczasem znalazł nowy skarb w sezamie-bibljotece. Tak, jak gramatyka ukazała mu tajniki budowy języka, ukryte wiązadła jego kośćca, tak nowoznalezione dziełko odkryło tajemnicę budowy wiersza. Zaczął natychmiast studjować metrykę, dokopując się do „jak“ i „dlaczego“ piękna, kochanego dotychczas nieświadomie. Inne dzieło współczesne, na które trafił, traktowało poezje jako sztukę wcielającą najwyższe wartości człowieczeństwa; twierdzenie to ilustrowane było cytatami z dzieł najznakomitszych pisarzy. Żadna powieść nie roznamiętniła Martina do tego stopnia, co te dwie książki. Jego świeży umysł, nie obciążany przez lat dwadzieścia, a podniecony teraz dojrzałością pragnienia, wpijał się we wszystko, czego dosięgnąć zdołał, z iście męską zaciekłością, niespotykaną u młodzieży, studjującej normalnie.
Gdy obecnie Martin oglądał się wstecz z poziomu już osiągniętego, świat dawniej znany — świat mórz dalekich, obcych krajów, okrętów, marynarzy i kobiet-harpij — wydawał mu się małym i nędznym światkiem. Łączył się teraz ze światem nowym i w połączeniu tem rozszerzał. Martin, szukający uparcie jedności, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znajdował między obu światami punkty styczne. Równocześnie zaś wzniosłość myśli i piękno uczuć, promieniejące z książek, wierzyć mu kazały, że tam wysoko, gdzie jest Ruth i jej rodzina, mężczyźni i kobiety żyją wyłącznie wzniosłością i pięknem. Tu, w dole, gdzie istniał on i jemu podobni, wszystko jest nieczyste i nieszlachetne. Martin pragnął czemprędzej strząsnąć ze siebie proch ziemi i wznieść się do jasnych wyżyn, gdzie w ciszy i pięknie królują władcy świata. Całe jego dzieciństwo i młodość pełne były dziwnego niepokoju. Nim spotkał Ruth, sam nie wiedział, czego pragnął, lecz jedno wiedział napewno: że pragnął zawsze. Teraz niepokój stał się ostry, bolesny i nieznośny, lecz zato Martin wiedział nareszcie jasno i zdecydowanie, że tem, co musi posiąść, jest piękno, rozum i miłość.
W ciągu kilku tygodni widział Ruth ze sześć razy i każde widzenie stawało się nowem natchnieniem. Panienka pomagała mu w angielskim, poprawiała zaniedbaną wymowę i, wreszcie, zachęciła do rozpoczęcia nauki arytmetyki. Pogawędki jednak nie były w całości poświęcone początkom nauki. Martin znał zbyt wielkie połacie życia i zbyt był dojrzały, aby zadowolnić się li tylko sferą pierwiastków kwadratowych, odcinków geometrycznych, rozbiorów i konjugacyj. Niejednokrotnie więc rozmowa schodziła na temat ostatnio przeczytanego wiersza, niedawno przestudjowanego poety. Kiedy zaś Ruth sama czytała Martinowi ulubione urywki, szczęście wznosiło go na zawrotne wyżyny niewymownej rozkoszy. Nigdy nie słyszał był nic podobnego do głosu tej dziewczyny. Najlżejsza intonacja upajała młodą miłość chłopaka, i drżał przy każdem słowie. Brzmienie tego głosu, spokój, śpiewna modulacja, miękkość, bogactwo — były wytworem wysokiej kultury i szlachetności duszy. Martin, słuchając, myślał czasem o ostrych pokrzykach kobiet plemion barbarzyńskich i mniej dzikich, lecz równie niemiłych a przenikliwych głosach robotnic z jego otoczenia. Wtedy pracować poczynała wyobraźnia, stawiając przed oczy długi szereg znanych niegdyś kobiet, które przez kontrast zwiększały chwałę jasnej Ruth. Zachwyt chłopaka podniecała jeszcze świadomość, że dusza dziewczyny głęboko pojmuje czytane słowa i upaja się pięknem ich treści. Ruth czytywała mu urywki z „Królewny“, i nieraz widział łzy w jej oczach, tak wrażliwa była natura dziewczęca. W takich chwilach własne przeżycia porywały i podnosiły Martina, aż do boskiego nieomal upojenia, i patrząc w oczy dziewicze, patrzał w twarz samemu życiu i zdobywał najgłębsze jego prawdy. Zczasem, rozumiejąc, jakich dosięgał wyżyn najwyszukańszej, przeczulonej uczuciowości, pojmował, że to właśnie jest miłością, i że miłość jest rzeczą największą na świecie. Wtedy skupiony, powracał do zaułków pamięci, badając minione dreszcze. Upojenie winem, pieszczoty kobiet, brutalna gra zmysłów, zadawane i odbierane w męskich zapasach ciosy — wszystko stawało się niskie, cielesne i niegodne w porównaniu z poznanym teraz jasnym ogniem.
Dla Ruth tymczasem to, co działo się w niej i obok niej, nie było równie zrozumiałe i ważne. Nie posiadała doświadczenia w sprawach sercowych. Jedyne pojęcia jej o miłości pochodziły z książek, gdzie żywe fakty dni powszednich zmienia fantazja w piękne, lecz nieprawdopodobne bajki.
Nie przypuszczała nawet, że prostacki marynarz zdołał wedrzeć się do jej serca i obudzić tam zadatki potężnych sił, które zczasem wybuchnąć mogą i przeszyć jestestwo jej falami ognia. Nie znała prawdziwego żaru miłości. Pojęcia Ruth o uczuciu były czysto teoretyczne. Wyobrażała sobie miłość, niby polotny płomień, spokojny jak słanie się rosy przedrannej, cichy jak poszept wód nietkniętych, chłodny jak aksamitne niebo wiosennej nocy. Wyobrażała sobie miłość niby łagodne uwielbienie, otulające kochaną istotę atmosferą kwiatowej woni, przyćmionych świateł i nieziemskiej ciszy. Nie śniła nawet o wulkanicznej potędze namiętności, obłąkanych porywach, konwulsyjnych zmaganiach, pustyniach zżartych ogniem, popiołach pobojowisk męki.
Nie znała ani własnej mocy, ani potęgi świata; głębiny życia były dla niej tylko morzami złudzeń. Wzajemne przywiązanie małżeńskie ojca i matki stworzyło jej dziewczęcy ideał doskonałości miłosnej, beznamiętnie więc oczekiwała dnia, kiedy bez drżenia i wstrząśnień wstąpi na tę samą słodką i spokojną ścieżkę.
To też Martin Eden wydał się jej dziwaczną nowością, istotą obcą i niezrozumiałą; i wrażenie, jakie obecnością swą wywierał, było siłą rzeczy również dziwaczne, obce, niezrozumiałe. Panienka uważała to za zupełnie logiczne. Równie niezwykłych Wrażeń doznawała, patrząc na dzikie zwierzęta, zamknięte w klatkach, lub sycąc oczy widokiem burzy, gdy wspaniały wybuch siły kosmicznej drżeć każe z trwogi. Ta sama siła kryła się w owym mężczyźnie, co przybył z szerokich przestrzeni, niosąc oddech potężnych wichrów od stron dalekich. Słońce podzwrotnikowe wygładziło bronz jego twarzy, dało wypukłym, sprężystym muskułom pierwotną prężność istnienia.
Znaczony był bliznami obcego, tajemniczego świata brutalnych ludzi i brutalniejszych jeszcze przygód, których najlżejsze prawdopodobieństwa leżały już poza horyzontem jej wzroku. Martin był nieposkromiony, dziki, i próżność kobieca Ruth mimowoli i potajemnie radowała się na myśl, że tak pokornie podszedł do jej rąk. Równocześnie ogarniała ją pospolita chęć oswojenia dzikiego zwierzęcia. Był to impuls nieświadomy, słabszy jednak od żywej ochoty ulepienia tej surowej gliny na obraz i podobieństwo posągu jej ojca, który uważała za najdoskonalszy na świecie. Dziewczęce niedoświadczenie nie pozwoliło pojąć, iż owa siła kosmiczna, promieniejąca od obcego chłopaka, była istotnie najbardziej kosmiczną z pośród sił — była miłością, co kobietę poprzez świat cały pcha w ramiona mężczyzny, co samcom jeleni w pogoni za samicą każe zabijać rywala, naturę całą nieodparcie zmusza do kojarzeń.
Szybki rozwój Martina był dla panienki źródłem zdumienia i zainteresowania. Odkryła w nim skarby nieoczekiwane, zdające się tryskać jak kwiaty z urodzajnej gleby. Czytała mu głośno Browninga i zdumiewała się niejednokrotnie dziwacznym sposobem tłumaczenia miejsc niejasnych. Nie potrafiła, nie znając świata, kobiet i mężczyzn, zrozumieć, iż jego interpretacja była częstokroć znacznie słuszniejsza od jej własnej. Koncepcje Martina wydawały się panience naiwne, chociaż niekiedy rozpłomieniały ją zuchwałym polotem myśli, których siąg ginął w gwiezdnej dali, niedościgły i tylko przejmujący drżeniem w obliczu przeczuwanej po- tęgi.
Czasami Ruth grywała dla Martina — już nie przeciwko niemu, jak kiedyś — chcąc wrażliwość jego doświadczyć i wypróbować zapomocą muzyki, której głębi zresztą sama mierzyć nie umiała. Dusza chłopaka otwierała się ku muzyce, jak kwiat ku słońcu, i szybko przebyć zdołała otchłań dzielącą słyszane dawniej po knajpach i tancbudach „kawałki“ od klasycznych dzieł z repertuaru Ruth. Nie mógł jednak oprzeć się demokratycznemu uwielbie niu dla Wagnera, szczególniej dla uwertury Tannhäusera, po zdobyciu klucza do jej zrozumienia. Uwertura ta stała się uosobieniem jego przeżyć: przeszłość — to motyw „Venusburg“, Ruth zaś i cały nowopoznany świat — to motyw „Chóru Pielgrzymów“. Martin wpadał w ekstazę i wznosił się zwolna aż w widmowe przestworza ślepych zmagań ducha, gdzie Dobro wiedzie ze Złem wiekuistą walkę.
Niekiedy dysputował z Ruth na temat jej określeń muzyki, przyczem niejednokrotnie udawało mu się zachwiać chwilowo pojęciami panienki. Istniało jednak coś, czego nie kwestjonował nigdy: jej własny śpiew. Ruth była cała w swoim śpiewie, Martin więc trwał w niezmiennym zachwycie nad anielskiem brzmieniem przeczystego sopranu. Musiał, chcąc nie chcąc, porównywać go nieustannie z ostrą krzykliwością i nędznym piskiem anemicznych dziewcząt fabrycznych, albo z zachrypłem wyciem przepitych głosów kobiet, stłoczonych w nadmorskich uliczkach miast portowych. Ruth lubiła grać i śpiewać dla Martina. Prawdę powiedziawszy, pierwszy, to raz w życiu miała kogoś, z kim dzielić mogła dowolnie wrażenia muzyczne, plastyczny zaś materjał młodej duszy męskiej tak rozkosznie dawał się kształtować. Ruth bowiem nie wątpiła ani na chwilę, że lepi go według własnej woli. Intencje miała istotnie jak najlepsze, zresztą — dobrze było z nim obcować. Już jej nie trwożył. Pierwszy lęk, spowodowany nowemi odkryciami w samej sobie, rozwiał się był oddawna. Obecnie — nic o tem zresztą nie wiedząc — czuła do Martina jak gdyby pewne prawa. Pozatem, chłopak działał na nią wprost orzeźwiająco. Pracowała usilnie na uniwersytecie, odchodząc więc od zapylonych książek, poddawała się z rozkoszą rzeźwej sile, buchającej od osobowości chłopaka, niby świeży powiew morski. Siła! siła była tem, czego nieświadomie łaknęła dziewczyna, a czem Martin darzył ją szczodrze. Kilka chwil rozmowy, spotkanie u drzwi, wystarczało nieraz dla orzeźwienia. Ruth, pożegnawszy Martina, wracała do swoich książek z większym zapałem i zasobem energji.
Tak, Browninga rozumiała niewątpliwie, a jednak nie przychodziło jej na myśl, że niebezpiecznie jest igrać duszą człowieka. W miarę rozwoju zainteresowania jej osobą Martina, chęć ulepienia go po swojemu wzrastała do rozmiarów namiętności.
— Znam niejakiego pana Butlera — odezwała się pewnego popołudnia, kiedy wyczerpali tematy gramatyki, arytmetyki i poezji. — Nie miał żadnych ułatwień ani przywilejów w życiu. Ojciec jego był kasjerem w banku, zachorował na suchoty i, przemęczywszy się lat kilka, umarł w Arizonie. Pan Butler — Charles Butler — został sam jeden na świecie. Nie miał krewnych w Kalifornji, ojciec jego bowiem pochodził z Australji. Młody Butler Zaczął od pracy w drukarni — wspomina o tem bardzo często — i zarabiał wtedy tylko trzy dolary tygodniowo. Dzisiejsze jego dochody wynoszą co najmniej ze trzydzieści tysięcy rocznie. Jakże do tego doszedł? Był uczciwy, pracowity i oszczędny. Odmawiał sobie wszelkich przyjemności, wiekowi właściwych. Uważał za punkt honoru odłożyć tyle a tyle tygodniowo, niezależnie od prywacji, na jakie się narażał. Rzecz prosta, wkrótce zarabiać począł więcej i, w miarę wzrostu zarobku, zwiększał oszczędności.
W dzień pracował, wieczorami uczęszczał na kursy. Zawsze przezornie myślał o przyszłości. Po pewnym czasie mógł już słuchać wykładów na wyższych kursach wieczornych. Mając lat siedemnaście, zarabiał doskonale jako zecer. Ambicją sięgał jednak wyżej. Pragnął karjery, nie kawałka chleba. Z radością poświęcał teraźniejszość dla przyszłości. Zadecydował skończyć prawo, tymczasem zaś wstąpił do biura mego ojca jako chłopak na posyłki, zarabiając — pomyśl pan tylko — cztery dolary na tydzień. Nauczył się już jednak oszczędności, więc i z tych czterech dolarów potrafił cośniecoś odłożyć.
Ruth przerwała, żeby odetchnąć i sprawdzić osiągnięte wrażenie. Twarz Martina wyrażała żywe zaciekawienie młodzieńczemi zmaganiami p. Butlera, niemniej jednak pośród brwi wzbierała zmarszczka protestu.
— Hm, zapewne, zapewne, niewesoło musiało być nieborakowi. Cztery dolary tygodniowo! Jakże to można żyć? No, szyku facet nie zadawał. Ja płacę obecnie pięć dolarów tygodniowo za utrzymanie, a upewniam panią, że niema się czem zachwycać. Tamten musiał żyć jak pies. Pożywienie jego...
— Gotował sobie sam na maszynce naftowej — przerwała panna.
— Pożywienie jego musiało być gorsze niż pożywienie marynarzy najnędzniejszych statków dalekobieżnych, chociaż nie przypuszczałem dotychczas, żeby mogło istnieć coś jeszcze gorszego.
— Ale zato dzisiaj! Niech pan sobie wyobrazi! — zawołała entuzjastycznie. — Co za wspaniały dochód! Dawne braki i wyrzeczenia opłaciły się tysiąckrotnie! Martin spojrzał ostro.
— Ręczę za jedno: — rzekł — pan Butler nie jest dzisiaj ani trochę weselszy, niż dawniej. Tak długo odżywiał się nędznie, że teraz, kiedy nastały jego „lata tłuste“... żołądek ma już do niczego.
Oczy panienki spuściły się pod badawczym a zuchwałym wzrokiem.
— Założyłbym się, że cierpi na katar żołądka — ciągnął wyzywająco Martin.
— Nno taak, — przyznała panienka — ale...
— Założyłbym się — ryzykował dalej Martin — że jest ponury i uroczysty, jak stary puhacz, i nie potrafi zafundować sobie żadnej przyjemności, nawet za całe swoje trzydzieści tysięcy rocznie! Założę się też, że nie jest rad, patrząc, jak bawią się inni. Cóż — nie mam racji?
Skinęła główką, ale wytłumaczyła śpiesznie.
— To wyjątkowy typ człowieka. Wesołość nie leży w jego charakterze. Z natury jest poważny i wstrzemięźliwy; zawsze był taki.
— Bardzo wierzę! — triumfował Martin. — Trzy dolary tygodniowe, cztery dolary tygodniowo, pitraszenie na maszynce, odkładanie najpotrzebniejszych groszy, praca cały dzień, nauka całą noc, czyli inaczej mówiąc, orka całą dobę, nigdy zabawy, nigdy odpoczynku i nigdy nawet pragnienia odpoczynku — tak, tak, bardzo wierzę, te trzydzieści tysięcy przyszły grubo za późno!
Chwytna wyobraźnia rozpaliła mu natychmiast przed oczyma tysiące szczegółów tej młodzieńczej egzystencji i jej powolnego rozwoju do wyżyn trzydziestotysiącznego potentata. Całe życie Charles Butlera rozwinęło się niby wizja przed szybkim a zachłannym siągiem myśli.
— Wie pani co, — dodał Martin, — szczerze współczuję panu Butlerowi. Był wtedy za młody, żeby to zrozumieć, ale doprawdy sam siebie ograbił z życia dla owych trzydziestu tysięcy, z których już nawet nie potrafi korzystać. Cóż, trzydzieści tysięcy — ładna sumka, ale nie kupi dziś za nią radości, którą mógłby mieć za tamte odłożone cztery centy, kiedy był szczeniakiem. Porcję lodów, bilet na galerkę, albo co...
Takie i temu podobne dziwaczne poglądy Martina gniewały i zdumiewały Ruth, nietylko bowiem nowe były i wręcz przeciwne jej własnym, lecz nadomiar złego kryły ziarnko prawdy, co groziło zatruciem i obaleniem stałości jej ugruntowanych zasad. Gdyby miała lat czternaście, mogłaby się zmienić pod tym wpływem; miała jednak lat dwadzieścia cztery, dużo wrodzonego i wpojonego konserwatyzmu, i wogóle skrystalizowała się już najzupełniej w ramkach stworzonych przez środowisko i wychowanie. Zaprzeczyć się nie da, iż śmiałe poglądy chłopaka mąciły nieco równowagę jej umysłu, chwilowe jednak wstrząśnienia przypisywała egzotyczności Martina, obcości jego osoby i całego życia. Przechodziła nad temi objawami do porządku dziennego, lecz, chociaż poglądy dziwacznego młodzieńca nie znajdowały uznania w oczach panienki — siła jego przekonań, lśnienie oczu, powaga skupionej twarzy wzruszały i pociągały. Nie przychodziło jej przecież na myśl, że ten obcy mężczyzna, co wyszedł z poza linji znanego jej horyzontu, przerastał cały otaczający ją świat głębią i szczerością poglądów. Sama Ruth nie wybiegała myślą poza ów horyzont, właściwością jednak umysłów ciasnych jest przypisywanie ciasnoty wyłącznie drugim. Ruth więc stwierdzała pocichu, że jej poglądy szersze są od sądów Martina, a wszelka ich wzajemna niezgodność świadczy tylko na jego niekorzyść, marzyła nawet o rozszerzeniu jego światopoglądu aż do ram własnego.
— Nie skończyłam jeszcze swego opowiadania — mówiła dalej — pan Butler pracował tak dobrze, iż ojciec uznał go za najlepszego chłopca na posyłki, jakiego kiedykolwiek posiadał. Zawsze pierwszy do roboty, nie spóźniał się nigdy, przychodził nawet do biura o parę minut za wcześnie. Pomimo to, potrafił oszczędzać czas. Każdą wolną chwilę poświęcał nauce: uczył się buchalterji, stenografji i pisania na maszynie, wzamian za co dyktował po nocach ćwiczenia jakiemuś pisarzowi sądowemu, który potrzebował praktyki. Wkrótce został urzędnikiem, i to urzędnikiem wprost nieocenionym. Ojciec chwalił go bardzo i twierdził, że zajdzie wysoko. Ojciec to właśnie poradził mu, żeby kończył prawo. Jak tylko powrócił do biura, ojciec zrobił go swoim pomocnikiem. Tak, pan Butler jest wielkim człowiekiem! Kilkakrotnie już odmawiał przyjęcia godności senatora Stanów Zjednoczonych. Ojciec twierdzi, iż, gdyby tylko zechciał, przy każdym nowym wakansie śmiało mógłby zostać sędzią Sądu Najwyższego. Takie życie powinno być wzorem dla każdego. Przykład to jasny, iż praca i silna wola wydźwignąć może człowieka ponad jego środowisko.
— Tak, pan Butler jest istotnie dzielnym człowiekiem — przyznał szczerze Martin. Nie mógł jednak opędzić się upartemu wrażeniu, że w opowiadaniu Ruth kryło się coś sprzecznego z poczuciem piękna i ceny życia. Nie mógł znaleźć godnej przyczyny, dla której pan Butler znosił trudy i wyrzeczenia. Gdyby to był robił z miłości dla kobiety, z tęsknoty do piękna — o tak, Martin zrozumiałby doskonale. Kochanek bogów oddaje wszystko za jeden pocałunek, lecz nigdy za trzydzieści tysięcy rocznego dochodu. Nie podobała się Martinowi karjera pana Butlera. Koniec końców było w niej coś niskiego. Pewnie, trzydzieści tysięcy rocznie nie jest sumą do pogardzenia, lecz katar żołądka i niemożność cieszenia się prostem, żywem szczęściem ludzkiem odzierały ten dochód książęcy z całej jego wartości.
Martin próbował tłumaczyć to panience, lecz tylko oburzył ją i przekonał ostatecznie, iż gruntowna naprawa jego osoby jest nieodzowna. Ruth posiadała szczególną, choć tak pospolitą ciasnotę umysłu, która wierzyć każe, iż tylko własne przekonania, upodobania, zamiary dobre są i wartościowe, wszelkie zaś inne stworzenie ludzkie, bytujące na ziemi, rodzi się już w błędzie i nędzy. Ta sama ciasnota kazała swego czasu prawowiernemu żydowi dziękować Bogu, że go nie stworzył kobietą; ta sama ciasnota każe misjonarzowi dni dzisiejszych wędrować na krańce ziemi, żeby bliźniemu podstawić swego Boga na miejsce dawnego. Ona też pchała Ruth, by wyrwać Martina z jego ram przyrodzonych

i wtłoczyć w jej własne.
Rozdział IX

Martin Eden wracał z morza do rodzinnej Kalifornji pełen miłosnego pragnienia. Wyczerpawszy swój zapasik pieniężny, najął się był jako majtek na skuner, odpływający na poszukiwanie zaginionego skarbu. Po ośmiu miesiącach daremnych poszukiwań wyspy Salomona stały się smutnemi świadkami zlikwidowania ekspedycji. Załodze wypłacono należność w Australji, i Martin najął się natychmiast na pakeboat, idący w kierunku San-Francisco. Owe osiem miesięcy, spędzone na morzu, zaopatrzyły chłopaka w pieniądze, umożliwiając mu na dobre kilka tygodni spokojne oddanie się studjom.
Martin posiadał chwytny umysł i duże zdolności, ale przedewszystkiem niezmożoną wolę, wspartą jeszcze wielką miłością do Ruth. Podręczniki gramatyki, zabrane na drogę, przewertowane zostały od deski do deski i opanowane najzupełniej przez mózg chciwy a nieznużony. Chłopak mógł już teraz obserwować nieprawidłowości mowy kolegów i czemprędzej poprawiał w myśli chropowatość marynarskich wyrażeń.
Ku wielkiej swej radości zauważył, że wysubtelnił sobie słuch w tym kierunku i wyrobił znaczne poczucie językowe. Błąd raził go jak dysonans, pomimo, iż nieraz słyszał błędy wychodzące z własnych ust. Język nie mógł jeszcze nagiąć się do nowych zasad.
Przeszedłszy porządnie całą gramatykę, Martin zabrał się do słownika i przyswajał sobie dziennie po dwadzieścia nowych wyrazów. Okazało się, że nie jest to bynajmniej łatwe, wobec czego chłopak u steru albo na warcie nie przestawał trenować się w powtarzaniu półgłosem długiej listy nowych słów i określeń. Powtarzał je niezmiennie przed zaśnięciem i czynił wszelkie możliwe wysiłki, żeby opanować prawidłowy sposób wyrażania się. Po pewnym czasie zauważył ze zdumieniem, że mówi czystszą angielszczyzną, niż jego okrętowi zwierzchnicy, a nawet jadący w kabinie gentlemeni-poszukiwacze przygód, którzy finansowali ekspedycję.
Kapitanem był rybiooki Norweg, który jakimś dziwnym sposobem został posiadaczem pełnego wydania dzieł Szekspira i, rzecz prosta, nigdy do nich nie zaglądał. Martin zgodził się prać bieliznę kapitana wzamian za prawo korzystania z książek. Po pewnym czasie tak wżył się w sztuki Szekspira i tyle ulubionych wyjątków zapamiętał prawie bez wysiłku, iż wszystkie sprawy świata otaczającego zdały mu się układać w rytm elżbietańskiej tragedii lub komedji, i nieraz mimo woli formułował własne myśli białym wierszem. Rytm Szekspira nęcił ucho chłopaka, uczył go poznawać i smakować najszlachetniejszą angielszczyznę. Wzamian, co prawda, przyswoił sobie Martin wiele wyrazów archaicznych i przestarzałych.
Osiem miesięcy na morzu dobrze zostały spędzone. Prócz poważnego myślenia i prawidłowego wyrażania nauczył się Martin poznawać samego siebie. Pomimo szczerej skromności, z poczucia własnego nieuctwa wyrosłej, istniała w Martinie pewność posiadanej siły. Widział przepaść, dzielącą go od towarzyszy majtków, był jednak dość inteligentny, żeby zrozumieć, iż dzielą ich raczej możliwości potencjalne niż dokonane czyny. Co on zrobił dotychczas — zrobić mogli również oni, w nim jednak pracowały jakieś inne fermenty i kazały wierzyć, iż więcej posiada niż zrealizował. Wrażliwość Martina dręczyła się nadmiarem piękna, oglądanego po świecie; pragnął podzielić je z Ruth. Postanowił, że opisze jej cząstkę piękna mórz południowych. Instynkt twórczy zapłonął w nim nagle na samą myśl, że istotnie mógłby odtworzyć piękno widzialne nietylko dla Ruth, lecz dla liczniejszych słuchaczy. Wtedy — jak objawienie — w jasności i chwale spłynęła wielka idea.
Będzie pisał! Zostanie jedną ze źrenic, przez które patrzy świat, jednem z uszu, przez które słucha, sercem, którem czuje. Będzie pisał! Wszystko! Poezję i prozę, fantazję i opisy, nawet sztuki, jak Szekspir! Oto droga życia, oto sposób zdobycia Ruth. Pisarze są przecie olbrzymami wśród ludności, a życie ich jest niewątpliwie piękniejsze, niż życie wszelakich panów Butlerów, którzy zarabiają 30 tysięcy dolarów rocznie i o tyle tylko zechcą, mogą otrzymać fotele w Sądzie Najwyższym.
Zrodziwszy się, idea opanowała Martina wszechwładnie, to też podróż do San-Francisco minęła niby sen. Chłopak był pijany nieznaną jakąś potęgą i czuł, że dokonać może, czego zechce. Na falach olbrzymiego, ponurego oceanu posiadł właściwą perspektywę. Po raz pierwszy ujrzał jasno Ruth i jej świat.
Uplastycznił się cały przed oczyma chłopaka, konkretnie, jak rzecz, którą wziąć można w ręce, obracać i oglądać dowoli. Niejedno w tym obcym świecie mgliste było i niejasne, lecz Martin nie patrzył na szczegóły; widział całość i sposób jej opanowania. Pisać! Myśl ta buchała ogniem. Zacznie natychmiast po powrocie! Przedewszystkiem opisze wyprawę poszukiwaczy skarbów. Sprzeda to którejkolwiek z gazet San Francisco. Nie powie Ruth ani słowa. Jakże się ona zdziwi i ucieszy, zobaczywszy jego nazwisko w druku! Rzecz prosta, przy pisaniu będzie można uczyć się dalej. Doba ma przecież dwadzieścia cztery godziny! Martin poczuł się niezwyciężony. Umie pracować! Najmocniejsze mury padną przed nim. Nie ruszy już więcej na morze jako majtek; przez chwilę błysnęła mu przed oczyma jasna wizja parowego jachtu. Są przecie pisarze, posiadający własne jachty. Rzecz prosta, z początku będą trudności. Narazie najzupełniej zadowolni się takim zarobkiem, który pozwoli na dalszą spokojną naukę. Ale zato potem, po pewnym — jakże bardzo nieokreślonym — czasie, kiedy nauczy się wielu rzeczy i przygotuje należycie, tworzyć zacznie dzieła potężne, a imię jego będzie na ustach tysięcy. Lecz cenniejsze ponad wszystko — o, nieskończenie cenniejsze — będzie to, że sam stanie się godny Ruth. Sława nie była rzeczą do pogardzenia, to prawda, ale przecie przez Ruth i tylko dla Ruth zrodził się jego sen o potędze. Nie był poszukiwaczem sławy i kar jery. Był tylko jednym z szalonych kochanków Boga samego.
Przybywszy do Oakland z okrągłą sumką w kieszeni, Martin wynajął swoją dawną izdebkę u Bernarda Higginbothama i zasiadł do pracy. Nie zawiadomił nawet Ruth o przyjeździe. Chciał pójść w odwiedziny dopiero po skończeniu opowiadania o poszukiwaczach skarbu. Nie było mu trudno powstrzymać się od widzenia panienki, gdyż paliła go gorączka twórcza. Zresztą ta właśnie praca zbliżała go ku Niej. Nie wiedział dobrze, jakiej właściwie wielkości opowiadanie pisać należało, wpadł więc na pomysł policzenia ilości słów w dwukolumnowej nowelce niedzielnego dodatku do Przeglądu San Francisco i tem się kierował. Po trzech dniach pracy w pocie czoła — opowiadanie było skończone. Ale kiedy Martin przepisał je starannie dużem pismem, żeby ułatwić czytanie — dowiedział się z podręcznika stylistyki, wziętego właśnie z bibljoteki, że istnieją takie rzeczy, jak paragrafy, odnośniki, cytaty i t. d. Dotychczas nie myślał o podobnych rzeczach, lecz teraz bez wahania rozpoczął pracę na nowo, sprawdzając każdy szczegół według podręcznika i zdobywając w przeciągu jednego dnia więcej wiadomości o prawidłach pisania, niż przeciętny uczniak przez rok cały.
Przepisawszy opowiadanie powtórnie i starannie zwinąwszy arkusze w rulon, Martin przypadkowo natrafił w jakiejś gazecie na zbiór przykazań dla początkujących literatów i zapoznał się z żelaznem prawem niezwijania rękopisów w rulony, oraz konieczności pisania po jednej stronie kartki.
Złamał był oba przykazania! Ale zato dowiedział się również, że pierwszorzędne pisma płacą najmniej 10 dolarów za kolumnę. Wobec tego, po raz trzeci przepisując rękopis, pocieszał się mnożeniem dziesięciu kolumn przez dziesięć dolarów. Rezultat pozostawał niezmienny — sto dolarów — i Martin zdecydował, że lepiej być pisarzem, niż marynarzem. Gdyby nie te nieszczęsne błędy — byłby napisał opowiadanie w przeciągu trzech dni. Trzy dni — sto dolarów. Na morzu trzebaby na to pracować ze trzy miesiące, a może i więcej. Trzeba chyba być warjatem, żeby się puszczać na morze, kiedy można pisać — zakonkludował: A przecież zarobek sam w sobie nic dla Martina nie znaczył. Wartość pieniędzy polegała jedynie na swobodzie ruchów, estetyce otoczenia i wyglądu, to jest na tem wszystkiem, co przyśpiesza zbliżenie do smukłej, bladej panienki, która życie całe zwróciła ku sobie i obdarzyła natchnieniem.
Dużą, płaską kopertę z rękopisem zaadresował do redaktora Przeglądu San Francisco. Pewien był, że pisma drukują natychmiast każdy przyjęty utwór, to też, wysławszy rękopis pewnego piątku, spodziewał się, że już w nadchodzącą niedzielę będzie wydrukowany. Wyobrażał sobie, jakiby to był śliczny sposób zawiadomienia Ruth o powrocie. W niedzielę popołudniu możnaby pójść z wizytą. Tymczasem zajął go nowy pomysł: Napisze powiastkę, pełną przygód, i poszle do „Towarzystwa młodzieży”. Poszedł natychmiast do czytelni i przejrzał parę zeszytów tego czasopisma[5]. Powiastka szła zwykle przez jakieś 5 numerów, licząc około 3-ch tysięcy słów w numerze. Znalazł jednak kilka dłuższych, ciągnących się przez siedem numerów. Zdecydował, że taką właśnie napisze.
Swego czasu uczestniczył był na wodach arktycznych w wyprawie na wieloryby, która trwać miała trzy lata, a skończyła się rozbiciem okrętu po upływie pół roku. Martin, mając wyobraźnię bujną, niekiedy nawet wybujałą, posiadał równocześnie zamiłowanie do realizmu, pchające go do pisania o tem tylko, co znał i widział. Polowanie na wieloryby znał doskonale, a do realnego materjału dodać zamierzał urojone przygody dwóch młodych chłopców, którzy zostać mieli bohaterami powiastki. W sobotę wieczorem Martin zdecydował, że robota nie będzie trudna. Tegoż wieczoru wykończył jeden rozdział.
Pisząc, wyobrażał sobie ze złośliwą radością minę kochanego szwagra, który jutro otworzy numer „Przeglądu“ i znajdzie opowiadanie o poszukiwaczach skarbu. W niedzielę zerwał się raniutko i pobiegł do drzwi frontowych, przerzucając nerwowo paczkę złożonych na progu gazet. Przejrzał numer raz i drugi, poczem zwinął starannie i położył zpowrotem. Rad był, że nikomu nie wspomniał o posłaniu noweli. Po chwili zdecydował, że widocznie fałszywie wyobrażał sobie szybkość, z jaką rękopisy dostają się do druku. Zresztą, opowiadanie o poszukiwaczach skarbu nie było aktualne i może redaktor zechce porozumieć się listownie, zanim wydrukuje.
Po śniadaniu zasiadł Martin znowu do pracy. Wyrazy same nasuwały mu się pod pióro, często jednak przerywać musiał pisanie, żeby zajrzeć do słownika lub podręcznika stylistyki. Podczas przerw kilkakrotnie odczytywał każdy napisany rozdział i pocieszał się, że jeśli nawet nie stworzy dzieł potężnych, które czuł w duszy, to w każdym razie nauczy się wyrażać swe myśli... Pracował, póki się nie ściemniło, potem pobiegł do czytelni, gdzie przeglądał miesięczniki i tygodniki. Wyszedł dopiero kiedy zamykano, czyli o dziesiątej wieczorem. W ten sam sposób spędził cały tydzień. Codziennie pisał ze trzy tysiące słów i co wieczór przeglądał czasopisma, studjując uważnie nowele, artykuły i wiersze, które redakcje uważały za godne umieszczenia. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: to, czego potrafili dokonać ci niezliczeni drukowani autorzy, — on potrafi również; jeśli zaś będzie miał więcej czasu, dokona tego, czego tamci nie potrafili! Martin zachwycony był niezmiernie, przeczytawszy w „Nowinach Literackich“ rozdział o honorarjach autorskich! Nie dlatego nawet, że Rudyard Kiplig bierze po dolarze za słowo, lecz dlatego, że minimalna zapłata w pierwszorzędnych pismach wynosi po 2 centy za słowo. „Towarzysz Młodzieży“ był zapewne pierwszorzędnem pismem, wobec czego owe trzy tysiące słów, napisane w ciągu jednego dnia, dadzą sześćdziesiąt dolarów — dwumiesięczny zarobek marynarza.
W piątek skończył powiastkę — liczyła około dwudziestu jeden tysięcy słów. Po dwa centy słowo — obliczał Martin — cztery tysiące dwieście dolarów; wcale niezły zarobek tygodniowy! Więcej niż kiedykolwiek posiadał. W jaki sposób wydać można podobną sumę? Natrafił na złotą żyłę! Na żyłę niewyczerpaną! Planował, że zakupi mnóstwo najlepszych ubrań, zaprenumeruje jak najwięcej miesięczników i nabędzie wszystkie podręczniki, po które dotychczas biegać musiał do czytelni. Wciąż jednak pozostawała jeszcze ogromna niewydana suma. Dręczyło to Martina, dopóki nie zdecydował, że opłaci służącą Gertrudzie i kupi rower dla Marian.
W sobotę popołudniu wysłał nareszcie ogromny rękopis do „Towarzysza Młodzieży“, naszkicował plan artykułu o połowie pereł i wybrał się złożyć wizytę Ruth. Uprzedził telefonicznie i panienka raczyła wyjść na spotkanie aż do przedpokoju. Dawny, dobrze znany wiew zdrowia i siły powiał od chłopaka i ogarnął ją, jak ciepły wiatr. Zdawał się wdzierać w ciało dziewczęce, krążyć w głębi żył, niby płynny blask, i drżeć kazał od wchłaniania tej obcej potęgi, Martin pokraśniał ciepło, dotykając białej dłoni i patrząc w głębię błękitnych oczu, lecz mocny bronz nie uchronił szyi przed dawną czerwoną pręgą sztywnego kołnierzyka. Panienka zauważyła tę prążkę ze swawolnym półuśmiechem, który jednak znikł odrazu przy spojrzeniu na całość sylwety. Tym razem ubranie istotnie stroiło postać, smuklejszą i jakby wyrzeźbioną. Było to pierwsze ubranie Martina, robione na obstalunek; w dodatku sukienną czapkę zastąpił elegancki miękki kapelusz. Panienka kazała włożyć go na głowę i chwaliła łaskawie zmianę powierzchowności. Dawno już nie czuła się tak szczęśliwa. Zmiana była przecie jej dziełem, to też Ruth pyszniła się i zapalała ochotą dalszego pomagania reformom.
Najradykalniejszą jednak i dla Ruth najmilszą była zmiana w sposobie mówienia. Martin wyrażał się nietylko prawidłowiej, ale znacznie swobodniej, i rozporządzał bez porównania bogatszym słownikiem. Tylko w chwilach podniecenia lub uniesienia powracał do dawnego, chropowatego bąkania i połykania końcówek; niekiedy również przed nowoprzyswojonym wyrazem znać było pewne wahanie. Wraz z łatwością mówienia zjawiła się też większa swoboda i błyskotliwość myśli, co wprost zachwyciło dziewczynę. Teraz dopiero poznała jego swoisty typ humoru, który czynił chłopaka ulubieńcem jego sfery, dotychczas zaś w obecności Ruth przepadał dla braku słów, niemożności wyrażenia. Martin zaczynał powoli oswajać się z nowem otoczeniem i coraz rzadziej czuł się jak intruz. Dowcipkował swobodnie, pociągając Ruth iskrzącą wesołością, lecz ani na chwile nie ośmielając się jej prześcigać.
Opowiedział o wszystkiem, co porabiał dotychczas, i zwierzył się nawet z planów dalszego kształcenia się i zarobkowania piórem. Zaskoczony został niemile brakiem aprobaty ze strony panienki. Nie podzielała jego zapału.
— Widzi pan — oświadczyła szczerze — pisanie jest ostatecznie takiem samem rzemiosłem, jak każde inne. Nie wiem o tem, rzecz prosta, nic konkretnego, podzielam tylko ogólne mniemanie. Nie miałby pan przecież nadziei zostania kowalem bez trzy- lub może nawet pięcioletniej praktyki. Co zaś do literatów, to są oni lepiej płatni, niż kowale, gdyż walczyć muszą z o tyleż większą konkurencją. Niejeden bowiem chciałby pisać... chciałby móc pisać...
— Dlaczegóż przypuszcza pani, że nie mógłbym być specjalnie uzdolniony do twórczości literackiej? — zagadnął, napawając się pocichu brzmieniem wyszukanych słów. Równocześnie bujna wyobraźnia rzuciła mu przed oczy, niby na ekran olbrzymi, całą obecną scenę wraz z otulającą ją atmosferą, obok długiego szeregu scen dawnego życia — surowych, brutalnych, pierwotnych, zwierzęcych.
Bogata, skomplikowana wizja przemknęła z szybkością światła, nie wywołując przerwy w rozmowie, nie mącąc spokojnego toku myśli. Na ekranie fantazji ujrzał siebie i tę słodką a piękną dziewczynę; siedzieli, prowadząc wytworną rozmowę w salonie, oświetlonym falą jasnego blasku, pełnym książek, obrazów, dźwięków — całego bogactwa kultury. Równocześnie wyrastały z pamięci i ześlizgiwały się ku brzegom ekranu sceny wręcz odmienne, a każda natychmiast układała się w obrazy, które on, Martin, wybierać mógł i przesuwać wedle woli.
Poprzez drgające strzępy mgły, poprzez fale siwego tumanu, przeszytego strzałami purpurowych świateł, widział siebie pośród cow-boy’i, chlających gorzałę w trzeciorzędnym szynku; powietrze zakopcone naftową lampką, ciężkie od dzikich przekleństw i pijackich oddechów; karty rżną o stół, szklanki brzęczą i trzaskają. A oto znów kasztel na Susquehannie. Widzi siebie z zaciśniętemi pięściami, nagiego do pasa, w chwili ostatecznej rozprawy z „Czerwonym Liverpoolczykiem“. Oto znów krwawy pokład John Rogersa w ów szary poranek nieudanego buntu; jakiś marynarz w przedśmiertnych spazmach kopie w drzwi głównego luku, rewolwer w ręku kapitana bucha ogniem i dymem, wokoło ludzie o zwierzęcych, wykrzywionych namiętnością twarzach, walą się na ziemię, wypluwając straszliwe przekleństwa... Myśl spłynęła nagle do sceny środkowej, cichej i jasnej w równym blasku miękkich świateł. Oto wpośród ksiąg i obrazów siedzi Ruth; rozmawiają spokojnie; za chwilę wstanie, otworzy długi, lśniący fortepian i zacznie grać. Martin słyszy echo własnych, dobranych, swobodnych słów...
— ...dlaczegóż przypuszcza pani, że nie mógłbym być specjalnie uzdolniony do twórczości literackiej?
— Ależ, niezależnie od tego, jakie ktoś posiada uzdolnienie do kowalstwa — zaśmiała się panienka — nie słyszałam nigdy, żeby został kowalem bez terminowania.
— Więc cóż mi pani radzi? — zapytał Martin. — Proszę tylko nie zapominać, że czuję w sobie niewątpliwe zdolności literackie.... nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wiem napewno, napewno.
— Powinieneś pan zdobyć solidne wykształcenie — brzmiała odpowiedź — niezależnie od tego, czy ostatecznie zostanie pan pisarzem, czy też nie. Gruntowne wykształcenie niezbędne jest dla każdego zawodu; nie może być ono pobieżne, ani fragmentaryczne. Powinien pan systematycznie przejść szkoły.
— Tak — zaczął, ale panienka przerwała, kończąc myśl.
— ...Rozumie się, może pan przytem pisać.
— Zmuszony będę pisać — zauważył chmurnie.
— Dlaczego? — spojrzała zdziwiona. Nie podobał jej się upór, z jakim Martin powracał do raz powziętej myśli.
— Dlatego, że bez pisania nie będzie wogóle szkoły, ani uniwersytetu. Muszę przecież z czegoś żyć, kupować książki, ubranie, no... wogóle... wie pani...
— Ach, zapomniałam, — uśmiechnęła się. — Dlaczegóż nie urodził się pan kapitalistą?!
— Wolę mieć zdrowie i zdolności, — odrzekł, — gwiżdżę na flotę! Zarobię kapitał, jaki zechcę. Ale tamto potrzebne mi jest, żeby dosięgnąć... — Niewiele brakowało, żeby wypalił „pani“, ale pomiarkował się w porę i wyrzekł niezręcznie: „swego celu“.
— Ach, na litość Boską, proszę nie mówić „gwiżdżę na flotę“! Cóż za żargon! Fi donc...
Chłopak zaczerwienił się i wyjąkał: — Racja, zawsze bardzo proszę o każdą uwagę...
— Owszem, z przyjemnością — odrzekła niepewnie panienka. — Pan posiada tak dużo zalet umysłowych, że mimowoli chciałoby się zrobić z pana chodzącą doskonałość...
Chłopak natychmiast stajał jak wosk w jej rękach i zapragnął gorąco, aby zechciała kształtować go według swej woli, ona zaś zapragnęła niemniej gorąco ulepić go na obraz i podobieństwo swego ideału mężczyzny. I kiedy napomknęła, że niestety czasu jest mało, gdyż egzaminy wstępne do szkoły średniej odbędą się już w przyszły poniedziałek Martin z uniesieniem obiecał przystąpić do nich. Potem Ruth grała mu i śpiewała, a chłopak patrzał z głodną tęsknotą w oczach, upojony czarem kobiety, zdumiony i zdumiewający się coraz bardziej, dlaczego niema tu setek wielbicieli, równie

zasłuchanych i roztęsknionych, jak on słuchał i tęsknił.
Rozdział X

Tego wieczora Martin pozostał na obiedzie i, specjalnie dla przyjemności Ruth, postarał się zrobić dobre wrażenie na jej ojcu. Rozmawiali o morzu, jako o fachu, który to temat Martin znał do gruntu. Pan Morse wyraził się później, iż młody Eden ma wcale dobrze w głowie. Martin, starając się unikać dialektu i dobierać najodpowiedniejszych wyrazów, zmuszony był do mówienia powoli, co umożliwiało mu odnajdywanie najcenniejszych myśli. Czuł się znacznie lepiej, niż przy pierwszym obiedzie przed niespełna rokiem, skromność zaś jego i pełne rezerwy ułożenie znalazły uznanie nawet w oczach pani Morse, która nie mogła nie zauważyć postępów chłopaka.
— Ten Eden jest pierwszym mężczyzną, którego raczyła zauważyć Ruth — odezwała się po obiedzie pani do męża. — Dotychczas była niepokojąco obojętna na wszystko, co dotyczyło znajomych młodych ludzi.
— Czy zamierzasz użyć tego młodego marynarza dla rozbudzenia dziewczyny? — zapytał.
— Rzecz prosta, iż nie mam ochoty pomagać jej do pozostania starą panną — brzmiała odpowiedź.— Jeśli ten młody Eden potrafi wzbudzić zainteresowanie Ruth do rodzaju męskiego wogóle, odda nam wcale niezłą przysługę.
— Tak, wcale niezłą — dodał mąż, — przypuśćmy jednak, moja kochana, a wszak wszystko przypuszczać należy, że wzbudzi on zainteresowanie do swojej osoby w szczególności?
— Niepodobieństwo! — zaśmiała się pani. — Ruth jest o trzy lata starsza, a zresztą, ha, ha... nie, wogóle, niepodobieństwo! Nic z tego nie będzie. Już możesz mi zaufać.
W ten to sposób określona została rola Martina, podczas gdy on sam, za namową Artura i Normana, zamyślał o nowej ekstrawagancji. Młodzi Morse wybierali się w niedzielę rano za miasto na rowerach; Martina nie interesowało to bynajmniej, dopóki nie posłyszał, że i Ruth z zapałem uprawia sport kolarski i również wybiera się na przejażdżkę. Martin jeździć nie umiał i nie miał roweru, lecz skoro jeździła Ruth, pozostawało mu tylko nauczyć się również. Wyszedłszy więc od Morsów, wstąpił do sklepu i wydał czterdzieści dolarów na rower. Było to więcej niż wynosił ciężki, całomiesięczny zarobek, i znakomicie zmniejszyło kapitały chłopaka, kiedy jednak dodał sto dolarów, które Otrzyma z „Przeglądu“, do czterech tysięcy dwudziestu dolarów, które w najgorszym razie wypłaci mu „Towarzysz Młodzieży“ — poczuł, iż zmniejsza tylko kłopot, wywołany nadmiarem pieniędzy. Nie zważeł też nato, że próbując wrócić na rowerze do domu, fatalnie zniszczył nowe ubranie. Tegoż wieczoru ze sklepu pana Higginbothama zatelefonował do krawca i obstalował jeszcze jedno ubranie. Potem wniósł pieczołowicie rower po stromych schodkach, czepiających się, jak strażacka drabina, tylnej ściany domostwa i, odsunąwszy łóżko od ściany, stwierdził, że w izdebce zostało akurat tyle miejsca, ile zajmował rower i jego właściciel.
Niedziela poświęcona być miała na przygotowanie do egzaminu, lecz rozpoczęty artykuł o połowie pereł tak był nęcący, że chłopak spędził cały dzień w namiętnej gorączce pracy, rzucając na papier bujne piękno i wzruszenie, płonące w duszy. Faktem, iż „Przegląd“ i tej niedzieli nie wydrukował opowiadania o poszukiwaczach skarbu, nie przejął się bynajmniej. Zbyt silne było napięcie twórcze, zbyt wysoki lot myśli. A nawet, nie reagując na kilkakrotne wołanie, Martin dobrowolnie pozbawił się zawiesistego obiadu, którym imć pan Higginbotham niezmiennie przy świętej niedzieli dekorował swój stół familijny. Dla pana Higginbothama obiad tego rodzaju był wykładnikiem życiowego powodzenia, to też nie zapominał nigdy urozmaicić go płaskiemi kazaniami na temat amerykańskich swobód obywatelskich, co pozwalają każdemu uczciwemu pracownikowi dorabiać się i prosperować: w danym wypadku oznaczało to awansowanie z posługacza sklepowego aż do wyżyn właściciela „Składu produktów spożywczych pod firmą Bernard Higginbotham“, W poniedziałek rano Martin spojrzał żałośnie na niedokończony „Połów pereł“ i wybrał się tramwajem do Oakland na egzamin. Kiedy zaś po kilku dniach przyszedł poinformować się o rezultaty, okazało się, że ściął się ze wszystkiego, prócz gramatyki.
— Pańska znajomość gramatyki jest bez zarzutu — oświadczył prof. Hilton, przyglądając się chłopakowi przez grube szkła — z innych jednak przedmiotów nie umie pan nic, dosłownie nic; ignorancja zaś pańska w dziedzinie historji Stanów Zjednoczonych jest przerażająca; tak, tak, jedyne trafne określenie — przerażająca. Radziłbym panu...
Profesor Hilton przerwał, utkwiwszy w Martina oczy tępe, martwe i nieżyczliwe, jak każda z jego epruwetek lub retort. Piastował godność nauczyciela fizyki w szkole średniej, miał liczną rodzinę, mizerną pensyjkę, oraz szczupły a niezmienny zasób wiadomości, wykutych systemem papugi.
— Tak jest, proszę pana profesora, — odrzekł pokornie Martin, żałując z całego serca, iż na miejscu profesora Hiltona nie siedzi dobry pan z bibljoteki publicznej.
— Radziłbym panu skierować się jeszcze na jakie dwa latka do szkoły początkowej. Żegnam pana.
Martin nie trapił się zbytnio tą przegraną, to też zdziwił go wyraz twarzy Ruth, wyraźnie rozczarowanej na wiadomość o dobrej radzie profesora Hiltona. Rozczarowanie panienki było tak jaskrawe, iż Martin teraz dopiero martwić się począł.
— Widzi pan, miałam rację — odezwała się wreszcie. — Pan umie więcej niż każdy, normalnie wstępujący do szkoły średniej, a jednak nie może pan zdać egzaminu. Dzieje się to dlatego, że wiadomości pana są fragmentaryczne, bezplanowe, nieuporządkowane. Brak panu metody, którą zyskać można jedynie pod kierunkiem doświadczonych nauczycieli. Niezbędne są poważne podstawy. Profesor Hilton ma rację, i ja, będąc na miejscu pana, zaczęłabym uczęszczać do wieczornej szkoły początkowej. W półtora roku mógłby pan przejść kurs dwu lat. Pozatem umożliwiłoby to panu pisanie w dzień, jeśli zaś nie uda się zarabianie piórem, z łatwością znajdzie pan jakąś dzienną posadę.
— Ale, jeżeli dnie będę miał zajęte pracą zarobkową, a wieczory nauką, to kiedy będę widywał ciebie? — było pierwszą myślą Martina, której jednak nie wypowiedział. Zauważył tylko:
— Chodzenie do szkoły doprawdy dobre jest dla dzieci. Nie zwracałbym nato uwagi, gdybym wiedział, że mi się naprawdę opłaci. Nie przypuszczam jednak. Sam nauczę się znacznie prędzej, niż mogą uczyć mnie inni. Byłaby to tylko strata czasu... — Pomyślał o Ruth i o pragnieniu zdobycia Jej, — a mnie nie wolno marnować ani chwili. Ach, nie mam ich przecie zbyt wiele!
— Ależ potrzeba tylu pomocy naukowych! — Panienka spojrzała ślicznie, i Martin poczuł, że byłby bydlęciem, gdyby jeszcze ośmielił się protestować. — Fizyka, chemja, jakże pan to przejdzie bez laboratorjum? Studjowanie algiebry i geometrji bez pomocy fachowca jest sprawą wprost beznadziejną. Potrzebni są panu rutynowani nauczyciele, specjaliści w sztuce udzielania wiedzy.
Chłopak milczał przez chwilę, szukając w myśli najskromniejszych słów nato, co chciał wyrazić.
— Niech pani, broń Boże, nie myśli, że jestem zarozumiały. O bynajmniej! Nie wiem sam, jak mam powiedzieć... Czuję z całą pewnością, że jestem urodzonym samoukiem. Umiem się uczyć sam i tak mi łatwo, jak kaczce na wodzie. Widziała pani jak poszło z gramatyką. Przeszedłem też wiele innych rzeczy... Nie wie pani nawet, jak bardzo wiele! A przecież dopiero ruszyłem od startu. Proszę poczekać aż chwycę — zawahał się i sprawdził w myśli sposób wymawiania, zanim dokończył — tempo. Zaczynam dopiero rozumieć sens wielu rzeczy, zaczynam wywąchiwać sytuację.
— Jakże można mówić „wywąchiwać“! — przerwała panienka.
— No, łapać linję danej rzeczy — objaśnił pośpiesznie.
— To również nie jest prawidłowe wyrażenie, — zaprotestowała.
Chłopak spróbował raz jeszcze.
— Chodzi mi o to, że zaczynam orjentować się w nowym dla siebie terenie.
Tym razem panienka przemilczała z litości, Martin zaś ciągnął dalej.
— Gmach wiedzy wydaje mi się, jak wielkie biuro informacyjne. Wchodząc do bibljoteki publicznej, mam zawsze to samo wrażenie. Otóż, rzeczą nauczycieli jest zapoznanie uczniów z rozkładem biura i sposobem otrzymywania wiadomości; nauczyciele są przewodnikami po wielkim składzie informacyj. Oto wszystko. Nie dają nic z własnych głów, nic nie tworzą. W składzie wszystko leży gotowe, rzeczą nauczyciela jest nauczyć szukać, nie pozwolić zabłądzić. Co do mnie jednak — nie błądzę łatwo. Mam instynkt orjentacji, poprostu dobry niuch. Zawsze wiem, gdzie jestem... Co się stało? Czy znowu powiedziałem co złego?
— Ach, jakże można mówić „niuch“!
— Święta racja, — odrzekł chłopak z wdzięcznością. — Aha, więc gdzieśmy byli? W biurze informacyjnem, prawda. Otóż, widzi pani, bywają tacy faceci...
— Ludzie, osoby...
— Tacy ludzie, którzy koniecznie potrzebują przewodników; ja zaś myślę, że trafię sam. Ostatniemi czasy spędziłem sporo godzin w owem biurze informacyjnem, niby w pokoju map na okręcie; już prawie orjentuję się w rozkładzie; wiem, które mapy mam znaleźć, jakie kraje zwiedzić. Najwięcej zwiedzę, wędrując sam jeden. Szybkość eskadry, wie pani, równa się szybkości jej najpowolniejszego statku; tak samo szybkość nauki w szkole stosuje się do postępu najsłabszych uczni. Mogę wziąć większe tempo, niż cała klasa dzieci.
— Hm, tak, „najszybciej idzie ten, kto idzie sam“ — zacytowała panienka.
— Lecz z Tobą, z Tobą szedłbym szybciej! — nieomal nie wyznał Martin.
Niespodziewanie wybłysła mu przed oczyma wizja bezmiernych światów, słonecznych przestrzeni, śródgwiezdnych pól, gdzie płynie obok dziewczyny z ramieniem wokoło jej kibici, z twarzą owianą bladem złotem jej włosów. W tej samej chwili uświadomił sobie całą nędzę mowy ludzkiej, całą niedołężność własnych słów. O Boże! gdybyż mógł tak władać słowem, aby ukazać Jej to, co sam widzi! Niby nóż ostrego bólu przeszył go skurcz straszliwego pragnienia. O! móc odmalować słowami wizje, co zapalały się i gasły niewyrażone w samotnem zwierciadle mózgu... Aa — oto jest! Nareszcie zdobył klucz tajemnicy! Przecież to właśnie, to właśnie czynią wielcy mistrzowie pióra! Oto dlaczego są genjuszami! Umieją wyrazić myśl, uczucie, obraz. Oto wszystko. Pies śpiący w słońcu skamle i poszczekuje, ale nie potrafi opowiedzieć, co mu się śniło i co kazało skamlać i poszczekiwać. Martin niejednokrotnie zapytywał sam siebie: czemże jestem? Teraz wie: owym psem, śpiącym wygodnie w cieple słońca.
Widywał przez sen piękne obrazy, poznawał szlachetne myśli, ale umiał tylko skamlać i poszczekiwać. Pora z tem skończyć! Dość spania. Zerwie się, otworzy oczy, będzie walczył i pracował, aż oczy przejrzą po człowieczemu, język się rozwiąże, a on sam — człowiek — potrafi podzielić z Ukochaną pełnię bogactw duszy. Hen, kiedyś, jacyś ludzie wynaleźli sztukę wyrażania się, ujarzmili słowo i rozkazali splotom wyrazów mówić więcej, niż zawiera suma ich pojedyńczych znaczeń. Dzisiaj, po latach, jego, Martina, wzruszało do głębi samo dostrzeżenie przebłysku tajemnicy i wznosiło znowu w słoneczne zaświaty, gnało na dalekie gwiaździste pola. Ocknął się raptownie, uderzony ciszą. Dostrzegł Ruth, przyglądającą mu się z wesołym uśmieszkiem w błękitnych oczach.
— Miałem wielką wizję — wymówił i na sam dźwięk tych słów mocno uderzyło mu serce. Skąd się wzięły? — Idealny wyraz przerwy, którą nagłe marzenie spowodowało w rozmowie? Dokonał się cud. Nigdy jeszcze równie dokładnie nie ujął Martin pojęcia. Te słowa zamykały istotnie treść. Dotychczas nie próbował sam, ale przecie byli tacy, co próbowali. Próbował Swinburne, i Tennyson, i Kipling, i wszyscy wielcy poeci. Martin pobiegł myślą do swego „Połowu pereł“. Nigdy nie kusił się o dokonanie rzeczy wielkiej: zaklęcia w słowo piękna, co płonęło w duszy. Odtąd będzie inaczej. Zaskoczyło go nagle piękno tematu jako takiego. I odrazu zabłysła zuchwała myśl: czemu nie miałby szlachetnym wierszem wyśpiewać piękna, jak czynili to wielcy poeci? Poznał przecie do głębi tajemnicę, rozkosz i niebiański cud miłości. Czemuż nie miałby śpiewać jej chwały? Śpiewali poeci — zaśpiewa on. Na Boga żywego!!
Z przerażeniem dosłyszał własny okrzyk. Porwany wzruszeniem, myśleć począł głośno. Krew buchnęła mu do twarzy, zalewając rumieńcem wstydu ciemny bronz aż po korzenie włosów.
— Ja... Ja bardzo przepraszam — wyjąkał — zamyśliłem się.
— To zabrzmiało jak modlitwa — rzekła poważnie Ruth, chociaż poczuła się nieswojo. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło jej się usłyszeć zaklęcie z ust obcego mężczyzny; to też wstrząsnęły się w panience nietylko wpojone zasady i przyzwyczajenia, lecz sama głębia duszy, zmrożona tem nieoczekiwanem, surowem wtargnięciem życia do kryształowego królestwa wypieszczonej dziewiczości.
Przebaczyła jednak, a nawet zdziwiła się sama, że tak łatwo jej przyszło przebaczyć. Zresztą nietrudno było darować winę temu chłopakowi. Nie miał przecie okazji stania się takim, jak mężczyźni jej sfery, starał się zaś usilnie i tyle już osiągnął. Panience nie przychodziło nawet na myśl, że mogą istnieć inne przyczyny jej wyjątkowej życzliwości. Chyliła się ku Martinowi całą swą kobiecością, sama o tem nie wiedząc. Bo i skądże miałaby wiedzieć? Dwadzieścia cztery lata, niezmącone najbłahszem nawet przeżyciem miłosnem, nie mogły uzbroić jej w przenikliwą umiejętność rozróżniania własnych uczuć, to też Ruth, która nigdy nie płonęła żywą

miłością, nie wiedziała nawet, że płonie dzisiaj.
Rozdział XI

Martin powrócił do artykułu o „Połowie pereł“ i byłby go skończył wcześniej, gdyby nie nagła ochota do pisania wierszy. Poezje wyłącznie miłosne, natchnione przez Ruth, nie zostały jednak wykończone nigdy. Nie można na zawołanie zdobyć umiejętności władania szlachetnym wierszem. Opanowanie rytmiki i strofy jest już samo przez się dostateczną trudnością, pozatem zaś w każdem wielkiem dziele poetyckiego natchnienia znajdował Martin coś nieuchwytnego i nieokreślonego, co wyczuwał odrazu, ale czego nie potrafił zamknąć we własnych wierszach. Istota poezji, ów duch niedościgły, pozwalał się wyczuć, lecz nigdy ujarzmić. Martinowi wydał się blaskiem, gorącym, rozdrganym oparem, zawsze polotnym, zawsze dalekim. Niekiedy zdawało się, że chłopak nagrodzony już został strzępkiem tajemnicy, strzępek ten wplatał misternie w zdania, co dźwięczały mu w myśli dręczącym refrenem, lub wyłaniały się z głębi wizyj, niby niejasne sygnały wiekuistego piękna. Lecz wszystko było uwodne. Martin męczył się pragnieniem znalezienia formy wiersza. Cierpiał. Lecz wciąż tylko jąkać mógł prozą, jak jąkał każdy i wszyscy. Odczytywał głośno napisane fragmenty, rytm najprawidłowiej wydzwaniał średniówkę, rymy szeregowały się sprawnie, lecz ciepło i blask wzruszenia — nie istniały. Chłopak nie mógł pojąć o co chodzi i raz po raz w rozpaczy i zniechęceniu powracał do rozpoczętego artykułu. Proza była doprawdy łatwiejszym środkiem ekspresji.
Po wykończeniu „Połowu pereł“, Martin napisać jeszcze rozprawkę o morzu jako zawodzie, artykuł o sposobach chwytania żółwi i drugi o passatach północno-wschodnich. Potem, dla doświadczenia, spróbował krótkiej noweli i, zanim oderwać zdołał pióro, napisał nie jedną, lecz dwie, i natychmiast rozesłał do czasopism. Pisał zawzięcie, uparcie, od rana do wieczora i późno w noc, odrywając się jedynie poto, by pójść do czytelni, lub odwiedzić Ruth. Czuł się głęboko szczęśliwy. Życie płynęło w wysokiem napięciu, w nieustającej gorączce. Osiągnął przywilej bogów — rozkosz tworzenia. Cała otaczająca rzeczywistość, woń nadgniłych warzyw w sklepie, brudnych mydlin w mieszkaniu, niechlujne kształty siostry, drwiąca twarz szwagra — to wszystko był sen. Świat realny istniał w głębi mózgu, jedyną prawdą były stworzone nowele.
Dni stały się zbyt krótkie. Tak wiele należało się nauczyć, przepracować, zdobyć. Martin okroił sobie godziny snu do pięciu i uważał, że doskonale można żyć w ten sposób. Próbował nawet dojść do czterech i pół, lecz wkrótce z żalem powrócił do pięciu. Najchętniej poświęciłby wszystkie godziny dnia jednemu ze swych ukochań. Z trudnością odrywał się od pisania dla nauki, z wysiłkiem porzucał naukę, żeby pójść do czytelni, całą silą woli odciągał sam siebie od pólek pełnych wiedzy, albo od stosu czasopism, kryjących tajemnicę powodzenia tylu pisarzy, którym udało się sprzedać swój towar; ciężko mu było przerywać pogawędkę z Ruth, wstawać i żegnać się. Lecz gonił przez ciemne ulice z możliwie największą szybkością, aby czemprędzej dopaść swoich książek i stracić jak najmniej czasu. Najtrudniej było jednak zamknąć fizykę i algebrę, odłożyć kajet, ołówek i zmrużyć do snu zmęczone oczy. Nienawidził myśli, iż trzeba przestać żyć nawet na czas tak krótki. Jedyną pociechą była mu pewność, że zawsze czeka nastawiony budzik. Straci więc tylko pięć godzin, a potem ostry dźwięk dzwonka wytrąci z niepamięci, i będzie można przeżyć jeszcze jeden wspaniały dziewiętnasto-godzinny dzień roboczy.
Mijały tygodnie, wyczerpywał się zapas pieniędzy — nowe zasiłki nie napływały. W miesiąc po wysłaniu serji opowiadań do redakcji „Towarzysza Młodzieży“ zwrócono mu rękopis ze słowami odmowy, sformułowanemi w sposób tak pełen taktu, iż Martin poczuł szczerą życzliwość dla redaktora. Nie poczuł tego bynajmniej dla redaktora „Przeglądu San Francisco“. Przeczekawszy jeszcze dwa tygodnie, Martin spróbował zaczepić go listownie. Po tygodniu wybrał się do San Francisco, żeby osobiście odwiedzić redaktora. Nie dostąpił jednak zaszczytu oglądania tej wyjątkowej osobistości, dzięki Cerberowi, w postaci chłopca redakcyjnego o niewielu latach, lecz wielu rudych włosach, posłusznie strzegącego bramy. Po upływie pięciu tygodni rękopis zwrócono pocztą, bez komentarzy. Ani listu, ani słowa objaśnienia. W ten sam sposób wszystkie artykuły odrzucone zostały kolejno przez najbardziej znane pisma San Francisco. Odebrawszy rękopisy, Martin włożył je w nowe koperty i zaadresował do czasopism, wychodzących na Wschodzie, skąd już powracały znacznie prędzej, opatrzone zawsze w drukowane słowa odmowy.
Nowele zwrócono również. Martin czytał je po kilka razy i kochał tak bardzo, że wprost nie był w stanie pojąć przyczyny swych niepowodzeń. Aż nareszcie razu pewnego wyczytał w jakiejś gazecie, iż rękopisy, nadsyłane do druku, winny być bezwarunkowo odbijane na maszynie. Teraz wyjaśniło się wszystko! Rzecz prosta, redaktorzy byli zbyt zajęci, żeby odcyfrowywać czyjeś gryzmoły. Martin wynajął maszynę i zużył cały dzień na jej opanowanie. Odtąd co wieczór wybijał na maszynie wszystko, co przez dzień napisał. Dawne rękopisy przepisywał również w miarę ich zwracania. Pewnego dnia jednak wracać poczęły rękopisy przepisane! Martin był zaskoczony. Zaciskał zęby i wysyłał zwroty do nowych redakcyj. Twarz mu się zmieniła, broda zaostrzyła, dolna szczęka nabrała bardziej zawziętego wyrazu.
Nareszcie przyszło mu do głowy, że widocznie sam nie umie ocenić sprawiedliwie własnych utworów. Spróbował zaczepić Gertrudę; przeczytał jej głośno jedną nowelę. Kobiecinie zabłysły oczy, dumnie spojrzała na brata i oświadczyła:
— Ehe, to fajno, że umiesz z własnej głowy wymyślić takie dziwy!
— No tak, dobrze, dobrze, — nalegał zniecierpliwiony. — Ale sama powiastka? Co? Jakże ci się podoba?
— Śliczności! Śliczności! — odrzekła. — Takie wzruszające! O małom się nie spłakała...
Widać było jednak, że Gertruda nie wszystko pojęła; jej dobroduszna twarz wyrażała pewne zakłopotanie. Brat czekał.
— Ale, ale, słuchajno, Mart, — odważyła się wreszcie — czy ten młody, co tak składnie gadał, dostał wkońcu swoją, czy nie dostał!?
Martin musiał więc tłumaczyć to, co, zdawałoby się, wyrażone zostało artystycznie dość jasno; po dłuższej chwili Gertruda orzekła:
— Będzie. Tego właśnie chciałam się dowiedzieć... Dlaczegożeś tak odrazu nie napisał?
Po przeczytaniu siostrze całego szeregu nowel, Martin przekonał się tylko, że Gertruda lubi szczęśliwe zakończenia.
— To ci klasa napisane! — oświadczała niekiedy, Wyprostowując nad balją zmęczone członki i ocierając pot z twarzy czerwoną, rozparzoną dłonią. — Aleś mnie zmartwił! Płakać mi się chciało... Tyle jest smutnych rzeczy na świecie, lepiej już słuchać o szczęśliwych ludziach. Żeby się tak on z nią ożenił, no i wogóle... Co? Nie uważasz Mart? — nastawała nieśmiało. — Może to ja akurat tak czuję, bo jestem zmęczona... No, ale twoja powiastka pomimo to śliczności. Akurat to słowo: prawdziwe śliczności! A gdzie ją sprzedasz?
— To już jest całkiem inna para kaloszy! — zaśmiał się Martin.
— Ale jeśli sprzedasz, to ile dostaniesz?
— O, ze sto dolarów. To najmniejsza cena za takie rzeczy.
— Jej!... To już chyba sprzedasz!
— Łatwy grosz, co? — i dodał dumnie: — napisałem to w dwa dni. Pięćdziesiąt dolarów dziennie, nieźle?
Martin pragnął bardzo przeczytać swoje utwory złotowłosej panience — lecz nie śmiał. Postanowił więc czekać, aż kilka ukaże się w druku, wtedy Ruth łatwiej zrozumie jego upór. Tymczasem nie przestawał pracować. Nigdy jeszcze jego namiętność do przygód nie była mocniej podniecona, niż przy tych odkrywczych wyprawach myśli. Nakupił mnóstwo książek z dziedziny fizyki i chemji i, nie zaniedbując algebry, przerabiał dowodzenia i zadania. Ćwiczenia laboratoryjne przyjmował na wiarę, a intensywność jego wyobraźni i potężna zdolność wizyjna umożliwiała mu widzenia reakcyi chemicznych bardziej naocznie, niż widzieć je potrafił przeciętny student w najprawdziwszem laboratorjum. Martin wędrował przez ciężkie od wiedzy stronice, olśniony zawsze na nowo każdem odsłonięciem tajemnic istoty rzeczy. Dotychczas wchłaniał był świat, jako taki, teraz zaczynał pojmować jego budowę, wspaniałe zmaganie i współdziałanie materji i energji. Nagle zrozumienie spraw i rzeczy, z któremi stykał się dawniej, rozbłyskało co chwila w umyśle chłopaka. Teorja dźwigni i bloku zachwyciła go, a pamięć natychmiast pobiegła wstecz ku blokom okrętowym i olinowaniu statków. Pojął również zasady nawigacji, dzięki którym okręt nieomylnie odnajdywał drogę swą na pustem bezdrożu oceanu. Tajemnice deszczu, burzy i przypływu odsłoniły się odrazu, jak również przyczyny istnienia północno-wschodnich passatów. Ostatnie odkrycie kazało mu przypuszczać, iż artykuł swój napisał był przedwcześnie, a przynajmniej, iż teraz napisałby znacznie lepiej. Pewnego popołudnia udał się z Arturem na wykład do Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie z zapartym oddechem i religijną trwogą wysłuchał wykładu fizyki, zwiedził laboratorja i przyjrzał się doświadczeniom.
Pomimo wszystko nie zaniedbywał pisania. Cały potok króciutkich nowel spływał mu z pod pióra; próbował też łatwiejszych rodzajów wiersza — wzorując się na spotykanych po czasopismach, kiedyś zaś ostatecznie stracił głowę i zmarnował całe dwa tygodnie na tragedję, pisaną wierszem białym. Szybkość kolejnego jej odrzucania przez dobre pół tuzina redakcyj szczerze zdziwiła niefortunnego autora. Pewnego razu odkrył istnienie Henleya, co skusiło go do napisania na wzór „Nastrojów szpitalnych“ cyklu poezyj morskich. Były to proste, niedługie wierszyki, pełne barwy, światła i romantycznej woni przygód. Nazwał je: „Liryki Morza“ i uważał za najlepszą rzecz, jaką stworzył. Cykl zawierał trzydzieści oddzielnych wierszyków i wykończony został w przeciągu miesiąca, Martin bowiem pozwalał sobie codziennie na napisanie jednego, po wykonaniu całej naznaczonej na dany dzień pracy, nawiasem mówiąc, równającej się chyba tygodniowej pracy niejednego z popularnych pisarzy. Praca bowiem nie stanowiła dla Martina wysiłku. Nie była wogóle pracą. Poprostu tylko nauczył się mówić, więc cały przedziwny świat piękna, gromadzony latami poza murem niemych warg, wydostawał się teraz nazewnątrz, z potęgą dzikiego nurtu.
Liryk Morza“ nie pokazał Martin nikomu, nawet redaktorom. Zresztą, stracił wiarę w tych ludzi. Tym razem jednak nie brak wiary chronił go od poddania „Liryk“ sądowi ludzkiemu. „Liryki“ wydawały się chłopcu piękne i krył je głęboko, aby pewnego, odległego, przecudownego dnia podzielić się nimi z Ruth. Tymczasem nosił je przy sobie i odczytywał głośno, dopóki nie nauczył się napamięć. Przeżywał do końca każdą chwilę czasu czuwania i dalej żył niemi jeszcze podczas pięciu godzin snu, podświadomie splatając myśli i zdarzenia dnia w widzenia nieprawdopodobne i groteskowe. Nie odpoczywał nigdy; słabszy organizm, lub mniej zrównoważony umysł byłby prysł z wycieńczenia lub zwiądł w prostracji. Popołudniowe wizyty u Ruth były obecnie znacznie rzadsze, zbliżał się bowiem czerwiec, a z nim razem chwila skończenia uniwersytetu, promocji i otrzymania przez panienkę stopnia Bachelor of Arts. Kiedy Martin myślał o tym tytule, zdawało mu się, że Ruth wznosi się na wyżyny szybciej, niż on, biedak, gonić ją potrafi.
Ofiarowane mu zostało jedno tylko popołudnie tygodniowo, to też zazwyczaj, przybywając dość późno, Martin zostawał na obiedzie, a potem do wieczora słuchał muzyki. Były to dni święta. Zetknięcie z atmosferą domu państwa Morse, tak jaskrawo różną od tej, w której sam żyć musiał, dawało chłopakowi potężny bodziec w wytężonym marszu na wyżyny. Przecież poza dążeniem do piękna, poza bolesną żądzą tworzenia — o kobietę walczył, o kobietę. Zawsze i przedewszystkiem był tym, który kocha. Wszelkie inne zdobycze nikły wobec miłości. I droższą niż cudowny czar przygód w szerokim świecie myśli — droższą mu była jego własna najcudowniejsza przygoda miłosna. Ciekawą jest wspaniała ziemia nie dlatego, że składa się z atomów i molekuł, posłusznych działaniom sił nieodpartych, lecz dlatego, że stąpa po niej Ruth. Ruth! Najciekawsze, najbardziej czarujące zjawisko, jakie ujrzeć mógł, pojąć i wyśnić. Chłopaka dręczyła jednak niezmierna odległość ukochanej. Nie wiedział, jak podejść ku niej. Z wielką łatwością zbliżał się ongiś do dziewcząt własnej sfery, żadnej przecież nie kochał. Ruth Morse kochał, a przytem dla niego nie należała ona do żadnej określonej sfery tego świata. W miłości swej wzniósł ją ponad wszelkie kasty ziemskie. Stała się istotą odrębną, tak bardzo odrębną, że już niewiadomo było jak zbliżyć się ma do niej zakochany mężczyzna. Martin, idąc do wiedzy i kultury, rozkoszował się szczęściem duchowego obcowania z kobietą, podchodził ku niej coraz bliżej — nie mogło to jednak zaspokoić jego serdecznego głodu. Rozkochana wyobraźnia uczyniła Ruth świętą, zbyt świętą, zbyt przeduchowioną, aby istnieć mogło jakiekolwiek zbliżenie miłosne. Miłość to strzegła dziewczynę przed tym, który kochał, i czyniła nieosiągalną; miłość właśnie broniła samej sobie jedynej rzeczy, której pragnęła.
Lecz oto pewnego dnia nieoczekiwanie zawisła kładka nad przepaścią i od tej chwili przepaść, wciąż jeszcze istniejąca, stała się płytsza, węższa, mniejsza. Jedli wiśnie — wielkie, lśniące, czarne wiśnie, pełne soku, barwy ciemnego wina. Po chwili, gdy Ruth zaczęła czytać głośno ulubioną „Księżniczkę“, chłopak zauważył plamkę soku na dziewczęcych wargach. I nagle — boskość runęła w proch. Ciałem jest, ostatecznie ciałem tylko, posłusznem prawom natury, jak jego własne, jak każde ciało. Wargi jej są wargami cielesnej kobiety, a wiśnie plamią je, jak plamią każde inne. A jeśli wargi — to i ona cała jest tylko kobietą, tylko kobietą, taką sarną, jak wszystkie kobiety. Martina olśniło to jak błyskawica. Objawienie było zbyt nagle, zbyt oszałamiające. Chłopakowi zdawało się, że słońce runęło z nieba, że czystość najświętszą świętokradzko skalano.
Po chwili dopiero pojął znaczenie tego, co się stało, i serce uderzyło mu potężnie, kusząc do rozpoczęcia gry miłosnej z kobietą, co przestała być duchem z zaświatów, z tą, której wargi splamić może wiśnia. Drżał od zuchwałości tej myśli, lecz cała dusza śpiewała ze szczęścia, a rozum triumfalnie zapewniał, iż posiadł prawdę. Odblask zmiany, jaka zaszła w Martinie, dosięgnąć musiał świadomości dziewczyny, bo nagle przerwała czytanie, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się spokojnie. Wzrok chłopaka spłynął z błękitnych źrenic i rzucił się na uśmiechnięte wargi. Ślad wiśni doprowadzał go do szaleństwa, ramiona rwały do uścisku, jak niegdyś, za dawnych, beztroskich czasów. Dziewczyna zdawała się czekać i przyzwalać, aż cała jego męska wola walczyć musiała przeciwko męskości.
— Pan zupełnie nie słucha — odezwała się, leciutko zadąsana. A zaraz potem roześmiała z jego zmieszania. Chłopak spojrzał w szczerą jasność oczu i zrozumiał, że panienka nic się nie domyśla. Poczuł palący wstyd. Istotnie, odważył się sięgnąć myślą zbyt daleko. Wśród wszystkich kobiet, jakie znał, nie było takiej, która nie powzięłaby podejrzenia — za wyjątkiem Ruth. Ruth jedna naprawdę nic nie odgadła. Oto różnica. Ruth istotnie była inna. Martin przeraził się nagle własnej brutalności, ukorzył przed niezmąconą niewinnością tej dziewczyny i znalazł znowu po drugiej stronie przepaści. Kładka runęła.
Pomimo wszystko — zdarzenie to pozwoliło chłopakowi czuć się mniej dalekim; wspomnienie przetrwało i w chwilach depresji powracał doń gorączkowo. Przepaść nie stała się już, jak dawniej, nieprzebyta. Mężczyzna sam stworzył jednak odległość, znakomicie większą niż wszystkie tytuły uniwersyteckie i bodaj cały tuzin doktoratów. Prawda, Ruth była czysta, czystością o jakiej Martin nie próbował śnić nawet, lecz prawdą było również, że wiśnie plamiły jej wargi. Podlegała prawom natury, równie posłusznie jak on sam: musiała jeść, aby żyć, a przemoczywszy nogi — dostawała kataru. Nie o to jednak chodziło. Ważne było to tylko, że jeśli czuła głód, pragnienie, zimno i ciepło, to również odczuć mogła miłość, miłość do mężczyzny. Był mężczyzną. Dlaczegóż nie miałby zostać tym mężczyzną? „Moją jest rzeczą, żebym osiągnął, co zechcę“ — wyszeptał Martin namiętnie. — „Chcę

zostać tym mężczyzną. Stanę się. Osiągnę, co zechcę!“
Rozdział XII

Pewnego wczesnego wieczoru, gdy Martin zmagał się właśnie z nowym sonetem, w którym zamknąć próbował napróżno treść piękna, co jak lotny tuman kłębiło mu się pod czaszką — zawołano go do telefonu.
— Głos damy, wytwornej damy — zakpił przy okazji pan Higginbotham. Martin podszedł do aparatu, wiszącego w kącie sklepu, i poczuł, jak opływa go fala gorąca na dźwięk głosu Ruth. W walce z sonetem zapomniał był o jej istnieniu, teraz zaś na dźwięk tego głosu miłość ogarnęła go nagle, jak potężna nawałnica. Cóż za głos! — Subtelny i słodki niby strumień dalekiej, przymglonej muzyki, a może jak dzwonek srebrzysty o doskonałym kryształowo-czystym tonie. Żadna kobieta nie miała podobnego głosu. Było w nim coś płynącego z zaświatów. Martin tak był oczarowany, że zaledwie rozróżniał słowa panienki; musiał jednak opanować grę twarzy, wiedząc, że oczy szwagra śledzą go, jak szpiegi.
Ruth niewiele miała do powiedzenia: Norman miał towarzyszyć jej na odczyt, ale rozbolała go głowa, więc niewiadomo co począć, są dwa bilety, i jeśli Martin nie wybiera się dziś nigdzie, to czy nie zechciałby jej towarzyszyć?
Czyby nie zechciał? Przemocą zdusił radość głosu. Niesłychane! Dotychczas widywał Ruth tylko w jej domu; nigdy nie ośmielił się prosić, by poszła z nim gdziekolwiek. Nagle, nieoczekiwanie, wciąż jeszcze rozmawiając przez telefon, zapragnął namiętnie umrzeć za tę dziewczynę. Wizje bohaterskich poświęceń zapalały się i gasły w rozgorączkowanej głowie. Kochał tak bardzo, tak straszliwie, tak beznadziejnie. W tym momencie nieprzytomnej szczęśliwości, kiedy Ona, ubóstwiana, raczy pójść na odczyt z nim, Martinem Edenem — śmierć za Nią wydała mu się jedynym sposobem okazania wdzięczności. Była to wspaniała ofiarność serca, znana każdemu, kto kiedykolwiek kochał prawdziwie. Przyszła nagle, podczas banalnej rozmowy, w zamieci ognistej glorji. Umrzeć za Ruth — wiedział napewno — znaczyło dobrze przeżyć życie i dobrze umieć kochać. A lat miał przecie dwadzieścia jeden i nie znał dotychczas miłości. Ręka drżała, kiedy wieszał słuchawkę, i osłabł cały od nawałnicy wzruszenia. Oczy mu lśniły, twarz miał przeobrażoną, oczyszczoną z marności ziemskich, uduchowioną i świętą.
— Randka na mieście, hę? — zgrzytnął zębami szwągierek. — Wiemy, co to znaczy; ani chybi, skończy się w policji!
Martin jednak nie mógł zstąpić z wyżyn. Nawet bydlęca brutalność aluzji nie przywiodła go na ziemię. Ból i złość niedostępne mu były w tej chwili. Posiadł przeżycie cudowne, odczuć mógł chyba tylko litość dla tego ludzkiego robaka. Przesunął po nim oczyma, nie widząc. Jak we śnie pobiegł na górę, żeby się przebrać, i dopiero zawiązując krawat, uświadomił sobie, że brzęczy mu w uszach jakiś dźwięk ohydny. Po chwili zastanowienia pokrył go z końcowem zdaniem pana Higginbothama, które wcześniej nie zdołało przeniknąć do mózgu.
Kiedy frontowe drzwi mieszkania Ruth zamknęły się cicho, i młodzi zeszli ze schodów — Martin poczuł się nieswojo. Towarzyszenie panience na odczyt nie jest zbyt łatwem szczęściem. Nie orjentował się wrogóle, co należy przedsięwziąć. Widywał nieraz na ulicy, że panie z wyższej sfery szły pod rękę z panami. Nie zawsze jednak. Martin więc nie wiedział sam, czy pod rękę chodzi się tylko wieczorem, czy też może tylko z żoną, lub krewną?
Wchodząc na trotuar przypomniał sobie Minnie; była zawsze bardzo wymagająca. Wyszedłszy z nim na spacer po raz drugi w życiu, nieomieszkała przywołać go do porządku zato tylko, że szedł po wewnętrznej stronie chodnika; Minnie głosiła kanon, iż kawaler iść winien po stronie zewnętrznej. Miała też miły zwyczaj deptania po piętach, w celu przypomnienia, iż zejść należy na stronę zewnętrzną. Martin dziwił się zawsze, skąd też zdobyła Minnie owe prawidła etykiety, ale nie wiedział, czy aby napewno przeniknęły one „z góry“.
— Spróbować nie zawadzi — zdecydował, znalazłszy się na ulicy, i poszedł obok Ruth po zewnętrznej stronie chodnika. Natychmiast jednak wyłonił się drugi problemat: czy powinno się ofiarować ramię? Nigdy w życiu nie ofiarowywał kobiecie ramienia! Z dziewczętami, które znał był dawniej, nie chodziło się pod rękę. Najpierw szło się obok siebie, a potem poprostu — ramię wokoło kibici, a kobieca główka na męskiem ramieniu (o ile ulica nie była oświetlona). Tym razem jednak — co innego. Ruth jest innym rodzajem kobiety. Trzeba przecie coś przedsięwziąć!
Lekko więc, leciuteńko, zaokrąglił ku niej ramię, tylko na próbę, nie zapraszając, ale ot tak, przypadkowo. I nagle — stała się rzecz cudowna: poczuł lekką rączkę na swem ramieniu. Rozkoszny dreszcz przeszył go od tego dotknięcia, i przez chwilę miał wrażenie, iż ziemia usuwa mu się z pod nóg, on zaś razem z ukochaną płynie w powietrzu. Wkrótce jednak do rzeczywistości przywołała go nowa komplikacja. Przechodzili przez ulicę. Fakt ten przemieszczał Martina na wewnętrzną stronę chodnika. Czy wobec tego należało puścić ramię panienki i stanąć u drugiego jej boku? I czy manewr ten powtarzać należy za każdym razem? Coś tu jest nie tak — pomyślał Martin i odtąd zdecydował nie zwracać na nic uwagi i robić naiwnego. Ale i to rozwiązanie nie zadowolniło go w zupełności, wobec czego, znalazłszy się na chodniku nie od strony jezdni, zaczął rozprawiać z powagą i zapałem, chcąc w ten sposób ewentualną niewłaściwość swego zachowania zwalić na karb przejęcia się poruszonym tematem i, co za tem idzie, roztargnienia.
Przechodząc przez Broadway, biedak stanął znowu oko w oko z nowem zagadnieniem: w świetle latarni elektrycznej zobaczył Lizzie Connolly i jej rozchichotaną przyjaciółkę. Przez błyskawicznie krótką chwilę — zawahał się; potem — ręka w górę, kapelusz z głowy. Nie mógł zdradzić własnej sfery — gestem tym pozdrowił nietylko samą Lizzie Connolly. Dziewczyna skinęła głową i spojrzała wyzywająco — nie słodkiem i szlachetnem spojrzeniem Ruth, lecz ostrem łyśnięciem wspaniałych czarnych oczu, które z Martina przerzuciły się drapieżnie na jego towarzyszkę, taksując jej urodę, strój, położenie społeczne. Chłopak dojrzał, że Ruth spojrzała również szybkiemi, lecz łagodnemi jak gołąb oczyma, które jednak zauważyły wszystko: tanią elegancję młodej robotnicy i jej twarz pod dziwacznym kapeluszem, modnym obecnie w sferach poddasza i suteryn.
— Cóż to za śliczna dziewczyna! — odezwała się Ruth w chwilę później. Martin błogosławił jej dobroć, lecz odrzekł tylko:
— Nie wiem. Zależy od gustu; mnie osobiście nie wydaje się wcale ładna.
— Co też pan mówi! Nie wiem, czy jedna kobieta na tysiąc pochwalić się może równie prawidłowemi rysami. Są poprostu wspaniałe. Twarz jest tak czysto rzeźbiona, jak kamea. I oczy też bardzo piękne.
— Tak pani sądzi? — rzucił Martin obojętnie; dla niego istniała jedna tylko piękna kobieta na ziemi, a ta raczyła iść obok, z rączką wspartą na jego ramieniu.
— Czy tak sądzę? Ależ panie Eden, gdyby ta dziewczyna miała jakie takie pojęcie o ubieraniu się, i gdyby nauczono ją ładnych ruchów, oczarowałaby zarówno pana, jak wszystkich zresztą mężczyzn.
— Należałoby przedtem nauczyć ją mówić — zauważył — inaczej oczarowani mężczyźni nie zrozumieliby jej zupełnie. Pewien jestem, że pani nie wiedziałaby, co znaczy każde z jej „naturalnych“ wyrażeń.
— Nonsens! Pan jest równie nieznośny jak Artur, kiedy chce postawić na swoim.
— Zapomina pani, jak pięknie mówiłem ja sam, kiedyśmy się poznali. Od tego czasu nauczyłem się właściwie nowego języka. Dawniej mówiłem tak, jak dziś mówi ta dziewczyna; dzisiaj zaś pokusić się mogę o tłumaczenie w pani języku, dlaczego pani nie zrozumie tamtej mowy. A czy pani wie, dlaczego ta dziewczyna tak krzywo się trzyma? Dawniej nie myślałem o takich rzeczach, lecz teraz myślę i zaczynam rozumieć... niejedno.
— Więc dlaczegóż?
— Dlatego, że całemi latami pracowała przy maszynie. Młode ciało jest plastyczne, ciężka praca urabia je z łatwością i zmienia zależnie od rodzaju zajęcia. Co do mnie, mogę od pierwszego spojrzenia rozpoznać fach spotkanego na ulicy robotnika. Proszę spojrzeć na mnie. Dlaczego kołyszę się idąc? Bo całe lata pracowałem na morzu. Gdybym przez ten czas był, przypuśćmy, rzeźnikiem, chodziłbym równo, ale zato miałbym krzywe nogi. Tak samo rzecz się ma z tą dziewczyną. Czy pani zauważyła, jakie ostre, jakie twarde jest jej spojrzenie? Bo nikt o nią nie dbał w dzieciństwie, nikt nie pieścił. Dbała sama o siebie, a młoda dziewczyna nie może, walcząc o byt, zachować spojrzenia tak łagodnego i spokojnego jak... pani naprzykład.
— Zdaje się, że pan ma słuszność — odrzekła cichutko Ruth. — A wielka szkoda. Taka śliczna dziewczyna!
Martin spojrzał i dostrzegł blask współczucia w błękitnych oczach. Przypomniał sobie, że miłuje tę kobietę, i zatracił się cały we wdzięczności dla losu, co zezwolił mu kochać, iść obok ukochanej, a nawet — prowadzić ją pod rękę na odczyt.
— Któż ty jesteś, Martin Eden? — pytał sam siebie, stając przed lusterkiem tegoż wieczora w swojej izdebce. Patrzył długo i uważnie we własne oczy. — Ktoś ty jest? kto? Do kogo należysz? Należysz prawnie do dziewczyn w rodzaju Lizzie Connolly. Wraz z legjonami niewolników pracy należysz do tego wszystkiego, co niskie, brutalne, pozbawione piękna. Miejsce twoje pośród wołów roboczych, w brudnych norach, wśród dymu i smrodu zepsutych jarzyn. Jak te tutaj nadgniłe kartofle. Gryź, psiakrew, spróbuj jak smakuje! A jednak — wolno ci otworzyć mądrą książkę, słuchać pięknej muzyki, rozkoszować się dobrym obrazem, rozmawiać najczystszą angielszczyzną, myśleć o rzeczach, które nie obchodzą żadnego z twych braci, uciec precz od wołów roboczych i rozmaitych Lizzie Connolly, ukochać bladego ducha kobiety o sto mil odległej, kobiety, co żyje pomiędzy gwiazdami. Ktoś ty jest, i czem jesteś, pytam? I czy będzie co z ciebie?
Pogroził sam sobie pięścią, usiadł na brzegu łóżka i począł śnić z szeroko otwartemi oczyma. Potem wyjął zeszyt, podręcznik algebry, i pogrążył

się w równania kwadratowe. Godziny mijały. Gwiazdy gasły. Blady świt zaglądał w okna.
Rozdział XIII

Improwizowany klub rezonujących socjalistów i filozofów ze sfer robotniczych, zbierający się pogodną godziną popołudnia w Parku Ratuszowym, — pomógł Martinowi do wielkiego odkrycia. Raz lub dwa razy na miesiąc, mijając park po drodze do bibljoteki, chłopak zsiadał z roweru, przysłuchiwał się argumentom i za każdym razem wycofywał się z żalem. Ton dyskusji znacznie mniej był wzniosły, niż przy stole państwa Morse. Mówcy ani zbyt godni, ani zbyt poważni. Z łatwością tracili panowanie nad sobą, częstowali się wymysłami, przekleństwa zaś i obelgi również nie były rzadkością. — Ze dwa razy Martin widział nawet, jak doszło do bójki. A jednak, pomimo wszystko, czuło się coś żywego i prawdziwego w myślach tych ludzi. Ich retoryka znacznie mocniej zaciekawiała umysł, niż opanowane i spokojne dogmaty pana Morse. Ludzie ci, mówiący zabójczą angielszczyzną, gestykulujący jak lunatycy, zwalczający ideje przeciwników z pierwotną zaciekłością dzikiego, zdawali się jednak być bliższymi życia, niż pan Morse i jego nieodstępny druh, pan Butler.
Martin słyszał kilkakrotnie, jak w Parku Ratuszowym cytowano Spencera. Pewnego razu zjawił się nawet wyznawca Spencera, stary włóczęga w kurtce zapiętej szczelnie pod szyję, dla ukrycia braku koszuli. Rozpoczęto jeneralną bitwę, pośród dymu niezliczonych papierosów i ciągłego odpluwania tytoniowej goryczki. Stary włóczęga dzielnie dotrzymywał placu, pomimo to, iż jakiś zakamieniały socjalista robociarz podrwiwał: „Niemasz Boga prócz Niepoznawalnego a Herbert Spencer prorok jego“. Martin niezupełnie rozumiał o co chodzi, ale zato jadąc dalej w kierunku czytelni, wiózł ze sobą nowozrodzone zainteresowanie do Herberta Spencera. Ponieważ zaś socjaliści najczęściej wspominali „Pierwsze zasady“ — Martin nieomieszkał zaopatrzyć się w tę książkę.
Tak oto zstąpiło wielkie objawienie. Raz już Martin próbował był wziąć się do Spencera, wybrawszy jednak na pierwszy ogień „Zasady Psychologji“ przegrał na całej linji tak samo jak z panią Bławacką. Nie zrozumiał ani słowa i odniósł książkę do czytelni. Owej jednak nocy — po algebrze, fizyce i próbach przemożenia sonetu, położył się do łóżka i otworzył „Pierwsze Zasady“. Ranek zastał go przy czytaniu. Niepodobna było zasnąć. Nie mógł też pisać dnia tego. — Leżał na łóżku, dopóki sen nie począł go morzyć. Wtedy spróbował położyć się na podłodze i czytać, trzymając książkę ponad głową, albo przewracając z boku na bok. Następnej nocy przespał się i rano zasiadł do pisania, ale książka skusiła go wreszcie i na całe popołudnie pogrążył się w czytaniu, obojętny wszystkiemu na świecie, niepomny nawet, iż właśnie to popołudnie spędzał zwykle u Ruth. Istnienie świata zewnętrznego przypomniał mu dopiero imć Higginbotham, który, wpadłszy do pokoju, zapytał zjadliwie, czy szwagierek nie myśli przypadkiem, że oni utrzymują restaurację.
Martina Edena całe życie pożerała ciekawość. Pragnął wiedzieć, wszystko wiedzieć i to właśnie pragnienie gnało go poprzez bujny świat zdarzeń i przygody. Dziś jednak posłyszał od Spencera, iż nigdy nic nie wiedział i nie byłby się dowiedział, gdyby nie przerwał był upartych wędrówek po lądzie i morzu. Dotykał bowiem tylko powierzchni rzeczy, obserwował oderwane zjawiska, akumulował fragmenty faktów, czynił drobne, powierzchowne uogólnienia: bez metody, w sposób kapryśny, nieporządny i przypadkowy. Obserwował przypuśćmy mechanizm lotu ptaków i rezonował na temat z pełnem — zdawałoby się — zrozumieniem; nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, że należy postarać się o wytłumaczenie procesu rozwojowego ptaków, jako organizmów latających. Nie śniło mu się nawet, że mógł istnieć proces podobny. Fakt, iż ptaki mogły stawać się był wprost nie do pomyślenia! Istniały zawsze. Zdarzyły się poprostu. A wszystko inne — tak samo jak owe ptaki. Nieumiejętne i niepoprzedzone odpowiedniem przygotowaniem zakusy filozoficzne Martina pozostały bezpłodne. Średniowieczna metafizyka Kanta nie dała mu klucza prawdy i przyczyniła się tylko do chwilowego zwątpienia w siły własnego umysłu. W ten sam sposób, próby zapoznania się z teorją ewolucji ugrzęzły w beznadziejnie naszpikowanym technicznemi terminami dziele Rornanesa. Martin nie zrozumiał nic i jedynym wnioskiem, do jakiego doszedł po przeczytaniu, było, iż cała ta ewolucja jest jakąś zasuszoną i przysypaną piaskiem teorją, uznawaną przez nieliczną garstkę drobnoludków, zagrzebanych w olbrzymie i niezrozumiałe słowniki. Obecnie dowiedział się, że teorją ewolucji przestała już nawet być teorją, a stała się ogólnie wiadomem i uznanem objaśnieniem procesu rozwojowego świata i że uczeni nie dyskutują już o jej prawdziwości, a różnią się jedynie w poglądach na jej przebieg.
Wtedy to właśnie objawił się chłopakowi Spencer, ten, który uorganizował wiedzę w całość, sprowadził wszystko do jedności, wypracował ostatnie przesłanki i podsunął przed oszołomione oczy wszechświat tak skonkretyzowany, że aż podobny do modelu statku, budowanego czasem przez marynarzy i chowanego troskliwie pod szklanym kloszem. Nie istniały już kaprysy, ani przypadki. Wszystko było prawem. Posłuszny prawu był lot ptaka i w imię tegoż prawa, plazma ożywiona fermentem poruszyła się ongiś, urosła, rozwinęła skrzydła, tułów, kończyny i stała się ptakiem. Martin krok za krokiem wznosił się ku intelektualnemu życiu, tym razem zaś wzniósł się wyżej niż kiedykolwiek. Wszelkie rzeczy stworzone od słaniały mu zwolna swe tajemnice. Upajał się poznaniem. Nocami przez sen współżył z bogami w przepotężnych zjawach. W dzień krążył jak zaczarowany, z pustemi oczyma, zatraconemi w nowoodkrytym cudzie wszechświata. Między ludźmi, przy stole, głuchy był na rozmowy o sprawach nieważnych, przyziemnych, nieustannie prąc wytężonym umysłem naprzód, w poszukiwaniu przyczyn i skutków każdej rzeczy. W talerzu majaczyło mu się odbicie słońca i odbudowywał wstecz dzieje jego energji, poprzez wszystkie przemiany, aż do źródła o setki miljonów mil odległego, albo szkicował drogę jego w przyszłość, aż do sprężystych mięśni własnego ramienia, które pozwalają krajać żywność, aż do komórek własnego mózgu, które wydają mięśniom rozkazy ruchu. Wtedy widzenie wewnętrzne ukazywało mu to samo słońce w głębi czaszki. Żył jak porażony nadmiernym blaskiem, nie słysząc przyśpiewek Jima, nie spostrzegając trwogi na twarzy siostry, ani niedwuznacznego gestu, którym pan Higginbotham rysował kółka na własnem czole dla oznaczenia, że coś się popsuło w główce kochanego szwagierka.
Najsilniejsze wrażenie wywarła na Martinie jedność wszystkich nauk — jedność wiedzy. Dotychczas zaciekawiało go wiele rzeczy i wszystko, cokolwiek zdobywał, umieszczał w oddzielnych skrytkach pamięci. Tak naprzykład, dział wiadomości o morzu zaopatrzony był nader obficie. Niemniej bogaty był dział wiadomości o kobietach. Oba jednak nie miały ze sobą nic wspólnego; dwie skrytki pamięci nie łączyły się wzajemnie. Wydawało się dziwacznem niepodobieństwem, żeby w wielkim kotle wiedzy połączyć było można histeryzującą kobietę ze statkiem, co pruje fale i walczy z burzą. Dopiero Herbert Spencer przekonał go, iż nietylko nie było to niepodobieństwem, lecz że odwrotnie, brak łączności był niemożliwością. Każda rzecz łączy się w każdą inną, od najdalszej gwiazdy, w olbrzymich przestrzeniach świata, do mirjadów atomów w ziarnku piasku pod nogą człowieka.
Nowy ten światopogląd stał się dla Martina źródłem niewyczerpanego zainteresowania. Bezustannie szukał związku przyczynowego pomiędzy wszystkiemi rzeczami pod słońcem, a nawet po drugiej stronie słońca. Przypominał sobie najbardziej niewspółmierne przedmioty i nie mógł się uspokoić, dopóki nie znalazł ich wzajemnego ustosunkowania — ustosunkowania pomiędzy miłością, poezją, trzęsieniem ziemi, ogniem, grzechotnikiem, tęczą, drogiemi kamieniami, monstrualnością, zachodem słońca, rykiem lwów, zapalonym gazem, kannibalizmem, pięknem, morderstwem, dźwignią i jej punktem oparcia, a wreszcie tytoniem. W myśli unifikował sobie wszechświat, brał go w ręce, oglądał, wędrował przez jego ścieżki, aleje i dżungle nie jak przerażony podróżny, w gąszczu tajemnic szukający nieznanej sobie mety, lecz jak spokojny obserwator, co patrzy, znajduje i bada wszystko, cokolwiek zapragnie. Im więcej zaś wiedział, tem namiętniej uwielbiał wszechświat, jego życie i swoje własne pośród niego istnienie.
— Ty warjacie, — przemawiał niekiedy do swego odbicia w lustrze. — Chciałeś pisać, próbowałeś pisać, a nie miałeś nic we łbie, o czem pisaćby warto. Cóżeś tam miał? Garstkę dziecinnych spostrzeżeń, trochę niedopieczonych sentymentów, całe mnóstwo niedojrzałego piękna, serce przepełnione miłością i ambicją tak wielką, jak miłość, a tak nieporadną, jak twoje nieuctwo. I ty chciałeś pisać! Byłeś przecie u samego startu do zdobywania czegoś, o czem wogóle pisać można. Jakeś się ważył stwarzać piękno, nie wiedząc nic o samej piękna istocie? Chciałeś pisać o życiu, nie znając jego cech zasadniczych. Chciałeś pisać o świecie, a zasada jego egzystencji była ci obca. Cóż mógłbyś powiedzieć, prócz: nic nie wiem? Ale uszy do góry, Martin, mój chłopcze! Będziesz jeszcze pisał. Umiesz mało, bardzo mało, ale jesteś na dobrej drodze. Pewnego dnia, jeśli szczęście dopisze, zbliżysz się nieco do możności wiedzenia tego, co wiedzieć należy. Wtedy będziesz pisał.
Zwierzył Ruth swe Wielkie Objawienie, dzieląc się z nią cudem swej radości. Panienka jednak nie okazana zbytniego entuzjazmu. Taktownie wysłuchała; zdawała się znać tę sprawę z własnych studjów, nie wstrząsnęło to nią jednak tak głęboko, jak Martinem. Chłopak byłby niemile zdziwiony, gdyby sobie nie wyperswadował, że Ruth zdążyła już oswoić się z tem, co dla niego miało upajającą świeżość. Artur i Norman, jak się okazało, wierzyli w ewolucję i czytali Spencera, nie doznali jednak żadnego wstrząsającego wrażenia. Zato czubaty młodzieniec w binoklach, Will Olney, sarknął nieżyczliwie i powtórzył znany już Martinowi aforyzm: „Niemasz Boga, prócz Niepoznawalnego, a Herbert Spencer, jego prorok“.
Martin jednak przebaczył mu to sarknięcie, ponieważ odkrył, iż Olney nie jest bynajmniej zakochany w Ruth. Zczasem zdołał nawet z pewnych drobnych szczegółów wywnioskować, iż Olney nie¬ tylko nie dba o względy panny, lecz odwrotnie, czuje do niej zdecydowaną antypatję.
Martin nie mógł tego zrozumieć. Fenomen taki nie dawał się pogodzić z innemi fenomenami świata. Pomimo to, Martin współczuł szczerze młodzieńcowi, któremu jakiś dziwaczny kaprys natury nie pozwala odczuć piękna i subtelności dziewczyny. Nieraz w niedzielę wyjeżdżali wszyscy razem na rowerach za miasto i Martin miał sposobność obserwowania stanu zbrojnej neutralności, istniejącej pomiędzy Ruth o Olney‘em. Ten ostatni przyjaźnił się z Normanem i pozostawiał Arturowi i Martinowi dotrzymywanie towarzystwa panience, za co Martin odczuwał dlań prawdziwą wdzięczność.
Niedziele podobne uważał za dni wielkiego święta. obcował bowiem na równej stopie z młodymi ludźmi, należącymi do sfery Ruth. Rzecz dziwna jednak, iż niezależnie od długich lat, spędzonych przez nich na systematycznem kształceniu, Martin czuł się równy im umysłowo, godziny zaś spędzone na ogólnej rozmowie traktował jako ćwiczenia praktyczne z namiętnie studjowanej gramatyki. Porzucił już był podręczniki dobrego wychowania, polegając jedynie na żywym przykładzie. Z wyjątkiem chwil jakiegoś szczególnego uniesienia, Martin zawsze miał się na baczności i czujnie a nieznacznie obserwował sposób bycia nowych towarzyszy, ucząc się kurtuazji i pewnych subtelnych szczegółów postępowania.
Fakt, iż Spencera czytywano i znano nader mało, był dla Martina przez czas dłuższy źródłem niespodzianek. — Herbert Spencer, hm, tak, tak, wielki umysł — zawyrokował pewnego razu bibljotekarz w taki sposób, jakby nie wiedział nic o zawartości tego „wielkiego umysłu“.
Pewnego wieczoru, przy obiedzie, na którym obecny był pan Butler, Martin skierował rozmowę na temat Spencera. Pan Morse z goryczą zarzucił angielskiemu filozofowi agnostycyzm, przyznał się jednak, że nigdy nie czytał „Pierwszych Zasad“. Pan Butler oświadczył wręcz, że nie ma cierpliwości do Spencera, że nie przeczytał ani słowa i przypuszcza, że obejdzie się bez tego doskonale. W umyśle Martina kiełkować poczęły pewne wątpliwości i gdyby posiadał mniejszą samodzielność sądu, przyjąłby może ogólną opinję i porzucił swego Spencera. Będąc jednak sobą, doszedł do wniosku, iż światopogląd spencerowski jest nader przekonywający, to też (jak sformułował sam sobie) wyparcie się Spencera byłoby równe tej nieostrożności, jaką popełnia żeglarz, wyrzucając za burtę kompas i chronometr. Tak więc przeszedł Martin na gruntowne studja teorji ewolucji, coraz bardziej opanowując przedmiot i czując się podtrzymanym przez głosy tysięcy niezależnych pisarzy. Im bardziej zaś studjował, tem więcej odkrywał dziedzin niepoznanych, wobec czego żal, iż doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, prześladował go chronicznie.
Pewnego razu, z powodu tej nieznośnej krótkości dnia, Martin zdecydował rzucić algebrę i geometrję. Trygonometrji jeszcze nawet nie zaczynał. Po niejakim czasie wykreślił również chemję ze spisu swych nauk.
— Nie jestem specjalistą — bronił się przed Ruth, — ani nie mam zamiaru nim zostać. Zbyt dużo jest olbrzymich dziedzin wiedzy, żeby jeden człowiek opanować mógł choćby dziesiątą część przez czas swego życia. Chodzi mi o zdobycie ogólnego wykształcenia. Jeśli będę potrzebował jakichś wiadomości specjalnych — zajrzę do dzieł specjalistów.
— O ileż lepiej posiadać to wszystko samemu! — zaprotestowała panienka.
— Zupełnie zbyteczne. Należy tylko umieć korzystać z pracy specjalistów. Od tego właśnie są specjaliści. Wchodząc tu, zauważyłem kominiarzy przy pracy; są oni specjalistami, a kiedy skończą swoją robotę, pani korzystać będzie z oczyszczonego kominka, nie wiedząc nic o jego konstrukcji.
— Obawiam się, że przykład jest trochę naciągany.
Ruth popatrzała znacząco, a chłopak odczuł lekki wyrzut w jej spojrzeniu. Niemniej jednak, pewien był własnej słuszności.
— Wszyscy myśliciele, twórcy wielkich syntez, najpotężniejsze umysły świata — opierają się na specjalistach. Czyni to między innymi Herbert Spencer, budując uogólnienia filozoficzne na odkryciach tysięcy wynalazców. Musiałby żyć ze sto lat, żeby porobić je samemu! Tak samo Darwin; posługuje się wszystkiem, czego nauczyli go botanicy i hodowcy.
— Martin ma rację — odezwał się Olney. — Wiesz pan, do czego dążysz, Ruth zaś nie wie ani czem jest, ani czego chce. No — niewątpliwie — uprzedził jej protest. — Wiem, wiem, pani nazwie to ogólną kulturą. Lecz w takim razie obojętną jest rzeczą, co się studjuje. Może pani studjować francuski, niemiecki, albo cisnąć to wszystko i pogrążyć się w esperanto. Osiągnie pani ten sam poziom kultury. Równie dobrze może pani zająć się greką lub łaciną, chociaż to się nigdy na nic nie przyda. Przecie to równie dobra kultura! A jednak nie. Panna Ruth studjuje starongielski, jest znacznie mądrzejsza, niż przed dwoma laty i napewno nie pamięta nic więcej ponad: „When that sweet April with his showers soote“ — no czyż nie tak? Wystarczyło to jednak do osiągnięcia upragnionego poziomu kultury — dodał z uśmiechem, po raz drugi nie dopuszczając Ruth do głosu. — Wiem o tem dobrze, byliśmy przecie w tej samej klasie.
— Mówi pan o kulturze wyłącznie jak o środku do osiągnięcia pewnego celu! — wykrzyknęła panienka; oczy jej zabłysły, na policzki wystąpiły wypieki. — Dla mnie kultura jest celem sama w sobie.
— Martin jednak pragnie czego innego.
— Skądże pan może wiedzieć?
— No, czego pan pragnie, Martin, hę? — zagadnął Olney, tym razem zwracając się ostentacyjnie do młodego marynarza. Martin poczuł się nieswojo i spojrzał błagalnie na Ruth.
— Tak, tak, proszę powiedzieć, czego pan pragnie; — nalegała panienka — to rozstrzygnie spór.
— Hm, niewątpliwie chodzi mi o ogólną kulturę — wykręcał się chłopak. — Kocham piękno, a kultura jest umiejętnością subtelnego odczuwania piękna.
Skinęła głową i spojrzała triumfalnie.
— Bzdury! — rzucił się Olney — sami o tem państwo wiecie. Martin szuka karjery, a nie żadnej „kultury ogólnej“, lub w szczególności „kultury artystycznej“. Przypadkowo jednak tak się złożyło, że kultura artystyczna jest mu w danym wypadku potrzebna do karjery. Gdyby chciał zostać naprzykład chemikiem, kultura owa byłaby mu mniej potrzebna. Martin chce pisać, ale boi się do tego przyznać, żeby racja została po stronie pani... A dlaczego Martin chce pisać? — ciągnął nieubłaganie Olney. — Dlatego, że nie tarza się w złocie. A dlaczego panna Ruth studiuje swój staro-angielski i napawa się „ogólną kulturą“? Dlatego, że nie potrzebuje sama zarabiać na życie. Papa dba o wszystko; papa kupuje sukienki i inne różności. Cóż za realna korzyść z całego ogólnego wykształcenia Artura, Normana, mojego etc. Siedzimy po uszy w kulturze, lecz jeśli nasi tatusiowie zbankrutują pewnego pięknego poranka, na drugi dzień zetniemy się przy egzaminie na nauczycieli ludowych. Stosunkowo najlepszą posadę dostanie panna Ruth: nauczycielki w wiejskiej szkółce, albo „mistrzyni fortepianu“ w pensjonacie dla panienek.
— A czemże zostanie szanowny pan? — zapytała.
— Niczem nadzwyczajnem w każdym razie. Mógłbym zarobić z półtora dolara dziennie całej parady, o ile zostałbym instruktorem w natłoczonym klubie Hanley’a. Powiadam, „o ilebym został“, gdyż zupełnie możliwe, że wylanoby mnie po upływie tygodnia za notoryczne niedołęstwo.
Martin uważnie słuchał dyskusji i pomimo to, że przyznawał rację Olney’owi, raził go lekceważący sposób traktowania Ruth. Podczas rozmowy skrystalizowało mu się w myśli nowe pojęcie o miłości: rozum, słuszność, logika, wszystko to milkło wobec kochania. Jest rzeczą najzupełniej obojętną, czy umiłowana kobieta rozumuje słusznie, czy niesłusznie. Miłość przerasta rozum. Mimo, że Ruth nie oceniła jego szlachetnego pragnienia konkretnych zdobyczy, nie stała się przez to ani trochę mniej godna kochania. Po dawnemu była nieskończenie pociągająca, a to co myślała nie zmniejszało ani trochę jej ponęt.
— O co chodzi? — zapytał nagle Martin, usłyszawszy zwrócone ku sobie jakieś pytanie 0lney’a.
— Powiadam właśnie, że mam nadzieję, iż nie będzie pan tak nierozsądny, żeby się brać do łaciny.
— Łacina, to więcej niż kultura — przerwała Ruth — to podstawa wszelkiej kultury.
— No cóż, wobec tego weźmiesz się pan do łaciny? — nastawał Olney.
Martin był zakłopotany. Czuł, że Ruth czeka niecierpliwie na jego odpowiedź.
— Przypuszczam, że nie będę miał czasu — wyrzekł nareszcie. — Chciałbym, ale nie zdążę.
— Widzi pani, Martin nie szuka kultury jako takiej — wywnioskował Olney, — co innego chce zdobyć, do czego innego dojść.
— O, ale łacina jest doskonałym treningiem; stwarza dyscyplinę umysłową. — Ruth spojrzała wyczekująco na Martina, jak gdyby spodziewając się, że chłopak zmieni zdanie. — Rzecz wiadoma, że np. miłośnicy foot-ball’u trenują się przed decydującą grą. Treningiem myśliciela jest łacina.
— Tralala! Wmawiają nam to w dzieciństwie, ale jest coś, czego nie mówią nam wcale. Zczasem dopiero domyślamy się sami. — Olney spauzował dla efektu i wreszcie dokończył: — Mówią nam, że każdy gentleman powinien uczyć się łaciny, nie powiedzą jednak nigdy, że gentleman powinien łacinę umieć.
— O, przepraszam, to już jest nieładnie! — zawołała Ruth. — Wiedziałam, że pan tak skieruje rozmowę, żeby się móc wykręcić.
— Jest nietylko ładnie, ale i rozumnie — odparował Olney. — Jedyni ludzie znający dziś u nas łacinę, to aptekarze, prawnicy i profesorowie tejże łaciny. Jeżeli Martin pragnie zostać jednym z nich, cofam się na całej linji. Ale cóż to ma wspólnego ze Spencerem? Martin odkrył właśnie Spencera i szaleje. Dlaczego? Bo Spencer prowadzi go w pewnym kierunku. Ten sam Spencer jednak nie zaprowadzi nigdzie pani ani mnie. My bowiem nie mamy dokąd iść. Pani wyjdzie zczasem zamąż, ja zaś nie będę miał nic lepszego do roboty, jak pilnowanie adwokatów i agentów handlowych, obracających kapitałami, które po najdłuższem życiu pozostawić mi raczy papa.
Olney wstał, żeby wyjść, ale przy drzwiach odwrócił się jeszcze i cisnął pożegnalną strzałę:
— Radzę dać spokój Martinowi, panno Ruth. On sam najlepiej wie, czego mu potrzeba. Niech pani spojrzy tylko na rezultaty dotychczasowe. Doprawdy, Martin mnie zawstydza. Wie więcej o życiu, ziemi, ludziach i wszelkich sprawach tego świata, niż Artur, Norman, ja, a wreszcie nawet pani, pomimo swojej łaciny, francuszczyzny, staro-angielszczyzny i całej kultury.
— Przepraszam bardzo, panna Ruth jest moją mistrzynią — odparł rycersko Martin. — Jej tylko zawdzięczam te okruchy wiadomości, jakie posiadam.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się Olney, spoglądając złośliwie na dziewczynę. — Czekałem już pańskich zapewnień, że Spencera czytujesz również z polecenia panny Ruth. Ale jakoś pan nie zaryzykował. Panna Ruth wie o Darwinie i ewolucji niewiele więcej, niż ja o świątyni króla Salomona. Ale ale, jakże brzmi ta karkołomna definicyjka spencerowska o jakiejś rzeczy, czy też każdej innej, którą to definicyjką uczęstował nas pan przed paru dniami? — Coś niepojętego, niesamowitego! Ciśnijno pan to zdańko panience i przekonasz się, czy zrozumie choć jedno słowo. Bo to, uważa pan, nie należy do „kultury“. No, pięknie, ale jeśli weźmiesz się pan do łaciny — stracę dla pana wszelki szacunek.
Martin, pomimo zainteresowania dyskusją, wyczuwał w niej nieustannie jakiś drażniący ton. Mówiło się o studjach, dotykało istotnych podstaw i zasad wiedzy, ale sztubacki ton rozmowy przeczył wielkości przeżyć Martina i obcy był potężnemu chwytowi, z jakim chłopak wpijał się w świat, obcy dreszczom kosmicznego zachwytu, przeszywającym aż do bólu, a przedewszystkiem obcy rodzącej się świadomości, że duch ludzki zdołał ujarzmić i opanować wszystko. Porównywał się sam do poety, wyrzuconego przez morze na brzeg obcego lądu, poety pełnego piękna i mocy, lecz nadaremnie starającego się wyśpiewać pieśń swą w surowym a barbarzyńskim języku nowych współrodaków. Czyż nie to właśnie spotkało jego, Martina? Żywo, aż do bólu żywo, czuł potężne tętno wszechświata, a jednak zmuszony był włóczyć się poomacku wśród sztubackich problamatów i debatować nad tem, czy będzie, lub nie będzie uczyć się łaciny.
— Cóż u licha ma do tego łacina? — zapytywał wieczorem własnego odbicia w lustrze. — Zostawmy prochy w grobie. Czemuż mną i pięknem, które jest we mnie, mieliby rządzić umarli? Piękno żywe jest i nieśmiertelne. Mowy ludzkie rodzą się i mijają. Stają się popiołem umarłych.
Nagle uderzyła go świadomość, że jednak wcale nieźle wypowiadać umie myśli i równocześnie zdziwił się, dlaczego nie potrafi mówić tak w obecności Ruth; przy niej był tylko uczniakiem i mówił językiem uczniaka.
— Dajcie mi czas! — zawołał nagle. — Dajcie mi czas!

Czas! Czas! Czas! — była to jego nieustanna skarga.
Rozdział XIV

Nie ze względu na Olney’a i nawet naprzekór miłości swej dla Ruth, zdecydował Martin ostatecznie nie brać się do łaciny. Pieniądze — to czas, tyle zaś było rzeczy pilniejszych niż łacina, tyle wiedzy nietkniętej, natrętnie kuszącej. Pozatem — należało przecie pisać, należało zarabiać. Dotychczas nic jeszcze nie przyjęto do druku. Dwie pliki rękopisów wędrowały bez końca od redakcji do redakcji. W jaki sposób udaje się innym? Martin spędzał długie godziny w bezpłatnej czytelni, przeglądając to, co napisali inni, studjując cudzą pracę uważnie i krytycznie, porównywając ją z własną i podziwiając szczerze ów tajemniczy sposób, który umożliwił im sprzedaż utworów.
Oszołomiała go ogromna ilość drukowanego materjału, zupełnie martwego. Ani światła, ani ruchu, ani barwy, ani najlżejszego oddechu życia, a jednak wszystko szło, szło, po dwa centy za wyraz, po dwadzieścia dolarów za tysiąc, jak obwieszczały reklamy. Martina gniewały niezliczone ilości krótkich opowiadań, pisanych lekko i niegłupio, (przyznać to musiał), lecz najzupełniej pozbawionych realizmu i nerwu. Życie było tak dziwne i cudowne, tak pełne zagadnień, marzeń i bohaterskich zmagań, a jednak owe nowele zajmowały się wyłącznie przeciętnością. Martin czuł do głębi powagę, bujność i napięcie życia, jego znój i gorączkę, jego wysiłek i dziki bunt. Oto temat! Unieśmiertelnić ofiary straconych nadziei, uwieńczyć szaleńczych kochanków i tytanów walczących w najwyższym wysiłku, a otoczonych tragizmem i grozą, rozkazujących życiu, by drżało i łamało się od ich potężnych zapasów.
A jednak, jednak beletrystów z czasopism zdawały się interesować wyłącznie typy à la Butler, mizerne groszoroby i przeciętne afery miłosne przeciętnych mężczyzn i kobiet. Czy nie decyduje tu właśnie przeciętność samych redaktorów? Czy też wszyscy; poprostu boją się prawdy — ci autorzy, redaktorzy, wydawcy, czytelnicy?
Główną jednak troską Martina było to, że nie znał i nigdy nie widział żadnego z autorów, ani wydawców. Nie znał nawet nikogo, ktoby próbował pisać. Nie miał się kogo poradzić, zapytać, posłuchać. Wkońcu począł nawet wątpić, czy owi wydawcy i redaktorzy są rzeczywistymi ludźmi. Zdawaćby się mogło, że są raczej kółkami maszyny.
Tak właśnie — maszyny. Martin wkładał całą duszę w nowele, artykuły, wiersze i powierzał ją maszynie: składał kartki rękopisu, umieszczał je wraz z markami na odpowiedź w stereotypowej kopercie, kopertę tę zaklejał, znowu zaopatrywał w marki i wreszcie wszystko razem wyrzucał do skrzynki pocztowej. Wędrowało to przez cały kontynent i po pewnym czasie listonosz zwracał rękopis w innej, długiej kopercie, opatrzonej markami, które sam posłał był niegdyś. Nie, po drugiej stronie nie było stanowczo wydawcy człowieka, lecz nader sprytnie urządzony system kół i kółeczek, co przekładały tylko rękopis z jednej koperty do drugiej i naklejały marki. Zupełnie tak, jak w „słodkim automacie“, do którego wrzucało się miedziak, poczem z metalicznym chrzęstem opuszczającej się monety wyskakiwały dwa karmelki lub tabliczka czekolady. Rodzaj łakoci zależał od otworu, do którego wrzuciło się monetę. Tak samo działa maszyna wydawnicza. Jedna jej część przynosi czeki — druga zawiadomienia o zwrocie. Dotychczas trafiał Martin zawsze do drugiej.
Owe drukowane zawiadomienia dopełniały wrażenia straszliwego automatyzmu całego procesu. Brzmiały zawsze w stereotypowy sposób, Martin zaś otrzymał ich całe setki, po tuzinie albo i więcej na każdą ze swych literackich pierwocin. Czułby się uszczęśliwiony, gdyby pośród wszystkich tych kartek znalazł choć kilka słów prywatnych, osobistych. Ani jeden z redaktorów nie dał znaku życia. Pozostawała więc tylko konkluzja, że tam, po drugiej stronie, niema istot ludzkich, lecz skomplikowany system dobrze naoliwionych kółek i trybów, nieomylnie działających w maszynie.
Martin umiał walczyć dzielnie, wspaniałomyślnie, zuchwale i rad byłby całemi latami karmić tak sobą tajemniczą maszynę, ale krwawił już śmiertelnie, tygodnie więc, nie lata, rozstrzygnąć były winne o wyniku walki. Każde zsumowanie tygodniowych wydatków uświadomiało go o zbliżającej się ruinie, ostatecznie zaś przeważyło szalę rozesłanie raz jeszcze ze czterdziestu rękopisów. Nie kupował już książek, oszczędzał jak najskrupulatniej, próbując odwlec nieunikniony koniec; prawdę powiedziawszy jednak, oszczędzać nie umiał i własnoręcznie o tydzień przybliżył chwilę krytyczną, podarowawszy siostrze Marian pięć dolarów na suknię.
Walczył w ciemnościach, pozbawiony rady i zachęty, osaczony przez zniechęcających. Nawet Gertruda spoglądała nań, jak gdyby pytająco. Początkowo, z siostrzaną pobłażliwością tolerowała to, co uważała za warjackie wybryki; teraz jednak, w swej siostrzanej troskliwości zaniepokoiła się poważnie, czy ekstrawagancje nie przechodzą w obłąkanie. Martinowi dokuczało to boleśniej, niż ostentacyjna i jadowita pogarda Higginbothama. Martin wierzył w siebie, ale nikt nie podzielał jego wiary, nawet Ruth. Pragnęła, żeby poświęcił się wyłącznie studjom i chociaż nigdy wyraźnie nie potępiła jego prób pisarskich, nie pochwala ich również.
Dotychczas Martin nie proponował jej ani razu czytania swych utworów. Pochłaniały ją w całości prace uniwersyteckie, chłopak zaś nigdy nie pozwoliłby sobie zabierać jej drogiego czasu. Ukończywszy jednak pracę i uzyskawszy stopień naukowy — Ruth zwróciła się doń sama z prośbą o przeczytanie czegoś. Martin był w siódmem niebie. Oto sędzia prawdziwy! Ruth — Bachelor of Arts! Studjowała literaturę pod kierunkiem fachowców. Redaktorzy znali się może również — Ruth jednak sądzić będzie inaczej. Nie wręczy mu przecie drukowanego zawiadomienia, ani nie poinformuje sucho, iż brak upodobania do jego prac dowodzi bezwarunkowo braku wszelkiej ich wartości.
Porozmawia z nim ciepło, żywo, po ludzku, odezwie się po swojemu, wesoło, jasno, a przedewszystkiem — i to jest najważniejsze — zobaczy prawdziwego Martina Edena, oceni wartość jego duszy i serca i dojrzy, choć dalekie, błyski jego marzeń i siły.
Martin zebrał kilka kopij swoich nowel i — zawahawszy się chwilę, dorzucił jeszcze — Liryki Morza. — Pewnego czerwcowego popołudnia wsiedli na rowery i pojechali na ulubione pagórki za miasto. Martin po raz drugi w życiu znalazł się z dziewczyną poza jej domem i, podczas gdy sunęli w balsamicznem cieple powietrza, leciutko drgającem od świeżego oddechu morza, przeniknęła chłopaka głęboka świadomość, jak piękny i dobrze urządzony, jest świat, jak słodko jest żyć i kochać.
Zostawili rowery przy drodze i weszli na szczyt pagórka, na ciemnozłotą polankę, gdzie spalona od słońca trawa wydychała suchą a słodką woń żniw.
— Spełniła swoje — odezwał się Martin, kiedy Ruth usiadła na jego rozpostartym płaszczu, on zaś na ciepłej ziemi. Wdychał woń rumianych ziół, co poiły słodyczą i kołysały myśl, każąc jej od szczegółów rozpościerać się ku uogólnieniom. — Ta trawa ukończyła swoje zadanie, wypełniła cel istnienia, — ciągnął, gładząc tkliwie źdźbła suche a szeleszczące. — Pełna ambicji parła w górę wśród przeciwności minionej zimy, przewalczyła gwałtowność wczesnej wiosny, kwitła, wabiła owady i pszczoły, rozsypała w lecie dojrzałe nasiona, zmierzyła się z własnem zadaniem, z otaczającym światem, i wreszcie...
— Dlaczego patrzy pan na wszystko tak przeraźliwie, realistycznie? — przerwała Ruth.
— Dlatego zapewne, że przestudjowałem teorję ewolucji. Prawdę mówiąc, niedawno dopiero stworzyłem sobie wogóle światopogląd.
— Zdaje mi się jednak, że światopogląd pana nie uwzględnia piękna, że pan piękno burzy, jak mały chłopiec, co chwyta motyle i odziera je z tęczowych skrzydełek.
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Piękno posiada głęboką treść, ale teraz dopiero zrozumiałem ją. Dotychczas brałem piękno za coś bez określonego znaczenia wewnętrznego, poprostu „piękno“ bez przyczyny i sensu. Nie wiedziałem nic o pięknie prawdziwem; teraz dopiero wiem, a raczej zaczynam cośniecoś wiedzieć. Ta trawa jest dla mnie tem piękniejsza, że znam jej pochodzenie i wszystkie ukryte procesy, stworzone przez słońce, deszcz i ziemię przemiany, co kazały jej stać się trawą. Cóż, historja życia trawy pełna jest romantyzmu — o tak, i pełna przygód. Wzrusza mnie sama myśl o tem. Kiedy uprzytomnię sobie wielką grę materji i energji, wstrząsające ich zmagania i współpracę, — czuję, że mógłbym stworzyć epopeję o trawie.
— Jak pan dobrze mówi! — zauważyła Ruth, jakby mimowoli i Martin dostrzegł, że przygląda mu się bacznie.
Zmieszał się i zakłopotał odrazu, a ciemny rumieniec objął mu twarz i szyję.
— Przypuszczam, że nauczyłem się już mówić jako tako — wyjąkał — tyle jest rzeczy, które chciałbym móc wyrazić, ale wydają mi się zbyt wielkie. Nie jestem w stanie wypowiedzieć wszystkiego, co we mnie żyje. Czasami wydaje mi się, że cały świat zamieszkał w mojej duszy i błaga, żebym się stał jego głosem. Czuję — och, niepodobna wyrazić — czuję wielkość tego, co w sobie noszę, ale kiedy zacznę mówić, sylabizuję i bąkam jak dziecko. Przetworzyć czucie i wrażenie w słowo żywe lub pisane, które zkolei przerodzić się potrafi w duszy słuchacza w pierwotne wrażenie lub odczucie — jakież to wielkie, wspaniałe zadanie! Jakaż to wielka sztuka! Proszę spojrzeć: wtulam twarz w trawę, i woń, którą wchłaniam nozdrzami, każe mi drżeć pod naporem wizji. Oto znam pieśń i śmiech, radość i ból, walkę i śmierć. Obrazy rodzą mi się w mózgu dziwacznym sposobem z samej woni tych traw i chciałbym móc rzucić je światu, pani wszystkim!
Lecz jak? Język mój jest niby w okuciu. Spróbowałem chociażby w tej chwili wyrazić pani żywem słowem wrażenie, jakie czyni na mnie aromat trawy, a przecież nie udało mi się. Zaplątałem się tylko w niezdarne słowa. Mnie samemu wydają się one śmieszne. A jednak bezustannie pali mię chęć wypowiedzenia... O! — desperacko strzepnął rękami — to jednak jest niemożliwe, niepojęte, niewyrażalne!
— Ależ pan mówi bardzo dobrze — nastawała panienka. — Proszę tylko pomyśleć, jak wielkie postępy zrobił pan przez krótki czas naszej znajomości! Taki pan Butler np. jest ogólnie znanym mówcą. Komitet Wyborczy Stanu prosi go zawsze o publiczne oracje podczas kampanji. Tymczasem pan mówi równie dobrze jak pan Butler zeszłego wieczoru przy obiedzie. Co prawda nie jest pan tak opanowany, zanadto się pan unosi. Ale to przejdzie z chwilą nabrania wprawy. Cóż, mógłby pan zostać dobrym mówcą, zajść bardzo daleko... gdyby pan tylko zechciał. Pan umie narzucić swój autorytet, pociągnąć za sobą słuchacza. Dlaczegóż nie miałoby się udawać ze wszystkiem tak, jak naprzykład z przyzwoitą angielszczyzną? Mógłby pan zostać wybitnym adwokatem! Rej wodzić w polityce! Nic nie przeszkadza panu zrobić karjerę niegorszą niż Butler. Nie mówiąc, rzecz prosta, o jego stanie zdrowia — dodała z uśmiechem.
Rozmawiali dalej. Ruth po swojemu, uprzejmie, lecz stanowczo wracając niejednokrotnie ku potrzebie gruntownych podstaw wykształcenia i ku pełnej zalet łacinie, jako części fundamentu pod karjerę. Rysowała mu swój ideał mężczyzny, wzorowany w całości na podobiźnie ojca, zlekka wycieniowany charakterystycznemi linjami pana Butlera. Martin słuchał poważnie, chętnie, leżąc nawznak, patrząc ku niej w górę i radując się każdem poruszeniem dziewczęcych warg. Umysł nie pochłaniał jednak zbyt chciwie słów panienki. Nie widział żadnych ponęt w roztaczanych przez nią perspektywach. Równocześnie zaś uświadamiał sobie ostry ból rozczarowania i boleśniejszy jeszcze poryw miłości. We wszystkiem, co mówiła, nie było ani słowa o jego pracy literackiej, a rękopisy przywiezione do przeczytania leżały nietknięte na ziemi.
Nareszcie, skorzystawszy z przerwy w rozmowie, Martin spojrzał na słońce, mierząc oczyma jego wysokość, i przypomniał o istnieniu rękopisów, począwszy je zgarniać z ziemi.
— Ach, zapomniałam — odezwała się skwapliwie Ruth. — Tak, tak, bardzo chciałabym posłyszeć...
Przeczytał więc nowelę, którą uważał za najlepszą. Nazwał ją „Wino życia“ i moc tego wina, co szumiało mu w mózgu, gdy pisał, upoiła go na nowo podczas czytania. Pomysł miał pewien czar swoisty, podkreślony jeszcze oryginalnem ujęciem i wykończeniem. Cały ogień dawnej namiętności, zaznany ongiś przy pisaniu, rozżarzył się teraz na nowo, i chłopak zapamiętał się tak dalece, że głuchy był i ślepy na wady własnego utworu. Inaczej Ruth.
Wyćwiczone jej ucho odnajdywało każde niedociągnięcie lub przeciągnięcie struny, oceniało zbyteczną emfazę tonu i bacznie podchwytywało wszelkie załamania i chybnięcia rytmu. Rytm wogóle z pewnym trudem zaledwie można było ująć, z wyjątkiem momentów, kiedy stawał się pompatyczny i niemile raził dyletantyzmem wykonania. Ostateczny sąd panienki sformułował się właśnie w wyrazie: „Dyletantyzm“ chociaż słowa tego nie wypowiedziała. Odwrotnie, kiedy skończył, wskazała kilka słabych stron, lecz oświadczyła, że nowela jej się podoba.
Chłopak był rozczarowany! Ruth miała niewątpliwie słuszność. Przyznawał to w zupełności, lecz przecie nie dla retorycznych poprawek, dobrych dla szkolnego ćwiczenia, dzielił się swoją pracą z ukochaną kobietą. Szczegóły nie są rzeczą ważną. Niechże troszczą się same o siebie. Można je zresztą poprawić, można nauczyć się je poprawiać. Wyeliminował z życia rzecz wielką, i targnął się na uwięzienie jej w słowach. Tem właśnie — tą rzeczą wielką — chciał się podzielić, lecz nie sposobem budowania zdań i rozstawiania przecinków. Pragnął, żeby Ruth odczuła z nim razem tę wielkość, którą posiadł, dojrzał własnemi oczyma, zagarnął mózgiem i umieścił własnemi rękoma na białej karcie pod symbolem liter. No, przegrałem — zdecydował pocichu. Może wydawcy naprawdę mają rację? Widocznie umiał odczuć rzeczy wielkie, lecz nie potrafił ich wyrazić. Ukrył starannie rozczarowanie i tak sprytnie przyłączył się do wywodów krytycznych panienki, że nie domyśliła się nawet, jak głęboko dnem duszy pobiegł mu tajny strumyk goryczy.
— A to opowiadanie nazwałem „Garnek“ — odezwał się chłopak, rozwijając następny rękopis. — Cztery czy pięć czasopism odrzuciło je co prawda, ale wciąż zdaje mi się, że to ma pewną wartość. Właściwie nie umiem tego ocenić, wiem tylko, że cośniecoś udało mi się przecież wypowiedzieć. Może pani zresztą nie odczuje tego... Króciutkie — ze dwa tysiące słów.
— Okropność! — zawołała Ruth, kiedy Martin skończył czytanie. — Straszne! Przeraźliwe!
Martin z ukrytą satysfakcją obserwował pobladłą twarzyczkę, ogromne oczy o wytężonem spojrzeniu, i zaciśnięte dłonie. Tym razem udało się! Wizję swą potrafił przekazać drugiej istocie ludzkiej. Zadał cios. Obojętną było rzeczą, czy opowiadanie podobało się słuchaczce. Wzięło ją, ujarzmiło, zatrzymało wsłuchaną i zapomnieć kazało o szczegółach.
— To jest życie, — rzekł, — życie niezawsze jest piękne. A jednak, może dziwak jestem, widzę w tem wiele piękna i zdaje mi się, że piękno jest dziesięciokrotnie cenniejsze przez to, że na nizinach życia również istnieje.
— Ale czemuż tak biedna kobieta!... — przerwała mimowoli Ruth. Potem nagle zdławiła zbuntowaną[6] myśl i wykrzyknęła:
— O, to jest poniżające! To jest brzydkie! To jest brudne!
Przez chwilę zdawało się chłopakowi, że serce mu bić przestanie. Brudne! Coś podobnego nie śniło mu się nawet! Nie przypuszczał wogóle, że można... Całe opowiadanie ognistemi zgłoskami zabłysło mu przed oczyma, lecz w tem olśniewającem świetle szukał napróżno myśli nieczystej. Wtedy serce ożyło znowu. Nie! Na to nie zasłużył.
— Dlaczego nie wybrał pan ładniejszego tematu? — pytała panienka. — Wiemy, że są na świecie rzeczy brudne, ale to nie racja...
Mówiła jeszcze długo w zapale oburzenia, lecz Martin już nie słuchał. Uśmiechał się sam do siebie, patrząc na jej twarz dziewiczą, tak niewinną, tak do głębi niewinną, że przeczystość tych lic zdawała się zawsze promieniować ku niemu, broniąc od wszelkiego pyłu ziemi i nurzając w powodzi eterycznego błękitu, co chłodny jest, miękki i aksamitny jak światło gwiazd. „Wiemy, że są na świecie rzeczy brudne!“ Wyobraził sobie, co też ona wiedzieć mogła i uśmiechnął się, jak z miłego żartu. I zaraz potem rozbłysnął mu przed oczyma kalejdoskop niezliczonych szczegółów, całe morze brudnych spraw tego świata, które znał, i przez które sam przeszedł. W tej chwili przebaczył Ruth niezrozumienie jego noweli. Cóż temu winna, że nie rozumie? Bogu niech będą dzięki, że urodziła się i uchowała w tej śnieżnej bieli. On zato zna życie dobrze; życia brud i piękno, wielkość i podłość i — na Boga! — tak właśnie mówić będzie światu! Czyż święci w niebie mogą nie być czyści i piękni? To nie zasługa, świętość wykwitła na bagnie — oto cud wiecznie żywy, oto prawdziwa wartość. Dostrzec wyżyny z otchłani bagniska, wznieść się i schwytać błysk piękna mglisty i daleki oczyma zalewanemi przez namuł, a wreszcie, wyrwawszy się słabości i odrętwieniu, występkowi i piekielnym mocom — posiąść siłę i prawdę i najwyższe krainy ducha...
Dosłyszał oderwane zdanie z przemowy Ruth.
— Ton całej noweli jest niski, a przecież tak wiele mamy rzeczy wzniosłych, o których mówić warto. Weźmy naprzykład „In Memorjam“.
Miał ochotę przypomnieć jej „Locksley Hall“ i byłby to zrobił, gdyby wizja nie owładnęła nim znowu i nie postawiła przed oczy samej Ruth właśnie, samicy gatunku ludzkiego, istoty co z pierwotnego fermentu wznosiła się, wpełzała, wdrapywała coraz wyżej po nieskończonej drabinie życia, przez tysiące tysięcy wieków i z larwy bezkształtnej przeobraziła się w ową Ruth, kobietę piękną, nieskalaną, boską, co potrafiła wzbudzić miłość, nawróciła ku dobremu, kazała zapragnąć smaku świętości — komu? — jemu, Martinowi, który również sposobem przedziwnym wznosił się z chaosu, bezkształtu i niezliczonych omyłek nieskończonego stwarzania. Oto wspaniałe dzieje, oto cud, oto temat do pisania! Gdybyż znaleźć było można odpowiednie słowa! Święci w niebie? Cóż, ostatecznie są tylko świętymi i nie mogą wyjść poza siebie! Ale on jest przecie człowiekiem...
— Pan ma siłę — wpadły mu znowu w uszy słowa mówiącej panienki, — ale siła ta jest nieujarzmiona...
— Coś niby byk w sklepie z chińską porcelaną — wtrącił Martin i w odpowiedzi uzyskał blady uśmiech.
— Musi pan rozwinąć w sobie zmysł krytyczny, wyrobić smak, wytworność tonu, umiar...
— Ważę się na zbyt wiele — odmruknął. Ruth uśmiechnęła się twierdząco, poczem okazała gotowość wysłuchania dalszych utworów.
— Nie wiem, co pani o tem powie — tłumaczył się Martin. — Opowieść jest dziwaczna. Obawiam się, że nieco wystąpiłem z brzegów, intencje miałem przecież jak najlepsze. Proszę nie zwracać uwagi na szczegóły, ale starać się ogarnąć rzecz wielką, o którą mi chodzi. Jest wielka i prawdziwa, ale niestety nie potrafiłem zdaje się uczynić jej zrozumiałą.
Czytał — i czytając obserwował dziewczynę. Nareszcie jest wzruszona! — pomyślał. Siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w czytającego, z oddechem wstrzymanym, opanowana i zaklęta — jak przypuszczał Martin — czarem tego, co był stworzył. Nowela zwała się „Przygoda“. Była to istotnie apoteoza Przygody, — nie tej z fantastycznych książek dla młodzieży — lecz przygody prawdziwej — dzikiej władczyni czynu, wielkiej gdy karze, wielkiej gdy nagradza, niewiernej i kapryśnej, żądającej cierpliwości bez granic, straszliwych dni i nocy, znoju, by wreszcie u kresu okrutnego wysiłku, pragnienia, głodu, długiej męki, potwornego delirjum, zgniłej gorączki we krwi i pocie, obdarzyć blaskiem słonecznej chwały lub mrokiem śmierci, by doprowadzić poprzez długie dni zła i miernoty ku królewskim osiągnięciom i bohaterskim dokonaniom.
Wszystko to i więcej jeszcze tchnął Martin w opowiadanie i to właśnie, jak przypuszczał, rozgrzało zasłuchaną, znieruchomiałą dziewczynę. Oczy jej rozszerzyły się, blade policzki zapałały i zdawało się, że z trudnością chwyta oddech. Istotnie, Ruth była wzruszona. Uległa przecież czarowi bliskości Martina, nie czarowi jego utworu. Mało myślała 0 noweli; natomiast żar męskiej potęgi, dobrze znany prąd siły, po dawnemu, otoczyły ją i obezwładniły. W uczuciu Ruth istniała sprzeczność. Opowieść stanowiła przewodnik, za którego pośrednictwem siła i męskość ogarnęły dziewczynę, zyskiwały władzę. Odczuwając siłę, nie uświadamiała sobie jednak działania przewodnika. W chwili, gdy zdawała się być najbezwzględniej porwana tem, co słyszała, w istocie była uniesiona przez myśl najzupełniej temu obcą — myśl straszliwą i niebezpieczną, co nagła i nieproszona zrodziła się w mózgu.
Schwytała się na rozważaniu, czem jest właściwie małżeństwo. Po chwili, uświadomiwszy sobie całą natarczywość i żar tej myśli — przeraziła się sama. Podobne uczucie było jej najzupełniej obce i nieznane. Nie było dziewicze. Nigdy dotychczas Ruth nie dręczyła się własną kobiecością. Żyła w wymarzonej krainie poezji Tennysona, nie pojmując nawet znaczenia subtelnych aluzyj subtelnego mistrza na temat realizmu wzajemnych stosunków księżniczek i rycerzy. Śniła, aż oto życie grzmiącemi ciosami dobijać się poczęło do wszystkich drzwi naraz. Rozsądek nakazywał zamknąć okiennice i zaryglować wrota. Ale równocześnie jakiś mglisty instynkt zmuszał do roztworzenia bram naoścież na przywitanie obcego a cudownego gościa.
Martin radośnie czekał wyroku. Nie miał wątpliwości co do jego brzmienia, to też zdziwił się szczerze, usłyszawszy:
— Piękne.
— Bardzo piękne — dodała po chwili z emfazą.
— Hm, tak, niewątpliwie niebrzydkie, ale przecie chodziło o coś jeszcze poza pięknem, o coś znacznie większego i ważniejszego, co pięknem, jako takiem, posługiwało się, niby skromnym sługą. Martin w milczeniu leżał na trawie, wpatrzony uporczywie w ponure widmo zwątpienia wyrastające przed oczyma. Przegrał. Nie potrafił wyrazić swej duszy. Widział przecie jedną z najpotężniejszych zjaw świata i nie zdołał zamknąć jej w słowa.
— Cóż pani myśli o.... — zawahał się, zmieszany koniecznością użycia nowego terminu — o idei przewodniej? — zapytał.
— Jest nieco mglista — odrzekła panienka. — Ogólnie mówiąc, to jedyna wada, którą mogę zarzucić. Uważałam bardzo, ale dał pan tyle myśli ubocznych!... Wogóle nieco za wiele słów. Pan zaciemnia akcję, przez zbyt liczne dygresje.
— Mówię o temacie głównym — tłumaczył skwapliwie Martin — o wielkiej, kosmicznej, ogólno-ludzkiej idei, przepływającej w głębi utworu jak strumień podziemny. Starałem się, żeby nie przerastała akcji, chociaż akcja jest tu, rzecz prosta, tylko złem koniecznem. Byłem już na właściwym tropie, zbłądziłem jednak. Nie udało mi się uzmysłowić tego, com pragnął. Nauczę się zczasem.
Ruth nie podążała za nim; posiadła co prawda stopień Bachelor of Arts, lecz Martin sięgnął poza granice jej umysłu. Nie zrozumiała, pośpieszyła jednak przypisać niepojętność swą — jego niejasności.
— Pańskiemu utworowi brak syntetycznego ujęcia — oświadczyła — ale niektóre kawałki są bardzo ładne.
Słuchał jej głosu, jakby zdaleka, i zastanawiał się, czy warto jeszcze czytać „Liryki Morza“. Leżał niemy i zniechęcony. Ruth obserwowała go badawczo, opanowana znowu mimowolną, a upartą myślą o małżeństwie.
— Pan chce być sławny? — rzuciła nagle.
— Tak... trochę... może... — wyznał chłopak. — Ale to jedna tylko z przyczyn mojej wyprawy. Więcej niż sława, wart jest dla mnie sam proces jej zdobywania. Zresztą, sława byłaby tylko środkiem do pewnego dalszego celu, dla którego, wyznaję, chciałbym być sławny, bardzo sławny.
— Dla ciebie — dodać pragnął i byłby dodał, gdyby Ruth, poznawszy jego pracę, okazała choć trochę zapału.
Ruth jednak zajęła się zbytnio wykreślaniem mu w myśli jakiejś możliwej karjery, żeby pytać o ten cel ostateczny. Karjera pisarska niewątpliwie nie sądzona była Martinowi. Panienka nie miała już żadnych wątpliwości. Dał dowód przez to sztubackie wypracowanie. Co prawda, posiadł pewną elokwencję, pisać jednak w sposób literacki nie umiał. Ruth porównała go z Tennysonem, Browningem i jeszcze paroma ulubionymi autorami. Skończyło się to rozpaczliwie na niekorzyść Martina; jednak, Ruth nie powiedziała mu prawdy. Dziwne zainteresowanie, jakie budził w niej ten chłopak, kazało łagodzić i przewlekać sprawę. Przecież owa namiętna chęć pisania była ostatecznie tylko przemijającą słabostką. Wyrośnie z tego, a wtedy, wtedy poświęci się poważniejszym sprawom i niewątpliwie osiągnie powodzenie. Ruth była tego najzupełniej pewna. Martin miał tyle siły, że nie mógł przegrać... byle tylko cisnął to pisanie!
— Chciałabym, żeby pan pokazywał mi wszystko, co napisze — rzekła głośno.
Zaczerwienił się ze szczęścia. Nie ulegało wątpliwości, że Ruth została zainteresowana. Ostatecznie, nie dała przecie kosza jego literackim grobom. Niektóre urywki podobały się nawet! Pierwsza to zachęta, jaką kiedykolwiek otrzymał.
— Dobrze! — odrzekł namiętnie. — Obiecuję pani, że dopnę swego. Zrobiłem już spory kawał drogi, wiem o tem, i dużo mi jeszcze do przejścia pozostało, ale dojdę do celu, choćbym miał iść na kolanach. — Wyciągnął ku dziewczynie zwitek rękopisów. — Oto są „Liryki Morza“ przed samym domem wręczę je pani, żeby pani mogła sama odczytać swobodnie. Chciałbym zato mieć pewność, że usłyszę pani szczere zdanie. Niczego mi tak nie potrzeba jak krytycznej oceny. Proszę, błagam, niech pani będzie szczera!
— Będę najzupełniej szczera — obiecała panienka — tając w duszy niemiłe przeświadczenie, że dzisiaj szczera nie była, oraz wątpliwość, czy nadal

szczera być potrafi.
Rozdział XV

— Pierwsza bitwa przyjęta i przegrana — rzekł Martin do swego lusterka w kilka dni później. — Ale będzie jeszcze bitwa druga, i trzecia, i dziesiąta, i tak aż do końca, dopóki...
Nie dokończywszy zdania, powiódł oczyma po nędznej izdebce i zatrzymał smutne spojrzenie na stosie zwróconych rękopisów, co w długich kopertach wciąż jeszcze spoczywały w kącie na podłodze. Nie było marek, by stos ów posłać w dalszą podróż, to też przez ostatni tydzień urósł niepomiernie. Jutro, pojutrze, popojutrze, przybędzie jeszcze więcej, aż nareszcie wrócą wszystkie. Maszyny do pisania nie opłacał już Martin przeszło miesiąc i opłacić nie mógł, posiadając zaledwie tygodniową ratę na mieszkanie i utrzymanie, oraz na wpis w biurze pracy.
Usiadł i w zamyśleniu popatrzał na stół. Deski poplamione był atramentem. Chłopak na ten widok rozczulił się nieoczekiwanie.
— Kochany stary stole — przemówił —- spędziliśmy razem wicie dobrych godzin i zawsze byłe! mi prawdziwym przyjacielem. Nigdy nie odepchnąłeś, nie odrzuciłeś mej pracy, nie skarżyłeś się na i nadmiar roboty...
Oparł się o stół ramionami, twarz ukrył w dłoniach; dławiło go w gardle, chciało mu się płakać. Przypomniał sobie pierwszą walkę w życiu, kiedy jako sześcioletni dzieciak pobity został dotkliwie przez starszego o dwa lata chłopaka; pomimo to, zapłakany, nie przestawał ani na chwilę walić wroga małemi piąstkami. Zobaczył znowu krąg rozwydrzonych towarzyszy, wyjących jak barbarzyńcy, kiedy nareszcie upadł nawpół zemdlony, z nosem ociekającym krwią, z oczyma wylewającemi strumienie łez.
— Biedny mały smyku — mruknął. — Tym razem przegrałeś niemniej paskudnie. Zbili cię na kwaśne jabłko. O ziemię i precz.
Obraz dziecinnej bójki dokuczał jednak wciąż pod powiekami i, przypatrując mu się uparcie, dostrzegł Martin, jak rozszczepia się i rozdziela w długą serję walk, które nastąpiły. W sześć miesięcy później, Łeb-jak-Ser, (tak bowiem przezywany był chłopiec), „urządził“ go znowu. Tym razem Martin dobrze podbił mu ślepia. I tak szło dalej, bójka za bójką. Martin zawsze bity — Łeb-jak-Ser zawsze triumfujący. Martin zato nie uciekał nigdy. (Samo to wspomnienie dodało mu nagle otuchy). Dotrzymał placu i spokojnie połknął gorzką pigułkę. Łeb-jak-Ser walczył niczem mały szatan i nie raczył okazać wspaniałomyślności słabszemu. Martin jednak dotrzymywał placu, o, zawsze dotrzymywał placu!
Przypomniał sobie teraz wąskie przejście między napół rozwalonemi domkami. Wylot zablokowany był przez jednopiętrowy budynek murowany, z którego bezustannie wydzierał się nazewnątrz rytmiczny hałas drukarni, odbijającej wieczorowe wydanie „Ankiety“. Martin miał lat jedenaście, Łeb-jak-Ser trzynaście i obaj sprzedawali „Ankietę“. Dlatego właśnie stali w tem miejscu, czekając na swoją porcję gazet. Łeb-jak-Ser natychmiast zaczepiał Martina i rozpoczynała się walka, której nie kończono nigdy, gdyż o godzinie trzy na czwartą otwierano drzwi drukarni i tłum gazeciarzy wdzierał się do środka, spragniony gazet.
— Spiorę cię jutro — słyszał Martin codzienne wyzwanie nieprzyjaciela i własny piskliwy, drżący od łez głosik, uparcie obiecujący stawić się jutro.
Istotnie, Martin zjawiał się nazajutrz, umyślnie śpiesząc ze szkoły, żeby ubiec wroga choć o trzy minuty. Koledzy dodawali mu odwagi, udzielali rad, krytykowali metody bokserskie i obiecywali niezawodne zwycięstwo, jeśli rad ich posłucha. Ci sami chłopcy zresztą dawali przeciwnikowi te same rady. A jakże upajali się walką! Martin zazdrościł im nawet widowiska, jakiego sam codziennie wraz z Łbem-jak-Ser dostarczał. Walka rozpoczynała się natychmiast i trwała bez antraktów całe trzydzieści minut, aż do chwili otwarcia drzwi drukarni.
Martin przyglądał się teraz własnej dziecinnej figurce, śpieszącej ze szkoły ku zaułkowi „Ankiety” Nie mógł iść prędko, obity i obolały od nieustannych bójek. Przedramię, co odparło już niezliczone ciosy, było czarno-sine od dłoni aż do łokcia, miejscami zaś w wymęczonych mięśniach rozpoczynało się zapalenie. Bolała głowa, ramiona i plecy, bolał kark, bolało całe ciało; umysł był zmęczony, oszołomiony, ciężki. Dziecko nie potrafiło już bawić się, ani uczyć w szkole. Nawet całodzienne, spokojne siedzenie w ławce męczyło ponad miarę. Chłopcu zdawało się, że wieki minęły od dnia rozpoczęcia codziennych walk; czas wydłużał się w straszliwą nieskończoność, pełną dalszych starć. Dlaczego nie można pokonać wroga? — myślał nieraz. To odrazu uwolniłoby od męki. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, żeby poprostu przerwać walkę, pozwoliwszy wrogowi nasycić się biciem.
Tak więc, zdobywając trudną sztukę cierpliwości, chory na ciele i duszy, wlókł się Martin codziennie na zaułek „Ankiety”, aby spotkać wiecznego wroga, zwanego Łeb-jak-Ser. Ten ostatni był również chory i skłonny już nawet do zlikwidowania awantur, gdyby nie galerja urwisów, żądnych widowiska i czyniących dumę zapaśników równie bolesną, jak nieodzowną. Pewnego popołudnia, po dwudziestu minutach rozpaczliwych wysiłków wzajemnego unicestwienia się, normowanych jednak niezłomnemi prawami boksu (nie kopać nogami, nie uderzać poniżej pasa, nie tykać leżącego), zdyszany Łeb-jak-Ser zaproponował przeciwnikowi, żeby się uważał za skwitowanego. I dziś jeszcze, dorosły Martin, wtuliwszy głowę w dłonie, drży ze wzruszenia na widok małego Martina, który owego odległego popołudnia, poturbowany, bez oddechu, zachłyśnięty krwią z rozbitych warg, spływającą do ust i zalewającą gardło, słania się ku nieprzyjacielowi, wypluwając krew, i wrzeszczy, że nigdy, nigdy się nie podda, a Łeb-jak-Ser może sam to zrobić, jeśli sobie życzy. Lecz Łeb-jak-Ser nie życzył sobie. I walka rozpoczęła się na nowo.
Dzień następny i nieskończony szereg dni późniejszych były świadkami dalszych popołudniowych bójek. Kiedy Martin stawał w pozycji, ramiona bolały go przeraźliwie i pierwsze ciosy, zadane i odebrane, mroziły mu duszę; potem jednak ciało stawało się niemym i dzieciak walił jak ślepy, spostrzegając, niby przez mgłę, grube, tańczące i rozhuśtane rysy Łba-jak-Ser i jego roziskrzone, zwierzęce oczy. Całą uwagę skupiał na tej twarzy; reszta świata była tylko rozedrganą pustką. Nie istniało nic, prócz tej nienawistnej maski, i chłopiec wiedział, że nie zazna spokoju, błogosławionego spokoju, dopóki twarzy tej nie zbije na miazgę swemi skrwawionemi piąstkami, lub dopóki sam nie zostanie zbity skrwawionemi pięściami tamtego. Wtedy, tak czy inaczej, odzyska spokój. Ale poddać się — on, Martin — poddać się — nigdy!
Pewnego dnia, dowlókłszy się do zaułka „Ankiety“, nie zastał tam Łba-jak-Ser. Owego popołudnia wróg nie zjawił się wcale. Gazeciarze winszowali Martinowi, twierdząc, że pokonał wroga. Martin jednak nie czuł satysfakcji. Nie dobił Łba-jak-Ser, ani tamten nie dobił jego. Problemat nie został rozwiązany. Zczasem dopiero wyjaśniło się, że tego właśnie dnia zmarł ojciec Łba-jak-Ser.
Martin omija myślą dobre kilka lat i oto widzi samego siebie na paradyzie teatru „Audytorjum“. Lat ma siedemnaście i właśnie wrócił z morza. Rozpoczęła się jakaś awanturka, ktoś kogoś zaczepił, Martin chciał interwenjować i nagle stanął oko w oko — z Łbem-jak-Ser.
— Spiorę, psiakrew, po przedstawieniu — gwizdnął dawny wróg.
Martin skinął głową. Kontroler paradyzu zbliżał się ku nim.
— Na ulicy, po ostatnim akcie — mruknął Martin, okazując równocześnie najwyższe zainteresowanie tem, co działo się na scenie.
Kontroler spojrzał karcąco i odszedł.
— Masz kompanję? — zapytał Martin w antrakcie.
— Pewnie, że mam.
— To i ja sobie zbiorę.
W antraktach wymusztrował sobie asystę, trzech znajomych chłopaków z fabryki gwoździ, jednego palacza kolejowego, z pół tuzina włóczęgów z pod ciemnej gwiazdy i tyluż członków straszliwej bandy z Osiemnastej i Rynku.
Po przedstawieniu obie kompanję ruszyły przeciwległemi chodnikami, jak gdyby nigdy nic. Doszedłszy do jakiejś mniej gwarnej uliczki, zatrzymały się i odbyły radę wojenną.
— Most na Ósmej będzie polem — oświadczył rudy chłopak z asysty Łba-jak-Ser. — Możeta zacząć pośrodku, pod latarniami, a jak wpadnie byk, zemkniem gdzie indziej.
— Przyjęte — odpowiedział Martin, po krótkiej naradzie ze swoimi.
Most na ulicy ósmej, przecinający bulwar San Antonio, ciągnie się na długość trzech przecznic. Pośrodku mostu i przy jego wylotach stoją latarnie elektryczne. Policjant nie może wejść niepostrzeżenie. Miejsce jest bezpieczne dla walki, która ożywa teraz po latach pod powiekami Martina. Widzi obie grupy, podniecone, lecz ciche, trzymające się zdala jedna od drugiej i osłaniające żarliwie swoich. Widzi, jak obaj z Łbem-jak-Ser rozbierają się do pasa. Czaty pilnować mają wejścia na most. Jeden urwipołeć z paczki Martina trzyma kurtkę, czapkę i koszulę swego patrona, gotów do ucieczki z tem wszystkiem w razie najścia policji. Martin widzi samego siebie: oto wychodzi na środek, patrzy wrogowi w oczy i, groźnie wznosząc rękę, oświadcza:
— To nie zabawka. Żadnego mi tu zawracania gitary. Nic, tylko na kotlety — zrozumiane? Bez oszukaństwa. Walka będzie na całego, aż do ostatka, słyszysz? Pora już, żeby jeden dokończył drugiego.
Łeb-jak-Ser zawahał się (widział to Martin), ale jego dawna, szatańska ambicja dotknięta została w oczach całej kompanji.
— No dobra, dobra, co tu z pyska cholewę robić, wyłaź i basta! — odrzekł — jak do końca, to do końca. I tak mam cię w garści.
Rzucili się na siebie jak dwa byki, z całym rozmachem młodości, z całym szałem nienawiści, z nagiemi pięściami, co chcą ranić, niszczyć, kaleczyć, mordować. Cały krwawy tysiącletni dorobek człowieka w jego pochodzie na czoło stworzenia — przestał istnieć. Tylko latarnie elektryczne, niby słupy wiorstowe, znaczyły drogę przebytą przez ludzkość w kraju wiekuistej przygody: istnienia. Martin i Łeb-jak-Ser byli dwoma dzikimi z kamiennego wieku, z czasów koczowania po lasach, mieszkania na drzewach. Zapadali się coraz głębiej i głębiej w błotnistą otchłań, wracali ku bezładnemu wykluwaniu się pierwotnego życia z chaosu materji, mocując się ślepo i bezrozumnie, niby dwa pierwiastki chemiczne, niby planety w głębi niebios, niby atomy, co odpychają się, przyciągają i znowu odpychają po wieki wieków.
— Boże! zwierzęta, dzikie zwierzęta! — wykrztusił Martin, wpatrzony w daleką walkę. Wspaniała zdolność wizjonerstwa podsuwała mu przed oczy obrazy jak w kalejdoskopie. Był równocześnie widzem i aktorem. Zaznana w ostatnim okresie życia kultura wstrząsała się ze wstrętu, potem nagle teraźniejszość znikała z pamięci, widma przeszłości władały niepodzielnie i Martin stawał się znowu tamtym Martinem, co właśnie wrócił był z morza i tłukł się z Łbem-jak-Ser na moście Ósmej ulicy. Cierpiał, zmagał się, pocił, krwawił i triumfował, kiedy nagie pięści trafiały należycie.
Zwarli się jak dwa huragany nienawiści, potwornie przeplótłszy ciała. Czas mijał i kompanowie stali w głębokiem milczeniu. Nigdy jeszcze nie napotkali takiego wyładowania dzikości. Widowisko oszołomiło ich. Walczący byli straszliwszemi zwierzętami, niż oni. Po chwili pierwsza świeżość młodości znikła i zapaśnicy walczyli już przezorniej i rozsądniej. Dotychczas żaden nie zdobył przewagi. „Równe szanse“ — doszło do uszu Martina. W tej samej chwili wróg zamierzył się z prawej, potem nagle z lewej strony, Martin otrzymał straszliwy cios i poczuł, że policzek rozpłatany ma aż do kości. Naga pięść nie dokonałaby tego! Posłyszał krzyki protestu na widok straszliwego obrażenia, jakie mu zadano. Krew ciekła strumieniem, lecz Martin nie mówił nic. Serce miał ciężkie i przepełnione oburzeniem, zrozumiał bowiem chytrą podłość i zbrodniczy podstęp przeciwnika. Czuwał i czekał, dopóki tamten nie runął nań znowu we wściekłym ataku; wtedy wstrzymał wzniesioną już nad sobą pięść, ujrzawszy w niej błyskawiczne zalśnienie metalu.
— Trzymaj łapę! — ryknął. — Masz żelazo, kanaljo, żelazem walisz! — obie bandy rzuciły się naprzód, warcząc i pochrapując. Za chwilę bitwa stanie się ogólna i jego, Martina, pozbawią zemsty! To wyprowadziło go z równowagi.
— Precz, zgrajo! — wrzasnął jak szalony. — Rozumiecie, psiakrew? No, rozumiecie, czy nie, pytam?!
Odstąpili. Byli zwierzętami, lecz on był arcyzwierzęciem, wcieleniem brutalnego terroru przerósł ich i poskromił...
— Moja sprawia! nie wtrącać się! zabraniam! Ej, ty tam, dawaj co masz w łapie!
Łeb-jak-Ser otrzeźwiony i nieco wystraszony, podał zdradliwe żelastwo: kastet.
— Toś ty mu wsunął, Rudy! Prześlizgnąłeś się przez kompanję! — krzyknął Martin, cisnąwszy kastet w wodę. — Widziałem, jakeś lazł, i dziwiłem się, po kiego licha. Jak mi jeszcze raz spróbujesz odwalić taki kawał, zatłukę na śmierć. Zrozumiane?
Walczyli dalej, pomimo wyczerpania i jak gdyby poza wyczerpaniem, które stało się już niezmierzone i wprost niepojęte. Wreszcie zwierzęcy krąg widzów, nasyciwszy żądzę krwi, przerażony tem, co się działo, błagać począł obu, żeby kończyli. I Łeb-jak-Ser, gotowy paść i umrzeć, lub stać na nogach i umrzeć, straszliwy potwór, z którego twarzy obtłuczono wszelkie podobieństwo do człowieka — zachwiał się i zawahał. Lecz Martin przyskoczył i tłuc począł jeszcze i jeszcze.
Mijają minuty długie jak stulecie. Łeb-jak-Ser wyraźnie słabnie. Nagle, w chwili splecenia obu ciał, rozlega się suchy trzask i prawa ręka Martina zwisa bezwładnie u boku. Złamana kość. Każdy posłyszał, każdy zrozumiał. Zrozumiał też Łeb-jakSer, natarłszy gwałtownie i zadając jeszcze cios po ciosie. Kompanja Martina rzuciła się naprzód, żeby przerwać walkę. Oszołomiony nagłym gradem ciosów, Martin cofnął hałastrę wylewem straszliwych przekleństw i buchnął rozełkanym rykiem bezradnej, rozpaczliwej wściekłości.
Wali dalej, swoją jedyną lewą ręką, a waląc, bestjalsko, dziko, półprzytomnie, jakby z jakiejś zamglonej oddali, słyszy pomruk trwogi wśród bandy i jakiś drżący głos: „To już nie bójka, chłopcy, to morderstwo. Zatrzymać!“
Nikt jednak nie odważył się zatrzymać i Martin rad był, kując dalej ciężko, monotonnie, nieprzerwanie swoją jedyną ręką, tłukąc z całych sił w coś krwawego, co widział przed sobą, a co nie było już twarzą, lecz samą tylko okropnością — czemś chwiejącem się, migającem, ohydnem, bezimiennem, co uporczywie trwa przed zamglonemi oczyma i nie chce odejść precz. Martin uderza raz po raz, wciąż słabiej i słabiej, podczas gdy uchodzi zeń ostatni dech życia, spuszcza pięść przez setki i tysiące lat, a może przez jakieś nieobliczalne, nieskończone zasięgi czasu, aż nagle półświadomie pojmować zaczyna, że bezimienny, straszliwy przedmiot zniża się, opada powoli, powoli, aż ku kamiennej jezdni mostu. W następnej chwili Martin stoi już ponad owym leżącym przedmiotem, chwiejąc się i słaniając na bezwładnych nogach, rękami chwytając powietrze i mówiąc głosem, którego nie poznaje:
— Chcesz jeszcze? No, chcesz jeszcze?
Mówił tak i mówił, pytając, nakazując, wzywając, grożąc, chcąc koniecznie dowiedzieć się, czy tamto chciałoby jeszcze... Wreszcie poczuł, jak chwycili go towarzysze, klepali po plecach i próbowali włożyć mu kurtkę. A potem — nagły zwał ciemności i runięcie w przepaść.
Mały budzik cykał na stole, lecz Martin Eden, z głową ukrytą w dłoniach — nie słyszał. Nie słyszał nic. Nie myślał. Tak żywo i realnie przeżył dawny strzęp życia, że stracił teraz przytomność, tak samo jak wówczas, przed laty, na moście Ósmej ulicy. Całą minutę trwała nad nim ciemność i pustka niepamięci. Potem nagle, jak zbudzony z martwych, zerwał się z gorejącemi oczyma, spoconą od wysiłku twarzą i krzyknął:
— Pobiłem cię przecie, Łbie-jak-Ser! Czekałem jedenaście lat, alem cię przecie pobił!
Kolana pod nim zadrżały, poczuł, że mu słabo, dowlókł się do łóżka i usiadł na brzegu. Wciąż jeszcze trzymały go szpony przeszłości. Rozejrzał się po pokoju, przerażony, nie pojmując, gdzie się znajduje... Nagle spojrzenie padło na stos rękopisów w kącie. Wtedy tryby pamięci ruszyły, przerzuciły następne cztery lata i oto już uświadamiał sobie teraźniejszość, pamiętał o książkach, które był otwierał, o cudzie wszechświata, który w nich znalazł, o snach swoich i zuchwałych marzeniach, o zakochaniu w bladym duchu kobiety nieziemskiej, subtelnej, przeczystej, co umarłaby ze zgrozy, gdyby ujrzała choć jedną, nieskończenie małą cząstkę tego, co przeżył on — jedną piędź tego bagna, przez które się przedarł!
Wstał gwałtownie i przejrzał się w lusterku.
— Tak oto z prochuś powstał, i, Martin Eden — wymówił uroczyście — oczy utopiłeś w wielkiej światłości, ramionami roztrąciłeś gwiazdy, zdusiłeś w sobie bestję i walczysz o najwyższe dary życia.
Spojrzał na siebie bacznie i uśmiechnął się.
— Nieco histerji i melodramatu, hę? — zagadnął drwiąco. — Nic nie szkodzi. Pobiłeś Łeb-jak-Ser, to pobijesz i wydawców, choćbyś na to zużył dwa razy po jedenaście lat. Nie zatrzymasz się tu, gdzie jesteś. Masz walić naprzód. To znaczy aż do

końca, uważasz bratku, do końca.
Rozdział XVI

Budzik zatrajkotał przeraźliwie i wyrwał Martina ze snu z taką gwałtownością, że człowiek o mniej zdrowym organizmie nie uniknąłby bólu głowy. Martin spał mocno, ale zbudził się natychmiast, jak kot, a przy tem zbudził chętnie, rad, że skończyło się pięć nieuniknionych godzin nieświadomości. Nienawidził przymusu spania. Zbyt wiele miał do roboty; zbyt ciekawe było życie. Żałował każdej chwili, skradzionej przez spoczynek. Zanim budzik przestał dzwonić, Martin tkwił już z głową i uszami w misce do mycia, wstrząsając się od zimnych ukąszeń wody.
Nie rozpoczął jednak dnia pracy według rozkładu. Ani jedna nowela nie czekała na pióro, ani też nowy temat nie domagał się wcielenia w słowa. Wczorajsze studja przeciągnęły się zbyt długo. Martin spróbował przeczytać rozdział z Fiskego, ale był tak niespokojny, że musiał książkę odłożyć. Dzień dzisiejszy miał być świadkiem rozpoczęcia nowej bitwy, w czasie której trzeba będzie na dłużej porzucić pisanie. Było mu smutno, jak gdyby porzucał ukochany dom i rodzinę. Spojrzał: stos rękopisów leżał w kącie na podłodze. Oto jedyny dom i rodzina. Porzucał je, swoje biedne, pohańbione dzieci, których nikt znać, ani przyjąć nie chce. Schylił się i przerzucać zaczął papiery, czytając ulubione urywki. „Garnek“ zaszczycony został odczytaniem głośnem, jak również „Przygoda“. „Radość“, dziecię najmłodsze, wczoraj dopiero w ostatecznej formie na świat wydane, lecz w kąt, z powodu braku marek pocztowych ciśnięte — zasłużyło na najczulszą pochwałę.
— Nie rozumiem — mruczał chłopak, — a zresztą, może właśnie nie rozumieją redaktorzy? Czemu to ma być złe? W każdym numerze drukuje się rzeczy słabsze. Eh, wszystko, co drukują „magazine“ jest gorsze... prawie wszystko przynajmniej.
Po śniadaniu Martin włożył maszynę do metalowego futerału i zadźwigał ją do Oakland.
— Winien jestem za miesiąc — oświadczył subjektowi w składzie — ale proszę powiedzieć właścicielowi, że od dziś biorę robotę i najdalej za parę tygodni przyjdę, żeby oddać należność. Przeprawił się promem do San Francisco i poszedł do biura pośrednictwa pracy.
— Jakąkolwiek pracę, byle nie handel — zaczął mówić do agenta, lecz w tej samej chwili zbliżył się jakiś nowoprzybyły, wystrojony z waszecia, niby robotnik, niepozbawiony pretensji do pewnej elegancji.
Agent przecząco potrząsnął głową.
— Niema dla mnie nikogo? hę? — zagadnął tamten. — Ba, a ja potrzebuję koniecznie dzisiaj.
Odwrócił się i począł obserwować Martina, Martin zaś, obserwując ze swej strony, zauważył opuchłą i wybladłą twarz, ładną, lecz zmiętą; poznał odrazu ślady całonocnej pijatyki.
— Szukacie zajęcia, hę? — zagadnął tamten. — A czego możecie się podjąć?
— Wszelkich ciężkich robót, pozatem żeglarstwa, pisania na maszynie, stenografji. Doskonale też jeżdżę konno. Zresztą, podejmę się każdej pracy — brzmiała odpowiedź.
Tamten skinął głową.
— To brzmi wcale nieźle. — Nazywam się Dawson, Joe Dawson. — Poszukuję pomocnika do pralni.
— Trochę za dobrze, jak dla mnie, — uśmiechnął się Martin, wyobraziwszy sobie własne łapy, prasujące powiewne figliki kobiece. Poczuł jednak sympatję do nowego znajomego, więc dodał:
— Mógłbym robić co cięższe pranie. Praktykowałem już na okręcie.
Joe Dawson zastanowił się przez chwilę.
— Chodźcieno bliżej, to się dogadamy. Chcecie posłuchać?
Martin skinął głową.
— Jest to mała, parowa pralnia na wsi, w hotelu przy Gorących Źródłach, uważacie. Całą robotę robi dwóch, starszy i pomocnik. Ja właśnie jestem starszy. Nie pracowalibyście dla mnie, ale pode mną. No cóż, chcielibyście się nauczyć?
Martin zastanowił się. Perspektywa była ponętna. Parę miesięcy tylko i miałby przecież na naukę. Pracowałby zawzięcie, fizycznie i umysłowo.
— Wikt dobry i osobny pokój — odezwał się Joe.
To przeważyło szalę. Osobny pokój! Możnaby swobodnie palić lampę do północy.
— Ale robota piekielna! — dodał tamten. Martin dotknął znacząco wypukłych muskułów swego ramienia.
— To przecież nie z czego innego, tylko z roboty...
— No, to dobijajmy interesu! — Joe nagle wziął się za głowę.
— Ach, zamroczyło mi się we łbie. Ledwie patrzę na oczy. Zeszłej nocy odwaliłem małą bibkę, he, he, bibkę niczego. No, więc do interesu. Sprawa taka: pensja na dwóch 100 dolarów i wikt. Ja brałem 60, pomocnik 40. Ale tamten był już cwany w robocie. Wyście nowicjusz. Będę musiał orać za was. Zaczniecie więc od 30-tu i dorobicie się zczasem do 40-tu. Ja jestem człek uczciwy i szachrować nie będę. Jak tylko wyrobicie swoją porcję, zaraz dam 40.
— Zgoda — oświadczył Martin, wyciągając rękę, którą tamten uścisnął.
— No, a zadatek... na bilet i wogóle...
— Przepiłem, psiakrew — odrzekł żałośnie Joe, znowu sięgając ręką do obolałej głowy. — Mam tylko powrotny bilet, więcej nic.
— A ja nie mam nic... Po zapłaceniu za mieszkanie i życie...
— Nie płać i już — poradził Joe.
— Nie mogę. Winien jestem rodzonej siostrze.
Joe wydał długi, zakłopotany gwizd i zdawał się szukać sposobu wyjścia.
— Mam jeszcze na dwa kieliszeczki — wyrzekł wreszcie rozpaczliwie, — Chodź, łykniemy, to może się co wymyśli.
Martin odmówił.
— Cóż ty — wodę chłepczesz?
Tym razem Martin potwierdził, a Joe począł lamentować. — O, ja też swego czasu tego ten... Ale teraz jakoś — ani rusz — dodał beznadziejnie. — Cały tydzień orzę, jak sam djabeł, to muszę się wstawić. Jakbym się nie spił — zdechłbym, albo zrobił co złego. Ale rad jestem, że ty pijasz wodę. Masz rację. Zostań taki.
Martin wiedział dobrze, że niezmierna przepaść dzieli go od tego człowieka — przepaść wykopana przez książki — ale przebył ją zpowrotem bez szczególnych trudności. Całe życie spędził w sferze robotniczej i koleżeństwo pracy było dlań drugą naturą. Bez wysiłku rozwiązał zawiły problemat przenosin do Gorących Źródeł, zbyt trudny dla zmąconej głowy kolegi. Skrzynkę z rzeczami nada na bagaż za biletem Joe, a sam ma przecie rower. Odległość wynosiła 70 mil, mógł więc wyjechać w niedzielę, w poniedziałek zaś rano stanąć do roboty. Tymczasem pójdzie do domu i zbierze manatki. Żegnać nie miał kogo. Ruth z całą rodziną spędzała długie lato w Górach Sivry, nad jeziorem Tahoe.
Do Gorących Źródeł przyjechał Martin w nocy z niedzieli na poniedziałek, zmęczony i zakurzony. Joe przyjął go z otwartemi ramionami, chociaż cały dzień spędził sam jeden przy pracy. Głowę zawiązaną miał mokrym ręcznikiem.
— Zmarudziłem, jadąc po ciebie i została mi część roboty z zeszłego tygodnia — wyjaśnił. — Kuferek dojechał doskonale, już go wstawiono do twego pokoju, ale ciężki jak cholera! Cóżeś tam przywiózł? Sztaby złota? czy co?
Martin rozpakowywał, a Joe przyglądał się, siedząc na łóżku. „Kuferek“ był właściwie skrzynką od towarów, za którą zresztą imć pan Higginbotham zdarł z Martina całe pół dolara. Dwie rączki z mocnego sznura, umocowane przez Martina, przemieniły skrzynkę w możliwą do użytku walizkę podróżną. Wytrzeszczonemi oczyma obserwował Joe, jak Martin wyjmował ze skrzynki kilka skromnych zmian bielizny i książki, książki, książki...
— Tak, aż do dna?... — nie wytrzymał Joe.
Martin skinął głową i wziął się do układania książek na stole kuchennym, zastępującym umywalnię.
— Ha, ha, ha! — eksplodował Joe i przerwał, czekając aż dojrzeją mu w myśli dalsze wnioski. Dojrzały wreszcie.
— Słuchajno, ty chyba... tego.... gwiżdżesz na dziewczynki? co? — zapytał.
— Tak! — brzmiała odpowiedź. — Swego czasu polowałem niezgorzej, dopóki nie polubiłem książek, teraz nie mam już czasu.
— E, tu też czasu nie będzie. Tylko robić i spać, więcej nic.
Martin pomyślał o codziennym pięciogodzinnym śnie i uśmiechnął się w milczeniu. Pokój leżał nad pralnią i w tym samym budynku co dynamo-maszyna, dająca oświetlenie, pompująca wodę, i pędząca samą pralnię. Maszynista, mieszkający w sąsiednim pokoju, zjawił się natychmiast, żeby poznać nowego pomocnika i odrazu pomógł Martinowi zawiesić lampkę elektryczną na drucie, który dawał się przedłużać tak, iż lampkę przesuwać było można od stołu aż ponad łóżko.
Następnego ranka zerwano Martina ze snu o szóstej piętnaście na śniadanie, które podawano o szóstej czterdzieści pięć. Na szczęście łazienka dla pracowników mieściła się w tym samym budynku i Martin oszołomił biednego Joe, biorąc zimną kąpiel.
— Oho, twarda z ciebie sztuka! — wygłosił Joe, gdy zasiedli do śniadania w kącie hotelowej kuchni.
Wraz z nimi jadał maszynista, ogrodnik, pomocnik ogrodnika i dwu czy trzech stajennych. Jedli łapczywie, pośpiesznie, prawie w milczeniu i Martin zrozumiał po chwili, że oddalił się już od nich nieskończenie daleko. Mizerny rozwój umysłowy tych ludzi był wprost przygnębiający. Martin miał ochotę uciec jak najprędzej. Łykał więc swoje śniadanie, jakąś mdłą, ciepławą polewkę, równie szybko, jak towarzysze i odetchnął z ulgą dopiero, zamknąwszy za sobą drzwi kuchni. Pralnia była mała, lecz wspaniale urządzona, elektryczna i zaopatrzona w najnowsze maszyny, które wykonywały wszystko, co tylko maszyna wykonać może. Martin, po wysłuchaniu krótkiej instrukcji, wziął się do sortowania ogromnych stosów brudnej bielizny. Joe zaś puścił w ruch maszynę do prania i dolewał wciąż świeże porcje płynnego mydła, zaprawionego gryzącemi chemikaljami, tak mocno, że aż zasłonić sobie musiał usta, nozdrza i oczy wilgotnemi chustkami; wyglądał przy tem jak mumja. Skończywszy sortowanie, Martin dopomagał w wyżymaniu upranej bielizny, to znaczy mokrą bieliznę wrzucał do wirówki, robiącej kilka tysięcy obrotów na minutę i usuwającej wodę z materjałów za pomocą siły odśrodkowej. Po pewnym czasie Martin dzielić się już musiał między wyżymanie a suszenie, „w międzyczasie“ zaś prał pończochy i skarpetki. Popołudniu maglowano owe pończochy i skarpetki, przyczem Martin podawał, a Joe nawijał na wałek. Tymczasem grzały się żelazka. Potem znów żelazka i bielizna, bielizna i żelazka, aż do szóstej. O szóstej Joe smutnie pokiwał głową.
— Jeszcze cała fura — rzekł. — Po kolacji znowu do roboty.
Po kolacji więc pracowali aż do dziesiątej przy oślepiającem świetle lamp elektrycznych, dopóki ostatnia sztuka nie została uprasowana i posłana do sortowni. Noc była gorąca, prawdziwie kalifornijska, i chociaż okna otworzono naoścież, izba z rozpalonym do czerwoności piecem zdawała się czeluścią piekielną. Martin i Joe, rozebrani do koszuli, z nagiemi ramionami, ociekali potem i z trudnością chwytali powietrze.
— To prawie jak ładowanie okrętu pod zwrotnikami — odezwał się Martin, kiedy wchodzili po schodach.
— Nic, brachu, nadasz się — odrzekł Joe, — orzesz, jak się patrzy. Jeśli tak dalej pójdzie, będziesz na trzydziestu dolarach tylko pierwszy miesiąc. Potem dostaniesz swoje czterdzieści. Tylko mi nie gadaj, żeś nigdy nie pracował; już ja lepiej wiem.
— Ależ do dnia dzisiejszego ani ściereczki, daję słowo — protestował Martin.
Znalazłszy się w swoim pokoju, zdziwił się własnemu niepomiernemu zmęczeniu, zapomniawszy, że czternaście bitych godzin nie odrywał rąk od pracy. Nastawił budzik na szóstą i odmierzył sobie wstecz pięć godzin. Mógł poczytać do pierwszej. Zdjąwszy buty dla ulżenia spuchniętym nogom, zasiadł przy stole pośród kochanych książek. Otworzył Fiske’go, którego porzucił był przed dwoma dniami i zaczął czytać. Ale już pierwszy rozdział nastręczył tyle trudności, że trzeba było zaczynać raz jeszcze od początku. Nagle Martin ocknął się od bólu w zesztywniałych mięśniach. Zimny wiatr górski, wdzierający się przez otwarte okno, przejął go dreszczem. Chłopak spojrzał na zegarek. Druga! Przespał całe cztery godziny! Zrzucił ubranie, półprzytomny wpełzł do łóżka i zaledwie głową dotknął poduszki — zapadł w sen kamienny.
Wtorek był dniem równie nieustannego wysiłku. Szybkość, z jaką pracował Joe, wzbudziła podziw Martina. Był to istny djabeł. Zamknięty w ściśle określonych ramach, Joe w każdej chwili walczył o każdą chwilę. Skupiał się wyłącznie na pracy i na kwestji zaoszczędzenia czasu; to też nieraz karcił Martina, że pięcioma ruchami robi to, co dałoby się wykonać trzema, albo, że zużywa trzy sekundy, kiedy wystarczy dwie. „Usunięcie wszelkich ruchów zbytecznych“ — zdefinjował Martin, przyglądając się robocie Joe. Sam zresztą był dobrym pracownikiem, zręcznym, pośpiesznym i mającym sobie za punkt honoru nie dać się wyprzedzić, ani wyręczyć nikomu. W rezultacie skoncentrował się na robocie z tą samą wyłącznością zainteresowania i chętnie łykał wskazówki i przestrogi, rozsiewane hojnie przez zwierzchnika. Rozcierał krochmal na kołnierzykach i mankietach, tak, żeby do prasowania nie zostało ani gruzełka pomiędzy dwoma warstwami płótna. Sprawnością swą zasłużył nawet na pochwałę.
Ani chwili przerwy w robocie! Joe nie czekał na nic i na nikogo, przerzucając się błyskawicznie od zajęcia do zajęcia. Nakrochmalili dwieście białych koszul męskich, ujmując je jednym ruchem taft, żeby oszywki przy rękawach, oszywki przy szyi i gors dostały się równocześnie do ręki prawej, resztę zaś sztuki podtrzymywała tymczasem ręka lewa, zabezpieczając od krochmalu. Prawa nurzała się w krochmal, w krochmal tak gorący, że co chwila chłodzić ją było trzeba w kuble zimnej wody. Tej nocy pracowali do wpół do jedenastej, krochmaląc powiewne i frywolne rozmaitości damskie.
— Eh, cisnąłbym to precz, a sam zpowrotem pod zwrotniki — zaśmiał się Martin.
— A jabym już wolał emeryturkę — odpowiedział poważnie Joe. — Nie znam się na niczem, prócz prania.
— Zato znacie się doskonale.
— Myślę! Zacząłem w Contra Costa w Oakland, mając lat jedenaście. Podawałem do magla. Było to osiemnaście lat temu i odtąd nie tknąłem już innej roboty. Ale nigdzie nie jest tak ciężko jak tutaj! Powinniby nam dodać jeszcze co najmniej jednego chłopa. Jutro znów w nocy. Zawsze we środę w nocy kołnierzyki i mankiety pod magiel.
Martin nastawił budzik, usiadł przy stole i otworzył Fiskego, ale nie doczytał nawet pierwszego rozdziału. Wiersze mieniły się i zlewały w jedno, głowa chwiała mimowoli. Chodził więc po izbie tam i zpowrotem, waląc z całych sił pięściami w głowę, nie mógł jednak przezwyciężyć tumanu snu. Trzymał książkę przed oczyma, a powieki uparcie rozsuwał palcami i usnął z szeroko otwartemi oczyma.
Wtedy poddał się i, półprzytomnie zwlókłszy ubranie, runął na łóżko. Przespał siedem godzin ciężkim, zwierzęcym snem i, obudziwszy się, czuł, że to jeszcze nie dosyć.
— Dużoś przeczytał? — zagadnął Joe.
Martin potrząsnął głową.
— Nic sobie z tego nie rób. Dziś w nocy pomaglujemy trochę, ale zato we czwartek skończymy o szóstej. Wtedy sobie poczytasz.
Tego dnia Martin prał „od ręki“ rzeczy wełniane w wielkiej beczce, pełnej ostrego, płynnego mydła. Materjały tarło się zapomocą koła ze szprychami, osadzonego na kiju pionowym i zaopatrzonego w korbę u góry.
— Mój własny wynalazek — oświadczył dumnie Joe. — Zastępuje deskę do prania i ludzkie pięści, a przytem oszczędza z piętnaście minut tygodniowo, co w tem piekle nie jest do pogardzenia.
Maglowanie kołnierzyków i mankietów odbywało się również według pomysłu Joe. Tej nocy, kiedy stanęli znowu do pracy przy świetle, Joe począł się tłumaczyć.
— Nigdzie tak nie robią, to prawda, ale ja robię dlatego, żeby w sobotę skończyć o trzeciej. Tylko cała sztuka — umieć. Gorąc jak się patrzy, nacisk jak się patrzy i trzy razy przeciągnąć. A co, widzisz? — podniósł mankiet do góry. — W rękubyś lepiej nie zrobił.
We czwartek Joe wpadł w gniew: nadszedł nadetatowy pęk damskich „krochmalonych wymysłów“.
— Wymawiam miejsce — oświadczył. — Robił nie będę. Wymawiam stanowczo. Po kiego czorta orzę jak niewolnik cały tydzień, zbieram minutkę do minutki, a ta cholera pakuje mi całą kupę ekstra bielizny? Tu jest wolny kraj, obywatele? Powiem tej kanalji, staremu Holendrowi, co o nim myślę! Po francusku mu rzeknę, psiakrew. Starczy jeszcze miejsca w Stanach Zjednoczonych! Śmie mi tu walić jakieś ekstra, choroba!
— No, porobimy bracie do nocki! — odezwał się za chwilę, zmieniając widocznie zdanie i poddając się wyrokowi losu.
Tak więc Martin nie czytał tej nocy. Przez cały tydzień nie zajrzał nawet do gazety i — o dziwo — nie miał nawet ochoty zaglądać. Nie interesowały go nowiny. Zbyt był zmęczony i zżarty, aby myśleć o czemkolwiek na świecie. A przecież planował, te jeśli w sobotę skończą o trzeciej, pojedzie na rowerze do Oakland. Siedmdziesiąt mil w jedną stronę i tyleż zpowrotem — nie będzie to zbyt dobre przygotowanie do nowego tygodnia pracy. Co prawda, możnaby pojechać koleją, ale bilet w obie strony

kosztuje dwa i pół dolara, a trzeba przecie oszczędzać.
Rozdział XVII

Martin nauczył się wielu rzeczy. Już w pierwszym tygodniu obaj robotnicy wykończyli przez jedno popołudnie dwieście sztywnych koszul. Joe manipulował narzędziem, złożonem z żelazka, osadzonego dla zwiększenia nacisku na stalowym resorze. Narzędziem tem przeciągał po oszywkach u rękawów i oszywce u kołnierza, nastawiając ją pod kątem prostym do koszuli. Na przestrzeni gorsu odbywał każdorazowo wspaniały „finisz“. Skończywszy, ciskał sztukę na stół, gdzie podchwytywał ją Martin i „wygładzał“, czyli doprasowywał części niekrochmalone.
Robota była wyczerpująca, prowadzona nieustannie z wytężoną szybkością. Na werandzie hotelu spoczywali mężczyźni i kobiety w przewiewnej bieli, sącząc chłodzące napoje i unikając starannie przyśpieszania obiegu krwi. W pralni zaś powietrze zionęło żarem; olbrzymi piec rozpalony był do białości, z pod żelazek, przesuwanych po wilgotnych materjach, buchały kłęby pary. Temperatura tych żelazek różniła się znacznie od stosowanej powszechnie przez gospodynie. Żelazko, wytrzymujące zwykłą próbę poślinionego palca, nie nadawało się dla Joe i Martina; próba taka zresztą nie byłaby wogóle użyteczna. Stopień rozgrzania poznawało się przez zbliżenie żelazka do twarzy, co Martinowi wydawało się procesem równie niepojętym, jak godnym podziwu. Jeżeli okazało się, iż żelazko jest zbyt gorące, należało je ująć żelaznym haczykiem i błyskawicznie zanurzyć do wody. Czynność owa wymagała również orjentacji szybkiej i precyzyjnej, wystarczyło bowiem przetrzymać w wodzie o drobną część sekundy — a właściwe natężenie gorąca przepadało bezpowrotnie. Martin znajdował czas na admirację dla własnej dokładności, dokładności automatu, opartej na zasadach nieomylnych.
Brakło jednak czasu na podziw i rozważanie. Cała świadomość Martina skupiać się musiała na pracy. Nieustannie czynna ręka i głowa, inteligentna maszyna ludzka, pochłaniała wszystkie siły na produkowanie tej inteligencji. W umyśle nie pozostawało już miejsca dla wielkiego świata i ogromu jego zagadnień. Rozległe korytarze mózgu, wiodące na świat boży, zamknięto hermetycznie. Dusza przemieniła się w małą, ciasną kabinę, niby w jakieś centrum kierownicze, gdzie wiążą się nici różnorodnych połączeń i sygnalizują nazewnątrz. I tak, rozkaz szedł stamtąd do silnych ramion, do muskułów rąk, do dziesięciu zwinnych palców, a wreszcie do chybkich a rozpalonych żelazek, co biegną wzdłuż dymiących ścieżek, rozdając uderzenia, pogłaskania, dotknięcia, takie właśnie jak należy, nie słabsze i nie mocniejsze, nie częstsze i nie mniej liczne, o cal nie za bliskie, o pół cala nie za dalekie, sunące nieustannie wzdłuż niezliczonej ilości rękawów, przodów, boków i tyłów, automatycznie, a bez zgniecenia, wyrzucając wykończone sztuki na stół odbiorczy. I skoro tylko pośpieszny rozkaz świadomości odepchnął jedną — niezwłocznie podsuwał następną. I tak, godzina za godziną, podczas gdy wszystko, co żyło, omdlewało pod żarem pionowych promieni kalifornijskiego słońca. Lecz w rozpalonym budynku pralni mdleć nie było wolno: chłodzący się na werandach goście potrzebowali świeżej bielizny.
Pot zalewał Martina. Wypijał niezmierne ilości wody, lecz rozgrzanie od upału i pracy było tak wielkie, że napój natychmiast przesiąkał przez tkanki organizmu i wydobywał się nazewnątrz porami skóry. Praca na morzu, z wyjątkiem chyba wypadków niezwykłych, pozostawiała zawsze możność opamiętania się, wgłębienia we własną duszę. Właściciel statku był co prawda panem całego czasu swego robotnika, lecz tutaj, właściciel pralni stawał się zarazem panem wszystkich jego przeżyć. Martin nie myślał już o niczem poza piekielną pracą, co rozstrajała nerwy, rujnowała ciało. Wszystko inne stało się niedostępne. Nie wiedział już, że kocha Ruth. Dziewczyna nie istniała, ponieważ wytężony mózg nie był w stanie pamiętać o jej istnieniu. Jedynie kiedy chłopak szedł spać, lub rano wlókł się na śniadanie, postać Ruth mgliście jawiła się w osłabłej pamięci.
— Piekło, bratku, co? — zauważył kiedyś Joe. Martin skinął głową w milczeniu, lecz poczuł, że wzbiera w nim gniew. Konstatowanie faktu było co najmniej zbyteczne. Podczas pracy wogóle nie rozmawiali ze sobą. Wszelka konwersacja przeszkadzała automatyzmowi ruchów, jak przeszkodziła chociażby w tej chwili, zmuszając Martina do chybienia o jedno posunięcie i do załatania błędu dwoma nadprogramowemi ruchami.
W piątek rano wypadała kolej prania. Dwa razy na tydzień przepuszczano przez maszynę bieliznę hotelową: prześcieradła, poszewki, ręczniki, obrusy, serwety. Skończywszy, wzięli się obaj do „krochmalonych wymysłów“. Była to robota marudna, denerwująca, precyzyjna i Martin nie miał w niej jeszcze wprawy. A jednak, mylić się nie było wolno: najmniejsza omyłka oznaczała ruinę.
— Patrz! — odezwał się Joe, podnosząc do góry pajęczy staniczek damski, który cały schować było można w zamkniętej pięści. — Podrzyjno to i dwadzieścia dolarów spadnie z pensyjki, jak nic.
Wobec tego Martin nie podarł, zwolniwszy natężenie muskułów rąk, chociaż napięcie nerwowe wzrosło w nim mocniej, niż kiedykolwiek. Nie bez uciechy też słuchał przekleństw towarzysza, który męczył się nad ślicznemi figielkami, noszonemi przez kobiety, co same prać ich nie potrzebują. „Krochmalone wymysły“ były zmorą Martina, udręką Joe. One to właśnie rabowały im każdą, krwawo zaoszczędzoną chwilę. Pracowali przy nich do wieczora. O siódmej przerwali, żeby przepuścić przez magiel bieliznę hotelową, od dziesiątej zaś, kiedy goście poszli spać, dwaj robotnicy mordowali się w pralni nad „krochmalonemi wymysłami“ do dwunastej, do pierwszej, do drugiej. Wreszcie, o wpół do trzeciej — skończyli.
W sobotę znowu zaczęły się od rana „krochmalone wymysły“, i dodatki, i wykończania, aż o trzeciej popołudniu tygodniowa robota została skończona.
— Nie wybierasz się chyba na rowerze do Oakland na zakąskę po tem wszystkiem? — zapytał Joe, kiedy usiedli na schodach i triumfalnie zapalili papierosika.
— Owszem! — brzmiała odpowiedź.
— Cóżeś tam zostawił, u licha, — dziewczynę?
— Nie; chcę zmienić książki w czytelni. A pojadę na rowerze, żeby zaoszczędzić dwa i pół dolara.
— Dlaczegóż nie poszlesz książek pocztą? To w każdym razie kosztuje ze cztery razy mniej.
Martin zastanowił się.
— Tak, tak, odpocznij jutro — nastawał tamten. — Potrzebujesz odpoczynku. Ja wiem dobrze. Stary jestem wróbel, ale też ledwie zipię.
Istotnie, znać było na nim wyczerpanie. Nieokiełznany, niezmęczony, przez cały tydzień dobijający się o sekundy i minuty, zwalczający wszelkie trudności, łamiący przeszkody, kolos niezmożonej energji, motor ludzki o wysokiem napięciu, demon pracy, teraz, po ukończeniu tygodniowej roboty, wpadał w stan zupełnej prostracji. Zmięty był i zgnębiony, a ładna twarz zwisała w leniwem wycieńczeniu. Bezdusznie pociągał papierosika, głos miał nieznośnie martwy i monotonny. Cały rozmach i pęd opuściły go nagle. Triumf zdawał się być przegraną.
— Na przyszły tydzień znowu to samo od początku — wymówił ponuro. — I co mi z tego? Ech, chciałoby się czasem zostać włóczęgą! Taki ptak Boży nic nie robi, a przecież jakoś żyje, psiakrew! Łyknęłoby się piwka, co? Ale nie mogę wziąć się za łeb, wstać i pójść do miasteczka, do szynku. Słuchaj! Zostań lepiej i poślij te jakieś książki pocztą! A nie, to jesteś warjat i pal cię sześć!
— No dobrze, ale cóż tu będę robił całą niedzielę? — zapytał Martin.
— Będziesz odpoczywał. Nie wiesz nawet, jak jesteś zmęczony. Ja sam jestem taki zdechły w niedzielę, że nawet nie mogę przeczytać gazety! Wiesz, byłem raz chory. Tyfus. W szpitalu dwa i pół miesiąca. I ani krzty roboty przez cały czas! Ot, było życie, panie, raj!
— Raj nie życie! — powtórzył po chwili marząco.
Martin poszedł się wykąpać, powróciwszy zaś, zauważył, że Joe zniknął bez śladu. — Pewnie poszedł na szklankę piwa, — zdecydował Martin. Lecz przejście pół kilometra do miasteczka dla odszukania Joe wydało mu się zbyt uciążliwą wyprawą. Położył się więc na łóżku, nie zdejmując butów, i próbował zebrać myśli. Nie sięgnął po książkę. Zbyt był zmęczony, żeby zasnąć, leżał więc cicho, myśląc coś sobie piąte przez dziesiąte w półprzytomnem otępieniu. Przeleżał tak do kolacji. Joe nie zjawił się wcale, kiedy zaś ogrodnik zauważył, że stary prawdopodobnie podpiera szynkwas w karczmie — Martin zrozumiał wszystko. Po kolacji natychmiast poszedł spać, rano zaś zdecydował, że odpoczął znakomicie. Joe wciąż jeszcze się nie pokazywał, wobec czego Martin zafundował sobie gazetę niedzielną i rozłożył się na trawie w cieniu drzew. Nie zauważył nawet, jak minęło rano. Nie spał przecie, nikt mu nie przeszkadzał, a jednak nie doczytał dziennika. Po obiedzie zaczął od początku i znowu zasnął nad gazetą.
Tak minęła niedziela, w poniedziałek zaś Martin stał już przy pracy, sortując bieliznę, kiedy zjawił się Joe, z głową owiązaną mokrym ręcznikiem i, jęcząc a przeklinając, zabrał się do puszczania w ruch maszyny i przygotowywania płynnego mydła.
— Nic nie poradzę — wyjaśnił. — Muszę się upić, jak przyjdzie sobota.
Minął drugi tydzień. — Wielka kampanja, przeciągana do późnej nocy przy świetle lamp elektrycznych, trwała w noc sobotnią do godziny trzeciej rano. Dopiero wtedy schwytał Joe swoją chwilę mizernego triumfu — i natychmiast poszedł do karczmy, żeby zapomnieć. Niedziela Martina była najzupełniej podobna do pierwszej. Spał na trawie pod drzewami, męczył się bezskutecznie nad gazetą i spędził kilka długich godzin leżąc, nic nie robiąc, i o niczem nie myśląc. Zbyt był wyczerpany, żeby coś tworzyć, lecz dość przytomny, żeby odczuć, jak bardzo nie lubi samego siebie. Był sobie wstrętny, jakby nagle poniżony moralnie, upadły i zszargany. Wszystko, co stworzono w nim ongiś na obraz i podobieństwo Boga — zostało zniszczone. Nie istniała już podnieta jakiejkolwiek ambicji, zgasła możność jej odczucia. Chłopak był martwy, martwą miał duszę. Pozostało tylko zwierzę, zwierzę robocze. Nie widział piękności promieni słonecznych, spływających na ziemię, poprzez zielony gąszcz listowia; głęboki błękit nieba nie kusił go jak dawniej kosmiczną dalą, potężnym oddechem wszechświata. Przestały istnieć tajemnice. Chęć ich rozwiązania. Życie wlekło się nieznośnie, tępe i głupie, a smak jego gorzki był ustom. Czarna zasłona padła na zwierciadło wizyj, fantazja poetycka drzemała w ciemnicy izby szpitalnej, dokąd wedrzeć się nie było wolno promieniom światła. Martin zazdrościł koledze, co tam, na dole, w miasteczku, słaniając się, podpiera szynkwas karczmy i z mózgiem pełnym złudzeń, półprzytomnie rozważa półprzytomne sprawy i wspaniale, fantastycznie pijany nie pamięta o poniedziałku, ani o nadchodzącym tygodniu zabójczej pracy.
Minął trzeci tydzień i Martin przeklinać począł siebie i życie. Dręczyło go uczucie bankructwa. Wydawcy mieli rację, nie przyjmując jego utworów. Widział to teraz jasno i kpił z dawnych marzeń. Ruth odesłała mu pocztą „Liryki Morza“. List panienki przeczytał apatycznie. Usilnie pragnęła wyrazić mu, jak bardzo jej podobał się poemacik, jak bardzo był piękny. Nie umiała jednak kłamać, Martin zaś czytał dobrze pomiędzy linjami. Napewno uważała, że wiersze nie były nic warte; słyszał to wyraźnie w każdem wstrzemięźliwem, pozbawionem entuzjazmu, słowie. Miała rację! Przekonał się o tem, odczytawszy raz jeszcze własny utwór. „Czar i piękno“ To też Martin zastanawiał się tylko, jak można było napisać coś podobnego, śmiałość wyrażeń wydała mu się groteskowa, liryzm był wprost monstrualny, każde słowo brzmiało jak absurd, nonsens, niemożliwość. Byłby odrazu spalił „Liryki Morza”, gdyby starczyło mu energji na rzucenie ich w ogień. Tliło się co prawda palenisko pod maszynami, lecz Martinowi nie starczyło sił, żeby wstać, zanieść papiery i cisnąć w płomień. Całą energję zużył na pranie cudzej bielizny. Na życie osobiste nie pozostało nic.
Zdecydował, że w nadchodzącą niedzielę przezwycięży się i odpowie na list panny Morse. Lecz w sobotę wieczorem, po skończonej pracy i po kąpieli, owładnęła nim nieprzeparcie chęć zapomnienia. Począł iść w kierunku miasteczka zwolna i od niechcenia, mimowoii pośpieszając kroku w pobliżu karczmy.
— He, he, myślałem, że pijasz tylko wodę! — zadrwił Joe.
Martin nie raczył zniżać się do wyjaśnień, kazał podać butelkę, skwapliwie napełnił swoją szklankę, a potem dopiero podał koledze.
— Będziesz się z tem guzdrał całą noc, hę? — rzucił brutalnie.
Joe niedołężnie marudził z butelką, więc Martin, nie czekając dłużej, wychylił szklankę duszkiem i napełnił ją po raz drugi.
— No, teraz mogę czekać, aż się uporasz — rzekł ponuro. — Ale śpiesz się.
Joe pośpieszył. Pili teraz razem.
— Tak z roboty, co? Wzięło cię — próbował Joe.
Martin jednak nie życzył sobie rozmawiać na ten temat.
— Piekiełko, psiakrew, wiem, wiem, — ciągnął Joe. — Ale ciężko widzieć, że i tobie nato przyszło. Tak, tak!
Martin pił w milczeniu, ostro rzucając rozkazy człowieczkowi za szynkwasem, młodemu wieśniakowi o pół-babskiej minie, wodnisto-błękitnych oczach i starannym rozdziałku nad czołem.
— Skandal, jak w nas tu orzą, biednych chłopców — skarżył się Joe. — Gdybym się po tem nie spił, wściekłbym się i podpalił tę przeklętą budę. Ratuje ich tylko moje chlanie, dobrze mówię, ani słowa!
Lecz Martin nie odpowiadał. Jeszcze parę łyków i poczuł wpełzające do mózgu czerwie zatrucia. Aa!
Nareszcie! Oto życie, pierwszy oddech życia od trzech tygodni! Wróciły sny na jawie; wyrwała się z ciemnicy fantazja i olśniła po dawnemu, potężna i jaśniejąca; zwierciadło wizji było znowu srebrzyście czyste, przezrocze jak kryształ, spienione od marzeń. Czar i piękno wstały z martwych, potęga ożyła i pozwoliła sobą zawładnąć. Martin próbował opowiedzieć to Joe, lecz Joe miał własne, odrębne przeżycia na temat oswobodzenia się od niewolniczej pracy i dorobienia się własnej wielkiej, parowej pralni.
— Powiadam ci, Mart, bachory nie będą robiły w mojej pralni — nigdy w świecie! I żywa dusza nie będzie robiła po szóstej wieczór! Słyszysz, coć gadam, hę? Będzie dość maszyn i dość rąk, żeby wszystko odwalić na czas. A ty ostaniesz moim pomocnikiem! Zrobię cię zarządzającym całego interesu, całego, caluteńkiego. Ot, taki mam, uważasz, plan... Przechodzę psiakrew na czystą wodę i oszczędzam monetę przez całe dwa lata, oszczędzam, a potem...
Ale Martin odwrócił się, pozwalając koledze mówić do karczmarza, dopóki ten nie został odwołany przez dwóch nowoprzybyłych, co wchodząc, przyjęli odrazu zaproszenie Martina. Martin częstował po królewsku, ciągnąc do picia wszystkich i każdego: okolicznych gospodarzy, stajennego i ogrodniczka z hotelu, wreszcie samego karczmarza i jakiegoś nieznajomego przybłędę, co wśliznął się jak cień

i jak cień słaniał w kącie izby.
Rozdział XVIII

W poniedziałek rano Joe jęczał i pomrukiwał nad pierwszą wiązką bielizny, wrzuconą do maszyny.
— Wiesz co... — zaczął.
— Stul pysk! — burknął Martin.
— Przepraszam cię, Joe — odezwał się w południe, podczas przerwy obiadowej. Tamtemu łzy stanęły w oczach.
— Dobrze już, dobrze, stary, — odrzekł. — W piekle żyjemy, psiakrew i nic nie możemy nato poradzić. A wiesz, pasjami lubię takich jak ty. Dlatego właśnie boli. Przylgnąłem do ciebie od samego początku.
Martin uścisnął dłoń „starego“.
— Plunąćby raz na to wszystko — rozważał Joe. — Plunąć i ruszyć w świat. Nigdy nie próbowałem być włóczęgą, ale to musi być djabelnie łatwo. Nic do roboty! Pomyśl tylko — nic do roboty! Chorowałem kiedyś — tyfus — w szpitalu — tak było pięknie! Chciałbym jeszcze zachorować...
Tydzień roboczy mijał. Hotel pełen był gości i nadetatowe „krochmalone wymysły“ sypały się do pralni obficie. Obaj robotnicy dokazywali cudów.
Codziennie do późnej nocy przy świetle lamp elektrycznych zmagali się z pracą, pośpiesznie łykali obiady i nawet przed śniadaniem potrafili odwalić półgodzinną porcję prania. Martin zarzucił codzienne zimne kąpiele. Każdą chwilę należało gonić, gonić, gonić. Joe zaś — jak kapłan — strzegł minut i sekund, dozorował troskliwie, czuwał, by nie zmarnowała się najmniejsza chwileczka, każdą przeliczał i wyliczał, niby skąpiec złoto. Pchał robotę nieprzytomnie, pijany pracą, niby pędząca w gorączce maszyna, wspomagana dzielnie przez drugą maszynę. Maszynę, co niegdyś była Martinem Edenem, człowiekiem.
Zrzadka tylko Martin zdolen był zebrać myśli. Dom jego duszy stał zamknięty, z zasłoniętemi oknami, on sam zaś przemienił się w cień jego dozorcy. Tak. Martin stał się cieniem. Joe miał rację. Obaj byli jak cienie, słaniające się w neskończonem znojnem przedpieklu. Może to sen? Niekiedy w parnym rozskwarzonym upale, sunąc gorące żelazka tam i zpowrotem po białych płótnach, myślał chłopak, że to naprawdę sen tylko. Za chwilę, a może po lat tysiącu, zbudzi się w swojej małej izdebce, przy stole pokrytym plamami atramentu, i wróci do pisania, które przerwał był wczoraj. A może to również sen? Może przebudzeniem będzie nocna zmiana wart na okręcie, i zerwie się w rozkołysanym kasztelu, stanie na pokładzie pod gwiazdami południowego nieba, chwyci za koło i poczuje jak świeży wiatr owiewa ciało.
Nadeszła sobota i zwykłe bezpłodne zwycięstwo o trzeciej popołudniu.
— Zajdę chyba do miasteczka na kufelek piwa — odezwał się Joe słabym, bezdźwięcznym głosem, charakterystycznym dla soboty. Martin jak gdyby przebudził się nagle. Naoliwił rower, wysmarował łańcuch, uregulował siodełko. Joe przeszedł dopiero pół drogi do karczmy, kiedy wyminął go Martin, zlekka pochylony nad kierownikiem i zawzięcie pedałujący. Wyraz twarzy świadczył, że jest „nastawiony“ na siedemdziesiąt pięć kilometrów drogi w kurzu i spiekocie. Przenocował w Oakland, w niedzielę zrobił powrotne siedemdziesiąt pięć kilometrów, w poniedziałek zaś rano, znużony, rozpoczął nowy tydzień pracy. Zdołał jednak zachować trzeźwość.
Minął tydzień piąty i szósty, w czasie których Martin żył i pracował jak maszyna, zachowując jedynie przebłysk czegoś w rodzaju duszy, co kazało mu zawsze wkońcu tygodnia przebywać uciążliwe sto pięćdziesiąt kilometrów. Nie był to jednak wypoczynek. Była to samoobrona maszyny, która w ten sposób próbowała zachować jedyną pozostałość dawnego życia człowieczego. Wkońcu siódmego tygodnia, bezmyślnie i mimowoli, niezdolny do oporu, Martin powlókł się ku miasteczku wraz z Joe i topił życie, i odnajdował życie, aż do poniedziałku rano.
Potem znowu pod koniec każdego tygodnia przejeżdżał owe sto pięćdziesiąt kilometrów, zabijając tępotę zbyt wielkiego zmęczenia — tępotą zmęczenia jeszcze większego. Pod koniec trzeciego miesiąca po raz trzeci powędrował z Joe do miasteczka. Znajdował zapomnienie, odżywał na nowo i, żyjąc, widział z olśniewającą jasnością, do jakiego zezwierzęcenia doprowadziło go — nie picie — lecz praca nadmierna. Picie było skutkiem, nie przyczyną, następowało nieuniknienie wślad za przepracowaniem, jak noc następuje po dniu. Nie przez życie roboczego zwierzęcia prowadzi droga na wyżyny — szeptała chłopakowi wódka. Potakiwał cicho. Wódka była mądra. Odkrywała tajemnicę duszy.
Martin kazał podać butelczynę towarzyszom, sobie zaś papier z ołówkiem i podczas gdy tamci wychylali jego zdrowie — oparł się o szynkwas i bazgrał.
— Depesza, Joe — powiedział. — Czytaj.
Joe czytał pijanym, niepewnym wzrokiem, lecz odczytane wyrazy wytrzeźwiły go natychmiast. Łzy zabłysły mu w oczach, spłynęły po policzkach. Spojrzał z wyrzutem na towarzysza.
— Ty mnie przecie nie porzucisz, Mart? — zagadnął rozpaczliwie.
Martin skinął głową i zawołał na chłopaka, żeby zaniósł depeszę na telegraf.
— Czekaj — zamamrotał błędnie Joe. — Daj zebrać myśli. — Oparł się więc o szynkwas i wziął wpół Martina, nogi bowiem odmawiały mu posłuszeństwa.
— Napisz tam o dwóch do pralni — wyrzucił nagle. — No, dawaj, podpiszę i ja.
— Dlaczego chcesz rzucić? — zapytał Martin.
— Dla tego samego, co ty.
— Ja pójdę na okręt, ty tego zrobić nie możesz.
— Pal sześć — odparł tamten, — ale mogę pójść na włóczęgę, o, doskonale mogę.
Martin przez chwilę przyglądał mu się badawczo, wreszcie zawołał:
— Jak Boga kocham! Zdaje mi się, że masz rację! Lepiej być włóczęgą, niż wołem roboczym. Będziesz żyć, żyć, człowieku! To więcej, niż potrafiłeś kiedykolwiek.
— Byłem raz w szpitalu — poprawił Joe. — Piękne były czasy. Tyfus — jużem ci mówił?
Martin zmieniał tekst depeszy na „dwu robotników do pralni“, Joe zaś mówił dalej:
— W szpitalu nigdy nie chciało mi się wódki. Głupio, co? Porobię cały tydzień jak to bydlę — muszę łyknąć! Zauważyłeś, że kucharze chlają zawsze, jak świnie? I piekarze też, uważałeś? To z roboty. Muszą, nie da rady. Te, dawaj, zapłacę połowę depeszy!
— Zagramy o to w kości — zaproponował Martin.
— Ej tam! Wszyscy do kupy! Łykniemy! — zwoływał po chwili Joe, hałaśliwie ciskając kości, aż potoczyły się na wilgotny szynkwas.
W poniedziałek rano był nieprzytomny z oczekiwania. Nie zawracał uwagi na obolałą jak zwykle głowę i wcale nie interesował się robotą. Całe stado troskliwie strzeżonych minut i sekund rozpełzło się i marnowało, a beztroski ich pasterz gapił się przez okno na słoneczko i drzewa.
— Patrzajno tylko! — wołał. — To wszystko jest moje! wolne! Mogę położyć się pod każdem drzewem i spać choćby z tysiąc lat, jeśli mi się spodoba. Ach, Mart, wolny! poco czekać dłużej? Na co to się zdał? Tam za oknem leży kraj wiecznego próżnowania! Kupiłem już bilet do tego kraju, a powrotnych nie sprzedają, he, he, he! Nie sprzedają, powiadam!
W parę minut potem, Joe, napełniając maszynę brudną bielizną, spostrzegł koszulę właściciela hotelu. Poznał ją po znaku i w nagłem rozradowanem poczuciu wolności rzucił na ziemię i z satysfakcją podeptał nogami.
— Chciałbym, żebyś tkwił teraz w tej koszuli, wieprzu zatracony, stary Holendrze! — wybuchnął. — W tej koszuli i tu właśnie, gdzie cię kopię. Masz jeszcze raz, kanaljo, i jeszcze, i jeszcze! Trzymajcie, kto żyw, trzymajcie, bo mnie zatrzęsie!
Martin roześmiał się i „przystawił” Joe z powrotem do roboty. W czwartek wieczorem przyjechali dwaj nowi pracze, reszta tygodnia zeszła więc na obznajmieniu nowoprzybyłych z maszynami. Joe przysiadł się do nich i tłumaczył tajniki swego systemu, ale już nie ruszał roboty.
Ani ściereczki — oświadczał — ani jednej ściereczki. Mogą mnie zastrzelić, jeśli chcą, ja i tak odejdę. Więcej pracował nie będę, dziękuję uprzejmie. Dla mnie towarowe wagony i cień pod drzewami! Bierzta się do roboty, niewolniki, dla was to w sam raz! Orać i pocić się! Pocić się i orać. Jak pozdychasz jeden z drugim, to zgnijesz jak i ja! Więc czy nie wszystko jedno, jakeś żył? hę? Gadaj! Co? Po kiego czorta tyle kłopotu?
W sobotę Joe i Martin odebrali należną zapłatę i doszli do rozstajnych dróg.
— Czy już nanic się nie zda prosić, żebyś poszedł ze mną? — zapytał beznadziejnie Joe.
Martin przecząco pokiwał głową. Stał przy rowerze, gotów do wyruszenia. Podali sobie ręce. Joe przez chwilę zatrzymał rękę kolegi.
— Zobaczymy się jeszcze, Mart, zanim pomrzemy. Napewno. Czuję to. Do widzenia, Mart, bądź dobrym chłopcem! Polubiłem cię chętnie, uważasz!...
Stał wpośród drogi — nędzna, zagubiona figurka — czekając aż Martin zniknie na zakręcie.
— Dobry był chłop, ten smarkacz — zamruczał — dobry był chłop.
Potem skierował się powoli do stacji kolejowej,

gdzie przy wodociągu leżało na nasypie z pół tuzina włóczęgów, czekających na towarówkę.
Rozdział XIX

Ruth wraz z rodziną była już w domu i Martin, powróciwszy do Oakland, widywał ją często. Zdobywszy stopień Bachelor of Arts, porzuciła studja. chłopak zaś, wycieńczony fizycznie i duchowo nadmiarem pracy — nie rozpoczynał pisania. Mieli więc jedno dla drugiego czasu więcej niż przedtem i zażyłość ich wzrastała szybko.
Z początku Martin zajął się odpoczynkiem. Dużo spał i długie godziny spędzał na marzeniach, myśleniu i próżnowaniu. Był niby rekonwalescent po ciężkiej chorobie. Jako pierwszy objaw odrodzenia przyszło zainteresowanie gazetami. Powoli zaczął czytać lekkie powiastki i poezje, lecz już po kilku dniach pogrążył się po uszy w oddawna zaniedbanym Fiske. Wspaniałe zdrowie ciała odżywało bez trudu i zyskiwało na nowo całą bujność i odporność młodości.
Ruth nie kryła swego żalu i rozczarowania, dowiedziawszy się, że Martin, wypocząwszy należycie, zamierzał ruszyć w morze.
— Dlaczego pan to robi? — pytała.
— Dla pieniędzy — brzmiała odpowiedź. — Chcę zebrać rezerwy przed nowym atakiem na wydawców. Pieniądze są, jak wiadomo, nerwem wojny. A w mojem położeniu pieniądze i cierpliwość.
— Ależ, jeżeli chodzi tylko o pieniądze, czemu nie pozostał pan w pralni?
— Dlatego, że w pralni stawałem się zwierzęciem. Nadmiar pracy tego rodzaju prowadzi do pijaństwa.
Spojrzała ze zgrozą w oczach.
— Czy to ma znaczyć, że?... — szepnęła. Mógł się łatwo wykręcić, lecz był szczery instynktownie i nie zapomniał dawnego postanowienia: nie ukrywać nic bez względu na to, co się stanie.
— Tak jest — odrzekł. — Właśnie to. Niejednokrotnie.
Zadrżała i odsunęła się.
— Nie znałam jeszcze mężczyzny, któryby czynił coś podobnego, któryby mógł uczynić coś podobnego!
— Widocznie żaden nie pracował w pralni przy Gorących Źródłach — zaśmiał się gorzko Martin. — Praca jest rzeczą dobrą. Jest nawet rzeczą konieczną dla zdrowia, jak się to mówi na kazaniach. Bóg świadkiem, że nigdy nie bałem się pracy, ale nawet rzeczy dobrych nie powinno być za wiele, a tak jest właśnie w pralni. Dlatego ruszam na wodę. Przypuszczam, że już po raz ostatni. Gdy wrócę — zaczną mnie drukować; jestem tego pewien.
Ruth milczała chłodno, bez współczucia, chłopak zaś przyglądał się jej smutnie. Ruth nie zrozumie nigdy tego, przez co on przeszedł.
— Napiszę kiedy artykuł na temat: „Poniżenie człowieka przez pracę“, albo też: „Psychologja pijaństwa w sferach robotniczych“, coś w tym rodzaju.
Ani razu jeszcze od chwili poznania nie byli sobie tak obcy. Jego szczera spowiedź, przeniknięta duchem buntu, odepchnęła dziewczynę. Ruth jednak większą zwróciła uwagę na sam fakt nagłego poczucia odsunięcia się, niż na jego przyczynę. Odsunięcie to podkreśliło, jak wielkie było ich zżycie dotychczasowe, co, raz uznane, przesądzało zbliżenie dalsze. Pozatem, w grę wchodziło współczucie ze strony Ruth i jej naiwne, idealistyczne projekty zreformowania życia Martina. Musi ocalić tego młodego, pierwotnego chłopaka, który zaszedł już tak daleko! Musi ocalić go od przekleństwa pochodzenia, dzieciństwa, otoczenia i jego samego nawet — naturalnie przez wzgląd na jego dobro. Własny stan duszy wydawał się panience nader wzniosłym, nie przypuszczała nawet, iż na dnie kryła się zwyczajna zazdrość i pragnienie miłości.
Często wyjeżdżali za miasto na rowerach, korzystając z przepięknych popołudni jesiennych, i tam, na ulubionym pagórku, czytali głośno poezje, piękne, wspaniałe, podnoszące duszę ku sprawom wzniosłym. Poświęcenie, cierpliwość, pracowitość, obowiązkowość, oto były zasady, któremi panienka starała się natchnąć młodzieńca za pośrednictwem literatury pięknej, oto ideje, wcielone dla niej w osobie ojca, pana Butlera, oraz Andrzeja Carnegie, który z biednego chłopca emigranta stał się dla świata wielkim dawcą książki.
Wszystko to rozumiał Martin dobrze; panował nad tem oddawna. Podążał teraz z łatwością za myślą Ruth i dusza jej przestała wydawać mu się zaklętym cudem. Byli już oboje na równym poziomie intelektualnym. Brak wielu punktów stycznych nie gasił miłości Martina; płonęła goręcej niż kiedykolwiek, kochał bowiem Ruth taką, jaką była i nawet jej wątłość fizyczna stawała się w oczach chłopaka jednym więcej urokiem. Czytał kiedyś o chorej Elżbiecie Barret, która przez całe lata stopą nie dotknęła ziemi, aż do pewnego dnia płomiennego, kiedy uszła z Robertem Browningiem i stanęła o własnych siłach na szczerej ziemi, pod niebem otwartem. To, co Browning uczynił dla swojej ukochanej, on, Martin, uczynić może dla Ruth. Przedewszystkiem jednak Ruth musi go pokochać. Reszta będzie łatwa. Odda dziewczynie własną siłę, zdrowie własne! Oczyma duszy widział już wspólne życie w latach, które nadejdą, wśród pracy i wykwintu, na tle dobrobytu, widział siebie i Ruth zgłębiających, rozważających poezje. Ruth wtulona w stos wzorzystych poduszek, czytająca głośno. Ten właśnie obraz nasuwał się zawsze. Oto widocznie klucz ich szczęścia. Niekiedy znów czytał Martin, trzymając wpół ukochaną, ona zaś słuchała wsparta główką na jego ramieniu. Czasami wpatrywali się razem w drukowaną kartę piękna. Pozatem Ruth kochała przecie naturę, w hojnem więc bogactwie wyobraźni nadawał Martin scenie czytania coraz to inne ramy. Czasami siedzieli w jakiejś dolince, zamkniętej stromemi ścianami, niekiedy na słonecznych łąkach górskich, to znów nisko wśród wydm siwego piasku wybrzeża, gdzie fale u stóp syczały pianą, albo wreszcie daleko, na nieznanej, wulkanicznej wysepce podzwrotnikowej, gdzie lekkie kaskady wód w locie stają się mgłą i dosięgają morza jako zwiewne, jasne kłęby, co słaniają się i chwieją polotnie za każdym zbłąkanym oddechem wietrzyka. Ale zawsze i wszędzie na pierwszym planie obrazu siedzieli oboje z Ruth, władcy piękna, zaczytani i dzielący swe myśli, a na planie dalszym, niewidocznym, ukrytym poza tłem krajobrazu, istniała zawsze praca, powodzenie i pieniądz, zdobyty własnemi siłami i czyniący ich panami świata i skarbów świata.
— Radziłabym mojej dziewczynce być nieco ostrożniejszą — ostrzegła pewnego dnia córkę pani Morse.
— Wiem o czem myślisz, mateczko. Ale to niepodobieństwo! On nie jest przecie...
Ruth spłonęła rumieńcem, czystym rumieńcem dziewczęcym, wykwitłym na pierwsze dotknięcie słowami przez matkę, tak czczoną, najtajniejszych, najświętszych spraw.
— ...z twojej sfery — dokończyła pani Morse.
Ruth skinęła twierdząco.
— Nie chciałam mówić o tem, ale tak jest istotnie. Wydaje mi się tak pierwotny, surowy, brutalny, silny — o, zbyt silny! On nie...
Zawahała się i nie mogła dokończyć. Po raz to pierwszy mówiła o podobnych rzeczach. Powtórnie więc dokończyła matka:
— ...nie żył czystem życiem, wszak to miałaś na myśli?
Ruth skinęła znowu, i znowu rumieniec zmącił jej twarzyczkę.
— Tak, to właśnie, — rzekła. — To zresztą nie jego wina, choć przyznać trzeba, że nieraz..
— ...igrał z ogniem?
— Tak, i to mnie właśnie trwoży. Niekiedy jestem wprost przerażona, gdy zacznie mówić swobodnie i poprostu o rzeczach, które czynił — jak gdyby nigdy nic. A przecie to nie jest nic, no powiedz, mateczko, nie jest nic, prawda?
Siedziały, objąwszy się ramionami, a kiedy córka milkła, matka leciutko gładziła jej rękę, jakby zachęcając do dalszych wyznań.
— Ale interesuje mnie... strasznie! — ciągnęła Ruth. — Jest przecie do pewnego stopnia moim wychowankiem. Pozatem jest także moim pierwszym przyjacielem — chociaż właściwie nietylko przyjacielem. Raczej czemś pośredniem między wychowankiem, a przyjacielem. Czasami również, kiedy mnie przestraszy, myślę, że jest poprostu... dzikim buldogiem, którego wzięłam sobie do zabawy, a który rwie się z łańcucha, szczerzy zęby i straszy, że ucieknie.
Matka czekała dalej w milczeniu.
— Przypuszczam, że interesuje mnie właśnie tak, jak ów buldog. Ma zresztą dużo dobrych stron, ale równie dużo takich, których nie mogłabym polubić... w inny sposób. Widzisz, mamo, myślałam już o tem. Ten chłopak pali, pije, przeklina, boksował się nawet swego czasu. Mówił mi o tem wszystkiem — i mówił, że to lubi. Zresztą, jest przeciwieństwem typu, jakim powinien być mężczyzna, mężczyzna, którego chciałabym za — głos jej zniżył się do szeptu — za męża. Pozatem jest zbyt silny. Mój wybrany powinien być wysoki, smukły, piękny, pełen wdzięku i czaru, królewicz z bajki. Nie! niema obawy, żebym się zakochała w Martinie Edenie. Byłoby to najgorsze ze wszystkiego.
— ...Nie o tem myślałam właściwie — wyrzekła znacząco matka. — Czy jednak pomyślałaś o nim? On, będąc pod każdym względem poza nawiasem, może przecie zakochać się w tobie?
— Ależ kocha się już oddawna! — zawołała panienka.
— To było do przewidzenia — rzekła uprzejmie pani Morse. — Jakże mogło być inaczej?
— Olney nienawidzi mnie przecież! — krzyknęła Ruth namiętnie. — I ja nienawidzę Olney’a! W jego obecności czuję się zawsze jak kotka. Wiem, że jestem mu wstrętna. I nawet — dziś sobie to uświadamiam — sama mam wstręt do niego. Zato z Martinem jestem szczęśliwa. Nikt nie kochał mnie nigdy w ten sposób — to znaczy żaden mężczyzna, chciałam powiedzieć! A słodko jest być kochaną... w ten sposób właśnie. Ty mnie rozumiesz, mateczko. Słodko jest czuć się naprawdę, do głębi kobietą... — Ukryła twarzyczkę na kolanach matki i załkała: — Ja wiem, ty myślisz, że jestem okropna, ale jestem tylko uczciwa i mówię ci wszystko tak, jak czuję.
Pani Morse była dziwnie zasmucona i uradowana zarazem. Jej dziewczynka, jej dziecko, co przecie skończyło nawet uniwersytet — przestało istnieć. Na jej miejsce nadeszła córka-kobieta. Próba udała się znakomicie. Dziwny brak w naturze Ruth został wypełniony, wypełniony bez wstrząśnień i niebezpieczeństw. Ten nieokrzesany chłopak z morza odegrał rolę posłusznego narzędzia. Ruth nie kochała go, ale przez niego zrozumiała własną kobiecość!
— Ręce mu drżą, — spowiadała się dziewczyna, z twarzą płonącą rumieńcem wstydu. — To jest bardzo zabawne, ale szkoda mi go swoją drogą. A kiedy ręce drżą mu zanadto, a oczy za jasno płoną — wtedy, o, wtedy wygłaszam wiele wzniosłych rzeczy o życiu, konieczności poprawy i t. d..., ale on mnie ubóstwia, wiem o tem. Jego oczy i ręce nie kłamią. I zmusza mnie, żebym się poczuła dojrzałą na samą myśl o tem — na samą myśl. Czuję, że posiadam coś, do czego mam istotne prawo, co czyni mnie taką, jak inne dziewczęta... i... młode kobiety. Teraz wiem, że dawniej nie byłam jak one, i wiem, że to cię niepokoiło. Myślałaś, że nie wiem o tym twoim kochanym niepokoju, ale ja wiedziałam...
i — „zrobiłam wszystko co było w mej mocy“ — jak powiada Martin Eden.
Była to dla matki i córki godzina pełna wzruszeń; oczy obu zaszły łzami podczas tej pogawędki o szarej godzinie, kiedy Ruth była cała białą, jasną, szczerą, niewinnością, matka zaś słuchała ze zrozumieniem, a potem udzielała spokojnie rad i wyjaśnień.
— Ten chłopak jest o całe cztery lata młodszy od ciebie — mówiła. — Nie posiada żadnego stanowiska w świecie. Nie ma ani zajęcia, ani zarobku. Jest przy tem wysoce niepraktyczny. Kochając cię, powinienby w imię zdrowego rozsądku uczynić coś, co dałoby mu prawo do ożenku, zamiast porać się z jakiemiś tam powiastkami i dziecinnemi marzeniami. Obawiam się, że Martin Eden nigdy nie będzie dorosły. Nie potrafi wziąć się do odpowiedniej pracy męskiej, takiej, jaką prowadzi ojciec twój, albo przyjaciel nasz, pan Butler! Obawiam się, że Martin Eden nigdy nie potrafi zarabiać. A świat jest tak urządzony, że pieniądze nieodzownie potrzebne są do szczęścia — o, nie jakieś olbrzymie fortuny, ale przeciętny dobrobyt, konieczny do zabezpieczenia wygód i spokoju. Czy... czy on ci co mówił?
— Ani słówka. Nawet nie próbował; zresztą, gdyby nawet spróbował, nie dopuściłabym do tego, bo — widzisz — nie kocham go przecie.
— Bardzo mnie to cieszy. Nie chciałabym, żeby moja córka, moja ukochana jedynaczka, czysta i niewinna, pokochała takiego człowieka. Są przecie na świecie szlachetni, dzielni i czyści ludzie, prawdziwi mężczyźni. Poczekaj na jednego z nich. Spotkasz go zczasem, pokochasz i sama będziesz kochana i szczęśliwa, jak ja szczęśliwa byłam z twoim ojcem. Jest jeszcze jedna rzecz, o której kobieta zawsze pamiętać powinna...
— Słucham, mateczko!
Głos pani Morse cichy był i słodki, kiedy wyrzekła:
— Dzieci.
— Ja... ja myślałam i o tem — wyznała Ruth, wspominając mgliste myśli, które dręczyły ją dawniej. Zarumieniła się znowu z dziewczęcego wstydu, że mówić musi o podobnych rzeczach!
— Otóż to właśnie. Kwestja dzieci czyni kandydaturę pana Edena wręcz niedopuszczalną — ciągnęła ze wzburzeniem pani Morse. — Dzieciom należy dać czyste dziedzictwo. W tym wypadku obawiam się, że nie byłoby ono czyste. Twój ojciec opowiadał mi kiedyś o życiu marynarzy i — i rozumiesz mnie chyba.
Ruth ścisnęła znacząco rękę matki, czując, że istotnie rozumie, chociaż nagle powstałe w myśli pojęcie obejmowało coś niejasnego, dziwnego i pełnego grozy, co sięgało poza granice jej wyobraźni.
— Ty wiesz, mateczko, nie robię nic bez twojej wiedzy — zaczęła. — Tylko czasem lepiej, żebyś sama mnie zapytała, tak jak dzisiaj naprzykład, chciałam ci już dawno powiedzieć, ale nie wiedziałam w jaki sposób. To fałszywy wstyd — wiem; ale możesz mi przecie ułatwić zadanie! Powinnaś mnie zawsze zapytać, dać okazję do rozmowy. Ach mamo, przecie ty również jesteś kobietą! — zawołała nagle w podnieceniu, chwytając ręce matki i patrząc jej prosto w oczy w półcieniu wczesnego wieczoru i uświadamiając sobie nagle tę dziwną, a słodką równość! — Nigdy przedtem nie myślałam o tobie w ten sposób. Musiałam najpierw zrozumieć, że sama jestem kobietą, a wtedy dopiero, że i ty nią jesteś.
— Obie jesteśmy kobietami — odrzekła matka, przytulając ją i całując.
— Obie jesteśmy kobietami — powtórzyła. Poczem objąwszy się wpół, skierowały się ku wyjściu, z sercami wezbranemi poczuciem nowej wspólności.
— Nasza dziewczynka stała się kobietą — oświadczyła z dumą pani Morse mężowi w godzinę później.
— To znaczy? — odparł zwolna, długo i bacznie patrząc na żonę, — to znaczy, że się zakochała.
— Nie, to znaczy, że jest kochana — wyrzekła z uśmiechem pani. — Doświadczenie udało się. Dziewczynka zbudziła się wreszcie.
— No... w takim razie jego już można — precz — zakonkludował pan Morse tonem, w jakim kończy się ubity interes.
Żona jednak zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie trzeba. Ruth powiada, że on w tych dniach wyrusza na morze. Kiedy wróci, jej tu nie będzie; wyślemy ją do ciotki Klary. Rok spędzony, na Wschodzie, przy zmianie klimatu, otoczenia, zainteresowań i wszystkiego wogóle, jest tem właśnie,

czego Ruth potrzebuje.
Rozdział XX

Pragnienie pisania budziło się w Martinie coraz mocniej. Pomysły nowel i poematów wybuchały w mózgu, lecz szkicował je tylko dla pamięci, aby kiedyś, w przyszłości dać im wyraz w sztuce. Nie pisał tymczasem. Zrobił sobie wakacje. Postanowił poświęcić je wyłącznie miłości i odpoczynkowi. W jednem i drugiem powodziło mu się dobrze. Wkrótce nowa fala energji i zdrowia wezbrała w nim bujnie. Panienkę widywał codziennie i za każdym razem w chwili spotkania Ruth odczuwała dobrze znane uderzenie fali męskości i siły.
— Bądź ostrożna — ostrzegła znowu matka. — Obawiam się, że zanadto interesuje cię Martin Eden.
Ruth jednak śmiała się ze wszelkich obaw. Była pewna siebie, a zresztą, on za kilka dni ruszy na morze, a gdy powróci, ona będzie już daleko, na Wschodzie. Pomimo to, bujna siła i wspaniałe zdrowie chłopaka wywierały swój czar. Martin został również powiadomiony o projektowanym wyjeździe panienki na Wschód, wobec czego poczuł naglącą konieczność pośpiechu. Z drugiej strony nie wiedział zupełnie, w jaki sposób należy okazywać miłość takiej kobiecie jak Ruth. Szczególnie skrępowany czuł się swojem dość bogatem doświadczeniem z innemi, tak bardzo niepodobnemi do Ruth kobietami. Tamte wiedziały dużo o życiu, miłości, miłostkach, podczas gdy ta nie miała o tem wszystkiem pojęcia. Przedziwna niewinność Ruth onieśmielała chłopaka, mrożąc mu na wargach każde gorętsze słowo i przekonywając uparcie, że jest niegodnym. Pozatem, wiązało go coś więcej jeszcze: oto sam kochał po raz pierwszy. Lubił kobiety za swej marynarskiej przeszłości, niektóre czarowały go nawet — ale nie wiedział co znaczy kochać kobietę. Wystarczyło przecie gwizdnąć, beztrosko, władczo, a przychodziły same do rąk. Bywały rozrywką, zapomnieniem, przypadkiem, bywały częścią wielkiej gry męskiego życia, lecz częścią raczej małą. A oto teraz, po raz pierwszy, mężczyzna pełen był błagania, tkliwości, pokory i zwątpienia. Nie znał sposobów miłości ani słów, któremi ona przemawia — a równocześnie trwożyła go przejasna dziewiczość tej nowej kobiety.
Oddawna już, poznając nieskończoną rozmaitość świata, żyjąc w wirze wiecznie zmiennych jego barw, Martin przyjął jako zasadę postępowania, że jeśli grać należy w grę nieznaną — lepiej przyjrzeć się najpierw, jak grają inni. Wychodził na tem doskonale i znakomicie nauczył się obserwować. Umiał badać grę, której nie znał, i czekać aż nadejdzie chwila odpowiednia dla wejścia w szranki. To tak, jak czekanie na okazję dobrego ciosu w boksie. Kiedy nadchodził moment, dzięki długiej obserwacji potrafił już grać — i grać dobrze.
Tak więc i teraz Martin czekał i uważał, pragnąc, lecz nie śmiejąc wyznać miłości. Bał się urazić Ruth i nie był pewien sam siebie. Gdybyż tylko dowiedzieć się mógł, czy postępuje dobrze! Miłość jednak przyszła na świat wcześniej niźli mowa artykułowana i w najwcześniejszej młodości swej poznała przejścia i ścieżki, których nie zapomniała już potem nigdy. W ten to stary jak świat, pierwotny sposób, zdobywał Martin Ruth.
Nie wiedział, że właściwie czynił to od pierwszej chwili. Dopiero teraz zrozumiał. Dotknięcie jego ręki do dłoni dziewczyny miało wymowę potężniejszą, niż najbardziej wyszukane słowo; czar, jaki jego siła męska wywierała na jej wyobraźnię, podniecał mocniej, niż wszelkie drukowane poematy i w słowa zamknięte namiętności tysięcy pokoleń kochanków. Wszystko, co wypowiedziećby zdołał, przemówiłoby tylko do umysłu kobiety, lecz podanie rąk, nagłe, przelotne zetknięcie ramion, godziło prosto w głąb jej instynktów. Umysł Ruth był równie młody jak ona sama, instynkty jednak, stare jak rasa, a może starsze jeszcze. Młode były bowiem w zaraniu czasów, gdy młodą była miłość, a więc mądrzejsze niż konwenans, opinja i wszelkie nowozrodzone zwyczaje. Umysł Ruth nie pracował, do umysłu bowiem nie zwracano się wcale. Nie wiedział nawet, z jaką potęgą nawoływano tymczasem instynkty, przyzywano całą naturę miłosną kobiety. Zarazem jasne było jak dzień, że Martin kocha Ruth, to też dziewczyna świadomie rozkoszowała się objawami miłości: blaskiem oczu pełnych tkliwości, drżeniem rąk i tym nigdy nie zawodzącym rumieńcem, co przebiegał ciemną falą pod bronzową opalenizną skóry. Panienka szła nawet dalej, rozpłomieniając go nieśmiało, tak delikatnie i ostrożnie, że chłopak nic nie podejrzewał, tak zaś mimowoli i półświadomie, że sama nie wiedziała o tem prawie. Drżała jednak z rozkoszy, zbierając dowody swej potęgi, które czyniły ją kobietą, córą prawdziwą Ewy. Igrała z mężczyzną i upajała się jego męką.
Niemy z nieśmiałości i z nadmiaru uczucia, Martin zabiegał nieprzemyślnie i niezdarnie, nie zaprzestając jednak zdobywania dziewczyny przez zetknięcie fizyczne. Zbliżenie jego rąk miłe było panience, a nawet po stokroć więcej niż miłe. Martin nie wiedział o tem, wiedział jednak, że zbliżenie nie sprawia jej przykrości. Nie znaczy to, żeby za wyjątkiem powitań i pożegnań, dotykali rąk swych często. Bynajmniej. A jednak, prowadząc rowery, przeglądając poezje, odwracając karty wspólnie czytanej książki, znajdowali niejedną sposobność przelotnego spotkania dłoni. Nie brakło również włosom dziewczyny okazji muśnięcia policzków chłopaka, ani ramionkom, pochylonym nad pięknością książki — zetknięcia z szerokiemi ramionami. Ruth uśmiechała się pocichu, czując nagłą, a niewiadomo skąd nadbiegłą chęć zatopienia palców w bronzowe kędziory, chłopak zaś pragnął gorąco, aby zmęczywszy się czytaniem, móc głowę złożyć na Jej kolanach i marzyć z zamkniętemi oczyma o wspólnej przyszłości, co nadejdzie. Dawniej, na majówkach niedzielnych, w ogrodzie Schellmound, albo w Parku Schuestson, kładł tak głowę na niejednych kolanach dziewczęcych i zwykle zasypiał raptownie i samolubnie, podczas gdy dziewczyna osłaniała mu twarz od słońca, spoglądała cierpliwie i kochała mocno, dziwiąc się jego pańskiej niedbałości o miłość. Złożyć głowę na kolana dziewczyny było dotychczas najłatwiejszą na świecie rzeczą i oto nagle okazało się, iż kolana kobiece bywają czasem niedosięgalne i zakazane. A jednak siła zdobywcza Martina, jego czar męski, leżał właśnie w powściągliwości. Dzięki niej ostrożność panienki dotychczas spala spokojnie. Będąc płochliwą i nieśmiałą, Ruth nie przelękła się jednak nigdy zdradliwej pochyłości tego obcowania sam na sam. Nieznacznie i nieświadomie, przyciągało ją coś ku Martinowi i zbliżało coraz bardziej, podczas gdy on, odczuwając tę stopniowo dojrzewającą bliskość, pragnął odważyć się — lecz wciąż pełen był trwogi.
Odważył się wreszcie pewnego popołudnia, zastawszy Ruth w przyciemnionym salonie, cierpiącą na nieznośny ból głowy.
— Niema rady — odpowiedziała na jego zaniepokojone pytanie. — Zresztą, nie brałam nawet żadnych proszków, doktór Hall nie pozwala.
— Zdaje mi się, że mógłbym wyleczyć panią bez pomocy lekarstw — odrzekł Martin. — Nie jestem pewien, rzecz prosta, ale chciałbym spróbować. Poprostu pewien rodzaj masażu. Nauczyłem się tej sztuki od Japończyków. Jak pani wiadomo, jest to naród masażystów. Potem douczono mię jeszcze na Hawai. Tam nazywają to „lomi-lomi“. Pomaga nie- gorzej od lekarstwa, a niekiedy nawet lepiej. Zaledwie ręce Martina dotknęły czoła Ruth — dziewczyna odetchnęła z ulgą.
— O, jak dobrze — wyrzekła.
W pół godziny potem odezwała się raz jeszcze, pytając:
— Czy pan aby nie zmęczony?
Pytanie zadane było od niechcenia, gdyż panienka wiedziała dobrze, jaką usłyszy odpowiedź. Potem zatonęła w półsennej kontemplacji, wchłaniając kojący balsam mocy. Życiodajna siła tryskała z końców męskich palcy, słodką przemocą odganiając ból. Wreszcie z uczuciem ulgi i spokoju dziewczyna usnęła cicho, Martin zaś odszedł natychmiast.
Wieczorem zatelefonowała, żeby podziękować.
— Spałam aż do obiadu — mówiła. — Wyleczył mnie pan zupełnie i nie wiem wprost, jak mam wyrazić swą wdzięczność.
Martin, rozgrzany wzruszeniem, pełen słów niewymówionych, szczęśliwy, odpowiadał coś panience, a pośród obojętnych wyrazów telefonicznej rozmowy wstawało mu w myśli wspomnienie Browninga i chorowitej Elżbiety Barret. Co raz się stało, stać się może po raz drugi, on zaś, Martin Eden, potrafi i zechce uczynić to własną wolą dla Ruth Morse.
Powrócił do swego pokoju i do otwartej socjologji Spencera, porzuconej na łóżku. Nie mógł jednak czytać. Miłość owładnęła nim tak mocno, że pomimo woli i wbrew postanowieniu znalazł się przy małym, poplamionym przez atrament stole i chwycił za pióro. Sonet, napisany tej nocy, był pierwszym z długiego cyklu sonetów miłosnych, nad któremi pracował dwa miesiące. Pisząc, miał przed oczyma duszy „Sonety portugalskie[7], pisał zaś w najbujniejszym rozkwicie życia, w porywie najsłodszego szaleństwa miłości. Długie godziny, spędzane bez Ruth, poświęcał „Cyklowi miłosnemu“, czytaniu w domu, albo w bibljotekach publicznych, gdzie wchodził w bliższe zetknięcie z bieżącemi czasopismami, z ich zawartością i sposobem prowadzenia. Godziny spędzane z Ruth pełne były szaleństwa, obietnicy i niepewności.
Jakoś w tydzień po uleczeniu bólu głowy panienki Norman zaproponował przejażdżkę żaglówką przy księżycu po jeziorze Meritt. Artur i Olney poparli projekt. Tylko Martin umiał prowadzić żaglówkę, wobec czego musiał, rzecz prosta, ofiarować swe usługi. Ruth usiadła obok niego przy sterze, trzej młodzi chłopcy usunęli się nieco dalej, pogrążeni w zapalczywej dyskusji na tematy „światowe“.
Księżyc nie wzeszedł jeszcze i Ruth, wpatrzona w gwiaździstą otchłań nieba, poczuła się nagle dziwnie samotna i stęskniona. Spojrzała na Martina. Podmuch świeżego wiatru posuwał łódkę, kłoniąc ją na bok aż prawie burtą na wodę, chłopak zaś z jedną ręką na sterze, z drugą przy żaglu, kierował swobodnie, patrząc równocześnie w dal ku północnemu brzegowi, gdzie leżał cel podróży. Nie widział spojrzenia dziewczyny, ona zaś patrzyła przeciągle, uważnie, rozmyślając mimowoli, co za dziwaczne zaślepienie każe temu potężnemu mężczyźnie marnować lata młodości na pisaniu jakichś powiastek i wierszyków, skazanych zgóry na fatalną mierność i brak powodzenia!
Oczy panienki sunęły wzdłuż mocnej szyi młodzieńczej, półwidnej w cieniu wieczoru, ku wspaniale osadzonej głowie, i natychmiast dobrze znane pragnienie zarzucenia rąk na tę szyję napłynęło ku niej nieodparcie. Siła, dla której czuła pogardę — czarowała ją. Poczucie samotności i tęsknoty stało się bardziej wyraźne i czemuś nagle połączone ze zmęczeniem. Dokuczało pochylenie łódki. Dziewczyna mimowoli wspomniała uleczony ból głowy i kojący spokój, jakim włada ten mężczyzna. Siedzi oto blisko, zupełnie blisko, a czółno zdaje się kłonić ku niemu. Nagle, niezrozumiały impuls kazał Ruth pochylić się i poszukać spoczynku w oparciu o męską siłę — impuls niejasny, napół świadomy, który wtedy nawet, gdy pojęła, opanował ją wszechwładnie i pchnął, pchnął mocno. A może było to pochylenie łódki? Ruth nie wiedziała — nie dowiedziała się nigdy. Wiedziała tylko, że przylgnęła do męskiego ramienia, odpoczynek zaś, spokój i ukojenie bardzo były słodkie. I może znów z winy łódki — nie uczyniła wysiłku, aby się oderwać. Przywarła leciutko, przywarła jednak niewątpliwie i nie cofnęła ramion, gdy chłopak poruszył się zwolna, chcąc, żeby usiadła wygodniej. Było to szaleństwo, Ruth jednak nie chciała rozważać. Przestała być sobą — była kobietą w całej pełni kobiecych pragnień. I chociaż przytuliła się lekko, leciuteńko, pragnienie zostało nasycone. Nie czuła już zmęczenia. Martin nie wyrzekł ani słowa. Gdyby się był odezwał — zniknąłby czar. Powściągliwość miłosna przedłużyła jednak chwilę cudu. Chłopak, oszołomiony i upojony, nie rozumiał, co się stało. Było to zbyt cudowne, żeby mogło nie być ułudą gorączki. Zwalczał szalone, nieprzytomne pragnienie ciśnięcia steru i żagla i pochwycenia dziewczyny w ramiona. Intuicja miłości powiedziała mu jednak, czego czynić nie należy. Rad był nawet, że ster i sznury zajmują ręce i nie pozwalają poddać się pokusie. Zato słabiej napinał żagle łodzi, pozwalając wiatrowi bezkarnie ześlizgiwać się z płócien i rozmyślnie przedłużając jazdę. Na brzegu bowiem trzeba będzie wysiąść i cud się skończy. Żeglował po mistrzowsku, sterując sprawnie i nie nasuwając jadącym najmniejszej myśli o niebezpieczeństwie.
Błogosławił teraz w duszy wszystkie wysiłki najcięższej pracy na morzu, co umożliwiła istnienie tej mocy przedziwnej, dając władzę nad falą, wiatrem i łodzią, i pozwalając być z ukochaną, czuć słodkie jej dotknięcie na ramieniu...
Kiedy pierwszy promień księżyca musnął żagle, zalewając łódź perłowym blaskiem — Ruth odchyliła się bezszelestnie. W tej samej chwili uczuła, że Martin odsuwa się również. Instynkt skrycia tego, co zaszło, był wspólny. Fakt stał się milcząco i potajemnie intymny. Ruth siedziała w oddaleniu; policzki jej płonęły, czuła się przytłoczona własną winą. Oto popełniła coś, co skryć chciała przed braćmi, skryć przed Olney’em. Dlaczego to zrobiła? Coś podobnego zdarzyło jej się pierwszy raz w życiu, chociaż nieraz przecie jeździła łodzią przy księżycu w towarzystwie młodych mężczyzn. Nigdy nie zaznała nawet takiego pragnienia. Przytłoczył ją wstyd i tajemnica własnej, objawiającej się kobiecości. Spojrzała przelotnie na Martina, zajętego zmienianiem kierunku łodzi. W tej chwili bliską była nienawiści ku chłopakowi, zato tylko, że przez niego popełniła coś tak nieskromnego i zawstydzającego. On właśnie! Z pośród wszystkich mężczyzn! Może matka miała rację, że widują się zbyt często? Już nigdy nic takiego — postanowiła. Na przyszłość będą się rzadziej widywać. Przez chwilę nawet powzięła szaloną myśl, że jak tylko zostaną sami, wytłumaczy to, co się stało, robiąc wzmiankę o nagłem osłabieniu, które opanowało ją wieczorem przed samem wzejściem księżyca. Potem jednak przypomniała sobie, jak to oboje odsunęli się nagle, gdy tylko pierwszy promień księżyca oświetlił łódkę. Wiedziała dobrze, że Martin nie uwierzy.
Podczas kilku dni następnych Ruth nie była już sobą; stała się dziwną, strwożoną istotą, pełną niepewności i pragnień, przeciwnych rozsądkowi, pełną pogardy dla samej siebie. Świadomie jednak nie chciała widzieć dokąd idzie, ani myśleć, co będzie dalej. Żyła w gorączce oszołamiającej tajemnicy, do głębi oczarowana i przerażona, żyła w nieustannem, niezrozumiałem spłoszeniu. Jak deski ratunku trzymała się niezbitego postanowienia, iż nie pozwoli Martinowi wyznać miłości. Dopóki się to nie stanie — wszystko będzie dobrze. Za kilka dni on ruszy na morze. A nawet, nawet jeżeli wyzna, wszystko również będzie dobrze. Nie może być inaczej, bo przecież go nie kocha. Rzecz prosta, będzie to pół godzinki kłopotliwe nieco, a dla niego ciężkie, bo jednak, jednak, będą to dla niej pierwsze oświadczyny. Drżała rozkosznie na samą myśl o tem. Prawdziwa kobieta miała przed sobą mężczyznę gotowego do wyznania miłości, do prośby o rękę. Była to wiecznie żywa ponęta dla wszystkiego, co żyło w dziewczynie jako płeć. Treść lat młodych, istota kobiecości tętniły ze wzruszenia i oczekiwania. Myśli tłukły się płochliwie i polatywały niby ćmy, waione płomieniem. Ruth zaszła nawet tak daleko, że w wyobraźni odtwarzała chwilę oświadczyn Martina, układała odpowiedź odmowną, złagodzoną lekko przez dobroć i podsycającą w chłopaku wierną i szlachetną męskość. Przedewszystkiem — powinien rzucić palenie. Tak. Nato położy szczególny nacisk. Ależ nie, cóż znowu? Przecie wogóle nie pozwoli mówić. Potrafi wstrzymać. Przyrzekła nawet matce. Cała rozpłomieniona i wzruszona, z żalem wyrzekała się panienka misternie obmyślonej sytuacji. Nie! Pierwsze wyznanie miłości usłyszeć powinna w bardziej sprzyjających okolicznościach

i z ust bardziej odpowiedniego wielbiciela.
Rozdział XXI

Nadszedł przepiękny dzień wczesnej jesieni, ciepły i drzemiący, rozedrgany jeszcze słodką ciszą mijającego lata, prawdziwego lata Kalifornji, dzień o słońcu zamglonem i wędrownych powiewach morskiego wietrzyka, który zmącić nie umiał wonnej omdlałości powietrza. Zwiewny obłok, co nie był mgłą, lecz ciemnym, wełnistym oddechem fabryk, wypełniał doliny pośród wzgórz. San Francisco leżało na wyżynie, jak potężna plama dymu. Zatoka, wrzynająca się w miasto, miała tępy poblask roztopionego metalu. Statki i łodzie leżały na niej bez ruchu, lub szły leniwie z powolnym odpływem. Daleki szczyt Tamalpais, ledwie widny w srebrzystem zamgleniu, wyrastał olbrzymi ponad cieśniną Złotych Wrót, wijących się w blasku zachodzącego słońca pasmem litem z bladego złota. Dalej — Ocean — olbrzymi majak — wznosił ponad linją horyzontu skłębione masy chmur, płynących ku lądowi i grożących pierwszem najściem huraganów zimowych.
Kończyło się lato, choć odwlec próbowało odejście, słaniając się błędnie między wzgórzami, pogłębiając barwę dolin, rozpinając całuny mgły, utkane jakby z zanikających mocy i nasyconych pragnień, co umrzeć potrafią spokojnie, rade, iż żyć było im dane — i żyć dobrze.
A pośród wzgórz, na ulubionem wzniesieniu, siedzieli obok siebie Martin i Ruth, pochyliwszy głowy nad kartą tej samej książki. Martin czytał głośno sonety miłosne kobiety, co kochała Browninga tak, jak niewielu mężczyzn na świecie było kochanych.
Czytanie szło jednak sennie. Czar ginącego piękna zbyt był mocny. Złocisty rok, grzesznik cudowny i niepowrotny umierał tak, jak żył, a powracające wspomnienie pragnień i nasyceń poiło powietrze słodką omdlałością. Rozmarzony i wciąż jeszcze tęskniący, władał ludźmi, osłabiając fibry woli, zasłaniając oblicze rozsądku purpurowym tumanem pokusy. Martin poczuł wzruszenie i tkliwość. Biły w nim gorące fale krwi. Głowa znalazła się tuż przy główce dziewczyny, a kiedy przelotne powiewy wiatru rozrzucały złote włosy i muskały niemi twarz chłopaka — drukowane stronice książki poczynały kołysać się i zachodzić mgłą.
— Nie przypuszczam również, żeby pan pamiętał choć jedno słowo z tego, cośmy czytali odezwała się Ruth, gdy Martin zmylił kartki.
Spojrzał płonącemi oczyma i już, jak zwykle, miał się stać nieśmiały, gdy nagle odpowiedź przyszła mu sama na wargi.
— Nie przypuszczam również, żeby zapamiętała pani. O czem była mowa w ostatnim sonecie?
— Nie wiem — zaśmiała się szczerze. — Zapomniałam. Nie czytajmy więcej. Dzień jest zbyt piękny.
— To już na długo ostatni nasz dzień w górach — wyrzekł Martin poważnie — burza zbiera się nad oceanem.
Książka wypadła z rąk na trawę. Chłopak siedział w milczeniu leniwy i patrzał ku śniącej zatoce śniącemi, niewidzącemi oczyma. Ruth spoglądała zukosa na jego szyję. Nie zbliżyła się sama — została zbliżona siłą zewnętrzną, potężniejszą od grawitacji, potężną jak przeznaczenie. Do zetknięcia ramion brakowało zaledwie cala i cal ten przekroczony został bez wiedzy i woli Ruth. Poprostu jej ramię dotknęło jego ramienia leciutko, niby skrzydło motyla i równie lekkie ozwało się dotknięcie-odpowiedź. Panienka poczuła bliskość chłopaka i drżenie co nim wstrząsało. Teraz właśnie trzebaby odsunąć się nieznacznie. Ruth jednak nie władała już sobą. Uczynki jej pierzchły z pod kontroli rozsądku, nie myślała o żadnych nakazach w tem szaleństwie cudownem, co zapanowało wszechmocnie.
Męskie ramię sunąć poczęło ku dziewczynie, otaczając i obejmując cicho. W męce rozkoszy wsłuchiwała się w powolność tego ruchu. Nie wiedząc na co czeka, czekała z zapartym oddechem, suchemi, płonącemi wargami, przyśpieszonem tętnem, z gorączką niepokoju we krwi. Obejmujące ramię wznosiło się coraz bardziej i przyciągało ku sobie, tuląc zwolna, miękko, pieszczotliwie. Nie mogła czekać dłużej. Z westchnieniem ulgi, nierozważnie, żywiołowo, w instynktownym porywie całej swej istoty, przegięła się, opierając głowę na męskiej piersi. Chłopak pochylił się gwałtownie, a kiedy wargi były już bliskie — usta dziewczyny pośpieszyły na spotkanie.
— To jest widocznie miłość — przemknęło jej przez myśl w krótkim momencie przytomności, który schwytać zdołała. — Jeśli nie miłość — wstyd byłby zbyt straszny! Nie, to chyba miłość właśnie... Kocha widocznie tego człowieka, który ją trzyma w ramionach, który przytula usta do jej ust. Przywarła mocniej, gibkim, pieszczotliwym ruchem. A w chwilę potem, półoswobadzając się z uścisku, raptownie i z uniesieniem zarzuciła obie ręce na młodzieńczą, bronzową od słońca szyję. Tak silną była tęsknota, tak napięte pragnienie, że dziewczyna wydała stłumiony jęk, rozplotła dłonie i osunęła się półomdlała w mocne ramiona.
Nie padło ani jedno słowo. Martin dwukrotnie jeszcze pochylał się i całował usta dziewczęce i za każdym razem wargi Ruth wyciągały się lękliwie na spotkanie, a całe ciało tuliło się szczęśliwym, pieszczotliwym ruchem. Lgnęła ku chłopakowi, niezdolna się opanować, on zaś siedział w milczeniu, półunosząc ją w ramionach i topiąc oczy niewidzące w majak wielkiego miasta hen, za rozlewiskiem zatoki. Po raz pierwszy w życiu obrazy nie rozkwitały mu przed oczyma. Pulsowały jeno barwy, światła i pobłyski, gorące jak ten dzień, gorące jak miłość. Pochylił się nad dziewczyną. Przemówiła.
— Kiedy pan pokochał? — padł szept.
— Od pierwszej, pierwszej chwili, jakem tylko zobaczył. Oszalałem odrazu i co dzień szalałem mocniej. Dziś jestem jeszcze szaleńszy — najdroższa. Jestem jak lunatyk, w głowie mi szumi ze szczęścia.
— Jak dobrze jest być kobietą, Martin... kochany, — rzekła Ruth, westchnąwszy głęboko. Objął ją mocniej, utulił jeszcze i jeszcze, a potem zapytał:
— A ty... kiedyś zrozumiała?
— O, zrozumiałam odrazu, chyba również od pierwszej chwili.
— Boże! a ja byłem ślepy jak nietoperz! — krzyknął chłopak z lekkiem brzmieniem żalu w głosie. — Nie przypuszczałem nigdy, dopóki... dopóki cię nie pocałowałem...
— Nie to chciałam powiedzieć. — Odsunęła się nieco i spojrzała mu w oczy. — Ja wiedziałam, że pan pokochał mnie odrazu.
— A... pani? — zapytał.
— Na mnie przyszło tak jakoś raptownie. — Mówiła bardzo powoli, oczy miała ciepłe, spłoszone, świetliste i delikatny rumieniec, co nie opuszczał twarzyczki. — Nie miałam zamiaru wyjść za pana. W jaki sposób zmusił mnie pan, żebym pokochała?
— Nie wiem, — uśmiechnął się, — chyba tylko własną miłością, bo kochałem tak bardzo, że zmiękczyłbym serce z kamienia, a nietylko serce młodej, żywej kobiety.
— To wszystko jest tak niepodobne do moich wyobrażeń o miłości — oświadczyła nagle panienka.
— A jak ją sobie pani wyobrażała?
— Nie myślałam, że jest taka właśnie. — Przez chwilę patrzała mu w oczy, poczem, spuściwszy wzrok ku ziemi, dokończyła: — Widzi pan, ja nie wiedziałam wogóle, jaka jest miłość. Martin pragnął znowu przyciągnąć ku sobie dziewczynę, lecz wykonał tylko lekki, nieznaczny ruch ramienia, bojąc się być natrętnym. Lecz w tej samej chwili poczuł, jak dziewczyna skłoniła się gibko i oto była znów w objęciu jego ramion, z ustami na jego wargach.
— Ach, co powiedzą w domu? — przelękła się nagle pośród pocałunków.
— Nie wiem, zawsze jeszcze zdążymy się dowiedzieć.
— Ale jeżeli mateczka się nie zgodzi? Jestem tego pewna, boję się jej powiedzieć...
— Pani pozwoli, że ja powiem — ofiarował się odważnie Martin. — Przypuszczam, że matka pani nie lubi mnie, lecz mam nadzieję, że ją pozyskam. Kto zdobył panią, zdobędzie, wszystko i każdego. A jeśli nie...
— ...A jeśli nie?
— Będziemy mieli siebie. Ale zdaje mi się, że niema obawy. Matka pani zgodzi się napewno na nasze małżeństwo. Za bardzo panią kocha.
— Nie chciałabym łamać jej serca — rzekła Ruth w zamyśleniu. Martin miał ochotę upewnić ją, że serca macierzyńskie nie są tak łatwe do złamania, ale powiedział tylko: — Miłość jest największą rzeczą na świecie.
— Czy pan wie, że pan mnie czasem przeraża? Teraz również przerażona jestem na samą myśl o tem, czem pan był dawniej. Pan powinien być dla mnie bardzo, bardzo dobry. Proszę pamiętać, że ja ostatecznie jestem poprostu dzieciak. Nigdy jeszcze nie kochałam.
— Ja również. Oboje jesteśmy dzieci. I bardzo szczęśliwi ludzie, co znaleźli w sobie nawzajem swoją pierwszą miłość.
— To niepodobna! — wykrzyknęła dziewczyna, wyrywając się z jego objęć szybkim, gwałtownym ruchem. — Niepodobna, żeby pan... pan, który był marynarzem, a marynarze... ja wiem... słyszałam... są... są...
Głos jej załamał się i ucichł.
— Posądzani są o to, że w każdym porcie mają inną żonę? — dokończył Martin. — Wszak to chciała pani powiedzieć?
— Tak! — odrzekła cichutko.
— Ależ to nie ma nic wspólnego z miłością — mówił poważnie Martin. — Bywałem w wielu portach, ale nigdy nie zaznałem nawet przelotnego dotknięcia miłości, dopóki nie ujrzałem pani. Czy pani wie — czy wiesz kochana, — że, kiedym się pożegnał i wyszedł — wtedy — tego pierwszego wieczoru — o mało mnie nie zaaresztowano?
— Zaaresztowano?
— Tak jest. Policeman myślał, że jestem pijany. Ja zaś byłem poprostu upojony miłością...
— Odszedł pan od tematu... Mówił pan, że oboje jesteśmy dziecinni, ja zaś twierdziłam, że to niepodobieństwo...
— Powiedziałem i powtarzam, że nigdy nie kochałem nikogo, prócz ciebie — odparł. — Ty jesteś moją pierwszą, moją jedyną miłością.
— A jednak... był pan marynarzem... — nastawaj dziewczyna.
— To nie przeszkadza, żebym kochał ciebie pierwszą.
— Ale były kobiety... inne kobiety — och!...
I ku najwyższemu zdumieniu Martina, Ruth wybuchnęła gwałtownym płaczem i wiele trzeba było pieszczot i pocałunków, aby łzy te osuszyć. A przez cały ten czas Martin wspominał słowa Kiplinga: „And the colonel’s lady, and Judy O’Grady, are sisters under their skins“. — I wielka dama i prosta dziewczyna są w istocie swej rodzonemi siostrami.
— To prawda — zdecydował, choć stosy przeczytanych powieści mówić próbowały, że jest inaczej. Sądząc z książek, przypuścićby można, że w tak zwanych sferach wyższych jedynie formalne oświadczyny prowadzą do celu. Tylko dziewczęta i chłopcy z proletarjatu zdobywać się mogą wzajemnie przez zetknięcie cielesne. Dla istot wybranych, żyjących na wyżynach, podobny sposób wyznania miłości wydawał się czemś nie do pomyślenia. Okazało się jednak, że powieści kłamały. Miał tego dowody oczywiste. Te same dotknięcia, te same pieszczoty nie wyjaśniane ani jednem słowem i najzupełniej wystarczające dla dziewcząt ze sfery robotniczej, wystarczały i dla dziewcząt z ponad tej sfery. Były więc z tej samej gliny, — były w istocie swej rodzonemi siostrami. Martin mógł już dawno dojść do tego wniosku — gdyby zechciał pamiętać o swym Spencerze. Teraz, trzymając Ruth w objęciach i kojąc jej łkanie, znalazł ulgę w myśli, że „Colonel’s lady“ i „Judy O’Grady“ są przecie zawsze tylko rodzonemi siostrami. To przekonanie zbliżało Ruth, czyniło ją dostępną i osiągalną. Jej ciało najdroższe ulepiono z tej samej gliny, co wszystkie ciała ludzkie, co własne jego ciało. Nie istniały więc przeszkody do małżeństwa. Jedyną różnicą była różnica klasowa, a przynależność do danej klasy jest rzeczą tak chwilową, tak imienną, tak łatwą do przełamania. Można ją poprostu odrzucić. Niewolnik — jak głosi podanie — zdobył purpurę Cezarów. Jeżeli tak — on, Martin Eden, wznieść się może do Ruth Morse. Bowiem poza dziewiczą niewinnością, świętością duszy, kulturą i eteryczną, uduchowioną pięknością, Ruth Morse w samej swej istocie była taką samą jak Lizzie Connolly, jak każda Lizzie Connolly. I wszystko, co możliwe było dla tamtych — możliwe jest i dla Ruth. Kochać mogła i nienawidzieć (kto wie? może nawet mieć histerję?). W każdym razie mogła być zazdrosna, nawet była już zazdrosna w tej chwili, kiedy coraz ciszej łkała w jego objęciach.
— Zresztą, jestem od pana starsza — zauważyła nagle, otwierając szeroko oczy i spoglądając wgórę ku niemu — starsza o całe cztery lata.
— Cichutko... Jesteś tylko dziewczynką, a ja jestem o całe lat czterdzieści starszy doświadczeniem.
Właściwie dziećmi byli oboje, jeżeli chodzi o sprawy miłosne, naiwnemi dziećmi w sposobie wyrażania swych uczuć, chociaż dziewczyna posiadała oficjalny stopień naukowy, chłopak zaś głowę miał pełną teoryj filozoficznych i twardego, życiowego doświadczenia.
Siedzieli długo pośród gasnących uroków dnia, i rozmawiali, jak zwykle rozmawiają kochankowie, zdumieni cudem miłości i wolą przeznaczenia, co złączyło ich tak dziwacznie. Wierzyli też niezachwianie — jak wierzą wszyscy; — że pokochali tak bardzo, jak nigdy jeszcze nie kochał nikt. Wracali uparcie, raz po raz, do wspomnień pierwszego poznania i próbowali odcyfrować bezskutecznie, co też czuli i czują do siebie i które czuje więcej.
Zwały chmur na horyzoncie zachodnim wchłonęły zstępujące słońce, okrąg nieba zrumienił się lekko, zenit zaś pałał tą samą gorącą barwą. Różowe światło zalało oboje młodych. Dziewczyna zanuciła „Żegnaj nam, najsłodszy dniu“... Śpiewała cichutko, utulona w męskiem objęciu. Ręka spoczęła w ręku.

Jedno drugiemu serce podało na dłoni.
Rozdział XXII

Pani Morse nie potrzebowała uciekać się do intuicji macierzyńskiej, żeby wyczytać wszystko z twarzy Ruth, gdy panienka powróciła do domu. Rumieniec, który nie chciał opuścić policzków, wydał prostą historję tego, co zaszło, a jeszcze wymowniej zdradziły oczy, wielkie i świetliste, odbijające wiernie jasną radość duszy.
— Co się stało? — zapytała pani Morse, wyczekawszy, aż córka położy się do łóżka.
— Ty wiesz? — odrzuciła drżącemi wargami Ruth.
Zamiast odpowiedzi matka objęła dziewczynę ramieniem i delikatnie gładzić poczęła włosy.
— On nic nie powiedział — wybuchnęła Ruth.— Nie mogłam przewidzieć, że tak się stanie. Nigdy nie pozwoliłabym, żeby mówił..., ale on właśnie nic nie mówił.
— Więc jeśli nic nie mówił, to nic zajść nie mogło? Nieprawdaż?
— Ale owszem, zaszło właśnie...
— Na litość boską, dziecko, co ty pleciesz? — rozgniewała się pani Morse. — Nie przypuszczasz chyba, że coś z tego zrozumiałam? Cóż się stało nareszcie?
Ruth spojrzała na matkę zdziwiona.
— Myślałam, że już wiesz Cóż, jesteśmy zaręczeni, Martin i ja.
Pani Morse roześmiała się nerwowo.
— Nie, on nic nie mówił, — wyjaśniła panienka. — Poprostu tylko kochał mnie. Nic więcej. Sama byłam równie zaskoczona, jak ty w tej chwili. Nie powiedział ani słowa. Objął mnie tylko. I... i... przestałam być sobą. Całował mnie, ja całowałam jego... Nie mogłam nic poradzić. Samo się stało. Wtedy zrozumiałam, że go kocham.
Przerwała, czekając z ufnością na błogosławieństwo macierzyńskiego pocałunku, lecz pani Morse zachowała chłodne milczenie.
— To był straszny wypadek, ja wiem — zaczęła znów Ruth posmutniałym głosem. — I nie wiem doprawdy, czy będziesz mogła przebaczyć mi kiedykolwiek. Ale nic nie mogłam poradzić. Aż do tej chwili nie śniło mi się nawet, że go kocham. Będziesz chyba sama musiała powiedzieć ojcu...
— Czy nie lepiej wogóle nic ojcu nie mówić? Zobaczę się z panem Edenem, pogadam, wytłumaczę mu; pewna jestem, że zrozumie i zwróci ci słowo.
— Nie, nie! — wykrzyknęła, zrywając się, Ruth. — Ja nie chcę zwracać mu słowa! Kocham, a miłość jest tak słodka! Wyjdę za niego — jeśli... jeśli, — rzecz prosta — ty mi pozwolisz.
— Oboje z ojcem mieliśmy dla ciebie inne plany, Ruth, dziecko kochane. O, nie! Nikogo upatrzonego na męża, broń Boże. Myśleliśmy tylko, żeby wydać cię za człowieka twojej sfery, porządnego i ogólnie szanowanego gentlemana, którego wybrałabyś sobie sama, pokochawszy. Nie będziemy w żadnym razie wpływać na twój wybór. — Jesteś jednak naszą córką i przyznasz, że nie możemy być zadowoleni z podobnego zamążpójścia. Pan Eden wzamian za twoją subtelność i wysoką kulturę nie może zaofiarować ci nic, prócz prostactwa i brutalności. Nie odpowiada ci zupełnie. Zresztą, nie będzie mógł cię utrzymać. Nie mamy przesadnych wymagań co do bogactwa, najprostszy jednak komfort jest rzeczą niezbędną. Córka nasza powinna poślubić człowieka, który przynajmniej to będzie mógł jej zapewnić. Ale jakże można brać za męża poszukiwacza przygód, chłopca okrętowego bez grosza w kieszeni, cowboy’a, szmuglerza i Bóg wie jeszcze kogo — kto nadomiar złego jest narwany i nieodpowiedzialny!?
Ruth milczała. Musiała przyznać, że każde słowo matki jest prawdą rzetelną.
— Traci czas na jakąś marną pisaninę, starając się dokonać tego, co udawało się tylko wyjątkowym talentom, popartym zresztą wykształceniem uniwersyteckiem. Człowiek, myślący o małżeństwie, powinien się do niego przygotowywać. Ale cóż on! Już raz zaznaczyłam, — i musisz się zgodzić — że jest absolutnie nieodpowiedzialny. Zresztą, jakże mogłoby być inaczej? Wszyscy marynarze są tacy. Nie nauczono go wogóle oszczędności ani umiarkowania. Lata rozwiązłego życia pozostawiły ślad. Oczywiście to nie jego wina, ale czyż zmienia to postać rzeczy? Czy pomyślałaś o całych latach kawalerskiej swobody, której używał dowoli? Czy pomyślałaś o tem, córeczko? Wiesz przecie, co znaczy małżeństwo?
Ruth wzdrygnęła się i przywarła mocniej do matki.
— Myślałam o tem. — Czekała długą chwilę na sformułowanie myśli. — To jest okropne! Choruję na samą myśl... Powiedziałam ci odrazu, że moja miłość jest strasznym wypadkiem. — Ale nie mam rady. Czy ty mogłabyś nie kochać ojca? To samo spotkało mnie. Jest coś we mnie, — w nim — nie wiedziałam dotychczas, że istnieje — ale naprawdę istnieje i każe mi kochać. Nigdy nie przypuszczałam, że pokocham tego chłopca — a jednak, a przecież — widzisz — kocham — zakończyła Ruth, z ledwie uchwytnym triumfem w głosie.
Rozmawiały jeszcze długo i zdecydowały tylko, że należy czekać przez czas bliżej nieokreślony i nic nie przedsiębrać.
Ten sam wniosek powzięty został tegoż wieczoru w parę godzin później w rozmowie pana Morse z żoną, gdyż przyznała się mężowi do niepowodzenia i nieoczekiwanego skutku przemyślnego planu.
— Dziwiłbym się, gdyby się stało inaczej — zaopinjował pan Morse. — Ten młody marynarz był jedynym mężczyzną, którego Ruth widywała. Prędzej czy później dziewczyna musiała się zbudzić. I wówczas niestety, obok siebie zobaczyła tylko tego jegomościa, jako jedynego, możliwego w danej chwili mężczyznę. — Naturalnie zakochała się czemprędzej, albo przypuszcza, że się zakochała, co zresztą na jedno wychodzi.
Pani Morse wzięła na siebie obowiązek ostrożnego i pośredniego wpływania na córkę, unikając gwałtownego oporu. Czasu było dosyć, Martin bowiem nie miał jeszcze możności żenienia się.
— Pozwól jej widywać Martina ile tylko zechce — radził pan Morse. — Im bliżej go pozna, tem mniej będzie kochała, upewniam cię. Daj jednak dziewczynie możność porównania; postaraj się otoczyć ją w domu towarzystwem młodzieży — wszelkiego rodzaju — panien i młodzieńców rozumnych, wykształconych, takich, którzy pracują i czegoś już dokonali, ludzi naszej sfery, jednem słowem — gentlemenów. Niech porówna swego marynarza. Tamci pokażą jej wyraźnie czem jest ten. Zresztą, to tylko dwudziestoletni smarkacz! Ruth jest również dzieciakiem. Wszystko razem bałamuctwo. Z tego się wyrasta.
Tak więc stanęła sprawa. W rodzinie przyjęto do wiadomości, że Ruth i Martin są zaręczeni, nie ogłaszano tego jednak szerzej, uważając za rzecz zbyteczną i dając w ten sposób do zrozumienia, iż narzeczeństwo będzie długie. Nie żądano od Martina, żeby wziął się do pracy lub porzucił pisanie. Państwo Morse nie mieli bynajmniej zamiaru namawiać go do poprawy życia. Martin zaś stosował się najskrupulatniej do ich nieprzyjaznych zamysłów, nigdy bowiem projekt wzięcia posady nie był mu bardziej obcy.
— Nie wiem, czy pani pochwali to, co uczyniłem — powiedział narzeczonej w parę dni później. — Zdecydowałem, że mieszkanie i stołowanie się u siostry jest dla mnie zbyt kosztowne, przechodzę więc na własne gospodarstwo. — Wynająłem mały pokoik w Północnym Oakland, żeby być jak najdalej od dawnych sąsiadów etc. — pani rozumie — i kupiłem maszynkę naftową do gotowania obiadów.
Ruth nie posiadała się z uciechy. Maszynka naftowa zachwyciła ją w szczególności.
— Tak samo zaczynał karjerę pan Butler! — zawołała.
Martin wzdrygnął się wewnętrznie na porównanie z szacownym gentlemanem, lecz ciągnął dalej:
— Ponaklejałem marki na wszystkie rękopisy i znowu rozesłałem po redakcjach. Tak więc dziś nabierałem rozpędu, a od jutra staję do pracy.
— Posada! — krzyknęła Ruth, całą istotą okazując radość z tej nadspodziewanie dobrej nowiny. — I nic mi pan nie mówi! Cóż to za posada?
Chłopak potrząsnął głową.
— Chciałem tylko powiedzieć, że się biorę na nowo do pracy literackiej.
Twarzyczka Ruth spochmurniała, — Martin pośpiesznie mówił dalej:
— Proszę mnie nie sądzić! narazie dam spokój sztuce i abstrakcji. Wezmę się do twardej, prozaicznej, realnej pracy — do zarobkowania. Obliczyłem, że opłaci się to lepiej, niż gdybym ruszył w morze, albo wziął posadę. Cóż zresztą za posadę dostać może w Oakland człowiek bez fachowego wykształcenia? Widzi pani, wakacje, na które sobie teraz pozwoliłem, dały mi pewną perspektywę. Nie zapracowywałem się na śmierć, nie pisałem — przynajmniej nie do druku. Jedynem mojem zajęciem była miłość i myślenie. Czytałem też trochę, ale było to właściwie również myślenie. Zresztą, czytałem przeważnie czasopisma. Myślałem i wypracowywałem sobie poglądy na samego siebie, na świat, na swoje miejsce w świecie i na szanse zdobycia takiego miejsca, które byłoby godne pani. Czytałem również „Filozofję stylu“ Spencera i znalazłem tam mnóstwo rzeczy bezpośrednio jak gdyby dotyczących mnie, a raczej tego, com napisał, albo może jeszcze dokładniej tego, co stosami całemi drukuje się po czasopismach.
— Otóż rezultatem ostatecznym wszystkiego — myślenia, czytania i miłości — jest to, że na czas pewien zaprzęgam się do jarzma, wstępuję na służbę Mamony. Porzucam pracę dla sztuki — będę robił czarną robotę: wierszyki, żarciki, artykuliki, recenzyjki, aktualności i wszelkie plewy — towar, którego tak bardzo łaknie rynek. Istnieją syndykaty literackie, centrale redakcyjne, syndykaty wyłącznie na towar beletrystyczny, na towar do dodatków niedzielnych. Mogę się tem zająć i wyrabiać materjał, na który jest popyt, zarabiając przy tem niezły ekwiwalent pensji urzędniczej. Istnieją, wie pani, tacy literaci, co zarabiają „z wolnej ręki“ po czterysta i pięćset dolarów miesięcznie. Nie mam do tego pretensji. Chciałbym tylko zarobić na życie beztroskie i mieć przytem dużo czasu dla siebie, naco nie pozwoli mi żadna posada.
— Czas zaoszczędzony poświęcałbym nauce i twórczości prawdziwej. W pracy rzemieślnika znalazłbym pauzy na pracę artysty. Wprawiałbym sobie pióro, przeprowadzał studja literackie, przygotowywał do tworzenia dzieł sztuki. Mogę śmiało powiedzieć, że zdumiewają mnie rezultaty już osiągnięte! Kiedy po raz pierwszy wziąłem pióro do ręki, nie miałem o czem pisać, za wyjątkiem paru mizernych przeżyć, których nie rozumiałem nawet i nie potrafiłem ocenić. Myśli brakło mi jednak, doprawdy brakło. Zresztą, nie znałem nawet słów potrzebnych do ich sformułowania. Przeżycia moje były chaosem pozbawionych znaczenia obrazów. Zacząłem jednak dopełniać powoli wiadomości i słownik. W tych samych przeżyciach zobaczyłem coś więcej ponad chaos. Obrazy pozostały, lecz znalazłem dla nich ramy i oświetlenia. Wtedy zacząłem pisać wcale niezłe rzeczy: „Przygodę“, „Radość“, „Garnczek“, „Wino Życia“, „Gwarną Ulicę“, „Cykl Miłosny“, „Liryki Morza“. Dzisiaj wiem, że pisać będę jeszcze więcej i lepiej. Lecz tylko w zaoszczędzonych dla siebie godzinach. Przestanę „bujać po obłokach“. Najpierw zarobek i czarna robota — potem twórczość prawdziwa. Specjalnie dla przekonania pani napisałem wczoraj z pół tuzina żarcików dla tygodnika humorystycznego. Skończywszy, zabierałem się do snu, kiedy nagle przyszedł mi pomysł humorystycznego trioletu. Jeszcze raz wziąłem pióro i — w godzinę napisałem cztery. Warte są chyba po dolarze sztuka. Ewentualnie więc cztery dolary za błahostkę, wymyśloną po drodze do łóżka.
— Wiem dobrze, że nie ma to żadnej wartości głębszej — jest poprostu głupiem i marnem wypracowaniem; nie jest jednak głupsze i marniejsze, niż prowadzenie ksiąg rachunkowych za sześćdziesiąt dolarów miesięcznie, lub dodawanie nieskończonych kolumn cyfr aż do śmierci. Pozatem, nawet marne rzemiosło literackie daje mi kontakt z ruchem literackim wogóle i zostawia czas na pracę godniejszą i wartościowszą.
— Ale poco te „godniejsze“ i „wartościowsze“ rzeczy, te „dzieła sztuki“? — przerwała Ruth. — Nie można ich przecie sprzedać?
— O, będzie można — zaczął, lecz panienka przerwała.
— Wszystko, co pan wymienił i co pan sam uważa za dobre, nie daje się jednak sprzedać. Nie możemy przecie pobrać się na rachunek „Dzieł sztuki“, których nikt nie kupuje!
— No to pobierzemy się na rachunek triolecików, które kupi każdy, — upewnił ochoczo, obejmując ją ramieniem i tuląc mocno swoje niezgodne, nieznośne kochanie.
— Proszę tylko posłuchać — ciągnął dalej z wrastającą wesołością. — Nie jest to sztuka, ale jest dolar:

Kiedy on wszedł do środka,
ja stanąłem u płotka.
Chciał pożyczyć koniecznie,
Prosił długo i grzecznie.
Lecz nie dostał nic! —
Więc ja wszedłem do środka,
A on stanął u płotka.

Wesoła żartobliwość, jaką Martin okrasił żarcik, odbiła rażąco od niechęci, występującej na twarzyczce Ruth w miarę słuchania. Gdy skończył, panienka nie obdarzyła go nawet uśmiechem. Patrzała poważnie, choć ze wzburzeniem.
— Może to jest dolar — rzekła — ale dolar błazna, napiwek klowna. Czyż pan nie widzi, że to jest poniżające? Chciałabym, żeby człowiek, którego kocham i szanuję, zajął się czemś wyższem i godniejszem nad dostarczanie gawiedzi błazeńskich sztuczek!
— Jednem słowem chciałaby pani, żebym był taki, jak pan Butler? — zagadnął Martin.
— Wiem, że pan nie lubi pana Butlera... — zaczęła panienka.
— Owszem, owszem, pan Butler jest sobie wcale niczego. Tylko owa dyspepsja nie zachwyca mnie zbytnio. Ale, daję słowo, nie widzę żadnej różnicy między układaniem humorystycznych wierszy, a tłuczeniem maszyny, pisaniem listów pod dyktando, lub prowadzeniem ksiąg rachunkowych. Wszystko to jest przecie środkiem do jakiegoś celu. Według teorji pani powinienem zacząć od prowadzenia książek, żeby zostać zczasem popularnym adwokatem lub doskonałym handlowcem. Według mnie — powinienem zacząć od czarnej roboty literackiej, żeby zczasem zostać dobrym autorem.
— Jest przecie pewna różnica — nastawała Ruth.
— Jaka?
— Taka, że pańskie dobre utwory — te, które pan sam dobremi nazywa — nie dają się sprzedać. Pomimo wszelkich prób — pan wie o nich najlepiej — wydawcy nie chcą nic kupić.
— Zostaw mi trochę czasu! Zostaw mi trochę czasu, najdroższa! — błagał chłopak. — Obecna czarna robota jest tylko surogatem, nie traktuję jej poważnie. Poczekaj dwa lata! W przeciągu tych dwu lat dopnę swego, i wydawcy sami prosić będą o moje dobre rzeczy. Wiem, co mówię. Wierzę w siebie. Wiem, co mam w sobie. Wiem, czem jest dotychczas nasza literatura. Znam stosy miernoty, płodzonej przez rozmaitych drobnoludków. I pewien jestem, że po upływie dwu lat będę na drodze do szczytów powodzenia. W zawodzie zaś handlowym nigdy do niczego nie dojdę. Nie mam jakoś sympatji do handlu, wydaje mi się to marne, głupie, chciwe, chytre, a co za tem idzie — niezupełnie czyste. Prócz tego nie mam w tym kierunku najmniejszego uzdolnienia. Nie zaszedłbym nigdy wyżej ponad zwykłego pisarczyka, a czyż moglibyśmy żyć szczęśliwie za nędzny zarobek urzędniczyny? Chcę mieć dla pani wszystko najlepsze i najpiękniejsze, co tylko jest na świecie, a jeśli kiedykolwiek nie będę chciał, to chyba dlatego, że istnieje coś jeszcze lepszego. I zdobędę to, zdobędę wszystko. Dochód poczytnego autora zaćmi znakomicie intratną posadę pana Butlera. Sławy literackie zarabiają od pięćdziesięciu do stu tysięcy dolarów rocznie. Może trochę mniej, może trochę więcej, ale w każdym razie w tych granicach.
Panienka milczała; najwyraźniej straciła pewność siebie.
— A więc? — zapytał.
— Planowałam inaczej, marzyłam o czem innem. Zdawało mi się i zdaje dotychczas, że najlepiej byłoby dla pana nauczyć się stenografji — daktylografję pan już opanował — i wziąć posadę w biurze mego ojca. Przy swojej inteligencji mógłby pan

z łatwością zostać wziętym adwokatem.
Rozdział XXIII

To, że Ruth nie wierzyła w powodzenie Martina jako pisarza, nie obniżało jej bynajmniej i nie czyniło mniej godną kochania. Odpoczywając spokojnie podczas udzielonych samemu sobie wakacyj, Martin spędził niejedną godzinę na analizowaniu własnej duszy i niemało dowiedział się o samym sobie. Odkrył, że kocha piękno mocniej, niż sławę, pożądanie zaś sławy zrodziło się w nim przedewszystkiem ze względu na Ruth. Dla niej to pragnął tak mocno zdobycia rozgłosu. Chciał być wielkim w oczach świata, chciał „dopiąć swego“ — jak się wyrażał — żeby ukochana kobieta mogła być dumna i musiała uznać jego wartość.
Co zaś do niego samego — kochał piękno całą siłą duszy, i możność służenia pięknu była mu dostateczną zapłatą. Lecz mocniej jeszcze niż piękno — kochał kobietę. Miłość była mu rzeczą najpiękniejszą w świecie. Miłość dokonała w nim wielkiej przemiany, przeobraziwszy go z nieokrzesanego marynarza w człowieka żyjącego nauką i sztuką. Najpiękniejszą więc, więcej nieskończenie wartą od nauki i sztuki, była miłość.
Pozatem przekonał się Martin, iż umysłem sięgnąć może wyżej niż Ruth, jej bracia, a nawet ojciec. Pomimo całej przewagi uniwersyteckiego wykształcenia, pomimo naukowego tytułu panienki, Martin przerastał ją siłą intelektu, jeden więc rok zawziętego samouctwa dał mu tak gruntowne opanowanie spraw świata, sztuki i życia, o jakiem dziewczyna nie mogłaby nawet marzyć.
Zdawał sobie jasno sprawę, ale nie wpływało to bynajmniej na siłę jego uczuć. Kochał zbyt pięknie i szlachetnie, zbyt wierny był jako kochanek, żeby bezcześcić miłość krytycyzmem. Cóż miłość miała wspólnego z poglądami kobiety na sztukę, karjerę życiową, rewolucję francuską, albo powszechne głosowanie? Poglądy są rezultatami procesów umysłowych, miłość zaś stoi ponad umysłem; jest nadracjonalna. Martin nie umiał pomniejszać miłości. Umiał ją tylko uwielbiać. Była niby szczyt górski ponad doliną rozumu. Była najcudowniejszym stanem duszy, kulminacyjnym punktem istnienia, rzadko i niezasłużenie osiąganym. Dzięki znajomości teoryj filozoficznych, rozumiał Martin znaczenie biologiczne miłości; niemniej jednak dzięki skomplikowanemu, również filozoficznemu rozumowaniu, doszedł do wniosku, że istota człowieka sięga zenitu w miłości właśnie. Gdy nadchodzi, wahać się nie wolno, lecz przyjąć ją należy jako nagrodę najwyższa życia. Człowieka, który kochać potrafił, uważał Martin za błogosławionego i nieraz upajał się myślą o „bogów kochanku szalonym“, co wzniósł się ponad sprawy ziemi, ponad ludzkie bogactwa i ludzkie osądy, ponad opinję świata i oklaski tłumu, wreszcie ponad życie samo — umierając od pocałunku.
Niejedną z tych rzeczy rozumiał Martin już dawniej, niejedną zrozumiał dopiero później. Tymczasem pracował usilnie, odpoczywając wtedy tylko, gdy odwiedzał Ruth. Żył jak spartanin. Za dwa i pół dolara miesięcznie wynajął maleńki pokoik od pewnej Portugalki imieniem Marja Silva, wdowy i Heród-baby, co pracowała ostro, ostry miała humorek i całym wysiłkiem hodowała liczne stadko dzieciaków. Niezależnie zaś od tego w regularnych odstępach czasu topiła zmęczenie i troskę w dzbanuszku kwaśnego cienkusza, fundowanego w narożnym szynku za piętnaście centów. Martin zaczął od nienawiści ku Marji i jej jęzorowi, skończył zaś na uwielbieniu niezwykłej dzielności, z jaką kobiecina chwytała się z życiem za bary. Mały domek składał się z czterech tylko izdebek. Jedną zajmował Martin, największa odgrywała rolę salonu, przybranego wesołością jaskrawych dywaników i żałobą pośmiertnego portretu jednej z licznych latorośli, która ongiś zwiększyła grono aniołków. Salon zachowywano wyłącznie dla gości. Rolety były zawsze spuszczone, bosonogiej zgrai surowo zabroniono wdzierać się do sanktuarjum. (Wyjątek stanowiły dni świąt uroczystych). Gotowano i pożywiano się w kuchni, w której też Marja prała, krochmaliła i prasowała dzień w dzień, za wyjątkiem niedziel, jako, że dochody swe czerpała przeważnie z prania bielizny zamożniejszych sąsiadów. W sypialni, równie małej jak pokoik Martina, kręciło się i wierciło w dzień, a spało i chrapało w nocy, siedmioro małych wraz z matką. Dla Martina było to powodem codziennego zdumienia, gdy z poza cienkiej przegródki ściany słyszał co wieczór całą ceremonję układania się na noc: krzyki, kłótnie, wymyślania, pochlipywania, piski i wreszcie wszelkie szczebioty przedsennę, niby w gnieździe pełnem ptaków. Drugiem źródłem dochodów Marji były dwie krowy, dojone rano i wieczór, a samodzielnie, choć nielegalnie zdobywające sobie środki utrzymania, czyli krócej mówiąc, trawę skubaną między opłotkami i po obu stronach dróg publicznych. Gadziny tej strzegł zawsze jeden z licznych i obdartych synków, którego starania polegały głównie na wybałuszaniu oczu, czy stróż się nie zbliża.
We własnym, małym pokoiku Martin żył, spał, uczył się, pisał i gospodarował. Przed jedynem oknem, wychodzącem na maleńki frontowy ganeczek, stał stół kuchenny, który służył równocześnie za biurko, bibljotekę i podstawę do maszyny. Łóżko pod ścianą zewnętrzną zajmowało dwie trzecie całej przestrzeni. Stół przyparty był z jednego boku przez majestatyczną komodę, skonstruowaną raczej na pokaz niźli do użytku, gdyż cieniutka warstwa politury ścierała się z dniem każdym gruntowniej, a niepowrotniej. Z drugiej strony stołu, w kącie, mieściła się kuchnia; maszynka naftowa na drewnianej skrzyni od sucharów, w skrzyni zaś talerze i naczynia kuchenne; nad „kuchnią“ przybita była deska, stanowiąca półkę-spiżarnię, obok zaś, na podłodze, stał kubełek z czystą wodą. Martin musiał przynosić sobie wodę z kuchni, w pokoju bowiem kranu nie było. Jeśli niekiedy podczas gotowania wydzielało się zbyt dużo pary — żniwo politury z komody bywało szczególnie obfite. Nad łóżkiem wisiał rower, przymocowany sznurami do haków. Z początku Martin próbował był trzymać rower w piwnicy, lecz stadko Silvy zabawiało się rozkręcaniem śrub i przekłuwaniem gum, wobec czego musiał zabrać maszynę. Zrobił więc zamach na maleńki ganeczek, lecz pewnego razu gwałtowna ulewa całonocna tak zaszkodziła kołom, że Martin zrezygnował i, wprowadziwszy rower do swojej izdebki, dosłownie zawiesił go na kołku.
Mała szafka ścienna kryła ubogą odzież i stos książek, nie mieszczących się już na stole ani pod stołem. Martin miał zwyczaj robienia notatek przy czytaniu. Ilości tego były tak ogromne, że chcąc je rozłożyć, musiałby zawalić niemi cały pokoik; rozciągnął więc między ścianami kilka sznurów od bielizny i poprzyczepiał do nich kartki. Pomimo to, a raczej właśnie dlatego, izdebka tak była natłoczona, iż poruszanie się w niej było zadaniem nielada. Martin nie mógł otworzyć drzwi, nie zamknąwszy uprzednio drzwiczek szafki, i odwrotnie. Pozatem niepodobieństwem było przejść przez izdebkę po linji prostej. Od drzwi do łóżka iść należało zygzakiem, którego Martin pociemku nie był w stanie wykonać bez katastrofy. Rozwiązawszy szczęśliwie zagadnienie skłóconych drzwi, należało ostro zwrócić na prawo, żeby się nie natknąć na „kuchnię“. Zaraz potem ostro w lewo, żeby uniknąć nogi łóżka. Uczyniwszy jednak zwrot zbyt śmiały, można było wpaść na róg stołu. Gwałtowne szarpnięcie i krótki skok kładł koniec manewrom, poczem należało się pochylić w prawo i przepychać przez rodzaj kanału, utworzonego pomiędzy łóżkiem a stołem. Jeżeli jednak krzesło królowało na zwykłem miejscu przy stole — kanał przestawał być spławny. O ile zaś osiągnięcie komunikacji kanałowej stało się nieodzowne, krzesło kłaść należało na łóżku. Czasami Martin gospodarował, siedząc na owem krześle. Czytał, wyczekując zagotowania wody, a nawet doprowadzał pilność aż do przełykania jednego—dwu rozdziałów książki, podczas smażenia befsztyka. Zresztą, kąt stanowiący kuchnię był tak mały, że Martin mógł ze swego krzesła dosięgnąć ręką wszystkiego, czego potrzebował. W gruncie rzeczy do gotowania w pozycji siedzącej zmuszała konieczność, wstając bowiem, pan domu zbyt często zawadzał samemu sobie.
W gospodarstwie wiodło się niezgorzej. Prócz wspaniałego żołądka, który wszystko strawić potrafił, posiadał Martin umiejętność przyrządzania rozmaitych potraw pożywnych, a tanich. Grochówka była najczęstszem daniem, pozatem kartofle i duża fasola brunatna, po meksykańsku przyrządzona.
Ryż (ugotowany tak, jak gospodynie amerykańskie gotować nie umieją i nie nauczą się nigdy), zjawiał się przynajmniej raz dziennie na stole Martina. Suszone owoce były mniej kosztowne niż świeże, więc też chłopak gotował ich zwykle cały garnek i używał do chleba zamiast masła. Zrzadka urozmaicał menu kawałkiem mięsa smażonego, lub gotowanego w zupie. Kawę bez mleka lub śmietanki robił sobie dwa razy dziennie, czasem wieczorem zastępując to herbatą. Zarówno kawa jak herbata przyrządzone bywały wyśmienicie. Martin musiał oszczędzać. Okres odpoczynku pochłonął prawie cały zarobek z pralni, obecny zaś rynek zbytu leżał tak daleko, iż pierwsze dochody z czarnej roboty literackiej spodziewane być mogły dopiero po upływie dobrych kilku tygodni. Z wyjątkiem odwiedzin u Ruth i czasami krótkich pogawędek z siostrą Gertrudą. Martin prowadził życie pustelnicze, wykonywując codziennie pracę, na którą pracownik przeciętny potrzebowałby co najmniej trzech dni. Spał skąpe pięć godzin i tylko żelazny organizm trzymać się mógł nieźle, pracując systematycznie po dziewiętnaście godzin na dobę. Nie przepadła ani jedna chwila. Goląc się, ubierając lub czesząc, Martin wbijał sobie w pamięć potrzebne wyrazy. Do lustra bowiem poprzyklejał spisy trudniejszych słów i określeń; spisy takie figurowały również na ścianie ponad kuchenką, żeby mogły być odczytywane podczas gotowania lub zmywania naczyń.
Na miejsce starych spisów co pewien czas przybywały nowe. Martin podkreślał w książce każdy obcy, albo niedostatecznie przyswojony wyraz i, nagromadziwszy ich spory zapas, przepisywał na maszynie, poczem kartkę przyklejał do lustra lub ściany. Kartki takie nosił również w kieszeni, żeby przeglądać je na ulicy, w piekarni lub jatce.
Poszedł nawet dalej: czytając utwory autorów znanych i uznanych, Martin notował osiągnięte przez nich rezultaty oraz studjował drogi, jakiemi szli do ich osiągnięcia: sposoby ekspozycji i struktury, różnorodność stylów i kątów widzenia, a wreszcie nawet rozmaite „sztuczki“ literackie.
Robił notatki, chociaż nie miał bynajmniej zamiaru naśladować. Poprostu szukał zasad, sformułowań, syntezy. Notował przykłady bardziej wyszukanej i charakterystycznej odrębności literackiej, aż przestudjowawszy ją u wielu autorów, wydedukować potrafił pojęcie indywidualności stylu wogóle. Przygotowany w ten sposób, mógł już podpatrywać i formułować własną nieświadomą indywidualność literacką, ważyć, mierzyć i oceniać jej odrębność. W ten sam sposób notował chociażby przykłady wyrażeń silnych, zdań o żywem tempie, powiedzeń, co gryzły jak trucizna, paliły jak płomień, lub jaśniały łagodnym blaskiem, soczyste i słodkie na bezpłodnej pustyni mowy pospolitej. I zawsze szukał zasady, ukrytej poza i ponad pozorną przypadkowością stylu. Chciał znać tajniki kunsztu. Potem już mógł próbować sam. Martina nie zadowalniało patrzenie w cudowną twarz piękna. Analizował je i preparował w małem laboratorjum nędznej izdebki, gdzie zapachy kuchenne mieszały się z dochodzącemi z zewnątrz echami dziecinnej wieży Babel. Dokonawszy sekcji piękna, poznawszy jego najskrytszą anatomję, bliższym się stawał możności jego odtworzenia.
Nie umiał pracować napół świadomie. Nie umiał pisać naoślep, pociemku, nie wiedząc, co właściwie czyni, ufając tylko przypadkowi i dobrej gwieździe; nie był też dość cierpliwy, żeby czekać spokojnie na uśmiech losu. Sam wiedzieć chciał jak i dlaczego. Talent twórczy wspierał mocno o podstawy rozważnej świadomości. Przed rozpoczęciem pisania miał każdy utwór, zamierzony jako poemat lub nowelę, gotowy w myśli wraz ze szczegółowo obmyślanem zakończeniem, świadomie opanowanemi sposobami wykonania.
W przeciwnym razie wysiłek pisania uważałby Martin za daremny. Niemniej jednak, wysoko cenił znajdowane nieraz w przypadkowem objawieniu skarby wyrazów i zdań, co wykwitały w myśli niespodzianie, dając głębokie a niezastąpione wrażenie i służąc potem jako najistotniejszy sprawdzian piękna. Przed przejawami natchnienia chylił głowę ze czcią, rozumiejąc, iż sięgały ponad świadomą zdolność twórczą człowieka. Tak jest. Niezależnie od badania istoty piękna, szukania jego zasad i możności wcielania — Martin nie zapominał nigdy o istnieniu głęboko ukrytej tajemnicy poezji, tajemnicy, do której dotrzeć niesposób, i nie dotarł jeszcze nikt z pośród żyjących. Wiedział doskonale, choćby ze Spencera, — że człowiek nie może nigdy osiągnąć absolutnego poznania, oraz że tajemnica piękna niemniej jest głęboka, niż tajemnica życia. Więcej jeszcze: iż najskrytsze włókna piękna i życia przeplecione są wzajemnie po stokroć i że on sam, nędzny Martin Eden, nie jest niczem innem, jak tylko cząsteczką olbrzymiego chaosu, utkanego z promieni słonecznych, gwiezdnego pyłu i niezrozumiałego cudu.
Pod wpływem tych myśli napisał szkic, zatytułowany „Pył gwiezdny“ i traktujący nie o zasadach krytyki, lecz o najznakomitszych krytyki współczesnej Koryfeuszach. Szkic był olśniewający, głęboko filozoficznie przemyślany i kunsztownie iskrzący humorem. Wszystkie czasopisma odrzucały go skwapliwie, natychmiast po otrzymaniu. Nie przejmując się tem bynajmniej, Martin szedł dalej raz wytkniętą drogą. Miał zwyczaj, doczekawszy się pełnego wyklucia i dojrzałości danej myśli, szkicować odrazu na maszynie. Tem, iż nie ujrzy jej w druku, nie martwił się zbytnio. Samo pisanie tworzyło akt końcowy i kulminacyjny długiego procesu myślowego, splecenie rozpierzchłych nici i ostateczne zsyntetyzowanie danych, które kłębiły się pod czaszką. Napisanie artykułu było dla Martina świadomym wysiłkiem uwolnienia mózgu i przygotowania go pod posiew nowych zagadnień. Do pewnego stopnia przypominało to rozpowszechniony zarówno wśród mężczyzn jak kobiet zwyczaj, by w rzeczywistem lub urojonem cierpieniu co pewien czas systematycznie choć gwałtownie przerwać milczenie i wyładować duszę, aż do ostatniego

słowa.
Rozdział XXIV

Tygodnie mijały, Martin gonił resztkami pieniędzy, czeki zaś wydawców unosiły się wciąż jeszcze w obłokach. Wszystkie utwory, które sam autor uważał za wartościowe, powróciły i znowu wysłane zostały, z „wyrobami“ zaś rzemieślniczemi nie wiodło się lepiej. Mała kuchenka nie oglądała już rozmaitości pożywienia. Pieniędzy zabrakło właśnie w chwili, gdy spiżarka zawierała tylko worek ryżu i parę funtów suszonych moreli; ryż więc i morele stanowiły przez pięć dni wyłączny posiłek Martina. Potem już został jedynie kredyt. Sklepikarz-Portugalczyk, któremu dotychczas Martin płacił regularnie, zamknął kredyt, gdy rachunek dosięgnął imponującej sumy trzech dolarów i ośmdziesięciu pięciu centów.
— Uważacie, tego, — mówił — jakoś nie widać, żebyście szukali roboty, a ja, panie, tego, nie mogę tracić grosza.
Cóż mógł odpowiedzieć Martin? Nie było sposobu wytłumaczenia.
Istotnie, elementarna zasada handlowa nie pozwalała na udzielanie kredytu, chłopakowi jak dąb, co najwidoczniej zbyt jest leniwy, żeby wziąć się do pracy.
— Znajdźcie zajęcie — upewniał poczciwina — odrazu dam, panie tego, ale póki niema zajęcia — niema wsuwy. Takie to już, panie, prawidło w jenteresie. — Żeby zaś dać dowód, że kierują nim tylko zasady handlowe nie żadne przesądy, dodał: — Chodźta, łykniemy w alkierzu po starej przyjaźni.
Tak więc, łyknął Martin, gwoli okazania niezmienności starej przyjaźni, i poszedł spać na głodno.
Sklep z jarzynami należał do jakiegoś Amerykanina, którego zasady handlowe tak były słabe, że dosięgły możności kredytowania aż do pięciu dolarów. Piekarz skończył na dwu dolarach, rzeźnik na czterech. Martin dodał długi i przekonał się, że kredyt swój — na całym wielkim świecie — obliczać może tylko na czternaście dolarów i ośmdziesiąt pięć centów. Winien był także za wypożyczenie maszyny do pisania, ale przypuszczał, że przetrzyma ją jeszcze ze dwa miesiące, co znowu wyniesie jakieś osiem dolarów. Oto wszystko.
Ostatnim sprawunkiem Martina w sklepie warzywnym był worek kartofli, jadł więc owe kartofle — i tylko kartofle — trzy razy dziennie, przez tydzień. Przypadkowy obiad u państwa Morse pomógł do podtrzymania słabnących sił organizmu, chociaż etykietalna wstrzemięźliwość była istną męką Tantala w chwili, gdy apetyt podniecało mnóstwo wykwintnych potraw. Zrzadka również, dręczony mękami wstydu — zachodził Martin do siostry Gertrudy w porze obiadowej i jadł tyle, ile wypadało, choć więcej, rzecz prosta, niż u stołu państwa Morse.
Dzień po dniu pracował wytrwale i dzień po dniu listonosz wręczał mu zwrócone rękopisy. Martin nie miał pieniędzy na marki, rękopisy więc gromadziły się stosami pod stołem. Wreszcie nędza doszła do tego, że chłopak przez czterdzieści godzin nie miał nic w ustach. Nie mógł liczyć na obiad u Morsów, bo Ruth wyjechała na dwutygodniowy pobyt do San Rafael; wstyd nie pozwolił już pójść do siostry. Nadomiar złego, z wieczorną pocztą przyniósł listonosz pięć zwróconych rękopisów. Wtedy to po raz pierwszy Martin zaniósł palto do miasta i wrócił bez palta, lecz z pięcioma dolarami pobrzękującemi w kieszeni. Złożył dolara na rachunek każdemu ze sklepikarzy, po chwili zaś na kuchence naftowej smarzył się befsztyk z cebulą, gotowała kawa i dymił duży garnczek suszonych śliwek. Martin, podjadłszy, zasiadł natychmiast przy biurku i do północy pracował nad szkicem karykatury, zatytułowanej „Zalety lichwy“. Przepisawszy ją na maszynie, cisnął pod stół, z pięciu dolarów bowiem nie pozostało już nic na kupno marek.
Zczasem zastawił zegarek, jeszcze później rower, zredukowawszy zaś do ostateczności wydatki na jedzenie, kupił marek i raz jeszcze porozsyłał wszystkie rękopisy. Ale brak powadzenia „wyrobów rzemieślniczych“ zbijał go z tropu. Nikt nic nie kupował. Martin porównywał swoje utwory z temi, które drukowano w dziennikach, tygodnikach oraz tańszych „magazine“ i doszedł do wniosku, że pisał stanowczo lepiej, niż przeciętna większość tamtych autorów. A jednak — nie drukowano. Po pewnym czasie zrobił odkrycie, iż przeważnie czasopisma drukują tak zwany „plate stuff“, i natychmiast postarał się o adres związku, który materjału tego dostarczał.
Zaproponował kilka swoich prac, lecz zwrócono je po pewnym czasie, dołączając stereotypowe drukowane zawiadomienie, iż personel biura wypełnia sam wszelkie zapotrzebowania.
W jednym z wielkich perjodyków dla młodzieży zauważył Martin całe kolumny anegdot i dowcipów. Oto dobra okazja! Wszystko jednak co posłał, zwrócono natychmiast, i zwracano systematycznie, chociaż posyłał kilkakrotnie. Zczasem, gdy już przestało go to obchodzić, dowiedział się, iż sami redaktorowie lub ich pomocnicy zwiększają swoje honorarja przez wypełnianie tych właśnie kolumn. Tygodniki humorystyczne odrzucały żarciki i drobne, wesołe rymy, lekkie zaś, aktualne fraszki, pisane dla najpoczytniejszych czasopism, również nie znajdowały popytu. Pozostawały krótkie nowele dla dzienników. Martin nie wątpił, że potrafi pisać je lepiej, niż niejeden z drukowanych autorów. Wystarawszy się o adresy dwóch syndykatów dziennikarskich, zasypał je stosem nowelek. Posłał dwadzieścia — dwadzieścia otrzymał zpowrotem. Wtedy przestał. A jednak dzień w dzień dzienniki i tygodniki zamieszczały nowele — całe kolumny nowel — przeważnie znacznie gorszych. Martin w ostatecznem przygnębieniu doszedł wreszcie do wniosku, że widocznie nie posiada zupełnie zdrowego sądu, sam hypnotyzuje się tem, co pisze, i poprostu ulega złudzeniu, pretendując do rzeczy, do której nie ma prawa.
Pozbawiona cech ludzkich, maszyna wydawnicza działała sprawnie, jak zwykle. Niefortunny autor dołączał marki do rękopisu, wkładał rękopis do koperty, wrzucał kopertę do skrzynki pocztowej, a po upływie trzech, czterech tygodni listonosz wchodził do mieszkania i wręczał tenże rękopis. Nie! żywi wydawcy nie istnieją z pewnością, tam, po drugiej stronie. Istnieją tylko kółka, śrubki, i oliwiarki — kunsztowny mechanizm mądrze prowadzony przez automaty. Koniec końców, Martin w rozpaczy zwątpił wogóle w egzystencję wydawców. Nigdy nie otrzymał dowodu ich istnienia, a z braku wszelkiej logiki w odrzucaniu rękopisów wywnioskował z całem prawdopodobieństwem, iż wydawca jest postacią mityczną, stworzoną i podtrzymywaną przez woźnych redakcyjnych, maszynistów i drukarzy.
Jedyne szczęśliwe godziny spędzał Martin z narzeczoną. A jednak nie dawały również pełni szczęścia. Chłopaka dręczył nieustanny, dokuczliwy niepokój, bardziej męczący niż tamten dawny, z czasów kiedy Ruth nie kochała jeszcze. Teraz bowiem, posiadłszy miłość, Martin nie stał się bynajmniej bliższy posiadania samej dziewczyny. Prosił o dwa lata zwłoki, — mijały całe miesiące, on zaś nic nie dokonał. Pozatem odczuwał wyraźnie, iż Ruth nie pochwala jego zajęć. Nigdy nie powiedziała otwarcie, lecz dała mu to uczuć pośrednio, niemniej dobitnie. Nie okazywała zresztą gniewu, ani obrazy — tylko brak uznania. Kobieta o mniej słodkim charakterze obraziłaby się już dawno — Ruth była tylko trochę rozczarowana. Rozczarowanie polegało na tem, iż człowiek, którego wymodelować chciała po swojemu, nie pozwalał jej dokończyć dzieła. Glina do pewnego tylko stopnia zechciała być plastyczna. Zczasem stwardniała i opierała się już przyjęciu kształtu pana Butlera lub pana Morse.
Ruth nie dostrzegła tego, co w Martinie było wielkością i potęgą, a raczej rozumiała to fałszywie. Człowieka, którego istota tak była wszechstronna i giętka, iż żyćby mogła w niezliczonej ilości form egzystencji człowieczej — uważała Ruth za upartego i ograniczonego, albowiem zmieścić się nie dawał w jej formę psychiczną, jedyną, jaką znała na świecie. Nie mogła podążać za lotem umysłu Martina; kiedy szybował w zbyt górnych dla niej sferach — sądziła, że błądzi. Nikt ze znanych jej ludzi nie wznosił się myślą wyżej, niż dosięgnąć mogła. Rozumiała bez trudu rodziców, braci, Olneya, więc też jak tylko rozumieć przestawała Martina, uważała, iż on właśnie zawinił. Była to stara jak świat historja ograniczoności, co pragnie być mentorem wszystkim i każdemu.
— Pani uwielbia to tylko, co jest znane, uznane, ustalone i niewątpliwe — oburzył się raz Martin, podczas dyskusji na temat Prapsa i Vandervatera. — Przyznaję, że jako źródła do czerpania cytat, ci dwaj koryfeusze krytyki amerykańskiej są doskonałościami niezastąpionemi. Każdy nauczyciel uważa Vandervatera za nieomylny i niezachwiany autorytet. Czytałem jego dzieła i uważam je za ideał udatnego wyrażenia nicości. Nie jest on wreszcie niczem innem jak nadętem zerem — dzięki Colett Burgess. Praps też nielepszy. Jego „Hemlock Mosses” jest istotnie pięknie napisany, nie przeczę. Każdy przecinek stoi na miejscu, styl zaś...! ach, styl jest lekki, tak, tak, bez wątpienia lekki. Praps jest najlepiej płatnym krytykiem Stanów Zjednoczonych, chociaż — darujcie o, nieba! — nie jest krytykiem wogóle. Anglicy robią te rzeczy znacznie lepiej. Cała poczytność panów Prapsa i Vandervatera polega na tem, iż uderzają w ton najpopularniejszy, w strunę najbardziej ograną, która pod palcami dźwięczy tak pięknie, tak szlachetnie, tak uspokajająco! Ich feljetony literackie przypominają niedzielę w Londynie: smakują jak oklepana piosenka ulicy. Panowie krytycy podtrzymują, nie przeczę, naszych profesorów literatury, profesorowie zaś ich podtrzymują zkolei. W żadnym jednak z tych czerepów nie znalazłem ani jednej oryginalnej idei, ani jednego własnego ujęcia przedmiotu. To tylko wiedzą, co jest komunałem i rutyną — i w gruncie rzeczy są tem samem. Mózg mają słaby i każdy komunał odciska się na nim tak łatwo, jak nazwa browaru na butelce piwa. Zajmują się usidlaniem całej młodzieży uniwersyteckiej, wyjaławianiem głów ze wszystkiego, co istnieć w nich mogło, jako kiełkująca samodzielność, i wybijają na wszystkiem stampilki komunału.
— Przypuszczam — odrzekła Ruth, — iż bliższą będę prawdy, obstając za tem, co jest znane i uznane, niż pan, błądząc i rozbijając się w obrazoburczym zapale, jak dziki z południowego Archipelagu.
— Raczy pani pamiętać, iż obrazoburcami byli tam właśnie misjonarze — zaśmiał się Martin. — Niestety jednak, wszyscy misjonarze pojechali sobie do pogan i nie pozostał żaden, ażeby poburzyć te stare bohomazy, panów Prapsa i Vandervatera.
— Nawet profesorowie uniwersytetu — dodała panienka.
Martin uroczyście potrząsnął głową.
— Nie. Profesorowie nauk ścisłych niech żyją! Mają umysły prawdziwie wielkie. Lecz, doprawdy, dobry uczynek spełni ten, kto zdecyduje się rozbić głowy dziewięciu dziesiątych „profesorów“ literatury — tych drobnoludków o mózgach papugi!
Wypadło to dość ostro w stosunku do znanych i uznanych powag — panience jednak wydało się zgoła bluźnierstwem. Nie odważyłaby się nigdy porównywać swoich profesorów — eleganckich, wykształconych, wytwornie ubranych, mówiących łagodnie modulowanym głosem, pełnych wyrafinowanej kultury i subtelności — z tym urągającym wszelkiemu opisowi młodzikiem, którego kochała mimowoli, lecz o którym wiedziała napewno, że nigdy nie nabierze elegancji; jego ciężka muskulatura świadczyła wyraźnie o pracy rąk; dyskutował podniesionym głosem i okazywał niehamowane podniecenie zamiast statecznego spokoju i namiętną zapalczywość miast chłodnej powściągliwości. Tamci mieli przynajmniej wysokie pensje i byli — tak jest, prawdzie spojrzeć należy prosto w oczy — byli gentlemenami — ten zaś nie potrafił zarobić ani grosza i nie był do nich zgoła podobny.
Ruth nie ważyła słów Martina i nie chciała sądzić argumentów jako takich. Wniosek o niesłuszności jego dowodzeń wyprowadziła na zasadzie zewnętrznego porównania. Tamci, profesorowie, gentlemeni, mieli słuszność, ponieważ zrobili karjerę. Poglądy literackie Martina były błędne, albowiem nie dawały się sprzedać. Mówiąc jego własnemi słowy, oni „postawili na swojem“, on zaś — nie postawił. Pozatem, wydawało się panience nonsensem, żeby rację mógł mieć on, on, co tak jeszcze niedawno stał w tym salonie, płoniący się i niezdarny, po raz pierwszy przedstawiany kobiecie, rzucający trwożnemi oczyma na cacka, którym groziło kołysanie i jego prostackich ramion, pytający kiedy też umarł Swinburne i ogłaszający dumnie, że czytał już „Excelsior“ i „Psalm życia
Ruth nieświadomie potwierdzała sama sąd Martina, iż uwielbia tylko Znane i Uznane. Martin tymczasem szedł ślad w ślad za jej myślą, lecz strzegł się, by nie pójść o krok za daleko. Nie kochał jej przecie zato, co myślała o Prapsie, Vandervaterze i profesorach literatury! Powoli dochodził do zrozumienia i coraz większej pewności, że sam zapuszczać się mógł do takich stref myśli, których Ruth nie dosięgnie nigdy, i o których istnieniu nie dowie się nawet.
W kwestjach muzyki panienka uważała swego przyszłego męża za zupełnie niedorzecznego, w szczególności zaś jego poglądy na operę miała już nietylko za bezsensowne, ale wręcz i umyślnie perwersyjne.
— Jakże się panu podobało? — spytała Ruth pewnego wieczoru, kiedy razem wracali z opery.
Martin zaprosił był narzeczoną do teatru, postanawiając w tym celu cały miesiąc nieomal żywić się chlebem i wodą. Ruth, podniecona radośnie, czekała napróżno, aż Martin mówić zacznie o wrażeniach, i wreszcie zaczepiła go sama.
— Podobała mi się uwertura — odrzekł chłopak. — Była wspaniała.
— Dobrze, lecz sama opera?
— Hm, cóż, opera również wspaniała, to znaczy, wspaniała była orkiestra, chociaż przyznaję, iż cieszyłbym się znacznie więcej, gdyby te błazeńskie marjonetki zamilkły i zeszły precz ze sceny.
Ruth była oburzona.
— Nie myśli pan chyba o Tetralani i Barillo? — rzuciła wyzwanie.
— O wszystkich, o całej tej bandzie matołków.
— Ależ to są wielcy artyści! — protestowała.
— Być może; w każdym razie psują dobrą muzykę sztucznością, fałszem i konwencjonalizmem.
— Czyż nie zachwyca się pan głosem Barillo? — pytała panienka. — Podobno to drugi Caruso!
— Owszem, podoba mi się, Tetralani zaś jeszcze bardziej; głos ma, o ile mi się zdaje, zupełnie wyjątkowy.
— Ależ... ależ — zająknęła się panienka. — Ostatecznie nie rozumiem o co chodzi? Zachwyca się pan głosami artystów, a równocześnie twierdzi, że psują muzykę?!
— Otóż to właśnie. Dałbym wiele, żeby usłyszeć ich na koncercie, lecz dałbym więcej jeszcze, żeby nie słyszeć ich w operze. Obawiam się, że jestem beznadziejnym wielbicielem realizmu. Wielcy śpiewacy mogą nie być wcale wielkimi aktorami. Słyszeć jak Barillo śpiewa arję miłości głosem anioła, Tetralani zaś odpowiada mu jak drugi anioł, słyszeć to w dodatku przy akompanjamencie orkiestry, tej przepysznej, barwnej i płomiennej burzy tonów — jest rozkoszą, więcej może niż rozkoszą. Twierdzę to z całą stanowczością, nawet z zapałem. Ale kiedy się spojrzy na aktorów: jejmość pani Tetralani — pięć stóp, dziesięć cali i sto dziewięćdziesiąt funtów żywej wagi, oraz imć pan Barillo, pięć stóp, cztery cale, gęba tłusta, sylweta krępego kowala, o krótkich nogach! I oto nagle ta cudna para przybiera dziwaczne pozy, wymachując rękami, jakby uciekła z domu warjatów. Jeśli więc każą mi wierzyć w istnienie sceny miłosnej pomiędzy piękną, smukłą królewną, a niemniej pięknym, romantycznym królewiczem — nie, darujcie, nie mogę! Nie mogę, i basta. To brednie! to absurd, to jest zbyt już nierealne. Tu właśnie dochodzimy do sedna rzeczy: nierealne. Nie powie mi pani chyba, że kiedykolwiek ktokolwiek na świecie wyrażał tak swoją miłość. Cóż, czy nie dostałbym za uszy, gdybym w ten sposób spróbował okazać ją pani?
— Ależ pan źle zrozumiał — protestowała Ruth. — Każda sztuka z natury rzeczy mieścić się musi w pewnych granicach (starała się przypomnieć sobie wykład uniwersytecki o konwencjonalizmie w sztuce). — Malarstwo ograniczone jest przez to, iż płótno ma tylko dwa wymiary, a jednak przyjmujemy złudzenie brył trójwymiarowych, które na płaszczyznę rzuca talent artysty. W twórczości znów literackiej pisarz musi być wszechmogący. Przyjmujemy jako fakt najzupełniej uzasadniony, iż autor zna najskrytsze myśli bohaterki, a przecież zdajemy sobie sprawę, iż bohaterka była sama ze swemi myślami i nie mógł podsłuchać ich autor, ani ktokolwiek inny. To samo jest w teatrze, w rzeźbie, w operze, w każdej formie sztuki, w każdym jej przejawie. Trudno — umawiamy się, że przyjmujemy względność pewnych rzeczy.
— Owszem, rozumiem to dobrze — odrzekł Martin — każda sztuka ma swój konwencjonalizm. (Ruth była zdumiona, usłyszawszy ten wyraz; zdawaćby się mogło, że ten chłopak słuchał wykładów uniwersyteckich, a nie tylko połykał pierwsze lepsze książki z czytelń bezpłatnych) — lecz nawet konwencjonalizm nosić powinien piękno realności. Drzewa namalowane na płaskiej tekturze i poustawiane po obu stronach sceny — zgadzamy się uważać za las. Jest to konwencjonalizm dostatecznie realny. Z drugiej jednak strony krajobrazu morskiego nie uznamy za leśny. Uznać nie potrafimy. Zadałoby to gwałt naszym zmysłom. Równie dobrze nie zechce chyba pani — albo raczej nie zdoła pani — uznać dzisiejszych niesamowitych wykrzywiać i opętańczych konwulsyj tych dwojga lunatyków za przekonywującą imitację i dostateczny ekwiwalent sceny miłosnej.
— A pan? czy nie zechce przypadkiem uważać się za sędziego bardziej kompetentnego od wszystkich krytyków muzycznych?
— Nie, bynajmniej; ani przez chwilę. Niemniej jednak zachowuję votum separatum. Poglądy swoje wyłożyłem pani tak szczegółowo poto tylko, żeby wyjaśnić, czemu lansady jejmość Tetralani, wykonywane z wdziękiem młodego słonia, psują mi piękno muzyki. Wszechświatowi znawcy mogą mieć świętą rację. Lecz ja jestem sobą i nie chcę podporządkowywać swego smaku najbardziej nawet jednomyślnym sądom ogółu. Jeśli czegoś nie lubię, to nie lubię — i basta. Niema pod słońcem powodu, dla którego miałbym małpować czyjeś upodobania i uważać, że coś lubię dlatego tylko, że lubi to większość moich bliźnich, lub łudzi się, że lubi. W gustach nie mogę doprawdy stosować się do modnych fasonów.
— Rozsmakowanie się w muzyce jest jednak kwestją treningu, proszę pana — przeciągała dyskusję Ruth. — Czy przypadkiem...
— ...Nie jestem zbyt mało „wytrenowany“ do słuchania opery? — przerwał Martin.
Skinęła głową.
— Tak jest — przyznał chłopak — niewątpliwie. I właśnie doszedłem do wniosku, że stało się bardzo szczęśliwie, iż nie zostałem przyłapany we wczesnej młodości. Gdyby się tak było stało — roniłbym dzisiejszego wieczoru sentymentalne łezki, a błazeńskie szopki tej szacownej pary zasłoniłyby mi doszczętnie piękno śpiewu i muzyki. Ma pani zupełną słuszność. Jest to przedewszystkiem kwestja trenowania się od dzieciństwa. Ja zaś jestem już nato za stary; chcę mieć prawdę — albo nic. Złudzenie, które nie przekonywa, jest poprostu ordynarnem kłamstwem. Dlatego też „Wielka opera“ polega według mnie na tem tylko, iż mały Barillo dostaje napadu konwulsji, chwyta mocno w ramiona wielką Tetralani (również miotającą się w konwulsjach) i krzyczy zadyszany jak namiętnie ją uwielbia.
I znowu Ruth zmierzyła Martina, nie rozstając się ze swem chronicznem uwielbieniem dla tego, co Znane i Uznane. Kimże jest ten chłopiec, żeby mógł mieć rację, podczas gdy cały świat cywilizowany jest w błędzie? Myśli i słowa Martina nie robiły na niej wrażenia. Zbyt silnie przywiązana była do świata rzeczy uznanych, żeby móc sympatyzować z jakąkolwiek śmiałą myślą. Od dzieciństwa przywykła do muzyki wogóle, do opery zaś w szczególności tak, jak przywykł do tego cały jej świat. Jakiem więc prawem chłopak ów, co niedawno jeszcze znał tylko przygrywki w szynkach i popularne piosenki ludowe — ośmiela się sądzić dziś i krytykować formę muzyki przez cały świat przyjętą? Poczuła, że jest zdenerwowana, a nawet zlekka obrażona. W najlepszym razie, odwołując się nawet do całej słodyczy swego charakteru, uznać musiała jego światopogląd co najmniej za kaprys, za niestosowny, niesmaczny bodaj wybryk. Gdy jednak chłopak wziął ją na dobranoc w ramiona i ucałował w największem uniesieniu kochania, dziewczyna zapomniała odrazu o wszystkich skazach, zwątpieniach i zgrzytach własnej do niego miłości. Potem zaś, wtulając w poduszki bezsenną głowę, zdumiewała się, jak nieraz już przedtem, dlaczego i jakim sposobem kocha tego dziwnego człowieka i kocha wbrew sobie i wbrew woli rodziców.
Nazajutrz, Martin Eden odłożył na stronę „wyroby rzemieślnicze“ i na gorąco wykuł dziełko, — szkic, który zatytułował „Filozofja Złudzenia“. Marka pocztowa służyć mu miała na daleką drogę, przeznaczenie chciało jednak, żeby w przyszłości

niejedną jeszcze otrzymał markę i niejedną odbył podróż.
Rozdział XXV

Marja Silva żyła w biedzie i znane jej były dobrze wszystkie drogi ubóstwa. Dla Ruth zaś — ubóstwo oznaczało tylko nieprzyjemne warunki egzystencji. W ten sposób ułożyło się jej jedyne pojęcie o nędzy. Wiedziała, że Martin jest ubogi, ale życie jego łączyło się zawsze w wyobraźni panienki z młodością pana Butlera, albo wreszcie innych niezamożnych młodych ludzi, którzy zczasem zrobili karjerę. Tak więc, zdając sobie sprawę, że ubóstwo nie jest niczem rozkosznem, dzieliła jednak rozpowszechnione pośród zamożnego mieszczaństwa mniemanie, iż ubóstwo bywa nader zbawienne, służy bowiem jako podnieta do pracy, jako ostroga w dążeniu do kar jery dla wszystkich tych młodzieńców, którzy nie są zdeklarowanymi i beznadziejnymi leniuchami. To też świadomość, iż Martin był tak ubogi, że zastawić musiał zegarek i palto, nie mąciła bynajmniej spokoju panienki. Widziała tu nawet pocieszającą stronę sytuacji, wierząc, iż prędzej czy później dokuczy to chłopakowi i zmusi do porzucenia pisania.
Ruth nie umiała odczytywać śladów głodu na twarzy Martina, choć twarz ta ściągnęła się i wydłużała, a policzki zapadły. W gruncie rzeczy, podobały jej się te zmiany. Wysubtelniły go, uwolniły od nadmiaru mięśni, od bujności napół-zwierzęcej siły, którą panienka gardziła, poddając się równocześnie jej czarowi. Niekiedy Ruth spostrzegała niezwykły blask oczu chłopaka i zachwycała się tym blaskiem, gdyż dodawał on Martinowi poetyczności i głębi wyrazu, czyniąc go podobnym do poety, lub uczonego, czyli do jego własnych — i jej zresztą — ideałów.
Lecz Marja Silva inną czytała opowieść w błyszczących oczach i zapadłych policzkach Martina. Dzień po dniu obserwowała zmiany jego twarzy, orjentując się według nich w przypływach i odpływach fortuny. Widziała, jak wychodził z domu w palcie, wracał zaś bez palta, chociaż dzień był chłodny i wilgotny. W jakiś czas potem policzki chłopca wypełniały się zlekka, a głodny ogień przygasał w źrenicach. W ten sam sposób obserwowała Marja zniknięcie roweru i zegarka, oraz wyraźne wzmożenie sił Martina po każdym z tych faktów.
Równie dokładnie poznawała natężenie jego pracy według ilości spalanej nafty. Praca! Marja Silva wiedziała, że ten chłopak prześcignął nawet ją — chociaż pracę miał innego rodzaju. I zdumiewała się coraz bardziej, widząc, że im mniej miał żywności, tem ciężej pracował. Od czasu do czasu wciskała mu kawałek świeżo upieczonego chleba, tłumacząc się niezręcznie, że powinien spróbować własnego jej wypieku, bo sam upiec tak nie potrafi. Czasem znów przysłała któreś z małych z dużą miską gorącej zupy, wahając się w duszy, czy ma też prawo odejmować posiłek od ust rodzonych dzieci. Martin wdzięczny jej był do głębi serca — znając tak dobrze życie nędzarzy i wiedząc, że jeśli istnieje na świecie miłosierdzie — tam jest właśnie.
Pewnego dnia Mar ja Silva, oddawszy swemu stadku resztę pożywienia jakie było w domu, poświęciła ostatnie piętnaście centów na galon taniego wina. Martin wszedł właśnie do kuchni po wodę i zaproszony został na szklaneczkę. Wypił więc za zdrowie gospodyni, ona za jego. Potem znów ona łyknęła za powodzenie przedsięwzięć Martina, on zaś wyraził nadzieję, że James Grant zjawi się i zapłaci za pranie. James Grant był cieślą podziennym, który niezawsze miał zwyczaj płacić rachunki i właśnie winien był Marji trzy dolary.
Marja i Martin pili na czcze żołądki, i młode, kwaśne wino prędko uderzyło do głów. Tych dwoje biegunowo różnych ludzi zbliżyła jednak wspólna nędza. Mar ja była uradowana, dowiedziawszy się, że Martin znał wyspy Azorskie, gdzie mieszkała do lat jedenastu. Bardziej jeszcze ucieszyła ją wiadomość, że znał też Hawai, dokąd swego czasu przeprowadziła się była z rodzicami. Lecz radość przeszła wszelkie granice na wieść, iż Martin zatrzymywał się również na Manui, wyspie odznaczającej się tem, że Marja Silva dorosła tam i wyszła zamąż. Nawet na Kahulni, gdzie po raz pierwszy spotkała swego męża — był Martin aż dwa razy! Tak, tak, pamięta doskonale parowce naładowane cukrem! Wchodziła nawet kiedyś na pokład — o, taki parowiec, to niby mały świat! A Wasluku! Co? Był i tam? Zna może zarządzającego plantacjami? A jakże, wypili nawet razem niejedną szklaneczkę...
Tak oto bawili się wspomnieniami i topili głód w czystem, kwaśnem winie. Martinowi zarysowała się przyszłość w mniej posępnych barwach. Powodzenie kusiło, jak gdyby zbliska. Wystarczało sięgnąć ręką. I nagle, patrząc na zoraną brózdami twarz spracowanej kobiety, przypomniał sobie owe miski gorącej zupy i kawałki świeżego chleba, więc serce wezbrało mu wdzięcznością, pragnieniem odpłacenia się dobrocią za dobroć.
— Marjo! — wykrzyknął gwałtownie — co chcielibyście posiadać?
Spojrzała zdumiona.
— Co chcielibyście otrzymać, zaraz, teraz, w tej chwili? Gdybyście mogli!
— Buty dla wszystkich bachorów. Siedem par butów.
— Dobrze. Dostaniecie buty — oświadczył Martin.
Marja uroczyście skinęła głową.
— Ale ja pytam o coś wielkiego, ogromnego, o jakieś wielkie, ogromne życzenie! — wołał dalej Martin.
Oczy kobieciny błysnęły żywiej. Ten chłopak widocznie ma zamiar pożartować z nią trochę, z nią, z którą już tak dawno nikt nie żartował.
— Pomyślcie porządnie — doradził Martin, widząc, że Marja otwiera już usta.
— Dobrze, dobrze — odrzekła. — Już pomyślałam. Chciałabym domek, ten domek, żeby był całkiem mój, i żeby już nie trzeba płacić komornego, siedem dolarów za każdy miesiąc.
— Otrzymacie ten domek — zapewniał Martin. — I to już niedługo. No, a teraz to wielkie, ogromne życzenie! Niech Wam się zdaje, że jestem Bogiem, i że powiadam: otrzymasz wszystko, czego zapragniesz! No więc? możecie obstalowywać — słucham.
Marja przez chwilę uroczyście rozważała propozycję.
— A nie boita się? — zapytała ostrzegawczo.
— Nie, nie — roześmiał się Martin. — Nie boję się. Walcie, matko.
— Ej, bo to wielgie życzenie — ostrzegła raz jeszcze.
— Niech tam! Całą parą, powiadam.
— No więc... — zaczerpnęła głęboko powietrza, jak uradowane dziecko i w jednem zdaniu zawarła najgorętsze marzenie całego życia. — Chciałabym fermę mleczną, — porządną fermę mleczną. Dużo krów, dużo pola, dużo trawy. Chciałabym blisko San-Le-and; tam mieszka moja siostra. Sprzedawałabym mleko do Oakland, zebrałabym dużo grosza! Joe i Nick nie pasaliby krów. Chodziliby do szkoły. Bimety uczyłby się na maszynistę, taki co to na kolei, uważacie. Och, chciałabym fermę mleczną!
Zamilkła i spojrzała na Martina błyszczącemi oczyma.
— Będziecie mieli fermę — odpowiedział skwapliwie.
Marja z kurtuazją skinęła głową i dolała wina sobie i hojnemu dawcy darów, których nie otrzyma nigdy. Wiedziała jednak, że Martin mówił szczerem sercem, szczerem też sercem oceniała jego intencje tak, jakby wślad za niemi przyjść miały czyny.
— Nie, Marjo — ciągnął chłopak. Nick i Joe nie będą pasali krów, wszystkie dzieciaki będą mogły chodzić do szkoły i przez cały rok nosić buty. Ferma będzie — pierwsza klasa. Wszyściuteńko: domek mieszkalny, stajnia i obora, kaczki, świnie, ogródek warzywny, drzewa owocowe, jednem słowem — wszystko. I krów będzie dość, żeby zapłacić pastucha albo i dwóch. A wy nie będziecie mieli nic do roboty prócz pilnowania dzieci. Pozatem, możecie przecie znaleźć sobie porządnego człowieka i wyjść zamąż. On będzie pilnował gospodarstwa, wy domu.
Bezpośrednio po owych hojnych obietnicach na rachunek przyszłości przeszedł Martin do chwili obecnej i pomaszerował do lombardu z ostatniem i jedynem, porządnem ubraniem. Był to krok rozpaczliwy, ponieważ dzielił go od Ruth. Martin nie posiadał innego przyzwoitego ubrania, w tem zaś, które pozostało, możnaby jeszcze chodzić do sklepików, a nawet do siostry, ale absolutnie nie można było pokazać się u państwa Morse.
Pracował dalej w nędzy i prawie już w rozpaczy. Zdawało się, że przegrana i druga bitwa, i że pozostaje tylko — szukanie posady. Wziąwszy posadę — dogodzi wszystkim — sklepikarzom, siostrze, narzeczonej, a nawet Marji, której winien był komorne za miesiąc. Maszyny do pisania nie opłacał już dwa miesiące, ajencja zaś żądała pieniędzy lub zwrotu maszyny. Zrozpaczony, zdecydował się Martin na kompromis, na zawieszenie broni w walce z losem, aż do czasu umożliwienia sobie nowego ataku. W tym celu stanął do egzaminu kandydatów do służby cywilnej w państwowych urzędach pocztowych. Ku swemu zdziwieniu — zdał jako pierwszy. Posada została zapewniona, chociaż nikt nie wiedział, kiedy nadejść może wezwanie objęcia obowiązków.
W tym to właśnie czasie najniższego upadku fortuny sprawna i naoliwiona maszyna wydawnicza — przełamała swój stereotypowy automatyzm. Rozluźniła się widocznie jakaś śrubka, czy wyschła oliwiarka, nie napełniona w porę, gdyż pewnego ranka, listonosz wręczył Martinowi małą, cienką kopertę. Martin spojrzał na lewy, górny koniec koperty i wyczytał firmę i adres miesięcznika „Transcontinental“. Serce uderzyło mocniej, kolana zadrżały, chłopak poczuł się słaby i bliski omdlenia. Dowlókł się, słaniając, do swego pokoju i usiadł na łóżku, mnąc w palcach zamkniętą kopertę. W tej chwili zrozumiał po raz pierwszy w życiu, że można paść trupem, otrzymawszy niespodziewanie jakąś bardzo pomyślną nowinę.
Pomyślną była zaś nowina niewątpliwie. Cienka koperta nie zawierała rękopisu — zawierać więc musiała zawiadomienie o jego przyjęciu. Martin pamiętał, że do „Transcontinentalu“ posłał „Dźwięk dzwonów“, jedną ze swych pierwszych „okropnych opowieści“ — zawierającą około pięciu tysięcy słów. Ponieważ zaś pierwszorzędne pisma płacą zawsze z chwilą przyjęcia — koperta zawierać powinna czek. Dwa centy za słowo — dwadzieścia dolarów za tysiąc; czek powinien być na sto dolarów. Sto dolarów! W chwili, gdy otwierał kopertę, najwyraźniej zaczerniły mu się wszystkie pozycje długów: trzy dolary, osiemdziesiąt pięć centów — sklepikarzowi; rzeźnikowi cztery dolary; piekarzowi dwa; w owocarni pięć; razem czternaście, osiemdziesiąt pięć. Pozatem: zaległe komorne — dwa dolary, pięćdziesiąt centów; komorne za miesiąc zgóry, — tyleż; maszyna za dwa miesiące zaległe, osiem dolarów; za jeden miesiąc zgóry — cztery dolary; razem trzydzieści jeden dolarów, osiemdziesiąt pięć centów. Potem dodawać począł sumy na wykupienie zastawionych rzeczy, plus zarobek lichwiarza; a więc: zegarek pięć dolarów, pięćdziesiąt centów; palto pięć dolarów, pięćdziesiąt centów; rower siedem dolarów, siedemdziesiąt pięć centów; ubranie pięć dolarów i pięćdziesiąt centów (co prawda 60% lichwiarskiego zarobku, ale to głupstwo) — suma ogólna zobowiązań pięćdziesiąt sześć dolarów, dziesięć centów. Martin ujrzał unoszącą się w powietrzu tuż przed oczyma cyfrę, wyrżniętą jakoby; ognistemi znakami. Potem całe odejmowanie, potem resztę: czterdzieści trzy dolary, dziewięćdziesiąt centów. Po spłaceniu więc wszystkich długów, po pokryciu wszystkich zobowiązań, pozostawało mu jeszcze w kieszeni czterdzieści trzy dolary, dziewięćdziesiąt centów. Komorne i rata za maszynę opłacone będą za miesiąc zgóry.
Martin wyjął powoli z koperty kartkę papieru, zapisaną na maszynie. Rozchylił — czeku nie było. Zajrzał do koperty, podniósł ją ku światłu, wreszcie, nie wierząc oczom, rozdarł na strzępki drżącemi z pośpiechu rękami. Czeku nie było. Czytał więc list, przeglądając pośpiesznie redaktorskie zachwyty na temat jego utworu i szukając tego, co w tej chwili było najważniejsze: wyjaśnienia, dlaczego nie przysłano czeku? wyjaśnienia nie znalazł, lecz znalazł coś, od czego w jednej chwili zwiądł. List wyśliznął mu się z rąk, oczy zgasły, cały opadł na poduszkę, naciągając kołdrę aż do twarzy.
— Pięć dolarów za „Dźwięk dzwonów“! Pięć dolarów za pięć tysięcy słów? zamiast dwóch centów za słowo, dziesięć słów za centa! A redaktor jeszcze komplementuje! Czek zaś prześle po wydrukowaniu?! Więc wszystko to zawracanie głowy, owe dwa centy za słowo i zapłata w chwili przyjęcia! Zwyczajne kłamstwo, i on dał się oszukać! Nigdy nie brałby się do zarobkowania piórem, gdyby o tem wiedział. Pisałby dla samego siebie, wziął posadę — dla Ruth. Powrócił myślą do dni, kiedy po raz pierwszy pisać zaczął, i przeraziła go ilość zużytego nato czasu. I po takiej pracy — dziesięć słów za centa! Legendy o olbrzymich honorarjach sławnych pisarzy są zapewne również fałszywe! Wiadomości z drugiej ręki o rzemiośle pisarskiem są nieprawdą! Ma teraz dowód. „Transcontinental” kosztuje dwadzieścia pięć centów, pełna zaś godności i artyzmu okładka przypuszczać każe, że jest to jedno z pierwszorzędnych czasopism. Jest solidne, poważne, i wychodzi od lat dwudziestu kilku. Więcej; na wewnętrznej stronie okładki wydrukowany jest zawsze aforyzm jednego z pisarzy wszechświatowej sławy, głoszący szczytną misję „Transcontinentalu”. Nadmienić należy, iż pierwsze utwory owej gwiazdy literackiej ukazały się właśnie w tem samem piśmie, pod tą samą okładką, ów więc wzniosły, szczytny i natchniony „Transcontinental” płaci pięć dolarów za pięć tysięcy słów! Martin przypomniał sobie, iż sławny pisarz umarł zczasem gdzieś na obcej ziemi — w ostatniej nędzy; było to zupełnie zrozumiałe wobec wspaniałych honorarjów autor¬ skich.
Tak, złapał się na wędkę! Gazety kłamią o pisarzach, ich zarobkach, on zaś, Martin, zapłacił za to dwoma latami życia. Ale teraz — wykrztusi wędkę zpowrotem. Ani jednej linji nie napisze na sprzedaż. Zrobi to, czego pragnie Ruth. Weźmie posadę. Myśl o posadzie przypomniała mu Joe — Joe wędrującego przez krainę słodkiego próżnowania. Martin westchnął ciężko, z zazdrością... Reakcja po 19-to godzinnej codziennej pracy wstawała coraz potężniej. A jednak Joe nie był przecie zakochany, nie ponosił odpowiedzialności za miłość i mógł sobie dowoli wędrować przez słodki kraj próżnowania. On, Martin, miał powód do pracy — stanąć do niej chce i musi. Jutro rano zacznie szukać posady! Zawiadomi też Ruth, że zmienił plany na przyszłość i skłonny jest przyjąć zajęcie w biurze jej ojca.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów za jeden cent — oto rynkowa cena sztuki. Cały nonsens, cała podłość tego faktu wypełniły myśli chłopaka; równocześnie zaś pod zamkniętemi powiekami płonęła ognista cyfra 3.85 — suma, którą winien był sklepikarzowi. Martin wstrząsnął się od nagłego dreszczu i w chwili tej zdał sobie sprawę, że bolą go kości. Najmocniej bolał kark. Pozatem bolała głowa — bolał wierzchołek i tył czaszki, mózg zdawał się puchnąć, ból między brwiami stawał się wprost nie do zniesienia. A powyżej brwi, nieruchomo, gdzieś pod kością czoła, paliła się bezlitosna cyfra „3.85“. Martin otworzył oczy, żeby; uciec od tego widoku, lecz jaskrawe światło dzienne zdawało się razić białka i zmusiło go do opuszczenia powiek, poczem fatalne „3.85“ zabłysło znowu.
Pięć dolarów za pięć tysięcy słów, dziesięć słów za cent — oto myśl, co wżarła się w mózg, i od której nie było ucieczki, tak samo dobrze jak od natarczywej cyfry „3.85“ pod powiekami. Nagle cyfra poczęła się zmieniać, i Martin przyglądał jej się z calem natężeniem, dopóki nie zapłonęło wyraźne „2“. Aha — pomyślał — to piekarz! Zkolei ukazało się „2.50“. Martin był zdumiony i biedził się nad rozwiązaniem tej zagadki, jakby odpowiedź była kwestją życia lub śmierci. Winien był komuś dwa dolary, pięćdziesiąt centów — to nie ulegało wątpliwości. Ale komu? Rozstrzygnięcie było zadaniem, narzuconem przez jakowyś wszechmocny, a wrogi rozkaz, i chłopak błądził po nieskończonych zaułkach własnego mózgu, otwierając wszelkie zakamarki i skrytki, zawalone strzępkami wspomnień i rozpoznań, nadaremnie szukając odpowiedzi. Po jakimś niewiadomym przeciągu czasu, długim jak stulecie, nagle z łatwością i bez wysiłku pojął, że owe „2.50“ winien jest Marji. Z ulgą zwrócił się całą duszą ku scenie tortur pod powiekami. Rozwiązał zagadkę; wolno mu odpocząć. Lecz nie! „2.50“ zniknęło, a na tem samem miejscu płonęło już złowrogie „8.00“. A to kto znowu? Raz jeszcze trzeba przewędrować straszliwy labirynt zaułków mózgu — znaleźć odpowiedź.
Jak długo trwało błądzenie i poszukiwanie, Martin nie wiedział, lecz po jakimś okresie czasu, który wydał mu się nieskończenie długi, przywołało go do przytomności stuknięcie drzwi i łagodne pytanie Marji, czy nie jest przypadkiem chory. Odpowiedział zdławionym głosem, którego sam nie poznał, że właściwie nie, tylko uciął sobie drzemkę. Zdziwił się, zauważywszy ciemność, panującą w pokoju. List dostał przecie o drugiej popołudniu! Zrozumiał, że jest chory.
Po chwili osiem dolarów zatliło się znowu pod powiekami i wprzęgło chłopaka w niewolę nowych, straszliwych rozkazów. Tym razem jednak wziął się na fortel! Poco ma wędrować przez wszystkie korytarze mózgu? Nato trzeba być głupcem. Lepiej zmusić mózg do wirowania wokoło siebie, sporządzić olbrzymią dźwignię i pchnąć to potwornie wielkie kolisko losu, karuzelę pamięci, wirującą sferę poznania... Ruch obrotowy stawał się z każdą chwilą szybszy, aż zawrotny pęd wessał Martina i cisnął, kręcąc, w odmęt czarnego chaosu.
Naturalną koleją rzeczy znalazł się w maglu, krochmaląc czyjeś sztywne mankiety. W miarę jak krochmalił, na mankietach majaczyć poczęły cyfry. Nowy sposób znaczenia bielizny — pomyślał — przyjrzawszy się jednak bliżej, spostrzegł czarne „3.85“ na białej płaszczyźnie mankietów. Przypomniało mu się, że to cyfra długu w owocarni, i że to właśnie rachunki furkoczą i po latu ją między walcami magla. Wspaniały pomysł! rozsypie rachunki po podłodze i w ten sposób uniknie płacenia! Już zrobione. Miął kartki i ciskał na niezwykle brudną podłogę. Stos rósł z każdą chwilą, i chociaż każdy rachunek zwielokrotniony był tysiąckrotnie — rachunek Marii na dwa i pół dolara figurował na jednej tylko kartce. Znaczyło to, że Marja nie będzie upominać się o zapłatę, wobec czego Martin zdecydował wspaniałomyślnie, że właśnie ten jeden tylko rachunek zapłaci. Rzucił się więc na poszukiwania tej kartki w ogromnym stosie papierów. Szukał długo i rozpaczliwie, szukał aż do chwili, kiedy zjawił się zarządzający hotelem, gruby Holender. Wpadł w szał wściekłości i ryczeć począł nieludzkim głosem: „Wytrącę ci, jucho, z pensji za te mankiety!“ Stos rozrósł się tymczasem w wysoką górę, i Martin pojął, że skazany jest na tysiące lat pracy, żeby pokryć podobną stratę. Dobrze. Nie pozostaje więc nic innego, jak zamordować Holendra i podpalić pralnię. Ale grubas uprzedził go: chwycił za kołnierz i miotać począł to wdół, to wgórę; cisnął nawet ponad stół z żelazkami, ponad piec, ponad magiel, ponad pralnię i wyżymaczkę, aż do pokoju maszyn. Martin tańczył tak zawzięcie, aż zęby poczęły mu szczękać, i rozbolała głowa; podziwiał, że gruby Holender był aż tak silny...
Wreszcie ponownie znalazł się przed maglem, tym razem odbierając gotowe mankiety; wydawca jednego z czasopism podawał je po drugiej stronie. Każdy mankiet był czekiem, i Martin rzucał się na nie trwożnie, w gorączce oczekiwania, lecz wszystkie były czyste i białe. Stał więc tak i odbierał puste czeki około miljona lat, ani jednej kartce nie pozwalając ujść rąk, w nadziei, że może ta jedna właśnie będzie wypełniona. Wreszcie natrafił, podniósł jedną ku światłu. Czek opiewał na pięć dolarów. „Ha, ha, ha!“ — rechotał wydawca po drugiej stronie magla.
— Jeśli tak, to zabiję! — krzyknął Martin, wyszedł do pokoju maszyn po siekierę i znalazł tam Joe, krochmalącego rękopisy. Nadaremno próbował go powstrzymać, wreszcie cisnął weń siekierą. Ostrze jednak zaryło się widocznie w powietrzu, Martin zaś znalazł się w izbie do prasowania, pośród szalonej zamieci śnieżnej. Ach, nie, to nie śnieg pada! To sypią się czeki, czeki na olbrzymie sumy — najtańszy jest na tysiąc dolarów. Zaczął je zbierać, i układać starannie w paczki po sto, ostrożnie związując każdą paczkę szpagatem.
Nagle podniósł głowę od roboty i zobaczył, iż Joe żongluje mankietami, żelazkami i krochmalonemi rękopisami. Znowu i znowu sięgał po czeki i dodawał paczkę po paczce do skłębionej zamieci, co wreszcie przebiła dach i ulatywać poczęła wirującemi skrętami. Martin rzucił się naprzód, porwał siekierę i cisnął ją w skłębiony chaos. Wreszcie Joe chwycił Martina i również cisnął go wślad za siekierą. Martin przebił dach, zaplątany we własne rękopisy. Spadłszy na ziemię — trzymał ich całą naręcz. Ale natychmiast podrzuciło go znowu coś w górę, raz jeszcze i jeszcze raz i nieskończoną ilość razy... Hen, zdaleka, zwysoka, dosłyszał dziecinną, drżącą przyśpiewkę: „walczyka jeszcze, o Willie, wkółeczko, wkółeczko, wkółeczko...“
Siekierę odnalazł w samym środku mlecznej drogi czeków, krochmalonych koszul i rękopisów. Postanowił solennie, powróciwszy na ziemię, zabić Joe. Nie powrócił jednak.
Zato o drugiej w nocy Marja, przez cienką przegródkę usłyszawszy jęki, weszła do izdebki chłopaka, żeby ciało obłożyć mu gorącemi żelazkami i mokrą płachtą przykryć zbolałe oczy.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO
JACK LONDON

MARTIN EDEN
POWIEŚĆ
TOM II
Od krwi gorącej niechaj lata płyną.

Mocne snów wino niechaj wali z nóg.
I niechaj niewiem, jak się czarną gliną

Sypie dom duszy, gdy zeń wyjdzie Bóg!
WARSZAWA—1937

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“
Odbito z plat w Zakł Graf. „FENIKS“, Warszawa.
Rozdział XXVI

Nazajutrz Martin Eden nie wyruszył na poszukiwanie pracy. Przed wieczorem zaledwie otrząsnął się z gorączki i obolałemi oczyma rozejrzał po pokoju. Mary, ośmioletnia latorośl rodu Silvy, pełniąca straż przy łóżku, wszczęła radosny pogwar, dostrzegłszy oprzytomnienie chorego. Marja wpadła z kuchenki do pokoju. Jedną stwardniałą od pracy dłoń położyła na czole Martina, drugą troskliwie badała tętno.
— Dać jeść? — pytała.
Zaprzeczył ruchem głowy. Nie odczuwał zupełnie potrzeby jedzenia, dziwił się nawet, że kiedykolwiek w życiu mógł być głodny.
— Chory jestem, Marjo — przemówił słabo. Co mi jest? Nie wiesz przypadkiem?
— Grypa — odrzekła. — Dwa, trzy dni i bedzie w porządku. Lepiej tera nie jeść. Jutro, abo pojutrze.
Martin nie przywykł do chorowania. Kiedy więc Marja i jej córeczka wyszły do kuchni, wstał i próbował się ubrać. Kręciło mu się w głowie, oczy zamykały się mimowoli. Całym wysiłkiem zwlókł się z łóżka, lecz opadł bezwładnie na stół, jak łódź rzucona o brzeg. W pół godziny później dopełzł zpowrotem do łóżka, rad, iż może leżeć bez ruchu z zamkniętemi oczami. Powoli przesuwał w myśli rozliczne utrapienia i troski. Marja wchodziła kilkakrotnie, żeby zmienić zimny okład na czole chorego. Pozatem zostawiała go w spokoju, zbyt mądra, by męczyć troskliwością. Martin, wdzięczny jej zato, pomrukiwał zcicha: „Dostaniesz fermę mleczną, Marjo, napewno, napewno...“
Potem przypominać jął zamierzchłą przeszłość dnia wczorajszego. Jak gdyby życie całe upłynęło od nadejścia listu z „Transcontinentalu“ — życie całe od chwili, co wszystko dawne zburzyła i pogrzebała, odwróciwszy nową kartę losu. Wyrzucił ostatni pocisk z cięciwy, a teraz leżał powalony. Gdyby się nie był głodził, nie dosięgłoby go choróbsko. Wycieńczony jest jednak, i brak mu teraz sił do zwalczania zarazka, który napadł organizm. Oto rezultat!
— I naco zda się człowiekowi napisanie całej bibljoteki, jeśli postrada życie? — zapytał chłopak głośno. — Nie tu moje miejsce. Dość już literatury. Przeznaczenie to biuro, książki rachunkowe, pensja miesięczna i życie z Ruth w małym domku własnym.
W dwa dni później, Martin, przełknąwszy jajko, dwie grzanki i trochę herbaty, upomniał się o swoją pocztę; ból oczu jednak nie pozwolił mu czytać.
— Proszę mi przeczytać, Marjo — powiedział. — Te duże, długie, listy — nic ważnego. Pod stół z niemi. Proszę czytać tylko małe.
— To nie na mój rozum — brzmiała odpowiedź. — Tereska chodzi do szkoły, ona spotrafi.
Tak więc dziewięcioletnia Teresa Silva otworzyła listy i czytała jeden po drugim. Martin puszczał mimo uszu długą tyradę agenta maszyn do pisania, rozważając uparcie sposoby wynalezienia posady. Nagle raptowny wstrząs przywołał go do przytomności.
„Ofiarowujemy panu czterdzieści dolarów za całkowite prawa do pańskiego utworu — sylabizowała powoli Tereska — prosząc niniejszem o pozwolenie poczynienia odpowiednich skrótów“.
— Co to za gazeta? — krzyknął Martin. — Czekaj no. Dawaj!
Mógł już teraz czytać, nie pamiętał o bólu oczu. To „Biała Mysz“ proponowała czterdzieści dolarów za „Wir“ — jedną z najwcześniejszych „okropnych opowieści“. Martin raz po raz odczytywał list. Wydawca pisał szczerze, iż temat nie wydaje mu się opracowany należycie, ale, że temat ów właśnie pragnąłby zakupić, jako oryginalny i ciekawy. O ile więc wolno mu będzie skrócić nowelę o jedną trzecią — uczyni to i wyszle 40 dolarów natychmiast po odebraniu odpowiedzi.
Martin zażądał pióra, atramentu i odpisał wydawcy, żeby skrócił nawet o trzy trzecie, jeśli ma ochotę, lecz żeby jak najprędzej przysłał 40 dolarów.
Tereska pobiegła wrzucić list, Martin zaś leżał i rozmyślał. A przecież w gruncie rzeczy, — prawda! „Biała Mysz” płaci z chwilą przyjęcia. „Wirmiał trzy tysiące słów. Skrócić o jedną trzecią — dwa tysiące. Czterdzieści dolarów, to akurat po dwa centy za słowo. Zapłata — dwa centy słowo, termin — chwila przyjęcia. Gazety mówiły prawdę. Przypuszczał, że „Biała Mysz" jest trzeciorzędnem czasopismem! Najwidoczniej nie znał wydawnictw. Uważał „Transcontinental“ za organ bardzo poważny, a przecież płaci tylko centa za dziesięć słów. „Białą Mysz“ lekceważył, a jednak daje ona dwadzieścia razy więcej i w należytym terminie.
No, jedno nie ulega wątpliwości: posady szukać nie pójdzie. Wiele ma jeszcze w głowie opowiadań niegorszych od „Wiru“. Biorąc po czterdzieści dolarów za sztukę, zarobi znacznie więcej, niż na jakiejkolwiek posadzie. Bitwa została wygrana właśnie w chwili, gdy myślał, że przegrał. Oto początek powodzenia. Droga jasna. Zacząwszy od „Białej Myszy“, z dniem każdym zwiększać teraz będzie spisy swoich wydawców. Robotę rzemieślniczą można cisnąć w kąt. Nie przyniosła zresztą ani centa. Poświęci się pracy — poważnej pracy — wypowie, wyrazi, wypisze wszystko, co ma w duszy najlepszego. Zapragnął w tej chwili, żeby Ruth podzieliła jego radość i — nagle — przejrzawszy listy rzucone na posłanie, spostrzegł list od Niej! Pisała z wyrzutem pełnym słodyczy, pytając, co mianowicie zatrzymało Martina w domu przez czas tak okrutnie długi. Chłopak pobożnie odczytywał stroniczki, zachwycał się charakterem pisma, wielbił każde pociągnięcie pióra, a nareszcie ucałował podpis.
Odpowiadając, przyznał się szczerze, że nie mógł przyjść, ponieważ zastawił w lombardzie jedyne przyzwoite ubranie; ostatniemi czasy był chory; obecnie jednak ma się już lepiej i za jakieś dziesięć dni lub dwa tygodnie (jak tylko otrzyma odpowiedź na list wysłany do New Yorku) — wykupi ubranie i przybiegnie!
Panienka jednak nie życzyła sobie czekać dziesięciu dni. Przecież narzeczony jej był chory. Następnego popołudnia, w towarzystwie Artura, przybyła własnym powozikiem, ku niewypowiedzianej uciesze plemienia Silvy i wielkiej konsternacji samej Marji. Matka wytargała za uszy dzieciaki, tłoczące się koło gości na ciasnym ganeczku, i straszliwszą niż zwykle angielszczyzną przepraszać poczęła za swoją powierzchowność. Zakasane rękawy, mydliny, ociekające z rąk, i gruby worek, uwiązany zamiast fartucha, świadczyły wymownie o zajęciu, przy którem ją zastano. Tak była zmieszana najazdem dostojnych młodych gości, pytających o jej lokatora, że zapomniała nawet poprosić, aby zechcieli spocząć w saloniku. Idąc do pokoju Martina, musieli przejść przez kuchenkę, gorącą, wilgotną i pełną pary od wielkiego prania. Mar ja w popłochu nie zamknęła drzwi sypialni i przez dobrych chwil kilka obłoki, cuchnące brudem i mydlinami, wdzierały się do pokoju chorego.
Ruth z powodzeniem lawirowała w prawo, w lewo i znowu w prawo, dopóki kanałem między stołem a łóżkiem nie przedostała się ku Martinowi; Artur czynił to mniej zręcznie, aż na improwizowanej kuchence zatrajkotały i zabrzęczały potrącone garnczki. Nie bawił tam zresztą długo. Ruth zajęła jedyne krzesełko, brat więc, spełniwszy swój obowiązek, wyszedł przed dom, gdzie stał się natychmiast ośrodkiem zainteresowań plemienia Silvy. Gapiło się to na eleganckiego pana, niby na przedstawienie; zgromadzona wokoło powozu, dzieciarnia z domków sąsiednich oczekiwała i pożądała jakiegoś niezwykle ciekawego zakończenia. Powozy widywano w tej dzielnicy jedynie z okazji ślubów i pogrzebów. Tym razem przecież nie zdarzyła się ani śmierć, ani wesele, zaszło więc oczywiście coś niebywałego i niewątpliwie godnego oczekiwania.
Martin szalał z radości na widok Ruth. Naturę miał głęboko uczuciową, do ostatnich granic spragnioną sympatji, a raczej szczerego, rozumnego współczucia. Nie wiedział jeszcze, iż serdeczność panienki wypływa raczej z potrzeby kochania, niż z istotnego zrozumienia i odczucia kochanego człowieka. Miłość to jednak kazała dziewczynie oddawać Martinowi uścisk dłoni i słuchać słów jego, pełnych radosnego uniesienia; miłość kazała oczom Ruth szklić się wzruszeniem i jaśnieć tkliwością na widok bezsilności chłopaka i śladów cierpienia na jego twarzy.
Kiedy jednak opowiadać zaczął o przyjęciu dwóch rękopisów, o rozpaczy swej po liście „Transcontinentalu”, o radości, jaką sprawiła mu propozycja „Białej Myszy” — panienka pozostała obojętna. Słyszała słowa Martina, pojmowała ich treść formalną, nie dzieliła jednak rozpaczy ni radości. Nie mogła przestać być sobą. Nie zależało jej na sprzedawaniu nowel do czasopism. Jedynie małżeństwo było dla niej ważne. Nie uświadamiała sobie tego jednakże, ani tego, że uparta chęć znalezienia posady dla Martina wypływała z instynktownego i budzącego się już pragnienia macierzyństwa. Ruth spłonęłaby wstydem, gdyby jej to powiedziano poprostu i bez obsłonek; oburzyłaby się gorąco i szczerze. Zapewniaćby poczęła, że obchodzi ją wyłącznie dobro kochanego mężczyzny. Tak więc, podczas gdy Martin otwierał serce, rozradowane pierwszem powodzeniem, pierwszym dowodem ludzkiego uznania, panienka spostrzegała tylko nagi szkielet słów; zato ciekawie i uparcie rozglądała się po pokoju, zaskoczona i przerażona tem, co spotykały oczy.
Po raz pierwszy w życiu patrzała panna Ruth w ponure oblicze nędzy. Wielbiciele przymierający głodem wydawali jej się zawsze bardzo romantyczni — nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób mieszkają owi ubodzy kochankowie. Nie przypuszczała nawet, że może to wyglądać w ten sposób. Przenosiła spojrzenie z pokoju na Martina i znowu zpowrotem na pokój. Parny, wilgotny zaduch brudnej bielizny przyprawiał o mdłości. Martin musi być cały tem przepojony, jeśli owa okropna kobieta pierze często — przemknęło przez myśl panny Morse. Taka jest bowiem zaraźliwość nędzy. Zdawało się panience, że dostrzega na Martinie nieczysty ślad zetknięcia z otoczeniem. Dotychczas nie widywała chłopaka niegolonego i trzydniowy zarost, zaniedbany podczas choroby, wydał jej się odrażający. Nietylko nadawał twarzy Martina ten sam ciemny i ponury charakter, który nosiło cale domostwo Silvy, lecz potęgował jeszcze wrażenie brutalnej zwierzęcej siły, tak dla Ruth nienawistnej. I oto nadomiar złego, przyjęcie rękopisów, o którem opowiada z taką dumą, utwierdzi go w dotychczasowem szaleństwie. Gdyby jeszcze trochę poczekał, dałby spokój i wziął się do pracy. Teraz jednak pozostanie znowu kilka długich miesięcy w tym ohydnym domu, pisząc i przymierając głodem.
— Co to za zapach? — spytała nagle.
— Pewnie któryś z pralnianych zapachów Marji — brzmiała odpowiedź.
— Nie, nie; nie to. Coś innego — zgniły, skwaśniały, mdlący zapach.
Martin powąchał powietrze, zanim odpowiedział.
— Nie czuję nic innego, prócz zastarzałego dymu z papierosów — oświadczył.
Otóż właśnie. To okropne. Dlaczego pan tyle pali?
— Bo ja wiem! Wiem tylko, że palę więcej niż zwykle, kiedy jestem sam i zgnębiony. Pozatem — stare przyzwyczajenie. Zacząłem palić, będąc jeszcze smarkaczem.
— Niezbyt miłe przyzwyczajenie, przyzna pan — ciągnęła dziewczyna. — Zapachy biją aż w niebiosy.
— To już wina złego tytoniu. Mogę sobie pozwolić tylko na najtańszy. Niech pani raczy zaczekać na mój czek czterdziestodolarowy! Będę palił zioła, które nie obrażą nawet anielskiego powonienia. Ale, nieźle, prawda — dwa rękopisy przyjęte w ciągu trzech dni? Te czterdzieści pięć dolarów pokryją wszystkie moje długi.
— To za dwa lata pracy? — zagadnęła Ruth.
— Nie, pięć—sześć dni. Niech pani będzie łaskawa przysunąć ku mnie tę dużą książkę — tak jest, notatnik — w szarej okładce...
Chłopak otworzył i szybko przerzucał kartki. — Tak jest, miałem rację. Cztery dni poszło na „Dźwięk dzwonów”, dwa dni na „Wir”. Czterdzieści pięć dolarów za tydzień pracy — co wynosi sto osiemdziesiąt dolarów miesięcznie. Przewyższa to każdą pensję urzędniczą, o jakiej mógłbym marzyć. A przecież — zaczynam dopiero. Tysiąc dolarów miesięcznie to nie za wiele, żeby móc otoczyć panią takim jak pragnę dobrobytem. Pięciusetdolarowa pensja — stanowczo za mało. Te mizerne czterdzieści pięć dolarów, to dopiero start. Niechże pani zechce poczekać na rozpęd. Wtedy... o wtedy oddychać będzie można swobodnie.
Ruth nie zrozumiała i powróciła do kwestji papierosów.
— Pali pan stanowczo więcej niż należy, i rodzaj tytoniu nie gra tu roli. Palenie, jako takie, jest brzydkie, niezależnie od gatunku i ceny tytoniu. Człowiek przemienia się w komin, w dymiący wulkan, w piecyk ruchomy, jednem słowem w istną rozpacz. Zresztą, Martin, kochanie, pan dobrze wie, że to prawda...
Skłoniła się ku niemu, tkliwa i prosząca, chłopak zaś, spojrzawszy w jasną, przeczystą głąb dziewczęcych oczu, przeraził się własnej nikczemności.
— Pragnęłabym bardzo, żeby pan nigdy już nie palił — szepnęła słodko panienka. — Ja proszę. Proszę zrobić to... dla mnie.
— Naturalnie! Nigdy już nie dotknę papierosa! — krzyknął Martin. — Uczynię wszystko, co rozkażesz, kochanie najmilsze — wszystko — Ty wiesz!
Panienkę osaczyły pokusy. Przez krótką chwilę dane jej było zawładnąć tą bujną naturą. Pewna była, iż dzisiaj żądać może nawet porzucenia pisania — Martin życzenie jej spełni. Przez jeden moment na wargach Ruth drżały decydujące słowa. Nie wyrzekła ich jednak. Zabrakło jej odwagi. Wzamian zato skłoniła się bliżej jeszcze ku chłopakowi i już w objęciach jego szepnęła:
— Ty wiesz, to przecież nie dla mnie, to tylko dla twego dobra. Pewna jestem, że palenie ci szkodzi. Zresztą wogóle źle jest być niewolnikiem czegokolwiek, a najgorzej chyba niewolnikiem nędznego zielska.
— Będę zawsze twoim tylko niewolnikiem — w uśmiechu przemówił chłopak.
— W każdym razie rozpoczynam wydawać rozkazy.
Spojrzała mu w oczy figlarnie, w głębi duszy żałując jednakże, iż nie odważyła się rzucić najważniejszej swej prośby.
— Istnieję, by słuchać, Wasza Królewska Mość.
— A więc dobrze. Pierwszy mój rozkaz brzmi: obowiązkowe codzienne, staranne golenie... Patrz, pokłułeś mi policzek...
Tak oto skończyło się na śmiechu i pieszczotach. Ruth, osiągnąwszy pierwszy sukces, nie liczyła tymczasem na więcej. Była po kobiecemu dumna, że kazała mężczyźnie przestać palić. Następnym razem poprosi, żeby wziął posadę — czyż nie obiecał, że uczyni wszystko, cokolwiek ona zechce?
Wstała, żeby zwiedzić izdebkę, obejrzała makaron notatek, zwieszający się ze sznurów, poznała tajniki olinowania, trzymającego rower pod sufitem, i oburzyła się pocichu, lecz głęboko na widok mnóstwa rękopisów, ciśniętych pod stół, a reprezentujących tyle zmarnowanego czasu. Maszynce naftowej wyraziła panienka swój zachwyt, obejrzawszy jednak półki na żywność, stwierdzić musiała, że świecą pustkami.
— Ach, Boże, nie masz nic do jedzenia, mój ty biedaku! — zawołała z serdecznem przejęciem. — Głodzisz się pewnie!
— Chowam zapasy w spiżarce Marji — skłamał. — Lepiej się tam konserwują. Co do głodu, to niema obawy. Detal. Proszę tylko spojrzeć! Ruth zbliżyła się i ujrzała, jak Martin zgina ramię, odsłoniwszy je po łokieć. Bicepsy popełzły pod rękawem, nabrzmiewając w węzeł muskułów, ciężki i wspaniały. Widok ten odtrącił panienkę. Nie lubiła tego z całej duszy, a raczej nie ona, lecz jej gusty, zasady, sentymenty. Zato krew, tętno, każdy fibr ciała — kochał, tęsknił, pożądał. W dawny, dziwaczny, niewytłumaczony sposób — przylgnęła, zamiast odejść, przytuliła się, zamiast odepchnąć. W chwilę potem, gdy chłopak dławił ją w ramionach, w dziewczynie buntował się rozsądek, przywykły do oceniania powierzchni życia, lecz serce, kobiecość spojona z istotną prawdą życia — święciły triumf radosny. W momentach podobnych Ruth czuła wyraźnie wielkość miłości swej dla Martina; rozkosz uścisku potężnych ramion, dławiących aż do bólu, przyprawiała ją nieomal o zemdlenie. W takich chwilach Ruth znajdowała obronę dla popełnionej zdrady zasad, dla gwałcenia własnych ideałów, a przedewszystkiem dla upartego nieposłuszeństwa ojcu i matce. Nie chcieli przecież, żeby poślubiła Martina. Raziło ich, że córka kocha tego człowieka. Ją samą zresztą raziło również, ilekroć myślała o nim zdaleka, zimna, rozsądna i rozważająca. Lecz wystarczyło podejść — i kochać musiała, nieraz co prawda grzeszną i dziwną miłością — lecz miłością prawdziwą, silniejszą od rozsądku i woli.
— Taka grypa to głupstwo — odezwał się Martin. — Strasznie boli głowa, ale nie można nawet porównać z gorączką hawajską.
— Chorował pan? — zagadnęła nieuważnie, cała pochłonięta usprawiedliwieniem, zesłanem z nieba, znalezionem w ramionach mężczyzny.
I nadal słuchała opowiadania, nie słysząc, dopóki nie wytrzeźwiło jej nagle krótkie zdanie.
Chorował na tę gorączkę w ukrytej osadzie trzydziestu trędowatych na jednej z wysp hawajskich.
— Poco pan tam jeździł? — spytała.
Królewska niedbałość o życie wydała jej się wprost zbrodnicza.
— O niczem nie wiedziałem — odrzekł Martin. — Ani mi się śniło nawet o trędowatych. Kiedym uciekł ze skunera i wylądował w zatoce — szedłem wgłąb wyspy, szukając schronienia. Trzy dni żywiłem się gujawą, jabłkami ochji i bananami, co rosły dziko w dżungli. Czwartego dnia odnalazłem drogę — ścieżeczkę raczej. Prowadziła pod górę, wgłąb wyspy. Tam właśnie chciałem iść. Ścieżka nosiła ślady niedawnego przejścia ludzi. W jednem miejscu biegła po krawędzi grzbietu górskiego, ostrego jak nóż. Nie była szersza nad 3 stopy, po obu zaś jej stronach rozwierały się przepaści na setki stóp głębokie. Jeden człowiek, dostatecznie zaopatrzony w amunicję, mógłby bronić tej pozycji przeciwko setkom.
Innej drogi nie było. Po upływie trzech godzin doszedłem do niewielkiej doliny pośród gór, ukrytej niby kieszeń w fałdach lawy. Kotlinka spływała drobnemi tarasami; rosły tam drzewa owocowe i stało osiem czy dziesięć trzcinowych chat. Jak tylko ujrzałem mieszkańców — zrozumiałem, gdzie jestem. Starczyło jedno spojrzenie.
— I cóż pan zrobił? — rzuciła zdławionym głosem Ruth, niby Desdemona, zasłuchana w przerażeniu i osłupieniu.
— Cóż mogłem zrobić? Wodzem trędowatych był człeczyna stary, dobrze już zaawansowany, ale wciąż jeszcze rządzący, niby król. Sam znalazł przejście po górskim grzbiecie, odkrył dolinkę i założył osadę. Wszystko wbrew prawu. Ale miał strzelb i ładunków dość, a jego ludzie, wytrenowani na bawołach i dzikach, byli morowymi strzelcami. Nie, ani mowy o ucieczce biedaka Martina. Zostałem — na trzy miesiące.
— Jakże pan potem uciekł?
— Tkwiłbym tam dotychczas, gdyby nie pewna dziewczyna — pół-krwi Chinka, półbiała, ćwierć- krwi Hawajka. Piękna biedaczka i wykształcona. Matkę jej w Honolulu liczono na miljon zgórą. Ta właśnie dziewczyna uwolniła mnie koniec końców. Matka jej, widzi pani, utrzymywała całą tę kolonję, córka więc nie bała się kary za moje uwolnienie. Przedtem jednak kazała mi zaprzysiąc, iż nigdy nie wydam kryjówki trędowatych. Nie wydałem istotnie. Dzisiaj po raz pierwszy wspominam ogólnikowo o całej historji. Dziewczyna miała zaledwie pierwsze oznaki choroby. Palce jej prawej ręki były leciuteńko skrzywione, na ramieniu wystąpiło małe piętno. Oto wszystko. Dziś już umarła zapewne.
— No i cóż? Nie bał się pan? I bardzo się pan cieszył, że zdążył uciec niezarażony?
— Pewnie — wyznał. — Zpoczątku było mi trochę nieswojo. Ale po pewnym czasie przywykłem. Nieszczęście tej dziewczyny odczułem bardzo. Przez nią zapomniałem bać się o samego siebie. Była tak piękna! Piękna duszą i ciałem, i zlekka tylko tknięta zarazą, a przecież skazana na dzikie, pierwotne istnienie i stopniowe, powolne, okrutne umieranie. Trąd jest straszliwszy, niż my, zdrowi, możemy sobie wy obrazić.
— Biedne stworzenie! — szepnęła cicho panienka. — To cud, że ona pozwoliła panu odejść.
— Dlaczego? — zapytał niedomyślnie Martin.
— Dlatego, że zapewne kochała pana — ciągnęła wciąż szeptem Ruth. — No, szczerze, tak, czy nie?
Bronz twarzy Martina zbladł był od pracy w pralni i od zamkniętego miejskiego życia, głód zaś i choroba wybieliły go ostatecznie; przy słowach Ruth lekka fala rumieńca przepłynęła pod bladością. Chciał odpowiedzieć, lecz panienka powstrzymała go.
— Już nic; proszę nie odpowiadać. Nie trzeba — mówiła ze śmiechem.
Zdawało się jednak chłopakowi, że w tym śmiechu chwyta jakiś podźwięk metaliczny, w oczach zaś chłodne zalśnienie. Pod wpływem tej chwili przypomniał sobie burzę, przeżytą niegdyś na północnym Pacyfiku. I nagle wizja owej burzy wstała mu przed oczyma — burzy nocnej, pod czystem niebem i pełnym księżycem. Potężne fale łyskały chłodno w srebrzystej poświacie. Potem ujrzał dziewczynę w tajnej osadzie trędowatych i przypomniał sobie, że z miłości przecież pozwoliła mu odejść.

— Była szlachetna — wyrzekł poprostu. — Darowała mi życie.
Nie powiedział nic więcej, słyszał jednak, jak Ruth zdławiła w gardle suche łkanie, i zauważył, że odwróciła twarz, żeby spojrzeć w okno. Kiedy zaś oczy wróciły znów ku Martinowi — nie było już w nich lśnienia burzy.
— Taki głuptas jestem, — żaliła się panienka, — ale nie mam nato rady. Tak cię kocham, Martin, tak bardzo, tak bardzo. Zczasem zdobędę się na więcej tolerancji, ale dziś jeszcze nic nie mogę poradzić, że jestem zazdrosna o przeszłość... o widma przeszłości; a twoja przeszłość pełna jest widm.
— Tak być musi — przerwała Ruth protesty chłopaka. — Nie może być inaczej. Ach, ten biedny Artur, zmęczył się czekaniem. Daje mi znaki, żebym już wyszła. No, do widzenia, kochany.
— Wiesz, mają podobno w aptekach jakiś środek, który pomaga odzwyczaić się od palenia — zawołała jeszcze we drzwiach, — przyszlę ci jutro koniecznie!...
Drzwi zamknęły się — lecz uchyiły znowu.
— Bardzo, bardzo, bardzo... — rzuciła szeptem dziewczyna i zniknęła.
Marja nie omieszkała pełnem podziwu spojrzeniem obrzucić stroju panny Morse, stroju nieznanego, niewiarogodnego, tajemniczo pięknego. Panienka wsiadła do powozu. Stadko zawiedzionych dzieciaków gapiło się, dopóki zaprząg nie zniknął na zakręcie, poczem wszystkie wytrzeszczone oczy przeniosły się na Marję, wyrosłą na bohaterkę całej ulicy. Któraś latorośl plemienia Silvy rozwiała jednakże sławę matki, oświadczywszy, iż wspaniali goście przyjeżdżali do lokatora. Marja więc zepchnięta została po dawnemu w mrok niepamięci, Martin zaś obdarzony szacunkiem najmłodszej generacji całego sąsiedztwa. O Marji powiedzieć należy, iż zwiększyła respekt swój dla Martina o dobre sto procent, gdyby zaś sklepikarz-portugalczyk ujrzał był wspaniałe powozowe odwiedziny — nie

omieszkałby zwiększyć kredytu przynajmniej o dodatkowe trzy dolary i ośmdziesiąt pięć centów.
Rozdział XXVII

Dla Martina Edena wschodziło słońce fortuny. Nazajutrz po odwiedzinach Ruth otrzymał za trzy triolety czek na trzy dolary od pewnego bulwarowego pisemka z New-Yorku. W dwa dni potem, dziennik wychodzący w Chicago przyjął „Poszukiwaczy skarbu“, obiecując zapłacić dziesięć dolarów po wydrukowaniu. Cena była niska, ale zato opowiadanie stanowiło pierwszą próbę literacką Martina. Nadomiar powodzenia, cykl przygód dla chłopców (druga zkolei próba) przyjęty został w końcu tegoż tygodnia przez pewien miesięcznik, tytułujący się szumnie: „Młodość i wiek dojrzały“. Co prawda, cykl zawierał dwadzieścia jeden tysięcy wyrazów, proponowano zań szesnaście dolarów po wydrukowaniu, co wynosiło jakieś siedemdziesiąt pięć centów za tysiąc słów, lecz doprawdy druga w życiu próba przelania myśli na papier nie była więcej warta, Martin zaś znał najlepiej wszystkie wielkie jej błędy.
Najwcześniejsze jednak poczynania Martina pozbawione były jednej wady: mierności. Uniknąć zato nie potrafił przesady, szarżowania, zbyt wielkiej siły napięcia. Postępował jak sztubak, strzelając z armat do wróbli i z zabawnem przejęciem rysując drągiem winiety. Rad był więc, że pozbył się pierwszych próbek swego pióra. Wiedział, ile są warte, umiał już oceniać bezstronnie. Całą ufność oparł na utworach późniejszych. Walczył przecież, żeby zostać czemś więcej, niż przeciętnym beletrystą czasopismowym. Pragnął opanować środki ekspresji artystycznej. Jednocześnie zaś nie chciał poświęcić siły. Świadomie dążył do spotęgowania siły przez unikanie jej nadmiaru. Nie wyrzekał się również umiłowania realizmu. Pisał realistycznie, nie wahając się przepajać nagiej prawdy bujnością i pięknem wyobraźni. Ideałem Martina był beznamiętny realizm, prześwietlony blaskiem najwyższych aspiracyj ludzkości i czystą wiarą człowieczego serca.
W miarę czytania zarysowywać mu się poczęły dwa sposoby pojmowania człowieka. Jedni autorowie traktują człowieka jako boga, nie zważając na jego ziemskie pochodzenie, inni uważają go za zwierzę, zapominając o iskrze marzeń danej z nieba i boskich możliwościach. W pojęciu Martina — błądzili jedni i drudzy, grzesząc jednostronnością i umyślnem ograniczeniem pola widzenia. Istniał przecież kompromis, bliski prawdy. Nie schlebiał pierwszemu poglądowi, łagodząc jednak zbytnią brutalność drugiego. Opowiadanie, nazwane „Przygoda“ i swego czasu czytane Ruth, uważał Martin za urzeczywistnienie swego ideału realizmu fantazji. W szkicu zaś „Bóg i glina” zawarł ogólne poglądy na człowieka.
Przygoda” jednak i wszystko, co Martin uważał za najlepsze z pośród swych prac, wciąż jeszcze wędrowało od wydawcy do wydawcy. Pierwociny, posiadające wyłącznie wartość jako towar sprzedażny, lekceważył zupełnie. Były to wyraźnie fantastyczne brednie, obsłużone przecież całym realistycznym aparatem. Podobnie groteskowe połączenie niemożliwego z prawdziwem uważał Martin za zwykłą sztuczkę, w najlepszym razie — za sztuczkę udaną.
Wielka literatura nie wyrośnie na tem podłożu. Zręczne sztuczki nie mają wagi bez głębokiego nurtu myśli. Polegają na tem, żeby poprawnej formie nadać wszelkie pozory wsiadania głęboko ludzkiej treści. Martin uprawiał je dość długo w pierwszych swych „okropnych opowieściach" — dopóki nie wzniósł się na wyżyny sztuki prawdziwej, pisząc „Przygodę”, „Radość”, „Garnczek” i „Wino życia”.
Trzech dolarów, pobranych za triolety, użył Martin na jakie takie podtrzymanie głodowej egzystencji do czasu podjęcia honorarjum od „Białej Myszy”. Pierwszy swój czek wymienił u podejrzliwego sklepikarza-portugalczyka, płacąc dolara na rachunek długu i dzieląc dwa pozostałe pomiędzy piekarnię i zieleniarza. Na obiad mięsny wciąż jeszcze nie mógł sobie pozwolić i bardzo już cienko śpiewał, kiedy przybył czek od „Białej Myszy”. Martin wahał się, jak go ma zrealizować. Nigdy w życiu nie był w banku, tem bardziej nie mógł tam być we własnym interesie, to też obecnie brała go dziecinna ochota przespacerowania się do którego z wielkich banków w Oakland i zdyskontowania tam czeku, zaopatrzywszy go uprzednio we własny podpis na stronie odwrotnej. Rozsądek zato nakazywał zrealizować czek u sklepikarza, w celu wywarcia odpowiedniego wrażenia i rozszerzenia kredytu na przyszłość. Ostatecznie zdecydował się Martin usłuchać natrętnych próśb sklepikarza, pokrywając cały swój rachunek i otrzymując wzamian pełną kieszeń brzęczącej reszty. W obu pozostałych sklepach uregulował również pełną należność, wykupił ubranie i rower, opłacił miesięczną ratę za maszynę oraz komorne zaległe i za miesiąc zgóry. Na „drobne“ i „nieprzewidziane“ pozostało jeszcze w kieszeni „saldo“ około trzech dolarów.
Sumka ta wydawała się chłopakowi fortuną. Natychmiast po wykupieniu garnituru ruszył w odwiedziny do Ruth i całą drogę pobrzękiwał garścią drobnego srebra w kieszeni. Tak długo obywał się bez pieniędzy, że teraz nie potrafił odjąć od nich ręki, niby człowiek niespodzianie wyratowany od śmierci głodowej, co nie pozwala zabrać sobie z przed oczu żywności nieskonsumowanej. Nie był chciwy, ani skąpy, lecz pieniądze znaczyły dlań przecież więcej, niż taka lub inna suma dolarów i centów. Były miarą powodzenia życiowego, orły zaś, wybite na monetach, znaczyły ilość wygranych bitew.
Nieoczekiwanie pojął Martin, że świat jest wcale niezłym światem. Doprawdy, stawał się coraz piękniejszy. Całe tygodnie ciemny był i ponury, dzisiaj jednak, gdy niema już długów, srebro brzęczy w kieszeni, a myśl cieszy się powodzeniem — słońce jasne jest i ciepłe, a nawet nagły deszcz letni, zlewający do nitki nieprzygotowanych przechodniów, staje się zabawnem, radosnem zdarzeniem. Przymierając głodem, miał Martin wciąż przed oczyma tysiące ludzi równie jak on głodnych; dzisiaj nie widział dręczącego obrazu nędzarzy. Zapomniał o nich. Natomiast myślał o niezliczonych parach kochanków na szerokim świecie. Nieświadome, mimowolne wstawać mu poczynały w mózgu pomysły i melodje liryk miłosnych. Pochłonięty gorączką przedtwórczą, chłopak w roztargnieniu wysiadł z tramwaju o dwa przystanki za wcześnie.
W domu państwa Morse zastał licznych gości. Dwie kuzynki Ruth przybyły z rewizytą aż z San Rafael, wobec czego pani Morse, pod pretekstem zabawienia ich, wprowadzać poczęła w życie swój plan otoczenia córki młodzieżą.
Kampanja, rozpoczęta w czasie przymusowej nieobecności Martina, była teraz w pełnym biegu. Pani Morse postarała się zapobiegliwie o gromadzenie w domu swym wyłącznie młodzieży z przyszłością. Tak więc, jako dopełnienie panien Doroty i Florence, spotkał Martin dwu profesorów uniwersytetu: anglistę i latynistę, prócz tego zdobił salon młody oficer, kolega szkolny Ruth, przybyły właśnie z wysp Filipińskich; pewien młodzieniec nazwiskiem Melville, sekretarz prywatny Josepha Perkinsa, dyrektora Związku Trustów w San Francisco; wreszcie kasjer banku spożywczego, pan Charles Hapgood, trzydziestopięcioletni mężczyzna o wyglądzie młodzieńca. Ten ostatni zdobył o stopień naukowy w Stanford Uniwersity, był członkiem Klubu Nilu i Klubu Jedności, mówcą stronnictwa Republikańskiego w czasie ostatniej kampanji wyborczej — słowem, był osobistością z najlepszemi perspektywami. Pomiędzy paniami znajdowała się malarka, pianistka, i wreszcie młoda uczona, doktór socjologji, osoba, która założyła szereg warsztatów w najbiedniejszych dzielnicach San-Francisco i zdobyła w ten sposób niemałą popularność.
Kobiety jednak znaczyły niewiele w planach pani Morse. W najlepszym razie stanowiły nieodzowne akcesorja. Należało za wszelką cenę wprowadzić do domu poważną i wytworną młodzież męską, młodzież z przyszłością.
— Proszę nie unosić się zbytnio w rozmowie — szepnęła Ruth Martinowi przed rozpoczęciem ceremonji przedstawiania.
Martin trzymał się zpoczątku nieco sztywno, dręczony poczuciem własnej niezręczności, szczególnie zaś niezdarności ramion, co po dawnemu zdawały się grozić ornamentom i cackom salonu. Rodzaj poznanego towarzystwa obezwładnił go w pierwszej chwili. Nigdy w życiu nie zetknął się z osobistościami równie niezwykłemi i w dodatku z tak licznem ich gronem. Melville, urzędnik bankowy, był wprost olśniewający, wobec czego Martin postanowił wszcząć z nim rozmowę. Pod powierzchnią bowiem zalęknionej nieśmiałości wstawało już w chłopaku własne, świadome siebie ja, które pragnęło zmierzyć się z nowopoznanymi i sprawdzić, odnaleźć, wysondować, co też wiedzą oni o książkach i życiu z pośród rzeczy, których on nie zna.
Ruth posyłała często kontrolujące spojrzenie w stronę Martina, lecz była mile zdziwiona, widząc, jak gładko i swobodnie zapoznał się z jej kuzynkami. W rozmowie nie unosił się bynajmniej, usiadłszy zaś, przestał nawet troszczyć się o wagę swych ramion. Ruth uważała kuzynki za rozumne i towarzysko nader wyrobione panienki, dziwił ją więc ich zachwyt na temat Martina, wygłaszany w panieńskim pokoiku po odejściu gości. On sam zato — ongiś organizator pikników niedzielnych, dowcipniś, bawidamek i ulubieniec swojej sfery — doszedł do wniosku, że i w wytwornym salonie nietrudno jest prowadzić lekką, wesołą rozmowę i bawić żarcikami panienki. Cały wieczór czuł, że powodzenie stoi tuż za nim, że kiwa przytwierdzająco głową, potakuje niedosłyszalnym szeptem. Był więc swobodny i wesoły, bawił się sam, bawił innych w poczuciu zupełnej równości z otoczeniem.
Później jednak obawy Ruth do pewnego stopnia poczęły się sprawdzać. Martin i profesor Caldwell zasiedli razem w ustronnym kąciku i chociaż młody Eden nie wymachiwał już zbytnio rękami, Ruth zdecydowała, że oczy błyszczą mu nadmiernie, mówi zbyt szybko i zbyt gorąco, z policzkami zrumienionemi wzburzoną falą krwi. Stracił już panowanie nad sobą, odrzucił obowiązujące formy towarzyskie i stanowił zdecydowany kontrast z wytwornym swym interlokutorem — młodym anglistą.
Martin jednak nie dbał o pozory. Zauważył i ocenił niezwłocznie wyszkolony umysł profesora i jego wielki zasób wiadomości. Profesor Caldwell przeczył zupełnie poglądom Martina na przeciętnego specjalistę od angielszczyzny. Zpoczątku niechętnie mówił o sprawach fachowych, później jednakże udało się Martinowi skierować rozmowę na tory, jakich pragnął. Chłopak nie rozumiał i zrozumieć nie chciał, dlaczego w towarzystwie nieprzyjęte są wyczerpujące dyskusje fachowe.
— To niemądrze i niepięknie przeszkadzać człowiekowi wygadać się o swoim fachu — tłumaczył przed paru tygodniami pannie Morse. — Dla jakiej więc dobrej racji spotykać się mają kobiety i mężczyźni, jeśli nie dla wymiany tego, co w nich jest najlepsze? Najlepsze zaś jest to, co ich interesuje, co stanowi cel życia, to, w czem się specjalizują, nad czem pracują dniami i nocami, o czem wreszcie śnią i marzą. Proszę wyobrazić sobie pana Butlera, stosującego się do zwyczajów towarzyskich i wygłaszającego enuncjację na temat Verlain’a, dramatu niemieckiego, albo nowel d’Annunzia. Zapiłowałby nas na śmierć. Co do mnie, jeśli już muszę słuchać pana Butlera, wolę, żeby mówił o swojem prawie. To jest najlepsza jego cząstka, życie zaś jest tak krótkie, że warto od ludzi spotykanych brać tylko to, co w nich jest najcenniejsze.
— Ależ — protestowała Ruth — istnieją pewne zainteresowania ogólne...
— Myli się pani — przerwał gorąco Martin. — Wszyscy ludzie, wszystkie grupy społeczne, — a raczej prawie wszystkie — małpują swoich najlepszych! Dobrze, ale któż są ci najlepsi? Pasibrzuchy, tarzające się w złocie pasibrzuchy! Z reguły nic nie wiedzą o tem, o czem wiedzą wszyscy ludzie intelektu, ludzie czynu i pracy. Rozmawiać o tych rzeczach nie wolno, bo pasibrzuchy umarłyby z nudów. Wobec tego wydano dekret, że rozmowy fachowe, dyskusje poważne i wyczerpujące są ...w złym tonie. Dekret określa również, o czem rozmawiać wolno i co jest „w dobrym tonie“. A więc: ostatnia opera, ostatnia powieść, karty, bilard, gatunki likierów, automobile, wyścigi, zabawa w rybołóstwo, zabawa w polowanie, sporty wodne i tak dalej i dalej, wyłącznie sprawy, na których znają się prawodawcy — pasibrzuchy. W gruncie rzeczy są to ich własne rozmowy fachowe. Największym zaś nonsensem jest to, że ladzie rozumni, lub ci, którzy za rozumnych uchodzić pragną, pozwalają tamtym ustanawiać kodeksy. Co do mnie — będę brał od każdego spotkanego człowieka to, co w nim jest najlepsze i najciekawsze, choćby mnie pani nazwała ordynarnym.
Ruth jednak — nie zrozumiała. Atak Martina na Znane i Uznane wydał jej się poprostu warcholstwem.
W ciągu rozmowy z profesorem Caldwellem udało się Martinowi zarazić go swoją powagą i zmusić do szczerości. Ruth, przechodząc, usłyszała ze zgrozą słowa Martina:
— Z katedry uniwersyteckiej nie głosi pan zapewne tych wszystkich herezyj?
Profesor Caldwell wzruszył ramionami.
— Jestem sobie, widzi pan, dobrym obywatelem, sumiennym płatnikiem podatków i trochę dyplomatą. Miasto Sacramento nas zatwierdza, wobec czego zależymy od Sacramento, od Rady Rektorów, od prasy naszej partji, a nawet od prasy obu partyj.
— Tak, to jasne; ależ pan, pan osobiście? — nastawał Martin. — Czuje się pewnie jak ryba wyjęta z wody?
— Hm, zapewne, stawek uniwersytecki nie dogadza mi zbytnio. Czasami mam wrażenie, że nie trafiłem na właściwe miejsce. Widzę siebie w Paryżu, w celi pustelnika, albo może raczej w tłumie beztroskiej cyganerji, pijącego cienkusza — dagored, jak mówią w San-Francisco, stołującego się w tanich knajpach i rozwiązującego nader radykalnie wszelkie problemy wszechświata. Doprawdy, bywam niekiedy najmocniej przekonany, że stworzony zostałem na skrajnego radykała. Jednakże — tyle jest dziedzin myśli, w których czuję się bardzo a bardzo niepewnie... Staję cichy i pokornego serca, spojrzawszy w twarz człowieczej nędzy i krótkotrwałości; tej, która zresztą chroni mnie od zagarniania ku sobie wszystkiego, co znam, od podporządkowywania wszystkich zjawisk jednemu problematowi — problematowi człowieka, człowieczego życia — pan rozumie.
Na usta Martina wypłynęły tymczasem mimowoli słowa „Pieśni Passatu“:

Najsilniejszym o południu,
Lecz w świetle miesiąca
Białe napinam żagle —

Martin wyszeptał je prawie i wtedy dopiero zrozumiał, że Caldwell przypomina mu dziwnie ów tylokrotnie zaznany passat północno-wschodni: mocny, świeży, nieustający. Caldwell był zrównoważony, bezstronny, budzący zaufanie i pełen dyskretnego umiaru. Zdawało się Martinowi, że człowiek ten nigdy nie wypowiada się do końca, podobny passatowi, co równy a powściągliwy, nigdy nie dmie z całej mocy, lecz zachowuje wytrwale zapas siły. Zdolność wizjonerstwa pracowała jak zwykle. Mózg Martina był najbardziej pojemną kryjówką zapamiętanych faktów i urojeń, które, nieświadomie lecz troskliwie uszeregowane, czekały w każdej chwili przeglądu. Niezależnie od tego, co działo się w teraźniejszości — mózg natychmiast podsuwał asocjacje kontrastów i podobieństw, najczęściej wyrażone w obrazach. Działo się to automatycznie, i przesuwanie wizyj przed oczyma było nieodzownym prawie akompanjamentem do żywej teraźniejszości.
Tak jak kiedyś, twarz Ruth, ogarniętej naglą zazdrością, przypomniała Martinowi dawno minioną burzę przy blasku księżyca, jak profesor Caldwell przywołał z pamięci dech północno-wschodniego passatu, co kołysze białe piany fal purpurowych — tak od czasu do czasu wstawały pod powiekami lub zapalały się w pamięci wizje nowe, co nie rwały pasma chwil bieżących, lecz raczej oświetlały je, szeregowały, splatały. Zrodzone ze zdarzeń minionych, ze spotkań, obrazów i myśli zeszłego dnia, zeszłego tygodnia — żyły niezliczone zjawy, zaludniające mózg w chwilach lnu i czuwania.
Tak więc Martin, nie tracąc ani słowa z gładkiego potoku wymowy profesora Caldwella — człowieka wielkiego rozumu i wytwornej kultury — patrzał jednocześnie w migające przed oczyma obrazy własnej przeszłości. Widział siebie — młodzika, zabijakę i zawalidrogę w twardobrzegim Stetsonie i przykrótkiej kurcie, chełpliwego cwaniaka, który znał jeden tylko ideał: być zuchwałym do ostatnich granic wytrzymałości policji. Dziś nie zapierał się tego przed samym sobą, ani nie próbował łagodzić faktów. Tak jest; miał w życiu okres, kiedy był poprostu obwiesiem, zwyczajnym obwiesiem, przywódcą szajki, co drwiła z policji, teroryzując spokojnych mieszkańców dzielnicy robotniczej. Z czasem jednak zmienił ideały. Wdychał oto atmosferę kultury i wykwintu. Rozglądał się po salonie pełnym dobrze urodzonych, pięknie ubranych kobiet i mężczyzn, —- po salonie, w którego głębi snuł się jednocześnie on sam, w sztywnym Stetsonie i przykrótkiej kurcie, bujny a zuchwały — widmo dalekiej młodości. Po chwili kształt dziwacznego przybysza zlał się w jedno z uprzejmym młodzieńcem, co spokojnie i nieprzerwanie gawędził z popularnym profesorem uniwersytetu. Koniec końców bowiem, Martin nie wybrał sobie dotychczas właściwego miejsca. Wrastał wszędzie, gdzie się znalazł, zawsze i odrazu zyskując życzliwość ludzką wzamian za cnotę panowania nad sobą w pracy czy w zabawie, za serce otwarte, za umiejętność nakazania szacunku i walki o słuszne prawa. Nigdzie jednak nie zapuścił korzeni. Bywał zaufanym, bywał swojakiem — żeby zadowolnić towarzyszy; nigdy — samego siebie. Dręczony ciągłym niepokojem, przyzywany z oddali głosem nieznanym, wędrował Martin przez życie, tęskniąc i szukając, dopóki nie natrafił na książki, sztukę, miłość... I oto znalazł się w skarbcu, który odnalazł, sam jeden zpośród towarzyszy dawnych przygód, jedyny, co potrafił stać się godnym wejścia do domu Morsów.
Praca wyobraźni nie przeszkadzała jednak Martinowi słuchać uważnie profesora Caldwella. Słuchając zaś — przenikliwie i krytycznie — starał się objąć myślą niezmierne dziedziny wiedzy mówiącego. W sobie samym, pod wpływem słów Caldwella, dostrzegał ogromne luki wykształcenia, całe przepaści nieświadomości. Niemniej jednak wiedział, iż, zawdzięczając Spencerowi, posiada jasno zarysowane kontury wiedzy ogólnej. Wypełnienie konturów jest tylko kwestją czasu. A wtedy — baczność jeden z drugim! Tymczasem czekał pokornie, niczem u stóp profesora, z podziwem i ciekawością wchłaniając każde jego słowo. W miarę słuchania jednak — zdziwiony i zaskoczony — poczuł jakiś brak w sądach młodego anglisty, brak tak ukryty i nieuchwytny, że Martin byłby go nie dostrzegł, gdyby nie najwyższe natężenie uwagi. Schwytawszy jednak — poczuł odrazu swą równość umysłową.
Ruth zbliżyła się po raz drugi, właśnie w chwili, gdy Martin mówić zaczął.
— Chciałbym móc sformułować pewien błąd szanownego pana, a raczej wskazać pewną słabą stronę jego sądów — wyrzekł. — Zaniedbuje pan biologję. Brak dla niej miejsca w pańskich uogólnieniach myślowych. O, nie idzie mi, rzecz prosta, o doświadczenia laboratoryjne i badania mikroskopowe, lecz o biologiczne podłoże syntez, choćby to były syntezy na tematy estetyczne lub nawet socjologiczne.
Ruth była przerażona. Przesłuchała dwa razy kurs wykładów profesora Caldwella i uważała go za żywą skarbnicę wszelkiej nieomylności i wiedzy.
— Niezupełnie rozumiem pana — odrzekł z wahaniem profesor. Kto wie, może nie słuchał wogóle?
— Spróbuję wyrazić się jaśniej — zaczął na nowo Martin. — Wyczytałem kiedyś w jakiejś historji Egiptu, że kultury egipskiej nie można zrozumieć, nie poznawszy gruntownie jej geograficznego podłoża.
— Zupełnie słusznie — zgodził się profesor.
— Zdaje mi się więc w dalszym ciągu, iż nie można poznać żadnego kraju, nie znając wogóle pochodzenia, organizacji i materjału życia, jako takiego. Czyż jest rzeczą możliwą zrozumienie prawodawstwa, religji i zwyczajów, bez znajomości nietylko natury istot, co je stworzyły, lecz wogóle natury istot żywych. Czy z literaturą angielską nie dzieje się tak samo, jak z architekturą i rzeźbą Starego Egiptu? Czyż znamy w całym wszechświecie choćby jedną istność, nie podlegającą prawom ewolucji? O, wiem dobrze, istnieją źródłowe opracowania rozwoju rozlicznych sztuk i umiejętności ludzkich, wszystkie te elaboraty wydają mi się jednak zbyt maszynowe. Nie uwzględniają — Człowieka. Ewolucja narzędzia, instrumentu, muzyki, śpiewu, tańca zbadana jest i opracowana znakomicie; ale cóż wiemy o przemianach samego człowieka, o rozwoju podstawowych i najistotniejszych cech jego natury, zanim sporządzić zdołał pierwsze narzędzie i zamruczeć pierwszy przyśpiew. Oto są rzeczy, których szanowny pan nie uwzględnia, a które ja pozwoliłem sobie nazwać biologją. Jest to właściwie pogląd biologiczny w najszerszem tego słowa znaczeniu. Wiem, że wyrażam się niezbyt dokładnie, starałem się jednak choćby zgrubsza wyciosać myśl. Zrodziła się dopiero w czasie rozmowy z panem, nie byłem więc przygotowany do jej rozwinięcia. Mówił pan sam przed chwilą o kruchości i krótkotrwałości życia, co nie pozwala człowiekowi poznać i uwzględnić wszystkich czynników. Pan zaś ze swej strony dobrowolnie opuszcza czynnik przyrodniczy, istotne tworzywo sztuk wszelkich, prawdziwą osnowę i wątek wszystkich ludzkich poczynań i dokonań.
Ku zdumieniu panny Ruth, Martin nie został natychmiast zdruzgotany. Profesor był spokojny i — jak wydało się panience — pełen pobłażliwości dla młodzieńczego wybryku Martina. Milczał przez długą chwilę, bawiąc się dewizką.
— Wie pan — odezwał się wreszcie, — zostałem już raz w życiu skrytykowany w podobny sposób; uczynił to pewien bardzo poważny uczony, wyznawca teorji ewolucji, Joseph le Conte. Umarł jednak — i przypuszczałem, że pozostanę niezdradzony; ale oto podszedł pan i wykrył tajemnicę. W istocie — proszę to uważać za poufne wyznanie z mej strony — ma pan nieco racji, a może nawet bardzo wiele. Kultywuję zbyt humanistyczny pogląd na wiedzę i dziś mogę jedynie żałować jednostronności swego wykształcenia i pewnej wrodzonej ociężałości, która wstrzymuje mię od dalszej pracy. Nie wiem, czy uwierzy pan, że nigdy w życiu nie zajrzałem do laboratorjum chemicznego ani pracowni fizycznej? A jednak — to prawda. Le Conte miał rację, i pan ma ją również, panie Eden, do pewnego stopnia w każdym razie.
Ruth nieznacznie odciągnęła Martina na stronę i szepnęła z wyrzutem:
— Nie należy monopolizować profesora Caldwella. Może inni goście chcą z nim również porozmawiać...
— Przepraszam najmocniej — zgodził się pokornie Martin. — Ale potrafiłem go rozgadać, i taki był zajmujący, że zapomniałem o wszystkiem. Wie pani — to najjaśniejszy i najciekawszy umysł, jaki spotkałem w życiu. Więcej pani powiem: przypuszczałem swego czasu, że taki umysł posiada każdy, kto skończył uniwersytet i należy do wyższych warstw społecznych.
— O, to wyjątek — odrzekła panienka.
— I ja tak myślę. Z kim każe mi pani porozmawiać teraz? O, proszę pozwolić mi zapoznać się z tym młodym bankowcem...
Martin porozmawiał z piętnaście minut, i panna Ruth nie mogła istotnie zganić zachowania swego narzeczonego. Ani razu nie zalśniły mu oczy, nie zarumieniły się policzki, spokój zaś głosu i ruchów był wprost zdumiewający. W opinji Martina tymczasem cały ród kasjerów bankowych stracił sto procent i stał się synonimem płytkich i banalnych gadułów. Zato młody oficer wydał się Martinowi dobroduszny, prosty, zdrowy, wesoły i zadowolony z miejsca wyznaczonego mu w społeczeństwie z łaski przypadku i powodzenia. Gdy jednak dowiedział się Martin, że oficer uczęszczał ongiś całe dwa lata na uniwersytet, nie mógł pojąć, gdzie podziało się całe to wykształcenie? Niemniej, wolał miłego oficerka od nadętego banalnością bankowca.
— Nie mam nic przeciwko przelewaniu z pustego w próżne — tłumaczył później narzeczonej. — Irytuje mnie tylko pompatyczna pretensjonalność i głębokie poczucie wyższości, z jaką to się czyni, oraz ilość czasu, jaką to pochłania. Mogłem był przecież wyłożyć owemu kasjerowi całą historję Reformacji w tym przeciągu czasu, który on zmarnował na tłumaczenie mi, że Partja Pracy zlała się z Demokratami. Ważył przytem słowa, jak zawodowy gracz karty przy pokerze. Kiedykolwiek wskażę pani żywy dowód moich słów.
— Bardzo mi przykro, że obiecujący bankowiec uczynił na panu złe wrażenie — brzmiała odpowiedź. — Jest on ulubieńcem pana Butlera, który twierdzi, że na uczciwości i wyrobieniu fachowem pana Hapgooda oprzeć można cały bank, niby na opoce piotrowej.
— Nie wątpię w to ani na chwilę, po tem, co widziałem i słyszę. O bankach jednak nie myślę już tego, co myślałem niegdyś. Ale... czy nie gniewa się pani, że mówię tak szczerze? Co, kochanie?
— O nie; to bardzo interesujące.
— Nieprawdaż? — ciągnął wesoło Martin. — Jestem barbarzyńcą, świeżo wpuszczonym do gmachu cywilizacji, spowiadającym się z pierwszych swych wrażeń. Takie wrażenia muszą być zajmującą powieścią dla osób prawdziwie cywilizowanych.
— A cóż pan myśli o moich kuzynkach? — zagadnęła Ruth.
— Wolę je od innych kobiet. Są wesołe, dowcipne i mało pretensjonalne.
— Czyżby te inne nie podobały się panu?
Martin potrząsnął głową.
— Ta dama od socjologji jest sobie poprostu wyuczoną papugą. Przysięgam, że prześwietliwszy ją nawskróś, nie znaleźlibyśmy ani jednej myśli oryginalnej. Sławna malarka jest znakomicie nudną piłą. Idealny typ żony dla wyżej pomienionego kasjera. A pianistka? Nic mnie nie obchodzą jej nieprawdopodobne palce, doskonała technika i t. d. — wiem tylko, że zupełnie nie rozumie muzyki i nic o niej nie wie.
— Gra bardzo pięknie, — protestowała Ruth.
— Niewątpliwie, gimnastykę palców opanowała wyśmienicie, ducha jednak muzyki, jej treści wewnętrznej nie pojmuje wcale. Zapytałem, czem jest dla niej muzyka — pani wie, że lubię wyciągać ludzi na rozmowy o ich fachu — nie potrafiła odpowiedzieć mi nic, pozatem, iż muzyka jest godna uwielbienia, jest najwspanialszą ze sztuk, i że ona kocha muzykę nad życie.
— Pan znowu sprowokować chciał fachową rozmowę! — przerwała z wyrzutem panienka.
— Tak jest, przyznaję się do winy. Ale jeśli nie zadowolniły mię nawet rozmowy fachowe — proszę wyobrazić sobie moje cierpienia podczas przepisowych rozmów salonowych. Myślałem kiedyś, że tu, w tej sferze, gdzie dostępne były i są wszelkie dobra kultury — przerwał na chwilę, ujrzawszy cień swojej młodości w szerokim Stetsonie i przykrótkiej kurcie — każdy człowiek jest doskonały i promienny, niby brylant. Teraz jednak, poznawszy ich nieco, uważam, że ludzie tak zwanej wyższej sfery to przeważnie nicości, albo — piły. Ach, prawda, zostają tacy, jak profesor Caldwell. To Człowiek prawdziwy, człowiek w każdym calu.
Twarzyczka Ruth rozjaśniła się.
— Proszę mi opowiedzieć — nastawała. — Nie o tem, co w nim jest piękne i rozumne — sama znam to dobrze — lecz o brakach, które pan odnalazł. Bardzo jestem ciekawa.
— Nie chciałbym się skompromitować — drożył się żartobliwie Martin.— Czy pani nie zechce wypowiedzieć się pierwsza? A może widzi w nim pani doskonałość bezwzględną?
— Przesłuchałam dwa kursy jego wykładów, znam go od lat dwóch. Ciekawa jestem właśnie pana świeżych wrażeń.
— Złej strony moich wrażeń, chce pani powiedzieć. Niechże i tak będzie. Wszystkie piękne rzeczy, które pani o nim myśli, są najzupełniej słuszne. Co do mnie, uważam również, że jest to najdoskonalszy typ intelektualisty, jaki spotkałem. Ale jest to człowiek z utajonym grzechem.
— O nie, nie! — wykrzyknął pośpiesznie — nic niskiego, ani wulgarnego. Poprostu wydaje mi się człowiekiem, który przejrzał pewne rzeczy do głębi, lecz zobaczywszy, przeraził się i teraz woli udawać przed samym sobą, że nie widział. Może wyrażam się niejasno. Powiem inaczej: jest to człowiek, który odnalazł ścieżkę do tajemniczej świątyni, lecz ścieżką tą nie poszedł; człowiek, który dojrzał może nawet zarys świątyni, ale próbuje przekonać sam siebie, że to tylko miraż wzroku. Jeszcze inaczej: jest to człowiek, który mógłby dokonać wielkich czynów, lecz nie przywiązuje wagi do ich dokonania, a równocześnie w głębi duszy nie przestaje tego żałować; potajemnie drwi z nagrody za czyny, a przecież, jeszcze bardziej tajemnie tęskni do tej nagrody i do rozkoszy tworzenia.
— Nie patrzałam pod tym kątem — odparła Ruth. — A zresztą to, co pan mówi, nie wydaje mi się słuszne.
— Jest to tylko mgliste wrażenie — twierdził Martin. — Nie mam konkretnych podstaw. Wrażenia bywają fałszywe. Pani zpewnością zna go lepiej.
Z wieczoru u państwa Morse wynosił Martin dziwnie pomieszane pojęcia i sprzeczne uczucia. Był zbity z tropu, ujrzawszy zbliska ludzi, ku którym piął się wszystkiemi siłami. Z drugiej jednak strony — zachęciło go powodzenie. Pochód pod górę łatwiejszy był niż się zdawało. Martin przerósł już samą chęć wspinania się, a nawet (fałszywa skromność nie kryła mu tego), przerósł tych, ku którym się wspinał. Rzecz prosta, profesor Caldwell stanowił wyjątek. Przeważnie jednak Martin wiedział więcej o życiu i książkach i dziwił się tylko, w jakie skrytki i zaułki mózgu pochowali ci ludzie swoje wykształcenie? Nie zdawał sobie sprawy, że sam posiadał niezwykłą żywość umysłu, nie przypuszczał również, że tych ludzi, którym dane było mierzyć głębie i budować światopoglądy — nie należało szukać w salonach państwa Morse. Nie wiedział też, że ludzie ci, niby orły królewskie, krążą samotnie w błękitach nieba, wysoko ponad ziemią

i skłębionem rojowiskiem jej stadnego życia.
Rozdział XXVIII

Los odwrócił się nagle od Martina, i zwiastuni powodzenia nie odwiedzali już jego domu. Dwadzieścia pięć bitych dni, nie wyłączając niedziel i świąt, pracował Martin nad „Hańbą Słońca“ — długim artykułem o dobrych trzydziestu tysiącach słów. Był to rozumowany atak na mistycyzm szkoły Maeterlincka — atak z fortu wiedzy pozytywnej, bijący w egzaltowanych marzycieli z mgły i galarety, atak jednak pełen entuzjazmu i marzenia, zgodnego zarazem z prawami stwierdzonych faktów. Po pewnym czasie nastąpiło drugie natarcie, w postaci krótkiego artykułu „Łowcy majaków“, i trzecie, zatytułowane „Jaźń miarą wartości“. Rezultatem wszystkich trzech artykułów było tylko opłacanie ich kolejnych wędrówek po redakcjach.
W czasie dwudziestu pięciu dni pracy nad „Hańbą Słońca“ sprzedał Martin wyrobów rzemieślniczych za sześć i pół dolara. Jakiś żarcik przyniósł pięćdziesiąt centów, jakiś dowcipny wierszyk, kupiony przez pierwszorzędny tygodnik humorystyczny, dał dolara. Dwa żartobliwe poemaciki — pięć dolarów. Ostatecznie po wyczerpaniu kredytu (chociaż sklepikarz podniósł go do pięciu dolarów), — rower i czarny garnitur powędrowały raz jeszcze do lombardu. Właściciel maszyny znowu napastował Martina, podkreślając stanowczo, że za wynajem płacić trzeba zgóry i punktualnie...
Zachęcony kilkakrotną sprzedażą wyrobów rzemieślniczych, Martin zabrał się do nich na nowo. Kto wie, może można będzie żyć z tego narazie? Pod stołem poniewierał się stos krótkich nowelek, odrzucony ongiś przez syndykat, dostarczający beletrystyki do magazines. Odczytał je raz jeszcze dla wystudjowania, jak nie należy pisać bulwarowych noweletek, i w miarę czytania formułował sobie idealny schemat: wystrzegać się tragizmu, nie ryzykować nieszczęśliwego zakończenia, unikać wyszukanego słowa, subtelności myśli, istotnej delikatności uczuć. Sentymentu — owszem, jak najwięcej sentymentu, czystego i szlachetnego, takiego, jaki we wczesnej młodości oklaskuje się gorąco z ostatniego rzędu galerji, sentymentu sporządzonego według recepty: „Za Króla i Ojczyznę“, lub też „Szlachetny, choć ubogi“...
Zgłębiwszy te arkana, Martin nastroił się na ton popularnej „Hrabianki“ i przystąpił do masowej fabrykacji, utrzymanej ściśle w granicach formuły. Część pierwsza: rozłączenie dwojga kochanków; część druga: dzielny czyn lub szczęśliwy traf łączy stęsknionych; część trzecia: dzwony weselne. Owa część trzecia była wielkością niezmienną, zato pierwsza i druga mogły być dowolnie urozmaicane. A więc: parę kochanków rozłączyć mogło nieporozumienie, zrządzenie losu, zazdrośni rywale, tyrani-rodzice, potężni opiekunowie, zbrodniczy krewni i t. d., i t. d.; złączyć zaś mogły: dzielny czyn kochanka, niemniej dzielny czyn oblubienicy, przymusowa kapitulacja potężnych opiekunów, nawrócenie zbrodniczych krewnych, zmiana uczuć zazdrosnych rywali, samowolna kapitulacja wyżej pomienionych opiekunów, wykrycie niespodzianej tajemnicy, zdobycie jej serca przez jego wytrwałą cierpliwość, szlachetne poświęcenie i temu podobne niezliczone warjacje. Znakomitym pieprzykiem było n. p. wyznanie miłosne z ust skromnego dziewczęcia; zczasem odkrył Martin całą rekwizytornię podobnych zdecydowanie ciekawych i wymyślnych atrakcyj. Zato z weselnemi dzwonami nie było żartów. Ani mowy o jakiejś „licenzia poetica“. Niebiosa zwinąć się mogły jak stary dywan, gwiazdy gruchnąć o ziemię — uroczystość weselna zakończyć musiała bezwarunkowo wszelkie perypetje. Co do ilości słów — formuła wymagała minimum 1200, maksimum 1500.
Zanim Martin wydoskonalić się zdołał ostatecznie w sztuce produkowania beletrystyki bulwarowej, wypracował sobie około pół tuzina schematów, które konsultował na nowo przed każdym występem. Formułki te przypominały owe dowcipne, a sporządzane dla użytku niedouczonych matematyków tabliczki, co mogą być rozpatrywane zgóry, zdołu, i z każdego boku, składają się z szeregów cyfr i tuzinów kolumn, a służą do wyciągania bez zastanowienia i obliczeń tysiąca najrozmaitszych rozwiązań, nieomylnie ścisłych i prawdziwych. W podobny sposób mógł Martin w ramach schematu naszkicować w przeciągu pół godziny z tuzin noweletek, które układał i, w miarę potrzeby, wypełniał fabułą. Na takie naładowanie słowami formy wystarczała godzina przed udaniem się na spoczynek po całym dniu prawdziwego wysiłku twórczego. Martin wyznał kiedyś Ruth, że właściwie mógłby odrabiać nowele nawet przez sen. Pracą było tu tylko zbudowanie ram, pracą zresztą raczej mechaniczną.
Nie wątpił w realną wartość wynalezionej formułki i najwidoczniej znał już umysłowość panów redaktorów, twierdził bowiem z niezachwianą pewnością, że pierwsze dwa wysłane „produkty mechaniczne“ przyniosą czeki. Istotnie po upływie dni dwunastu przyniosły czeki, po cztery dolary każdy.
Tymczasem poczynił Martin nowe i alarmujące odkrycia. Chociaż „Transcontinental“ wydrukował „Dźwięk dzwonów“ — czeku nie nadsyłał. Martin potrzebował pieniędzy, upomniał się więc o honorarjum. Otrzymał nato wymijającą odpowiedź i uprzejmą prośbę o przesłanie dalszych utworów. Martin przez dwa dni chodził głodny w oczekiwaniu czeku i wtedy to właśnie zastawił rower. Regularnie dwa razy na tydzień pisywał do „Transcontinentalu“ z żądaniem wypłacenia należnych pięciu dolarów — zrzadka jednak tylko zaszczycany bywał odpowiedzią. Martin nie wiedział, że „Trans- Continental“ od wielu lat już ledwo zipie, że jest organem czwarto- lub nawet dziesiątorzędnym bez podstaw finansowych, żyjącym wyłącznie z pomysłowych szantaży, jałmużny poczciwców i ogłoszeń, dawanych z łaski. Nie wiedział również, że pismo było jedynym środkiem utrzymania dla redaktora i administratora, oraz, że ci panowie utrzymywać się mogli z „Transcontinentalu“ jedynie zapomocą nieregulowania rachunków. Niemniej również nie mógł był wiedzieć Martin, że w szczególności należne mu pięć dolarów zużyte zostało przez administratora na odmalowanie domku w Alameda, które to malowanie uskuteczniał sam pan administrator, jako że nie był w stanie zapłacić rzemieślnika, tem bardziej po nieudanej próbie powierzenia funkcji malowania jakiemuś przybłędzie, który spadł z drabiny, złamał kark i odstawiony został do szpitala.
Dziesięć dolarów, za które Martin sprzedał „Poszukiwaczy Skarbu“ do Chicago — nie zjawiły się jakoś. Opowiadanie zostało wydrukowane, jak sprawdził Martin w Czytelni Miejskiej — wydawca jednak milczał. Na polecone listy nie odpowiadał również.
— Rabunek, zwyczajny rabunek, — zadecydował chłopak. — Kradzież popełniona z najzimniejszą krwią. Umiera z głodu, a tymczasem odzierają go z tego, co jest jedynym towarem, jedyną rzeczą, której sprzedaż przynieść mu może kawałek chleba. Tygodnik „Młodość i Wiek dojrzały“ wydrukował już dwie trzecie przyjętego utworu, poczem nagle zbankrutował. Przepadła wszelka nadzieja na ostatnie oczekiwane szesnaście dolarów.
Nadomiar złego zwrócono pocztą „Garnczek“, — który Martin uważał za najlepszy ze swych utworów. W rozpaczy, posłał go niezwłocznie na chybi trafi do tygodnika społecznego „Fala“, wychodzącego w San-Francisco. O wyborze tygodnika zadecydowała jego geograficzna bliskość. Odpowiedź z poza zatoki powinna była nadejść w przeciągu paru dni.
W dwa tygodnie potem Martin ku największej radości ujrzał swój utwór na honorowem miejscu wydrukowany w całości i zilustrowany. Chłopak wrócił do domu z bijącem sercem i zastanawiał się, ile mu też zapłacą za jedną z najlepszych nowel, jakie napisał. Szybkość, z jaką przyjęto ją i wydrukowano, pochlebiała mu bardzo. Fakt, że wydawca nie porozumiał się przedtem listownie, czyniła niespodziankę jeszcze milszą. Po daremnem wyczekiwaniu przez dwa i pół tygodnia, rozpacz zwyciężyła nieśmiałość, i Martin wysłał list do redakcji „Fali“, nadmieniając, iż zapewne przez niedopatrzenie jego skromny rachunek nie został uwzględniony.
— Jeśli to nawet nie więcej niż pięć dolarów — myślał Martin, — kupiłbym dość fasoli i kaszy, żeby umożliwić sobie napisanie jeszcze kilku nowel, możliwie równie dobrych.
Nadeszła wreszcie chłodna odpowiedź redaktora, która do reszty zdruzgotała entuzjazm Martina.
„Dziękujemy najuprzejmiej — brzmiał list — za pańskie łaskawe współpracownictwo; cały skład naszej redakcji ceni je sobie niezmiernie. Jak pan widzi, przesłany nam utwór umieściliśmy niezwłocznie, zarezerwowawszy dlań miejsce honorowe. Mamy nadzieję, że ilustracje zadowolniły pana.
Odczytawszy parokrotnie list pański, odnieśliśmy wrażenie, iż Sz. Pan pracował w błędnem mniemaniu, iż redakcja nasza płaci za rękopisy bez określonej zgóry przez autora ceny. Nie jest to naszym zwyczajem, rękopis zaś Pański bez wątpienia nie był zaopatrzony w odpowiednią adnotację. Możemy tylko wyrazić szczere ubolewanie z powodu tego drobnego nieporozumienia i upewnić Pana o naszem niezachwianem uznaniu. Raz jeszcze dziękując za łaskawe współpracownictwo i wyrażając niezłomną nadzieję, iż nie odmówi nam Pan go nadal, pozostajemy etc.“.
Post scriptum głosiło, że chociaż „Fala“ honorowych prenumeratorów nie posiada — redakcja będzie sobie uważała za miły obowiązek bezinteresowne przesyłanie pisma w roku przyszłym. Po tem doświadczeniu, Martin wybijał zawsze na pierwszej stronicy każdego rękopisu: „Honorarjum według zwykłej taksy Sz. Redakcji“.
— Zczasem — pocieszał się chłopak — oni będą pytali o moją taksę.
W Martinie zrodziła się w tym okresie uparta dążność ku doskonaleniu pióra, pod której wpływem przerobił i oszlifował „Gwarną Ulicę“, „Wino Ży- cia“, „Radość“, „Liryki Morza“ i wiele najwcześniejszych swych utworów. Po dawnemu, dziewiętnasto-godzinny dzień roboczy wydawał się Martinowi zbyt krótki. Chłopak czytał i uczył się bez miary, pisał bez wytchnienia, w wytężonej pracy zapominając o udrękach, spowodowanych wyrzeczeniem się tytoniu. Nadesłany przez Ruth środek na niepalenie, oklejony płomienną etykietką, leżał rzucony w najciemniejszy kąt biurka. W dniach głodu, brak tytoniu szczególnie dawał się we znaki. Żądza palenia nie słabła pomimo tylokrotnego opanowywania. Martin uważał, że wyrzeczenie to jest najtrudniejszym czynem jego życia, Ruth zaś była zdania, iż Martin spełnia jedynie swój najprostszy i zupełnie naturalny obowiązek. Dostarczyła mu obiecanego antidotum, kupionego za własne panieńskie oszczędności — i, uważając sprawę za skończoną, zapomniała o niej niezwłocznie.
„Mechaniczne“ nowelki Martina miały powodzenie, pomimo nienawiści i pogardy, jaką obdarzał je sam autor. Dały mu możność wykupienia zastawionych rzeczy, opłacenia znacznej części rachunków i zaopatrzenia roweru w nowe opony. Owe nowelki jedynie utrzymywały gorącą strawę na kuchence chłopaka i dawały możność istotnej pracy; jedynem przecież podtrzymaniem moralnem było czterdzieści dolarów, otrzymanych z redakcji „Białej Myszy“. Na fakcie tym wsparł chłopak całą wiarę w siebie, ufając jednocześnie, iż prawdziwie pierwszorzędne pisma nie zechcą wyzyskiwać nieznanego autora i wypłacą mu honorarja według norm ogólnie przyjętych. Cała trudność polegała jednak właśnie na dostaniu się do owych pism „pierwszorzędnych“. Najlepsze artykuły, nowele i wiersze Martina wędrowały, żebrząc, z redakcji do redakcji, podczas gdy jednocześnie drukowano całe stosy bredni i najoczywistszej miernoty. „Gdyby choć jeden wydawca — myślał sobie Martin — zechciał zejść z piedestału i odpisać mi żywe słówko! Moja praca jest niepożyteczna, nieodpowiednia, niepożądana — głupstwo; jest złym towarem — głupstwo, ale niechże poruszy kogoś z czytających, niechże wywoła choć słowo uznania!“. Chwytał wtedy pierwszy lepszy rękopis, chociażby „Przygodę“, i czytał, i odczytywał bez końca, szukając nadaremnie przyczyny głuchego milczenia wydawców
Z nadejściem słodkiej wiosny kalifornijskiej — okres powodzeń Martina skończył się ostatecznie. Od kilku tygodni dziwiło chłopaka uparte milczenie syndykatu literackiego. Nagle, pewnego pięknego poranku, zwrócono pocztą dziesięć rękopisów wymodelowanych idealnie według ulubionej formułki. Towarzyszył im krótki list, zawiadamiający, iż syndykat jest zawalony materjałem i nieprędzej niż za kilka miesięcy potrzebować może dalszej dostawy. Martin tymczasem pozwolił był sobie na szereg wydatków, uważając owe nowele za sprzedane. Dotychczas syndykat przyjmował każdy utwór nadesłany, płacąc po pięć dolarów za sztukę. Martin żył tak, jak gdyby miał w banku pięćdziesiąt dolarów.
Teraz więc nieoczekiwanie wpadł w nędzę. Nie przestał jednak ani na chwilę posyłać swych pierwocin literackich pismom, które nie płaciły — i utworów dojrzalszych pismom, które nie chciały ich przyjąć. Odnowił też znajomość z lombardem w Oakland. Kilka anegdot i żarcików, posłanych do New-Yorku, chroniło narazie Martina od śmierci głodowej. W tym to czasie przesłał szereg ofert do najpoważniejszych miesięczników i kwartalników, odpowiedziano mu jednak, iż rzadko uwzględnia się utwory pisarzy początkujących i przez nikogo

nie popartych, drukuje zaś przeważnie prace zamówione u znanych specjalistów — ludzi posiadających autorytet w danej dziedzinie.
Rozdział XXIX

Lato ciężkie było dla Martina. Redaktorzy rozjechali się na wakacje, wobec czego wydawnictwa, odpowiadające zwykle w przeciągu trzech tygodni, obecnie zatrzymywały rękopisy po trzy miesiące i dłużej. Pocieszał się tem, że w sezonie ogórkowym zaoszczędzi przynajmniej na markach. Jedynie wydawnictwa rabunkowe nie przerywały intensywnej działalności, im też ofiarował Martin wszystkie swe najwcześniejsze utwory, jak: „Połów pereł“, „Fach marynarza“, „Polowanie na żółwie“ oraz „Passat północno-wschodni“. Za rękopisy te nie otrzymał ani grosza. Co prawda, po sześciu miesiącach korespondencji osiągnął rezultat kompromisowy, a mianowicie maszynkę do golenia za „Polowanie na żółwie“, od „Akropolis“ zaś za „Passat północno-wschodni“ — obietnicę wypłacenia pięciu dolarów gotówką i pięcioletniego przesyłania pisma, poczem jedynie druga część obietnicy wykonana została.
Za sonet o Stevensonie zdołał Martin wydobyć dwa dolary od pewnego wydawcy z Bostonu, prowadzącego pismo ze smakiem a la Matthew Arnold i z pustkami w kieszeni. „Peri i perły“, pełen żaru duszy poemacik o dwu tysiącach wierszy, zdobył względy redaktora pewnego czasopisma, wydawanego w San-Francisco przez jedno z największych przedsiębiorstw kolejowych. Redaktor napisał do Martina, ofiarowując mu honorarjum w postaci biletu wolnej jazdy. Martin odpisał natychmiast, pytając, czy bilet taki może być spieniężony. Okazało się, że nie, wobec czego Martin zażądał zwrotu rękopisu. Odesłano ze stokrotnemi wyrazami żalu, Martin zaś skierował swój utwór zpowrotem do San-Francisco, tym razem dla redakcji „Szerszenia“, miesięcznika pełnego pretensyj, który miał swego czasu dni chwały, gdyż założony został przez pewnego znakomitego dziennikarza. Gwiazda „Szerszenia“ zmierzchła jednak na długo przed urodzeniem Martina Edena. Redaktor obiecał Martinowi piętnaście dolarów za poemat — po wydrukowaniu jednak, zapomniał o tem zupełnie. Kilka listów Martina pozostało bez echa, wreszcie jeden, tym razem gniewny — wywołał odpowiedź. Nowy redaktor oświadczał sucho, że nie życzy sobie ponosić konsekwencyj błędów swego poprzednika, oraz, że nie ceni bynajmniej poematu „Peri i Perły“.
Najokrutniej jednak postąpiło z Martinem czasopismo „Glob“, wychodzące w Chicago. Chłopak strzegł od druku „Liryki Morza“, dopóki ostateczny głód nie zmusił go do ich zaofiarowania. Odrzucone przez tuzin „magazines“, oparły się nareszcie w redakcji „Globu“. Stanowiły cykl trzydziestu poemacików — umówione honorarjum wynieść miało trzydzieści dolarów. W pierwszym miesiącu wydrukowano cztery wiersze i niezwłocznie załączono czek na cztery dolary. Zajrzawszy jednak do tygodnika, Martin oniemiał na widok dokonanego rozboju. Niektóre tytuły pozmieniano, n. p. „Koniec“ na „Zakończenie“ lub „Pieśń najdalszej rafy“ na „Pieśń raf koralowych“. Raz nawet odrzucono — niezadowalający widocznie — tytuł autora i zamiast: „Światła Meduzy“ wydrukowano „Powrotnym szlakiem“. Najgorsze jednak były cięcia dokonane wewnątrz poematów. Martin klął, pocił się i rwał włosy na głowie. Wyrazy, zdania i całe strofy poopuszczano, pokrajano lub pozmieniano w możliwie niezrozumiały sposób. Miejscami podstawiono mu zdania i całe linje, których nigdy nie był napisał. Martin nie przypuszczał, żeby jakikolwiek redaktor przy zdrowych zmysłach mógł popełnić podobne nadużycie, uwierzył więc we własną hipotezę, iż liryki jego zoperowane zostały przez stenografa, a może nawet chłopca redakcyjnego. Natychmiast napisał błagalny list, żeby zaprzestano druku wierszy i zwrócono rękopis. Pisał jednak i pisał, prosząc, tłumacząc, grożąc, zaklinając, lecz listy jego zlekceważono. Miesiąc po miesiącu trwał rozbój, aż wszystkie trzydzieści sonetów ukazały się w druku, i punktualnie co miesiąc nieszczęśliwy autor otrzymywał czek za ostatnie cztery numery.
Pośród tych licznych niepowodzeń pocieszał się Martin wspomnieniem czterdziestu dolarów, otrzymanych od „Białej Myszy“. Teraźniejszość kierowała go jednak coraz bardziej na „wyroby rzemieślnicze“. Odkrył możność zarobkowania po tygodnikach rolniczych i dziennikach handlowych — czasopisma religijne zato zdolne były doprowadzić współpracowników do głodowej śmierci. W najkrytyczniejszej chwili, kiedy czarny garnitur spoczywał znowu w lombardzie, fortuna uśmiechnęła się nagle, i Martin wygrał konkurs literacki, ogłoszony przez Miejscowy Komitet Partji Republikańskiej. Konkurs był rodzajem trójboju, i w każdem z postawionych zadań Martin Eden uzyskał pierwszeństwo, śmiejąc się gorzko z samego siebie, że oto, czego imać się musiał, żeby żyć. Poemacik Martina otrzymał pierwszą nagrodę: dziesięć dolarów, piosnka żołnierska — drugą: pięć dolarów, artykuł zaś o idei Partji Republikańskiej — pierwszą i najwyższą: dwadzieścia pięć dolarów. Powodzenie to bardzo cieszyło Martina, dopóki nie spróbował go zrealizować. W Komitecie partyjnym zaszły jakieś nieporozumienia, i pieniądze nie nadchodziły, chociaż zasiadał w nim pewien poważny senator, oraz znany bankier.
Martin dowiódł tymczasem, że orjentuje się niegorzej w zasadach Partji Demokratycznej, zdobywszy również pierwszą nagrodę w podobnym konkursie literackim, przez nią ogłoszonym. W dodatku zdobył też dwadzieścia pięć dolarów. Poprzednich jednak czterdziestu nie zobaczył nigdy.
Zmuszony do forteli, żeby widywać Ruth samą, i uważając, że spacer pieszy z Północnego Oakland do domu państwa Morse i zpowrotem zabiera zbyt wiele czasu, postanowił Martin zastawić swój garnitur wizytowy w lombardzie wzamian za rower. Przejażdżka z Ruth na rowerze dawała jednocześnie ćwiczenie fizyczne, oszczędność czasu i możność widzenia panienki. Bryczesy i swaeter stanowiły znośny kostjum sportowy, pozwalający towarzyszyć Ruth na popołudniowe wycieczki za miasto. Zresztą, przestawanie z panienką w jej domu stało się już prawie niemożliwe, wobec nieustannie prowadzonej przez panią Morse kampanji bawienia i otaczania córki. Wyszukane towarzystwo, które spotykał Martin w domu narzeczonej i które imponowało mu niedawno — obecnie nudziło tylko. Przestało wogóle być wyszukane. Martin, zdenerwowany nędzą, niepowodzeniem i przepracowaniem, irytował się nieznośną paplaniną salonową licznych gości. Nie był bynajmniej niesprawiedliwym egoistą. Ciasnotę mózgów tych ludzi zestawiał z umysłem myślicieli, których dzieła studiował. W domu Ruth nie spotkał ani jednego człowieka o szerokim światopoglądzie i głowie otwartej; wyjątek stanowił profesor Caldwell, tego jednak widział Martin raz tylko. Co zaś do innych, to stanowili zbiorowisko płytkich, dogmatycznych i pretensjonalnych nieuków, nicości i głupców. Martina raziło i zastanawiało przedewszystkiem nieuctwo. Co się stało? Co uczynili ci ludzie ze swojem wykształceniem? Mieli przecie dostęp do wszelkich książek! Dlaczego nic z nich nie wydobyli?
Martin wiedział, że istnieją głębokie umysły i wielcy myśliciele. Dowodem książki — książki, co potrafią jego, biednego marynarza, wznieść wysoko ponad poziom sfery państwa Morse. Pewien był, że spotkać można w życiu ludzi ciekawszych, niż goście w domu jego narzeczonej. Czytał niejedną angielską powieść towarzyską, gdzie mężczyźni i kobiety dyskutowali o filozofji i polityce. Czytał też o salonach wielkich miast, co nawet tu, w Stanach, ogniskowały życie artystyczne i umysłowe. Ongiś przypuszczał — szalony — że w tak zwanych wyższych sferach społecznych spotyka się wyłącznie ludzi o potędze umysłowej i wysokiem wyrobieniu artystycznem. Kultura i kołnierzyk wydawały się Martinowi nierozłączne, wykształcenie zaś uniwersyteckie synonimem opanowania przedmiotu.
Trudno, niema rady, wywalczy sobie drogę jeszcze dalej, jeszcze wyżej. Weźmie Ruth ze sobą. Kochał ją calem sercem i wierzył niezachwianie, że blask tej kobiety nie zgaśnie nigdy i nigdzie. Wiedząc dobrze, jak jego samego związało i napiętnowało dawne otoczenie, doszedł do wniosku, że w podobny sposób otoczenie urobiło Ruth. Nie miała możności rozwinięcia skrzydeł. Książki w bibljotece jej ojca, obrazy na ścianach, nuty na fortepianie — to był tylko blichtr, popis, wystawa. Na prawdziwą literaturę, muzykę, sztuki plastyczne — państwo Morse i im podobni głusi byli i ślepi. Jeszcze zaś dalsi, jeszcze bardziej obcy byli prawdziwemu życiu ludzkiemu, temu, co trwa ponad wszelką sztuką.
Pomimo pozoru niezależności sądów — w ramach nieodzownego konserwatyzmu — o kilka pokoleń odlegli byli od zdobyczy wiedzy współczesnej. Pielęgnowali średniowieczny sposób myślenia, stosunek zaś ich do zasadniczych problematów egzystencji i wszechświata nie różnił się wcale od zabobonów tak młodych, jak najmłodsza rasa, i równie starych, jak istnienie jaskiniowca. One to kazały ongiś małpo-człowiekowi z epoki pleistocenu bać się ciemności, barbarzyńskiemu a lekkomyślnemu hebrajczykowi wyprowadzać Ewę z żebra Adama; podyktowały Kartezjuszowi idealistyczne rozwiązanie zagadnienia wszechświata, jako rzutu swego własnego słabego ja; pchnęły wreszcie znanego angielskiego eklezjastę do wydrwienia teorji ewolucji w ciętej satyrze, która zyskała tani poklask współczesnych, lecz imię autora zapisała zczasem na kartach historji jako imię mizernego pismaka.
Tak myślał Martin i myślał coraz śmielej, aż nareszcie doszedł do wniosku, że różnicę pomiędzy tymi prawnikami, oficerami, handlowcami i bankowcami, których spotykał obecnie, a robotnikami, których znał kiedyś, stanowi przeważnie rodzaj pożywienia, sposób ubrania i wybór sąsiadów, z którymi obcują. Niewątpliwie, większości jednych i drugich brakło jeszcze czegoś, tego, co czuł w sobie, co spotykał w książkach. Dom państwa Morse sprezentował wszystko najwartościowsze, co sfera burżuazji mogła wytworzyć. Nie było to zaiste godne podziwu. Martin, nędzarz, niewolnik lichwiarzy, czuł się bezwzględnie wyższy od ludzi, których spotykał w wytwornym salonie; więc też wykupiwszy z lombardu czarny garnitur, poruszał się pośród gości jak pan i władca, nie mogąc przytem obronić się pewnemu uczuciu zranionej dumy, niby książę, który obcować musi z pastuchami.
— Widzę, że nienawidzi pan i boi się socjalistów — zwrócił się Martin do pana Morse pewnego wieczoru przy obiedzie; — Dlaczego? Nie zna pan — o ile mi wiadomo — ani zasad socjalizmu, ani ich wyznawców.
Rozmowę pchnęła w tym kierunku pani Morse, świadomie i natrętnie opiewająca zalety młodego Hapgooda. Bankowiec ów był piętą Achillesową Martina, którego nic tak szybko nie wyprowadzało z równowagi, jak wzmianka o tym zawodowym producencie komunałów.
— Tak jest — odrzekł. — Pan Charlie Hapgood jest co się zowie młodzieńcem z przyszłością. Niewątpliwie zostanie przed śmiercią dyrektorem banku, a — kto wie? — może otrzyma fotel w Senacie Stanów Zjednoczonych.
— Co każe panu tak przypuszczać? — zagadnęła pani Morse.
— Słyszałem jego mowę przedwyborczą; była tak doskonale przeciętna, banalna i ogólnikowa, a przez to tak nieodparcie przekonywująca, że przywódcy partj i muszą uważać go za drogowskaz i ostoję; komunały pana Hapgooda tak harmonizują z poglądami przeciętnego wyborcy, że — no, wreszcie, Boże drogi, każdemu pochlebia niewymownie, jeśli mu ktoś ucieleśni własne myśli, wystroi pięknie i postawi przed oczy.
— Czy pan poprostu nie zazdrości panu Hapgoodowi... — ukłuła Ruth.
— Broń Boże!
Wyraz zgrozy na twarzy Martina podniecił wojowniczość pani Morse.
— Nie ma pan chyba zamiaru utrzymywać, iż Charlie Hapgood jest głupi? — zapytała lodowatym tonem.
— O, nie bardziej, niż przeciętny republikanin — brzmiała odpowiedź — albo zresztą przeciętny demokrata. Każdy z nich jest głupi, o ile nie jest szczwany — szczwanych zaś jest niewielu — Mądrymi republikanami są wyłącznie miljonerzy oraz ich świadomi słudzy. Wiedzą, z której strony ich chleb powszedni nasmarowany jest masłem, i dobrze wiedzą dlaczego.
— Jestem republikaninem — wtrącił obojętnie pan Morse. — Proszę, do jakiej kategorji zechce mnie pan zaliczyć?
— O, szanowny pan jest raczej sługą nieświadomym.
— Sługą?
— Tak jest. Pracuje pan w swojej korporacji dla niej. Pańscy klijenci nie rekrutują się ze sfer robotniczych, nie występuje pan w sprawach kryminalnych. Męty społeczne nie przysparzają panu dochodów. Płacą panu możni tego świata, a ten, kto nas żywi, jest naszym panem. Tak więc, jest pan sługą, reprezentantem interesów wielkiego kapitału, któremu pan służy.
Twarz pana Morse stała się purpurowa.
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę — wyrzekł, — że mówi pan, jak pierwszy lepszy z tych wisielców socjalistów.
W tej właśnie chwili wtrącił Martin uwagę:
— Widzę, że pan nienawidzi socjalistów i boi się. Dlaczego? Nie zna pan, o ile mi wiadomo, ani zasad socjalizmu, ani jego wyznawców.
— Pańskie zasady właśnie brzmią socjalistycznie — odrzekł pan Morse.
Ruth spoglądała z trwogą to na ojca, to na matkę, matka zaś słuchała rozpromieniona, ciesząc się z doskonalej okazji wzmożenia niechęci męża do tego intruza, Edena.
— Stąd, że uważam republikanów za głupców, a sławetne hasło „wolność, równość, braterstwo“ za bańkę mydlaną — nie wynika jeszcze, żebym był socjalistą — odrzekł Martin z uśmiechem. — Fakt zaś, że nie uznaję Jeffersona, oraz niedouczonego Francuza, który go informował — również nie dowodzi bynajmniej moich socjalistycznych przekonań. Proszę mi wierzyć, iż szanowny pan w swych poglądach zdaje się być bliższy socjalizmowi niż ja, zacięty wróg socjalizmu.
— Pan raczy żartować — zdołał zaledwie wymówić zaatakowany.
— Ani trochę. Mówię zupełnie poważnie. Pan uparcie wierzy w równość, pracując jednocześnie w zrzeszeniu, które dzień po dniu usilnie równość niszczy. Mnie zaś nazywa pan socjalistą, ponieważ odrzucam równość, a wyznaję to właśnie, do czego zmierza pańskie życie. Republikanie są wrogami równości, chociaż wielu walczy przeciwko niej, wziąwszy ją sobie za hasło. W imię równości zwalczają równość. Dlatego właśnie nazywam ich głupcami. Co do mnie — jestem indywidualistą. Wierzę, że do wyścigu stawać powinni tylko szybkonodzy, że w walce wygrywają silni. Oto jest prawda, której nauczyła mnie biologja. Jakem rzekł — jestem indywidualistą, indywidualizm zaś jest odwiecznym i nieubłaganym wrogiem socjalizmu.
— A jednak odwiedza pan wiece socjalistyczne! — rzucił pan Morse.
— Tak jest. W ten sam sposób odwiedza szpieg obóz nieprzyjacielski. Jakże inaczej poznać mógłbym wroga? Zresztą, czuję się na ich wiecach bardzo dobrze. Ludzie ci umieją walczyć, pozatem zaś — tak, czy inaczej — czytali wiele. Każdy z nich wie więcej o socjologji i o wszystkich innych „logjach“, niż niejedna gruba ryba z pośród przemysłowców. Nie przeczę, że byłem na paru wiecach socjalistycznych, ale przez to nie jestem jeszcze socjalistą, tak samo, jak wysłuchanie mowy Charlie Hapgooda nie uczyniło ze mnie republikanina.
— Nic nie poradzę — rzekł słabo pan Morse; — uważam po dawnemu, że pan skłania się ku socjalizmowi.
— Boże! — pomyślał Martin. — On nawet nie wie, o czem mówiłem! nie zrozumiał ani słowa. Cóż u licha zrobił ze swojem wykształceniem?
W podobny sposób, w miarę rozwoju myślowego, znalazł się Martin twarz w twarz z zagadnieniem etyki klasowej, czyli moralności urobionej stosownie do warunków ekonomicznych. Kwestja ta stała się dlań odrazu koszmarem. Osobiście był intelektualnym moralistą, i nawet pompatyczna płytkość raziła go mniej, niż ogólnie przyjęte zasady etyczne: dziwaczna mieszanina wpływu warunków ekonomicznych, metafizyki, sentymentalizmu i małpowania.
Próbkę tej ciekawej sałatki znalazł Martin we własnej rodzinie. Siostra jego, Marian, poznała się i zaprzyjaźniła ze zdolnym, młodym mechanikiem niemieckiego pochodzenia, który, posiadłszy gruntownie rzemiosło, otworzył na własną rękę warsztat naprawy rowerów. Wystarał się też o przedstawicielstwo jakiejś pomniejszej firmy rowerowej i miał się wcale nieźle. Marian odwiedziła kiedyś Martina w jego izdebce, zawiadamiając o swych zaręczynach; podczas rozmowy ujęła żartobliwie rękę brata i, przyjrzawszy się dłoni, zaczęła mu przepowiadać przyszłość. Następnym razem zjawiła się już z Hermanem Szmidtem. Martin przyjął ich bardzo uprzejmie i złożył życzenia w sposób tak serdeczny i pełen wdzięku, że niezwłocznie wywołał niechęć na prostackiej twarzy narzeczonego siostry. Pierwsze złe wrażenie wzrosło jeszcze, kiedy Martin przeczytał młodej parze sześciostrofowy wierszyk, którym upamiętnił poprzednią wizytę dziewczyny. Wierszyk był czysto towarzyski, lotny i subtelny, zatytułowany „Wróżka“. Martin zdziwił się, kiedy po przeczytaniu wiersza nie ujrzał zadowolenia na twarzy siostry. Oczy jej utkwione były niespokojnie w narzeczonego, i Martin, idąc za wzrokiem dziewczyny, zobaczył nagle, jak grube, niesymetryczne rysy twarzy pana Schmidta spochmurniały z obrazy i gniewu. Nie zaszło zresztą nic więcej, młoda para wyniosła się skwapliwie, i Martin zapomniał wkrótce o tym drobnym incydencie, chociaż przez chwilę poczuł zdziwienie, że istnieje kobieta — chociażby nawet kobieta z proletarjatu — która nie czuje się dumna i uradowana, wysłuchawszy wiersza na swoją cześć.
W kilka tygodni potem, Marian znowu odwiedziła brata, tym razem sama. Niezwłocznie przystąpiła do rzeczy, robiąc mu gorzkie wyrzuty zato, co ośmielił się uczynić.
— O co chodzi, Marian? — zażartował chłopak — mówisz tak, jakbyś się musiała wstydzić rodziny, a przedewszystkiem brata.
— A bo właśnie! żebyś wiedział, że tak! — wybuchnęła.
Martina przeraziły łzy gniewu i obrazy w oczach siostry. Słusznie czy niesłusznie, cierpiała jednak szczerze.
— Ależ, Marian, dlaczegóż twój Herman miałby być zazdrosny o to, że napisałem wiersz o mojej własnej siostrze!?
— Wcale nie jest zazdrosny — załkała. — Ale on... on... powiada..., że to jest... jest.. nieprzyzwoitość... rozpusta!
Martin wydał długi, cichy gwizd zdziwienia, poczem wyszukał kopję „Wróżki“ i odczytał ją starannie.
— Nic podobnego nie widzę — wyrzekł, podając siostrze rękopis. — Przeczytaj sama i pokaż mi, co uważasz za nieprzyzwoite — może jakie słowo, co?
— Herman tak uważa, a on dobrze wie, co mówi — odrzekła, ze wstrętem odpychając rękopis.— Herman chce, żebyś to podarł. Powiada, że nie potrzebuje za żonę kobiety, co o niej można pisać takie rzeczy, które każdy czyta. Żebyś wiedział. To jest wstyd, i my sobie tego nie życzym.
— Posłuchaj, Marian, to wszystko wierutne głupstwa — zaczął Martin, lecz nagle zorjentował się i przestał. Miał przed sobą biedne, stroskane stworzenie i zrozumiał całą bezskuteczność przekonywania młodej pary, i chociaż postawienie sprawy było głupie i obrażające — zdecydował się poddać.
— Dobrze, niech już będzie — oświadczył, drąc rękopis na drobne kawałki i rzucając do kosza.
Pocieszał się myślą, że oryginał spoczywa spokojnie w redakcji jednego z czasopism New-Yorku. Marian, ani jej mąż nie dowiedzą się o tem nigdy, a tymczasem ani oni, ani Martin, ani świat nic na tem nie stracą, że ktoś kiedyś wydrukuje ładniutki, niewinny wierszyk.
Marian rzuciła się do kosza z papierami, lecz przystanęła.
— Czy można? — spytała błagalnie. Skinął głową i patrzył uważnie, jak dziewczyna zbierała i chowała troskliwie do kieszonki żakietu podarte kawałki rękopisu — namacalne dowody skuteczności swej misji. Marian przypomniała mu Lizzie Connolly, choć mniej miała w sobie życia i ognia niż młoda robotnica, którą spotkał ongiś dwukrotnie. Jednakowe były obie w ruchach, ubraniu i sposobie bycia. Martin uśmiechnął się cicho, gdyż kaprys wyobraźni ukazał mu nagle obie dziewczyny, wchodzące do salonu pani Morse. Wesoły uśmiech zwiądł — napłynął smutek głęboki. Ta prostacka siostra i tamten wytworny salon — to jeno kamienie wiorstowe na długiej przebytej drodze. Zostawił je poza sobą. Oczyma pełnemi tkliwości ogarnął nieliczne książki. Oto jedyni towarzysze, którzy dotrzymali placu.
— Co takiego? O czem mówisz? — zapytał z nagłem zdziwieniem.
Marian powtórzyła pytanie.
— Dlaczego nie wezmę się do pracy? — Wybuchnął głośnym, choć tylko nawpół szczerym śmiechem. — To już ci Herman powiedział, prawda?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie kłam! — rozkazał; skinienie potwierdziło jego przypuszczenie. — Dobrze. Możesz powiedzieć swemu Hermanowi, żeby pilnował własnego nosa. Jeśli piszę wiersze o dziewczynie, z którą ma się żenić, — to jego sprawa; ale pozatem — wara. Zrozumiane? — A więc, nie przypuszczasz widocznie, że zdobędę powodzenie jako pisarz, hę? — ciągnął dalej za chwilę. — Przypuszczasz, że jestem nic nie wart? Że nisko upadłem i przynoszę wstyd rodzinie? Tak?
— Ja myślę, że byłoby lepiej, gdybyś się wziął do rzemiosła — wyrzekła z przekonaniem, i Martin zrozumiał, że mówiła szczerze. — Herman powiada...
— Do licha z Hermanem! — przerwał dobrodusznie. — Powiedz lepiej, kiedy się pobierzecie? A nie zapomnij wybadać twego Hermana, czy raczy pozwolić ci przyjąć ode mnie prezent ślubny.
Po odejściu siostry, Martin długo rozpamiętywał rozmowę i śmiał się gorzko; siostra, jej narzeczony, całe ich otoczenie, całe otoczenie panny Ruth, kierują swoje ciasne, mizerne życia, ciasnemi, mizernemi zasadami, zamykają w złudnych formułach, dręczą się nawzajem „opinjami“ jednych o drugich, pozbawiają jednostki wszelkiej odrębności i prawdziwego, bujnego życia za cenę zachowania naiwnych przepisów, których są uciemiężonymi niewolnikami. Przed oczyma Martina sunąć poczęła procesja: Bernard Higginbotham pod rękę z panem Butlerem, Herman Szmidt tuż obok Charlie Hapgooda... Każdego zosobna i wszystkich razem osądzał Martin i potępiał — nie we własnem imieniu, lecz w imieniu tych nakazów rozumu i zasad moralności, które znalazł był w książkach. Napróżno pytał: gdzie są wielkie dusze? Wielcy mężczyźni? Kobiety? Nie znajdował ich pośród beztroskich, tępych i głupich postaci, co na zew wyobraźni zaludniły ciasną izdebkę. Martin poczuł ku nim odrazę tak silną, jaką czuć musiała Cyrce do swojego stada. Kiedy ostatniego odprowadził wzrokiem i, zdawało się, że sam pozostał — napłynęła nieczekanie spóźniona zjawa. Przyjrzał się Martin i dostrzegł sztywnobrzegi kapelusz, przykrótką kurtę i rozkołysane ramiona młodego nicponia i urwipołcia, którym sam był niegdyś.
— Takiś jak oni wszyscy, młodziku — syknął Martin. — Twoja świadomość i twoja moralność były podobne. Nie odważałeś się myśleć ani postępować po swojemu. Twoje sądy, tak jak twoje ubranie robione były na hurt; twoje czyny czekały aprobaty galerji. Byłeś kogutem twego stadka, bo stado cię hołubiło. Przewodziłeś bandzie, bijałeś bandę nie dlatego, żebyś pragnął — wiesz dobrze, że pogardzałeś — ale dlatego, że ci schlebiano. Kuksałeś Łba-jak-Ser, boś nie chciał ustąpić, a ustąpić nie chciałeś przedewszystkiem dlatego, że byłeś bydlęciem, a powtóre, boś wierzył, i wierzyli wszyscy twoi, że miarą męskości jest krwiożercze okrucieństwo, które powinno kaleczyć i niszczyć ciała stworzeń pokrewnych. Cóż, urwisie! odbijałeś nawet kolegom dziewczęta, nie dlatego, żebyś pragnął dziewcząt, ale dlatego, że w szpiku kości twych przodków, tych, po których odziedziczyłeś moralność, żyły instynkty dzikiego stada i walki o samicę. Tak, tak, lata minęły, i co myślisz teraz o tem?...
Jakby w odpowiedzi — wyrosła nowa wizja. Sztywnobrzegi kapelusz i ciemną kurtę zastąpiła odzież spokojniejsza, znikła z twarzy brutalność, zuchwale spojrzenie zmiękło; oblicze wyszlachetniało i prześwietliło się światłem wewnętrznem duchem, co znał odwagę myśli i zetknięcia z pięknem. Zjawa przypominała Martina obecnego, on sam zaś, patrząc w twarz swego dnia dzisiejszego, dostrzegł otwartą książkę w kręgu światła znajomej lampy, Odczytał tytuł: „Nauka estetyki“. Chwila — wsiąkł

w zjawę, rozjaśnił lampę i pogrążył się w „Naukę estetyki“.
Rozdział XXX

Pewnego popołudnia, u schyłku cudnego indyjskiego lata, odczytał Martin narzeczonej swój „Cykl miłosny“. Dzień podobny był owemu dniu złotemu, który przed rokiem ujrzał ich wyznanie. Jak zwykle wyjechali za miasto na rowerach i zatrzymali się na ulubionym pagórku. Dziewczyna co chwila przerywała czytanie okrzykami zachwytu, teraz więc, odłożywszy ostatnią kartkę — chłopak czekał wyroku.
Ruth zwlekała, aż nareszcie mówić poczęła zwolna, bojąc się zamknąć w słowa cierpkość swej myśli.
— Uważam, że wiersze te są ładne, bardzo ładne nawet; ale... ale nie może pan ich sprzedać — nieprawdaż? Czy pan rozumie, co ja chcę powiedzieć? — głos dziewczyny stał się nieomal błagalny. — To pańskie pisanie jest zupełnie niepraktyczne. Sama nie wiem dlaczego — może z winy rynku — nie udaje się panu nic zarobić. Proszę, kochany... proszę mnie źle nie rozumieć. Jestem z tych wierszy dumna, jestem z nich bardzo rada, i tak dalej, — nie byłabym zresztą kobietą, gdyby mi nie pochlebiały wiersze, stworzone dla mnie. Ale cóż z tego, kiedy one bynajmniej nie umożliwiają naszego małżeństwa. Czyż pan tego nie widzi? Proszę mnie nie uważać za chciwą materjalistkę. Przezemnie mówi jedynie miłość i troska o naszą przyszłość, wspólne życie. Cały rok minął od czasu zaręczyn, a dzień ślubu jest ciągle równie daleki. Proszę nie mieć mi za złe, że tak poprostu i może wbrew skromności mówię o ślubie, ale doprawdy, przecież postawiłam na kartę całe serce, całą siebie. Dlaczego nie postarasz się o posadę w jakiejś gazecie, jeśli już koniecznie chodzi o pisanie? Dlaczegóż nie zostać reporterem... choćby na krótko, tymczasem?
— Praca reporterska zepsułaby mi styl — zabrzmiał w odpowiedzi cichy, powolny, monotonny głos. — Pani nie ma pojęcia, jak bardzo pracowałem nad stylem.
— A tamte drobne noweletki? — nastawała panienka. — Nazywał je pan robotą rzemieślniczą i napisał ich sporo. Czyż nie psuły stylu?
— Nie, to zupełnie co innego. Noweletki powstawały same przez się, prawie bez wysiłku, po długim dniu pracy artystycznej, ale zajęcie reportera jest rzemiosłem od rana do nocy, jest nieustannem myśleniem o kawałku chleba. To życie wiatraka, istnienie wyłącznie chwilą bieżącą, bez przeszłości bez przyszłości, bez myśli o pracy artystycznej. Reporterski sposób pisania nie ma przecież nic wspólnego z literaturą. Zostać reporterem teraz, kiedy moja indywidualność artystyczna zaczyna się wykluwać, krystalizować — nie, to byłoby zabicie raz na zawsze siebie, jako materjału na pisarza. Zresztą każda noweletka rzemieślnicza, każde słowo wyłącznie dla zarobku pisane, było również pogwałceniem samego siebie, szacunku dla siebie samego, szacunku dla piękna. Proszę uwierzyć, było mi bardzo ciężko. Czułem, że grzeszę. I nawet, wyznaję, pokryjomu cieszyłem się brakiem zbytu, chociaż z tego powodu nosić musiałem ubranie do lombardu. Ale zato cóż za rozkosz tworzenie „Cyklu miłości“! Rozkosz twórcza w najszlachetniejszej, najczystszej formie! Dostateczna nagroda za wszystko.
Martin nie wiedział, że dla Ruth „rozkosz twórcza“ jest tylko pustym dźwiękiem. Owszem, używała tego wyrażenia, od niej nawet usłyszał je Martin po raz pierwszy; czytała o tem, studjowała to nawet, zdobywając swój stopień „Bachelor of Arts“. Nie znała jednak samodzielności myślenia, ani twórczości na jakiem bądź polu. Kult sztuki był w niej tylko odbiciem tego kultu, widzianego u innych.
— Czyż redaktor, który drukował pańskie „Liryki Morza“, nie miał słuszności, poprawiając je nieco? —- zapytała Ruth. — Proszę nie zapominać, że redaktorzy muszą mieć przecież jakieś kwalifikacje, inaczej nie zostaliby redaktorami.
To, co pani mówi, leży na jednej linji z uznawaniem i chwaleniem wszelkiego istniejącego stanu rzeczy, — odparł Martin, czując, że opanowuje go gromadzony oddawna gniew na wszelki ludek redaktorski. To, co istnieje, co utrwaliła rutyna, ma być nietylko dobre, ale nawet najlepsze i jedyne. Istnienie danej rzeczy służyć ma za wystarczające jej prawo do istnienia i w dodatku do istnienia nietylko w warunkach obecnych, ale wogóle we wszelkich warunkach. Tak rozumuje nieświadomie przeciętny obywatel; głupota to, rzecz prosta, każe mu wierzyć w podobne brednie, głupota, która jest niczem innem, jak owym, opisanym przez Weiningera, człowiekobójczym procesem, zachodzącym w mózgu ludzkim. Myślą, że myślą, i takie bezmyślne stworzenia stają się wyroczniami decydującemi o życiu nielicznych istot, które myślą naprawdę. Przerwał, zrozumiawszy, że mówi rzeczy przerastające umysł Ruth.
— Nie wiem, co prawda, kim był ów Weininger — odrzekła panienka. — Przytem mówi pan tak przeraźliwie ogólnikowo, że z trudnością chwytam, o co chodzi. Co do mnie, mówiłam o kwalifikacjach redaktorów...
— Ja zaś pozwolę sobie powiedzieć pani, — targnął się Martin — że w 99-ciu wypadkach na sto jedyną kwalifikacją redaktora jest bankructwo, przegranie życiowej stawki. Przegrali jako pisarze. Proszę nie myśleć, że ktokolwiek woli biurową skrobaninę i zależność od prenumeratorów i od administracji — niż czystą radość tworzenia. Dzisiejsi redaktorowie też próbowali kiedyś pisać — ale przegrali. Tu właśnie tkwi przeklęty paradoks: każda droga do powodzenia w literaturze strzeżona jest przez cerberów, którzy na tejże drodze ponieśli klęskę. Redaktorzy, wydawcy, ich sekretarze, pomocnicy i wspólnicy, — nieomal wszyscy — zarówno jak ci, co oceniają rękopisy dla księgarzy — są ludźmi, którzy chcieli pisać — i upadli. A teraz oni właśnie — ze wszystkich stworzeń pod słońcem najmniej do tego powołani — decydują, co trafić ma do druku. Ci, którym zabrakło indywidualności, którzy wykazali, że nie mają iskry bożej, ferują wyroki, rozdają patenty na oryginalność i talent. A potem nadchodzą recenzenci — również przeważnie chybione pióra, niedoszłe wielkości. Proszę mi nie mówić, że oni kiedyś nie marzyli o sławie, nie próbowali pisać! Próbowali — i przegrali. Czyż przeciętna recenzja nie jest bardziej mdła niż tran rybi? Pani zna moją opinję o sprawozdawcach i recenzentach, a nawet o krytykach, na których sąd zwykła się powoływać publiczność. Nie przeczę, istnieją wielcy krytycy — myśliciele, ale ci rzadcy są jak komety. Co do mnie, jeśli przegram jako pisarz, to dowiodę, że nadaję się na redaktora. Tak czy inaczej, kawałek chleba zapewniony.
Ruth zwykła myśleć pośpiesznie, niechęć zaś do wyrażanych przez Martina poglądów nasunęła jej przed oczy przedewszystkiem niekonsekwencję, jaką popełnił.
— Ależ, Martin, jeśli to prawda, że drogi do powodzenia są zamknięte, jak pan to nader przekonywująco dowiódł — to jakimże sposobem zdobyli powodzenie wszyscy wielcy pisarze świata?
— Dokonali niemożliwości, osiągnęli nieosiągalne, — odrzekł chłopak. — Stworzyli dzieła tak wspaniałe, tak płomienne, że spaliły na popiół wszystko, co stawało na drodze. Wygrali cudem, mając jedną szansę na tysiąc. Dopięli swego, ponieważ byli jako „hartowne olbrzymy“ Carlyl’a, których zwyciężyć niepodobna. I oto jest właśnie, co uczynić powinienem: dokonać niemożliwości.
— A jeśli... jeśli się nie uda? Czyżby nie należało wziąć pod uwagę również mego istnienia?...
— Jeśli się nie uda? — Martin spojrzał na Ruth zdziwiony, jak gdyby to, co powiedziała, nie było wogóle do pomyślenia. Potem iskierka zapłonęła mu w oczach. — Jeśli się nie uda — zostanę redaktorem, pani zaś... redaktorową.
Panienka, słysząc żart, zmarszczyła lekko brewki, a zmarszczyła tak ślicznie, tak czarująco, że Martin chwycił ją w ramiona i zcałował chmurkę.
— No już... — broniła się urokowi jego siły. — Rozmawiałam z rodzicami. Nigdy przedtem nie opierałam się im w ten sposób. Żądałam, żeby mnie wysłuchano. Byłam bardzo niedobrem dzieckiem. Oni są przeciwko tobie, wiesz dobrze, ale zapewniałam ich ciągle, że kocham cię wytrwale, i nareszcie tatuś oświadczył mi gotowość przyjęcia cię odrazu do swego biura. A potem..., potem sam z własnej inicjatywy zaofiarował taką pensję na początek, żebyśmy odrazu mogli się pobrać i urządzić sobie gdzieś niedaleko ładny, mały domek. To bardzo miłe ze strony tatusia — nie uważasz?
Martin, z głuchym bólem rozpaczy w sercu, sięgnął mimowoli po papierosy (oddawna już nie nosił ich przy sobie) i odmruknął coś niezrozumiałego; Ruth ciągnęła dalej:
— Szczerze mówiąc — niech cię to jednak nie dotknie, bo mówię to dlatego tylko, żebyś wiedział, czego się trzymać — ojciec nie lubi twoich radykalnych poglądów i uważa, że jesteś leniwy. Ja, rozumie się, wiem, że leniwy nie jesteś; wiem, że pracujesz bardzo wiele...
— Jak wiele, nie dowiesz się nigdy — przemknęło przez myśl chłopaka.
— No, dobrze, — odrzekł, — a co do moich poglądów? Czy ty również uważasz, że są tak radykalne?
Oczyma zatrzymał spojrzenie dziewczyny i doczekał się odpowiedzi:
— Uważam, że... hm... w każdym razie bardzo ci przeszkadzają.
Oto, co usłyszał. Życie legło mu nagle na duszy tak beznadziejną szarością, że zapomniał nawet o kuszącej obietnicy Ruth, o nagrodzie za wzięcie posady. Ona zaś, powiedziawszy tak wiele, postanowiła czekać na odpowiedź, lub na pierwszą sposobność wznowienia rozmowy.
Niedługo czekała. Martin miał również cośniecoś do zapytania. Wypróbować chciał siłę jej wiary. Po upływie tygodnia każde z nich otrzymało odpowiedź. Martin przyśpieszył wyjaśnienia, odczytując panience swoją „Hańbę Słońca“.
— Ach, dlaczego nie chce pan zostać reporterem? — zapytała, gdy skończył. — Pan tak lubi pisać, pewna jestem, że poszłoby panu doskonale. Mógłby pan zostać wybitnym dziennikarzem i wyrobić sobie nazwisko. Istnieją przecież bardzo cenieni korespondenci specjalni. Zarabiają znakomicie, a polem ich pracy jest cały świat. Posyłani są wszędzie — wgłąb Afryki, jak Stanley, na inter- wiew do Papieża, na zwiedzenie nieznanego Tybetu.
— A więc, nie podoba się pani mój artykuł — nastawał Martin. — Pani uważa, że mógłbym dojść do rezultatów w dziennikarstwie, ale nigdy w literaturze?
— Nie, nie, owszem, artykuł jest dobry. Boję się jednak, że będzie on zbyt trudny dla czytelników, w każdym razie zbyt trudny jest dla mnie. Brzmi bardzo ładnie, ale niezrozumiale. Terminy naukowe są nie do zgryzienia. Jesteś krańcowy, widzisz, kochanie, i to, co jest proste dla ciebie, może nie być proste dla innych...
— Widocznie terminy filozoficzne przeszkadzają pani — oto wszystko, co zdołał wyrzec.
Przeżywszy na nowo myśl najdojrzalszą, jaką wypowiedział był kiedykolwiek, Martin płomieniał cały. Wyrok dziewczyny ogłuszył go, oszołomił.
— Nie chodzi mi już o formę — nastawał jeszcze, — ależ, czy nie widzi tu pani nic ciekawego, wartościowego, — w samym temacie, w postawieniu kwestji? Nie?
Potrząsnęła głową.
— Nie; to różni się tak bardzo od wszystkiego, co czytałam kiedykolwiek... Czytywałam przecież tegoż Maeterlincka i rozumiałam go...
— Coo? Jego mistycyzm? Rozumiała pani? — wybuchnął Martin.
— Tak jest; zato nie rozumiem tego, co pan napisał, a co ma być atakiem na Maeterlincka. Rzecz prosta, jeśli oryginalność uznać za zaletę...
Przerwał jej niecierpliwym gestem, za którym jednak nie podążyły słowa. Po dłuższej chwili zdał sobie nagle sprawę, że panienka mówi jeszcze i że mówiła ciągle.
— Ostatecznie, to pisanie było dla pana zabawką — usłyszał. — Doprawdy, bawił się pan dość już długo. Teraz czas pomyśleć o życiu poważnem, o naszem życiu, Martin. Dotychczas myślał pan wyłącznie o sobie.
— Pani życzy sobie, żebym wziął posadę? — zapytał.
— Tak jest. Ojciec ofiarowywał właśnie...
— Wiem już to wszystko — przerwał, — ale dzisiaj jedno tylko chciałbym wiedzieć; czy ty, ty sama, straciłaś już wiarę we mnie?
Uścisnęła czule jego rękę; błękitne oczy zaszkliły się łzami.
— W twoje pisanie, drogi, — wyznała cichutko.
— Czytałaś tak wiele moich rzeczy — ciągnął brutalnie. — Cóż wreszcie o tem myślisz? Czy wszystko jest ostatecznie beznadziejne. Jak wygląda w porównaniu z tem, co piszą inni?
— Inni sprzedają swoje utwory, ty... nie.
— To nie jest odpowiedź na pytanie. Czy myślisz naprawdę, że praca literacka nie jest mojem powołaniem?
— Więc dobrze, odpowiem szczerze — zebrała całą odwagę. — Nie uważam, żebyś stworzony był do pisania. Przebacz mi, kochany. Sam mnie zmusiłeś do wypowiedzenia się; a wiesz przecie, że lepiej od ciebie znam się na literaturze.
— Tak jest, posiadasz stopień naukowy — wyrzekł zamyślony. — Powinnaś znać się lepiej.
— A jednak, powiedzieć należy coś więcej jeszcze — ciągnął dalej, po przykrej dla obojga pauzie. — Wiem dobrze, co posiadam. Wiem napewno lepiej, niż ktokolwiek inny, wiem, że wygram. Nie zostanę zwyciężony. Płonę cały od nadmiaru tego, co wypowiedzieć chcę piórem. Nie proszę jednakże, żebyś w to wierzyła. Nie proszę, żebyś wierzyła we mnie, ani w moją pracę. Proszę o jedno tylko: kochaj mnie i wierz w miłość.
— Rok temu prosiłem o dwa lata zwłoki. Rok skończył się właśnie. Wierzę — na honor, na duszę moją — wierzę, że zanim drugi upłynie — zwyciężę. Czy pamiętasz, co mówiłaś kiedyś, że w rzemiośle pisarskiem należy również terminować? Terminowałem więc. Szukałem, badałem, chłonąłem. Nie opuszczam rąk nigdy, wiedząc, że u kresu czekasz mnie — ty. Czy wiesz, że zapomniałem już, co znaczy zasnąć spokojnie. Wydaje mi się, że tysiące lat minęły od czasu, kiedy spałem dosyta i budziłem się rześki. Zawsze budzik zrywa mnie ze snu. Czy położę się wcześniej czy później, jednakowo nastawiam strzałkę; jest to codzienna, ostatnia — prócz zgaszenia lampy — świadoma czynność.
Jeśli czuję, że znużenie mnie pokonywa — zmieniam trudną książkę na lżejszą, a kiedy i to nie pomaga, — walę pięściami w czoło, żeby odegnać senność. Czytałem kiedyś o człowieku, co bał się zasnąć. Gdzieś u Kiplinga. Człowiek ten umocował ostrogę w ten sposób, że gdy nadchodziła nieprzytomność, żelazne ostrze wgryzało się w nagie ciało. Tak, otóż wiedz, że i ja to robię. Patrzę na zegarek i postanawiam, że ostroga nie zostanie zdjęta przypuśćmy do dwunastej, pierwszej, drugiej, trzeciej w nocy. I tak utrzymuję czuwanie aż do określonej godziny. Ostroga była przez cale miesiące towarzyszem mego łoża. Doszedłem do tego, że pięć i pół godziny snu uważam za rzadki zbytek. Obecnie śpię cztery. Jestem głodny snu. Przychodzą dni, kiedy miewam halucynacje na temat snu — dni, kiedy śmierć, ze swoim wiecznym odpoczynkiem, kusi mię jak największa rozkosz; dni, w których prześladuje mnie strofa Longfellow’a:

Głębokie i ciche jest morze;
Co na dnie — od lat śpi tysięcy.
Krok jeden — wieczność otworzy:
Plusk — i nic więcej.



— To, rozumie się, nonsens. Pochodzi ze zdenerwowania, z przemęczenia mózgu. Idzie mi o jedno tylko: żebyś zrozumiała, dlaczego tak żyję, poco? Dla ciebie. Żeby skrócić czas terminowania. Zmusić wygraną do pośpiechu. I oto dziś mam prawo powiedzieć, że terminować skończyłem. Wiem, co zdobyłem. Przysięgam, że uczę się więcej w przeciągu miesiąca, niż przeciętny student w przeciągu roku. Wiem o tem, mówię ci. Nie mówiłbym jednak, gdybym nie pragnął tak gorąco zrozumienia. To nie samochwalstwo. Sądzę według książek. Bracia twoi są dzisiaj barbarzyńskimi nieukami w porównaniu ze mną, a raczej z tą ilością wiedzy, jaką wchłonąć zdołałem w godzinach, które oni przespali. Kiedyś — dawno — marzyłem o sławie. Dzisiaj o sławę nie dbam. Ciebie pragnę, ciebie, głód ciebie, brak ciebie silniejszy jest, niż może być silny głód chleba, odzieży, sławy. Marzę uparcie, żeby złożyć głowę na twojej piersi i przespać wieki. I spełni się marzenie, zanim rok upłynie.
Męska siła ogarniała dziewczynę. Im mocniej wola Martina przeciwstawiała się woli Ruth, tem mocniej lgnęła ku niemu jej kobiecość. Potęga, która zwykle promieniała nieuchwytnie, dzisiaj tętniła w niecierpliwym głosie, w płonących oczach, w wezbraniu energji, w napięciu inteligencji. W tej chwili i przez jedną chwilę tylko Ruth poczuła, że jej niewzruszona pewność siebie drży w posadach, a z nagle otwartej rozpadliny wyrasta prawdziwy Martin Eden, wspaniały i niezwyciężony; i jak poskromicieli dzikich zwierząt ogarnia niekiedy trwożliwe zwątpienie, tak samo Ruth zwątpiła nagle, czy potrafi ujarzmić ducha tego mężczyzny.
— I jeszcze jedno — szeptał teraz — kochasz mnie. Ale zaco mnie kochasz? Ta sama siła, która żyje we mnie i każe mi pisać, przyciąga twoją miłość. Kochasz zato właśnie, co odróżnia mnie od mężczyzn, których znałaś i mogłaś była po kochać. Nie jestem stworzony do biurowego stolika, do drobnych handelków, krzątaniny, albo adwokackich przekomarzań. Zaprzęgnij mnie do tego jarzma, uczyń takim jak tamci, każ robić ich robotę, oddychać ich powietrzem, wyznawać ich poglądy — a zniszczysz różnicę, zniszczysz całego mnie, zniszczysz to właśnie, co kochasz. Pragnienie pisania jest najżywszem tętnem, jakie bije we mnie. Gdybym był miernotą — nie chciałbym pisać, ani ty nie chciałabyś mnie za męża.
— Zapominasz jednak — przerwała, chłonną powierzchnią umysłu schwytawszy podobieństwo. — Zapominasz, że istnieli ekscentryczni wynalazcy, którzy zamorzyli i zmarnowali swoje rodziny, goniąc własne chimery, w rodzaju perpetuum mobile. Niewątpliwie żony, cierpiąc wraz z nimi i dla nich kochały, nie z powodu ich obłąkania, ale pomimo niego.
— Racja! — brzmiała odpowiedź. — Istnieli jednak również wynalazcy mniej ekscentryczni i obłąkani, co umierali z głodu, chociaż pracowali nad wynalezieniem idealnie praktycznych przedmiotów; zdarzało się jednak, że wygrywali kampanję. Nie pragnę przecież niemożliwości.
— Sam nazwałeś to „osiągnięciem niemożliwości“ — przeciwstawiła się Ruth.
— Mówiłem w przenośni. Chcę dokonać tego, czego dokonywali już ludzie — poprostu pisać, co zechcę, i pisaniem tem zarabiać.
Milczenie Ruth dotknęło chłopaka do żywego.
— A więc dla ciebie, cel mój jest tylko chimerą, utopją w rodzaju perpetuum mobile? — wyrzekł.
Wyczuł odpowiedź w uścisku jej dłoni, miękkiej dłoni matki, co tuli chore dziecko. Dla Ruth był Martin istotnie chorem dzieckiem, zaślepionym obłąkańcem, próbującym dokonać niepodobieństwa. Pod koniec rozmowy panienka raz jeszcze ostrzegła Martina o niechęci swych rodziców.
— Ale ty, ty sama, czy kochasz? — zapytał.
— Kocham, kocham! — odszepnęła.
— Ja również kocham, kocham ciebie, nie ich. i oni nie są w stanie mnie zranić. — Triumf zabrzmiał w głosie mężczyzny. — Albowiem mam wiarę w twoją miłość, nie lęk przed ich wrogością. Wszystko zawieść może na tym świecie — lecz miłość nigdy. Miłość nie myli się, jeśli nie jest tak

wątła, że traci siły i zamiera na drodze do szczęścia.
Rozdział XXXI

Pewnego dnia spotkał Martin Gertrudę na Broadway. Zdarzenie to było — jak się okazało — dość pomyślne, choć nieprzyjemne. Siostra, czekając na tramwaj, dostrzegła brata pierwsza, i uwadze jej nie uszły wychudzone rysy chłopaka i rozpaczliwy, głodny blask oczu. Istotnie, Martin zrozpaczony był i stargany do granic ostatnich. Wracał właśnie po bezskutecznych odwiedzinach u lichwiarza, od którego próbował wydostać dodatkową sumkę za rower. Kiedy bowiem rozpoczęła się dżdżysta jesień, Martin zastawił rower, a odebrał czarny garnitur.
Oto jest ubranie — oświadczył lichwiarz, który znał doskonale wartość swoich klijentów. — Nie potrzebuje mi pan mówić, że nie zastawi go pan dzisiaj u tego przeklętego żyda, Lipka. Bo gdyby pan kiedykolwiek...
Lichwiarz spojrzał groźnie, a Martin pośpieszył odpowiedzieć.
— ...Nie, nie; nic podobnego. Muszę je włożyć, żeby móc załatwić szereg interesów.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł udobruchany lichwiarz. — Ale ja również pilnuję swoich interesów i dlatego nie dam panu ani grosza więcej. Nie pracuję przecie dla zdrowia.
— Ależ dostał pan czterdziestodolarowy rower w doskonałym stanie, — nalegał Martin. — Dał mi pan tylko siedem dolarów. Nie, nawet nie siedem! — sześć i ćwierć, bo procent odliczyliśmy zgóry.
— Jeśli pan chce więcej, proszę mi oddać garnitur — zabrzmiała odpowiedź, która wypchnęła wreszcie Martina z dusznego, nędznego sklepiku na ulicę. Powędrował z rozpaczą w sercu, a rozpacz wypełzła z serca na twarz i wzbudziła litość spotkanej przypadkowo siostry. Zaledwie się przywitali, nadjechał wagon, idący na Telegraph Avenue i wiozący popołudniową zmianę sklepowych. Martin pomógł siostrze wsiąść do tramwaju, Gertruda spostrzegła jednak zawczasu, że sam jechać nie zamierza. Odwróciła się na schodkach i spojrzała ku bratu. Wychudzona twarz wzruszyła kobiecinę.
— Nie jedziesz? — zagadnęła.
Wysiadła i stanęła obok niego.
— Wolę iść, ruch jest zdrowy — wyjaśnił.
— W takim razie przejdę się też ze dwie ulice — oświadczyła Gertruda. — Może mi to dobrze zrobi. Kiepsko się czułam we wnętrzu te kilka dni.
Martin spojrzał uważnie na siostrę i przekonał o prawdzie jej słów; twarz miała mizerną, zmęczoną, postać niezdrowo otyłą, obwisłe ramiona i ciężki, niesprężysty chód, który był prawdziwą karykaturą ruchów szczęśliwego ongiś i swobodnego ciała.
— Zatrzymajmy się tutaj, i wsiądź do następnego tramwaju — poradził, gdyż podchodzili właśnie do przystanku na pierwszym rogu.
— Rety! Jakem się już zmachała! — biadała zadyszana Gertruda. — Ale akurat tak samo drepczę, jak i ty w tych pięknych butach. Takie już wyświechtane, że z nóg spadną, zanim dojdziesz do Północnego Oaklandu.
— Mam drugą parę w domu — brzmiała odpowiedź.
— Zaszedłbyś jutro na obiad — zapraszała szorstko. — Męża niema w domu. Pojechał do San-Leandro w interesie.
Martin potrząsnął głową, ale nie mógł zataić wilczego błysku spojrzenia na wzmiankę o obiedzie.
— Nie masz grosza, Mart, i dlatego drałujesz na piechtę. Dla zdrowia, peda! Widzicie go! — usiłowała parsknąć z pogardą, ale pogarda zgubiła się jakoś po drodze. — Ot, czekaj-no, stary...
Poszperawszy skwapliwie w torebce, wsunęła do ręki brata pięciodolarową monetę.
— Zdaje się, że zapomniałam o twoich ostatnich urodzinach, Mart, — mruknęła zmieszana. Ręka chłopaka odruchowo zatrzymała monetę. W tej samej chwili zrozumiał, że nie powinien przyjmować. Zastygł, borykając się w szponach wahania. Ten kawałek złota oznaczał żywność, życie, ciepło w ciele, światło w mózgu, siłę do dalszego pisania, i — kto wie? — może do napisania czegoś, co przyniesie wiele takich sztuk złota. Zobaczył nagle rękopisy dwu artykułów, które wykończył był właśnie. Leżały ciśnięte pod stołem, na grudzie rękopisów zwróconych, dla których zabrakło już marek. Zobaczył świeżo wybite na maszynie tytuły: „Arcykapłani tajemnicy“ i „Kolebka Piękna“. Nie posyłał ich jeszcze nigdzie. Były w swoim zakresie najlepsze z jego rzeczy. Gdybyż tylko mieć marki dla ich wysłania! — Nagle wybuchła mu w sercu gorąca pewność ostatecznego zwycięstwa. Głód ścisnął wnętrzności — szybki ruch ręki wrzucił monetę do kieszeni.
— Zwrócę ci, Gertrudo, sto razy tyle — wykrztusił gardłem zdławionem boleśnie i z oczyma pełnemi łez. — Zapamiętaj moje słowa! — krzyknął z nagłą determinacją. — Zanim rok przejdzie, położę ci do ręki sto takich złotych chłopczyków. Nie proszę, byś mi wierzyła. Tylko czekaj i patrz.
Nie wierzyła, rzecz prosta. Zwątpienie jednak krępowało ją wobec brata, to też, nie znając się na dyplomacji, palnęła bez ogródek:
— Wiem, że głodujesz, Mart. Odrazu widać z oczu. Zawsze możesz zajść przekąsić. Podeszlę które z dzieci, jak męża nie będzie w domu. Ale, Mart...
Martin czekał, chociaż wiedział dobrze, co usłyszy, tak przejrzyste były mu myśli siostry.
— ...Czy nie uważasz, że pora już wziąć się do roboty?
— Więc nie wierzysz, że postawię na swojem? — zapytał.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nikt nie ma wiary we mnie, Gertrudo, nikt, prócz mnie samego, — głos chłopaka brzmiał namiętnym buntem. — Zrobiłem dobrą robotę, dużo roboty, i prędzej czy później zbiorę jej owoce.
— Skąd możesz wiedzieć, że jest dobra?
— Bo... bo... — przerwał, gdy nagle cała olbrzymia przestrzeń historji literatury ożyła i zaludniła się w jego mózgu. Pojął beznadziejność wszelkich prób udowodniania Gertrudzie podstaw swej wiary. — Bo — bo to, co napisałem, jest lepsze od 99-ciu procent utworów, drukowanych po czasopismach.
— Chciałabym, żebyś nabrał rozsądku — odparła słabo, lecz z niezachwianem poczuciem słuszności swej diagnozy. — Chciałabym, żebyś nabrał rozsądku — powtórzyła. — A przyjdźże jutro na obiad!
Martin, pomógłszy siostrze wsiąść do tramwaju, pośpieszył na pocztę i zakupił marek za całe trzy dolary z otrzymanych pięciu. Wieczorem, idąc do państwa Morse, wstąpił znowu na pocztę, żeby wysłać kilkanaście wielkich, ciężkich kopert, poczem z marek pozostały mu tylko trzy dwucentowe znaczki.
Wieczór ten stał się dla Martina pamiętnym, albowiem wtedy to właśnie poznał Russ Brissendena. Jakim sposobem dostał się Brissenden do państwa Morse, czyim był przyjacielem i kto go wprowadził — Martin nie wiedział. Nie chciał też pytać Ruth. Krótko mówiąc, Brissenden wydał się Martinowi cherlawym narwańcem i odrazu przestał go interesować. Po upływie godziny okazało się, ie nadomiar złego Brissenden jest to gbur: wałęsał się po wszystkich pokojach, gapił na obrazy, wyciągał książki z bibljoteki, albo siedział na uboczu, utkwiwszy nos w zabrane ze stołu czasopisma. Chociaż obcy w domu państwa Morse, odosobnił się wreszcie zupełnie od towarzystwa, zakopawszy w ogromnym miękkim fotelu, zaczytany w małej książeczce, wyjętej z własnej kieszeni. Czytając, gładził włosy pieszczotliwym i roztargnionym ruchem. Martin tego wieczora nie zwrócił już uwagi na nowego znajomego, raz tylko jeszcze zauważywszy, jak z wielkiem powodzeniem przekomarzał się z kilkoma młodemi pannami.
Przypadek zrządził, że Martin, opuszczając dom Morsów, zrównał się na ulicy z Brissendenem, który również wyszedł był przed chwilą.
— Hallo! To pan? — odezwał się Martin.
Tamten odmruknął coś niechętnie, ale począł iść obok. Martin nie próbował już rozpoczynać rozmowy, przeszli więc kilka ulic w niezmąconem milczeniu.
— Pompatyczny stary osioł!
Nagłość i lapidarność okrzyku uderzyła Martina. Chciało mu się śmiać, a zarazem coraz mocniej nie lubił przypadkowego towarzysza.
— Po kiego licha pan tam chodzi? — trysnęło ku Martinowi po przejściu jeszcze jednej ulicy.
— A pan? — odrzucił Martin.
— Słowo daję, sam nie wiem — usłyszał. — Zresztą, jest to narazie moje pierwsze wykroczenie tego rodzaju. Doba ma dwadzieścia cztery godziny, trzeba je przecież jakoś spędzić. Chodź pan, napijemy się czego.
— Owszem — zaaprobował Martin.
Natychmiast jednak poczuł niezadowolenie ze swej gotowości. W domu czekało jeszcze kilkogodzinne pisanie, nie mówiąc już o tomie Weismanna i Autobiografii Spencera, która była dla Martina równie przejmująca i pełna romantyzmu, jak najciekawsza powieść.
— Poco właściwie tracić tyle czasu z człowiekiem, którego się nie lubi — przemknęło mu przez myśl. Po chwili zrozumiał jednak, że nie chodziło o tego człowieka, ani o samo picie — chodziło o akcesorja picia: blask żyrandoli, lśnienie luster, migotliwy rynsztunek szkieł, rozgrzane, wesołe twarze, donośny gwar męskich głosów. Ach tak — właśnie owe glosy, głosy mężczyzn zadowolonych z losu, wdychających powodzenie i wyrzucających pieniądze na wypitkę, beztrosko, po męsku. Martina gnębiła samotność — i tu właśnie leżała istotna przyczyna, dla której uchwycił się zaproszenia, niczem bonita białego gałganka na końcu wędki.
Od czasu pijatyki z Joe w Gorących Źródłach Martin raz jeden tylko zaszedł na kieliszeczek do baru, jeśli nie liczyć przełknięcia szklaneczki wina z Portugalczykiem-sklepikarzem. Wyczerpanie umysłowe nie wytwarzało pragnienia alkoholu, jak ongiś wyczerpanie fizyczne, i Martin mógł nie pić wcale. Teraz jednak zapragnął gwałtownie kieliszka, a raczej atmosfery, w której kieliszki są nalewane. Zaszli do Grotto i, padłszy w głębokie skórzane fotele, popijali zwolna szkocką whisky z wodą sodową.
Potoczyła się rozmowa. Rozmowa o wielu rzeczach; whisky-soda zamawiali obaj kolejno lecz nieustannie. Martin miał wyjątkowo silną głowę, podziwiać jednak począł wytrzymałość towarzysza, przerywając ów podziw co chwila, żeby zkolei zachwycać się rozmową. Niewiele czasu potrzebował do zrozumienia, jak wykształcony jest Brissenden, i wywnioskowania, że oto jest nareszcie drugi inteligentny człowiek, jakiego spotkał. Zauważył też odrazu, iż Brissenden posiada to, czego brakowało profesorowi Caldwellowi: ogień — płomienne jasnowidzenie, burzliwą nieposkromioność, nieświadome promieniowanie talentu. Słowa, jak żywe, sfruwały z jego ust. Wąskie wargi, niby stempel, wybijały zdania tnące ostrzem, kłujące żądłem; albo znów, zgarniając troskliwie przeddźwięki i pobrzmienia, te same cienkie wargi wysnuwały misterny drobiazg z miękkiego aksamitu, gibkie sploty wyrazów barwnych i jaśniejących, słów nieodparcie pięknych, lśniących odbiciem tajemnicy, dotykających tuż niewymowności życia. I jeszcze: wąskie wargi stawały się niby cudowny róg, przez który buchał grzmot i zgiełk wielkiej zwady wszechświata, zdania, co podzwaniały najczystszem srebrem, roztwierały na blask gwiezdnych przestrzeni,
skupiały najmędrsze słowo wiedzy, a przecież dawały coś więcej jeszcze: — objawienie poety, doskonałą, nadprzyrodzoną prawdę, na którą niema wyrazów dość wyszukanych, a która przecież znajduje istotne odbicie w przedziwnem, choć ledwie uchwytnem, wtórnem znaczeniu słów najprostszych. Brissenden cudem intuicji sięgał poza najdalsze granice empiryzmu, na których zarysowanie brakło siły mowie ludzkiej, a przecież umiał niepojętem zaklęciem talentu tchnąć nowe znaczenie w stare dźwięki i świadomie zwierzyć Martinowi wieści, których nie zdołałyby wymienić dusze przeciętne.
Martin zapomniał o swem pierwszem wrażeniu niechęci. Oto wcieliły się najlepsze stronice książek. Oto inteligencja, oto żywy człowiek, którego wolno oglądać. „Leżę w prochu u jego stóp“ — powtarzał Martin pocichu.
— Pan gruntownie studjował biologję — odezwał się głośno i z naciskiem.
Ku zdziwieniu Martina, Brissenden potrząsnął głową.
— Rozważa pan jednak prawdy, ustalone właśnie przez biologję — nastawał Martin. Odpowiedziało mu spojrzenie bez wyrazu. — Tak jest, wnioski pańskie idą po jednej linji z wnioskami dzieł, które pan zapewne studjował.
— Bardzo rad jestem to słyszeć — brzmiała odpowiedź. — Być może, iż moje nader powierzchowne wiadomości pomogły mi do skrócenia sobie
drogi ku prawdzie. Co do mnie, nie interesuję się nigdy zagadnieniem, czy mam słuszność, czy jej nie mam. To przecież nie posiada wartości. Człowiek nigdy nie pozna prawdy absolutnej.
— Pan jest uczniem Spencera! — zawołał Martin z triumfem.
— Nie czytałem go od czasów najwcześniejszej młodości, wtedy zaś czytałem tylko „Wykształcenie
— Chciałbym móc gromadzić wiedzę w sposób tak beztroski — przerwał Martin w pół godziny później. Badał uważnie zasoby umysłowe Brissendena. — Pan jest zdecydowanym dogmatystą, i to jest właśnie zadziwiające. Konstatuje pan a priori fakty, które nauka ustalić zaledwie potrafi drogą długich badań i rozumowań. Jednym skokiem chwyta pan należyte wnioski. Skrót wprost fenomenalny. Jakimś dziwnym, nadracjonalnym sposobem przebywa pan drogę do prawdy z szybkością światła.
— Tak jest; sprawiało to niemały kłopot ojcu Józefowi i braciszkowi Dutton — odrzekł Brissenden. — O, proszę bardzo, nie jestem przecie kompletnem zerem. Szczęśliwem zrządzeniem losu posyłano mnie w młodości do katolickiego zakładu naukowego. A pan gdzie gromadził swoje zapasy wiedzy?
Martin, opowiadając, obserwował towarzysza, począwszy od wąskiej, wytwornej twarzy i bezwładnie zwisłych ramion, kończąc na przerzuconem przez poręcz sąsiedniego fotela okryciu, którego kieszenie zwisały niezdarnie od zbyt częstego wypy-
chania książkami. Twarz Brissendena tyla opalona zarówno jak długie, smukłe ręce. Opalenizna ta zdziwiła Martina. Przysiągłby, że Brissenden nie należy do ludzi, co szukają przygód pod otwartem niebem. Gdzież go słońce znalazło? Coś ciekawego i tajemniczego znaczy ta opalenizna — zdecydował Martin, nie przestając obserwować ściągłej twarzy o lekko wydatnych kościach i zapadniętych policzkach, ozdobionej subtelnym orlim nosem, najpiękniejszym, jaki Martin widział kiedykolwiek. Oczy były ani zbyt wielkie, ani zbyt małe, o nieokreślonej barwie bronzowej; na dnie ich pełgał jednak ogień — a raczej zapalały się dwa wrogie sobie płomyki, polśniewała dziwaczna, przekorna sprzeczność. Wyzywające, dumne, a nawet ostre oczy Brissendena, wzbudzały jednocześnie litość. Martin czuł, że współczuje temu człowiekowi, sam nie wiedząc, dlaczego. Za chwilę jednak miał się dowiedzieć.
— O, ja jestem zdeklarowanym suchotnikiem — oświadczył poprostu Brissenden w dalszej rozmowie, wspomniawszy o niedawnym powrocie swym z Arizony. — Siedziałem na południu całe lata, dla powietrza — dodał.
— Jakto? A teraz nie boi się pan tutejszego klimatu?
— Bać się?
Odpowiedział odruchowo i bez żadnej buty. Martin wyczytał jednak z ascetycznej twarzy, iż wszelki strach jest jej obcy. Oczy zhardziały, aż stały
się orle, rozdrgane nozdrza niepokonane były, zuchwałe i zdobywcze, niby dziób ptaka-drapieżcy. Wspaniałe! — przemknęło przez myśl Martina, zadyszanego w rozkosznym podziwie. Głośno zaś przytoczył:

Pod ciosami Losu
Głowa ma krwawi, ale się nie schyli


— Lubi pan, jak widzę, Henley’a — odezwał się Brissenden, i twarz złagodniała mu nagle ku miękkiej, prześlicznej rzewności. — Rzecz prosta, spodziewałem się tego. Ach, Henley! Dzielny chłop. Jakże przerósł wszystkich naszych dzisiejszych rymopisów — poetów dla gazetek — on, gladjator pośród bandy eunuchów.
— Pan nie uznaje czasopism? — spróbował zlekka Martin.
— Co? Może pan uznaje? — ryknięto mu chrapliwie w odpowiedzi. Martin zmieszał się.
— Ja — ja piszę — to jest właściwie — próbuję pisać dla czasopism... — wyznał zająkliwie.
— No, to już lepiej — odrzekł tamten łagodniej. — Pan próbuje, ale nikt pana nie chce drukować. Szanuję i podziwiam taką przegraną. Wiem, co pan pisze. Domyślam się. Jest w tem wszystkiem pewna nieznaczna przyprawa, która jednak odstrasza wszystkich redaktorów. To żywa krew, czasopisma zaś nie mają nabywców na ten gatunek towaru. Potrzebują mydlin i brudów. O, niema strachu, i na to znajdą się dostawcy. Ale pana między nimi nie będzie. — Cóż... jestem tylko zwykłym rzemieślnikiem — wtrącił Martin.
— Przeciwnie. — Brissenden przerwał i zuchwałym wzrokiem powiódł po naocznem ubóstwie Martina: niemodnym krawacie, kołnierzyku o brzeżkach stępionych, świecących łokciach palta, nieco przetartych mankietach i wreszcie bladych, zapadłych policzkach — przeciwnie — powtórzył — do rzemiosła panu daleko, tak daleko, że nigdy tam pan nie dobrnie. Cóż, chłopcze drogi, obrazi się pan, jeśli zaproponuję wspólne zjedzenie kolacji?
Martinowi mimowoli krew zalała policzki; Brissenden roześmiał się triumfalnie.
— Pełny, doskonały człowiek nie obraziłby się na takie zaproszenie! — zawyrokował.
— Szatanie! — wykrztusił z wściekłością Martin.
— O co chodzi? Przecież pana nie zaprosiłem.
— Nie ośmielił się pan.
— Ach taak? Więc zapraszam pana w tej chwili. — Brissenden uniósł się zlekka na fotelu, jakby zamierzając wstać i iść do restauracji.
Martin zacisnął pięści, krew grzmiała mu w skroniach.
— Uwaga! Panowie i panie! Żywcem zjada! Żywcem! — wołał Brissenden, imitując doskonale pożeracza wężów z miejscowego cyrku.
— Niewątpliwie, że takiego jak pan, mógłbym żywcem łyknąć — rzucił zkolei Martin, mierząc zuchwałym wzrokiem mizerną postać tamtego.
— O, nie jestem godzien...
— Przeciwnie — rozstrzygnął Martin — incydent nie jest godzien. — Wybuchnął nagle serdecznym, zdrowym śmiechem. Przyznaję, że wystrychnął mnie pan na dudka. Fakt, że jestem głodny, a pan to zauważył, jest zupełnie zwyczajnem zjawiskiem, a nie żadną hańbą. Widzi pan, próbowałem już drwić sobie z mizernej moralności stada, ale rzucił pan jedno słowo brutalne, choć prawdziwe — i znowu ocknąłem się w sidłach tejże drobnomieszczańskiej etyki.
— Tak jest, uważał się pan za obrażonego.
— Byłem nim jeszcze przed chwilą. Przesądy wczesnej młodości, uważa pan. Nauczyłem ich się kiedyś no, i pozostały jeszcze pewne szczątki. Spoczywają w osobnym, moim własnym schowku.
— A teraz przynajmniej zamknął je pan na klucz?
— O, tak.
— Napewno?
— Napewno.
— No, to chodźmy zjeść.
— Dobra! — odrzucił Martin, chcąc płacić za soda-whisky resztą drobnych, pozostałych z dwóch dolarów. Kelner jednak, już opłacony, położył drobne zpowrotem na stole.
Martin skrzywił się, wrzucając je do kieszeni,

i w tej samej chwili poczuł na ramieniu ciężką, życzliwą rękę Brissendena.
Rozdział XXXII

Na drugi dzień, o wczesnem popołudniu, Marja wstrząśnięta została widokiem drugiego gościa Martina. Tym razem jednak nie straciła głowy, sadowiąc Brissendena w uroczystym saloniku.
— Mam, nadzieję, że nie pogniewa się pan za najście? — zaczął Brissenden.
— Ależ bynajmniej; — odrzekł Martin, witając się i prowadząc gościa do swojej izdebki. Podał mu jedyne krzesło, sam usiadł na łóżku. — Ciekawym jednak, jak mnie pan odszukał?
— Zatelefonowałem do Morsów — odpowiedziała panna Morse. — Więc oto jestem. — Sięgnął do kieszeni palta, wyciągając małą książeczkę. — Oto wiersze. Proszę przeczytać i zachować książkę. Martin próbował się bronić, ale tamten przerwał:
— Cóżbym ja robił z książkami? Dziś rano znów miałem krwotok. Nie macie whisky?
— Rozumie się, nie. Poczekajcie chwilę. Wstał i wyszedł. Martin odprowadził oczyma chudą, wysoką postać, co przeszła z ganeczka i zniknęła za furtką; z bolesnem wzruszeniem patrzał
na ramiona i plecy, co ongiś musiały być proste i szerokie, a pochyliły się teraz i zapadły nad ruiną piersi. Przygotował dwie szklanki i zaczął czytać nową książkę. Był to świeży tom poezyj Henryka Yaughan Marlow.
— Niema szkockiej — oświadczył, wchodząc, Brissenden. — Łajdak sprzedaje tylko amerykańską wódkę. Zato butelczyna spora.
— Poszlę którego z malców po cytryny i przyrządzimy sobie grog — zaproponował Martin. — Ciekawym, ile też wziął za taką książkę Marlow? — dodał, wskazując tomik.
— Z pięćdziesiąt dolarów — brzmiała odpowiedź, — chociaż może się uważać za dziecko szczęścia, że wogóle ruszył z miejsca i nabrał wydawcę na takie ryzyko, jak tomik poezyj.
— Więc... czyż nie można utrzymać się z pisania poezyj?
Wyraz twarzy i ton głosu Martina pełne były rozczarowania.
— Rozumie się, że nie. Cóż za warjat w to wierzy? Z rymowania — i owszem. Jest przecie pan Bruce i Virginia Spring i Sedwick. Mają się wcale nieźle. Ale poeci... Czy pan wie, z czego żyje Vaughan Marlow? Uczy niesfornych chłopaków w jakiejś szkółce w Pensylwanji, ze wszystkich zaś kręgów piekła ten jest chyba najdokuczliwszy. Nie zamieniłbym się z nim na miejsca, choćby mu było pisane pięćdziesiąt lat życia. A przecież twórczość Marlowa świeci pośród tandety wierszydeł dzisiej-
szych, niby rubin między paciorkami. A zobaczyłbyś pan, jakie zdobył recenzje! Niech licho porwie całą tę zgraję pigmejów.
— Ludzie, co pisać nie mogą, piszą zbyt wiele o tych, co pisać powinni — potwierdził Martin. — Zdumiony byłem wprost górą bredni, jaką napisano o Stevensonie i jego dziełach.
— Wampiry i harpje! — sarknął Brissenden, zgrzytając zębami. — Znam dobrze to plemię! Byliby go zakłuli dziobami za „List do Ojca Damiana“. Analizowali, ważyli.
— Mierzyli miarą własnej nicości — wtrącił Martin.
— Tak, tak — dobrze powiedziane — ośliniali i hańbili na rachunek autora Prawdę, Piękno i Dobro, aż wreszcie poklepali po ramieniu: „Dobry pies, dobry“. Ech! Ryszard Realfe powiedział o nich, umierając: „gadatliwe drobnoludki“.
— Porywają się z dziobem na gwiazdy — podtrzymał Martin. — Napisałem kiedyś satyrę na krytyków, a raczej na recenzentów.
— Dawaj pan — poprosił szczerze Brissenden.
Martin więc wyszukać musiał pod stołem kopję „Gwiezdnego Pyłu“, Brissenden zaś, czytając, parskał z uciechy, zacierał ręce i zapomniał o swoim grogu.
— Wiecie co? Samiście jak ten pyłek gwiezdny, rzucony na świat ślepych karłów — odezwał się, przeczytawszy. — Rzecz prosta, odrazu pierwsze pismo odrzuciło ten szkic?
Martin przejrzał notesik.
— Odrzuciło go pism 27 — odrzekł.
Brissenden wybuchnął serdecznym, długim śmiechem, któremu nagle położył kres gwałtowny atak kaszlu.
— Słuchajcie, nie będziecie chyba próbowali wmawiać we mnie, że nie flirtujecie z muzą! — uśmiechnął się, schwytawszy oddech. — Pokażcie mi trochę swoich wierszy!
— Dobrze, ale proszę teraz nie czytać — prosił Martin. — Pogadajmy lepiej. Zrobię z nich paczkę, i weźmiecie ją do domu.
Brissenden, wychodząc, zabrał „Cykl miłosny“ oraz „Peri i Perły“. Następnego dnia powrócił, przywitawszy Martina słowami:
— Jeszcze, jeszcze, chcę jeszcze. Brissenden zapewnił Martina, że uważa go za prawdziwego poetę. Martin zaś dowiedział się, że nowy przyjaciel jest nim również. Poezje Brissendena wprowadziły chłopaka w niewypowiedziany zachwyt, połączony z oburzeniem, że nie robiono nigdy najmniejszych prób ich opublikowania, i — Niech to wszystko licho porwie! — odpowiedział Brissenden, kiedy Martin ofiarowywał się rzucić mu książeczkę na rynek. — Kochajcie Piękno dla niego samego i ciśnijcie do cholery wszystkie druki. Wróćcie do waszych okrętów i waszego morza — Martin Eden — oto moja rada. Czego tu chcecie w dusznych i zgniłych miastach ludzkich? Zabijacie siebie z każdym dniem, który tu marnu-
jecie, próbując prostytuować Piękno na użytek rozmaitych „magazines“. Coście-to cytowali wczoraj... Ach, tak: „Człowiek, ostatnia efemeryda“... Pocóż więc wy, ostatnia efemeryda, uganiacie się za sławą? Jeśli ją zdobędziecie — otruje was. Zbyt prosty jesteś, Martin Eden, zbyt żywiołowy, zbyt wreszcie racjonalny, do licha, żeby prosperować na tej pożywce. Mam nadzieję, że nie sprzedacie ani jednej linijki do gazet. Piękno jest jedynym panem, któremu służyć warto. Służcie mu wiernie i przeklinajcie gawiedź! Powodzenie! Gdzież ono jest wreszcie, jeśli nie w samym fakcie stworzenia tego oto sonetu o Stevensonie, sonetu, który przewyższa „Zjawę“ Henley’a, w tym cyklu miłosnym, w tamtych wierszach z morza!? Nie w powodzeniu rzeczy stworzonych leży rozkosz, lecz w samym procesie tworzenia. Cóż mi pan odpowie? hę? Wiem, że mam rację. I pan wie o tem. Boli cię Piękno, pali nieustannie w głębi piersi, jest jak niegojąca się rana, jak nóż z płomieni. Poco się babrzesz z wydawcami?! Niechże Piękno będzie początkiem i końcem. Pocóż wymieniasz je na złoto? Zresztą, chwalić Boga, nie udaje się nawet; wobec tego nie masz się czem przejmować. Możesz pan przeczytać pisma z tysiąca lat, jeśli masz ochotę. Wszystkie nie będą warte jednej linijki Keats’a. Zostaw sławę, gwizdnij na złoto, zapisz się jutro na okręt, powracaj w morze!
— Nie dla sławy, lecz dla miłości — uśmiechnął się cicho Martin. — Miłość, jak widzę, nie ma miej-
sca w pańskim kosmosie. W moim — Piękno jest tylko służebnicą Miłości.
Brissenden spojrzał z politowaniem i podziwem jednocześnie.
— Młodyś jeszcze, chłopaku, tak bardzo młody! Wysokiego pragniesz lotu, ale pamiętaj, że skrzydła masz z najcieńszych błonek, osypane połyskami barw najpiękniejszych. Nie opal ich! Zresztą, zapominam, że jużeś je opalił. Wstyd! „Cykl miłosny“ napisany jest ku czci jakiejś uwielbianej i opiewanej spódniczki!
— Ku czci miłości, nietylko spódniczki — zaśmiał się Martin.
— Ech, filozofja szaleństwa — brzmiała odpowiedź. — Ja też wmawiałem to sobie ongiś, wędrując w snach haszyszowych! Strzeż się jednak! Te burżuazyjne miasta zabiją cię! Weźmy chociażby tę norę handlarzy, w której spotkaliśmy się po raz pierwszy. Zgnilizna, robaczywe próchno — to jeszcze zbyt łagodnie. Niepodobna zachować zdrowia w podobnej atmosferze. Oni są poniżający, demoralizujący! Wszyscy w czambuł, mężczyźni i kobiety, te ożywione żołądki, kierowane przesądami...
Przerwał raptownie i przyjrzał się Martinowi. Olśniło go nagłe zrozumienie sytuacji. Na twarz wystąpił wyraz zdumionej zgrozy.
— I pan... pan napisałeś swój wspaniały „Cykl miłosny“ dla niej — dla tej mizernej, napuszonej samiczki!
W tejże chwili prawa ręka Martina zamknęła się
niby potężne kleszcze na gardle Brissendena i wstrząsnęła wątłem ciałem, aż zaklekotały zęby. Lecz z oczu ofiary nie patrzyła trwoga — tylko zaciekawiony i drwiący szatanek. Martin opamiętał się i rozciągnął Brissendena na łóżku, rozluźniając chwyt.
Brissenden chwytał oddech i pochrząkiwał przez chwilę, wreszcie zaczął się śmiać.
— Czułbym się wieczystym dłużnikiem pańskim, gdybyś był dokończył i zdmuchnął iskierkę — powiedział.
— Nerwy moje są nie w porządku ostatniemi czasy — przepraszał Martin. — Mam nadzieję, że nie sprawiłem panu bólu. Zaraz przygotuję świeży grog.
— Ach ty, młody Helleńczyku! — ciągnął Brissenden. — Nie wiem, czy jest pan dostatecznie dumny z tego wspaniałego ciała? Pan jest piekielnie silny. Jak młoda pantera, jak lew. Ale poczekaj-no, bratku, zapłacisz ty dobrze za tę siłę.
— Jakto? Dlaczego? — dopytywał się ciekawie Martin, podając szklankę grogu. — Pij pan, daruj i nie gniewaj się.
— Dlaczego? — Brissenden duszkiem wlał w siebie grog i podziękował uśmiechem uznania. — Ano, przez kobiety. Będą ci dokuczać aż do śmierci, dokuczały zresztą zawsze; wiem przecie, co w trawie piszczy. Na nic się nie zda wytrząsanie ze mnie duszy. Powiem swoje, bo chcę. Nie wątpię, że ta miłość to poprostu cielęcy zachwyt, ale w imię Piękna,
zróbże pan lepszy wybór na drugi raz. Czegóż, na miły Bóg, chcesz pan od tej mieszczaneczki? Uciekaj od filistrów! Znajdź sobie wspaniałą, bujną kobietę-płomień, która śmieje się życiu w twarz, drwi ze śmierci i kocha miłość. Takie kobiety istnieją i kochać cię będą równie chętnie, jak pierwsze lepsze małoduszne stworzonka, wytwór filisterskich cieplarni.
— Małoduszne? — zaprotestował Martin.
— Tak, a nieinaczej — małoduszne — co tylko potrafią recytować urojone kanony życiowe, które zkolei im samym wyrecytowano ongiś. Takie boją się żyć naprawdę. Będą pana kochały, Martin, nie przeczę, ale bardziej kochać będą swoje kanony. Panu potrzeba wspaniałej beztroski, wielkiej, wolnej duszy, olśniewającego motyla, a nie ubogiej, szarej ćmy. O, wiem, zamęczą cię zczasem kobiety-samice, jeśli, rzecz prosta, będziesz pan miał nieszczęście żyć długo. Ale niema obawy. Długo żyć nie będziesz. Nie chcesz powrócić do swego morza i swoich okrętów, będziesz więc tkwił w tych miastach, norach zarazy, aż zgnijesz do szpiku kości. Wtedy — umrzesz.
— Wdzięczny jestem za nawracanie, ale wiary nie zmienię — odrzekł Martin. — Ostatecznie sąd pański jest wytworem pańskiego temperamentu, mój zaś — mojego. Oba są równie dobre.
Nie zgadzali się w poglądach na miłość, na czasopisma i wiele innych rzeczy, lubili się jednak bardzo; ze strony Martina wytworzyło się nawet głębo-
kie przywiązanie. Widywali się codziennie, i Brissenden przynajmniej godzinkę spędzał w pokoiku Martina. Nie przychodził nigdy bez swojej butelczyny, kiedy zaś jedli razem obiad na mieście, Martin widział, iż Brissenden systematycznie pijał whisky-soda między potrawami. Płacił zawsze Brissenden, i dzięki niemu to Martin poznał wyrafinowany wykwint kuchni, pił pierwszego szampana i skosztował reńskiego wina.
Brissenden pozostał jednak zagadką. Człowiek ten, z twarzą ascety, pożądał rozkoszy i radości całą mocą swej krwi stygnącej. Przed śmiercią strachu nie czuł, gorzko i cynicznie drwił z życia, a przecież umierając, kochał życie, każdy atom życia. Dręczyło go szaleństwo pragnienia, wrażeń, doznań, przeżyć. Chciał zapełnić „nieskończenie małą przestrzeń w pyle kosmicznym, z którego powstał", jak sam kiedyś wyraził. Otępiony przez narkotyki, imał się licznych dziwacznych sposobów dla zaznania nowych dreszczów. Opowiadał Martinowi, że kiedyś trzy dni nie pił dobrowolnie wody, poto tylko, żeby doświadczyć wyszukanej rozkoszy zaspokojenia tak silnego pragnienia. Kim i czem był Brissenden, Martin nie dowiedział się nigdy. Jedno widział tylko: był człowiekiem bez przeszłości, przed sobą

miał niedaleki i nieunikniony grób, w dniu dzisiejszym zaś gorzką namiętność życia.
Rozdział XXXIII

Martin powoli lecz nieustannie przegrywał bitwę. Przy największej nawet oszczędności honorarja za „wyroby hurtowe“ nie pokrywały wydatków. Przed Świętem Dziękczynienia zmuszony był znowu zastawić czarny garnitur i nie mógł przyjąć na dzień tak uroczysty zaproszenia państwa Morse. Ruth bynajmniej nie była temu rada, co zaś do Martina, to wpadł nieomal w rozpacz. Obiecał panience, że przyjdzie pomimo wszystko; pojedzie do San-Francisco, odnajdzie redakcję „Transcontinentalu“, odbierze należne pięć dolarów i wykupi swój garnitur.
Wczesnym rankiem pożyczył dziesięć centów od Marji. Wolałby pożyczyć je od Brissendena, ale dziwak przepadł nagle bez wieści. Martin nie widział go już od dwóch tygodni i napróżno zastanawiał się nad przyczyną obrazy. Pożyczone dziesięć centów umożliwiło Martinowi przeprawienie się przez zatokę do San-Francisco. Idąc Rynkową, chłopak rozważał, co pocznie, jeśli nie zdoła wydobyć należnych pieniędzy. Droga do Oakland zostanie wtedy zamknięta, w San-Francisco zaś nie ma nikogo znajomego, od kogo pożyczyćby można drugie dziesięć centów.
Drzwi redakcji „Transcontinetitalu“ były uchylone, i Martin, otwierając je, wstrzymany został nagle odgłosem dochodzącej z wewnątrz podnieconej rozmowy.
— Nie o to chodzi, panie Ford. (Martin wiedział, że było to nazwisko redaktora). Kwest ja polega wyłącznie na tem, czy pan przygotowany jest do płacenia? Gotówką, uważa pan. Nie jestem osobiście zainteresowany prosperowaniem „Transconlinentalu“, zamiary zaś pańskie dotyczą roku przyszłego. Co do mnie, życzę sobie być zapłacony za to, co robię, i powiadam panu wyraźnie, że gwiazdkowy numer nie pójdzie pod prasę, dopóki nie dostanę monety do ręki. Żegnam. Proszę mnie odwiedzić, jak tylko będzie pan miał pieniądze.
Drzwi rozwarły się gwałtownie, jegomość przebiegł obok Martina i ruszył w głąb korytarza, pieniąc się ze złości, klnąc i zaciskając pięści. Martin zdecydował nie wchodzić odrazu i z kwadrans chodził po korytarzu. Wreszcie otworzył drzwi. Doświadczenie było nowe. Po raz pierwszy w życiu wchodził do redakcji. Bilety wizytowe były tu widocznie niepotrzebne, albowiem goniec pośpieszył niezwłocznie donieść do sąsiedniego pokoju, że przyszedł jakiś człowiek i chce się widzieć z panem redaktorem. Wróciwszy, chłopak kiwnął Martinowi zdaleka i wprowadził go do Sanktuarjum czyli prywatnego gabinetu redaktora. Pierwszem wrażeniem Martina było stwierdzenie niezwykłego nieporządku i niechlujstwa, panującego w pokoju. Następnie
zauważył młodego człowieka z faworytami, siedzącego przy wysokiem zamykanem biurku i przypatrującego się ciekawie przybyszowi. Martina zdziwiła spokojna i beztroska twarz redaktora. Widocznie awantury z drukarzem nie wziął zbytnio do serca.
— Jestem... jestem Martin Eden — rozpoczął interesant. — („Chcę otrzymać swoje pięć dolarów“ — miał ochotę dodać).
Była to jednak pierwsza wizyta u redaktora i w dodatku w mało sprzyjających okolicznościach, Martin więc nie życzył sobie działać zbyt gwałtownie. Tymczasem, ku jego największemu zdziwieniu, redaktor zerwał się z fotela i z okrzykiem: „Ach, czyż być może!“ skoczył ku Martinowi. Za chwilę z całą serdecznością ściskał jego dłoń obiema rękami.
— Nie umiem wypowiedzieć, jak bardzo się cieszę, że pana widzę. Często zastanawiałem się, jak też pan wygląda.
Odsunął Martina na odległość ramienia i tkliwem okiem przemknął wzdłuż „nieomal najlepszego“ ubrania Martina, które było zarazem jego najgorszem, i nieco już złachmanionem, chociaż spodnie zachowały niepokalaną linję, nadaną przez Martina żelazkiem Marji.
— Wyznaję, nie przypuszczałem, że pan jest tak młody. Pańska nowela, uważa pan, wykazuje takie natchnienie, siłę, dojrzałość i głębię myśli. Arcydzieło, słowo daję! Wiedziałem o tem już po przeczy-
taniu sześciu wierszy. Pozwoli pan, że opowiem, jak czytałem ją po raz pierwszy. Albo nie; przedewszystkiem muszę zapoznać pana z moim sztabem.
Nie przestając mówić, pan Ford zaprowadził Martina do kancelarji ogólnej, gdzie zapoznał go z sekretarzem redakcji, panem White, szczupłym, wątłym człowiekiem, którego dłoń była dziwnie chłodna w dotknięciu, jak u chorego na malarję, faworyty zaś lśniące i jedwabiste.
— Pozwoli pan, panie Eden — pan Ends, nasz administrator.
I oto Martin potrząsał znowu jakąś dłonią, tym razem należącą do łysego człowieka o żywych oczach i stosunkowo młodej twarzy, a raczej owej części twarzy, którą dojrzeć było można zpośród śnieżnobiałej brody, rozczesywanej troskliwie rączkami samej pani administratorowej — regularnie co niedzielę.
Trzej gentlemani otoczyli Martina i mówić poczęli równocześnie, i z coraz większem uwielbieniem, aż Martin począł się zastanawiać, czy przypadkiem nie uczynili zakładu, który dłużej wytrzyma.
— Często dziwiliśmy się, dlaczego pan nas nie odwiedza — rzekł pan White.
— Nie miałem na przewóz, a mieszkam po drugiej stronie zatoki — odpowiedział Martin bez ogródek, chcąc w ten sposób wyrazić dosadnie, jak bardzo potrzebuje pieniędzy.
— Zresztą — myślał — malownicze łachmany
świadczą chyba dostatecznie o mojej nędzy. — Kilkakrotnie próbował wspomnieć o właściwym celu swej wizyty, lecz uszy trzech wielbicieli pozostały głuche. Nie przestawali prawić komplementów, opowiadać co myśleli o utworze na pierwszy rzut oka, co myślą obecnie, co uważają żony ich i cała rodzina, o honorarjum jednak nie czynili najlżejszej nawet wzmianki.
— Czy mówiłem już panu, w jaki sposób po raz pierwszy zapoznałem się z tą śliczną nowelą — zwierzał się pan Ford. — Zapewne jeszcze nie. Otóż wracałem na Zachód z New-Yorku, i kiedy pociąg zatrzymał się w Ogden, służący wagonu sypialnego przyniósł mi bieżący zeszyt „Transcontinentalu“.
— Boże — pomyślał Martin, — on może podróżować wagonem sypialnym, a jest mi winien głupie pięć dolarów, mnie, który umieram z głodu! — Zalała go fala gniewu.
Krzywda, wyrządzona przez „Transcontinental“, pomnożyła się nagle stokrotnie, w pamięci wstały żywo straszliwe miesiące próżnych oczekiwań, głodu i nędzy, głód obecny zbudził się i zawył we wnętrznościach, i Martin teraz dopiero uprzytomnił sobie, że nie jadł nic od wczoraj, a wczoraj też bardzo niewiele. Przez chwilę czerwone płaty migotały mu przed oczami. Ci ludzie nie byli nawet odważnymi bandytami — byli poprostu kieszonkowymi złodziejaszkami. Kłamstwem i obłudą wyrwali mu jego pracę. Dobrze więc, dostaną teraz za
swoje. Postanowił całą siłą woli, że nie wyjdzie z tego lokalu, dopóki nie odbierze należności. Przypomniał sobie raz jeszcze, że droga do Oakland zamknięta. Opanował się szybko, niedość szybko jednak, żeby ukryć wilczy połysk oczu, zauważony natychmiast przez wesołą trójkę.
Zmieszali się i podwoili uprzejmość. Pan redaktor zaczął znowu opowiadać, jak to czytał po raz pierwszy „Dźwięk dzwonów“, pan sekretarz zaś skwapliwie komunikował Martinowi zachwyty swojej siostrzenicy, która to siostrzenica piastuje godność nauczycielki w Alamedzie.
— Teraz zaś pozwolą panowie, że wyjaśnię cel swych odwiedzin — zdołał wreszcie wypowiedzieć Martin. — Przyszedłem odebrać honorarjum za tę nowelę, która tak bardzo podobała się panom. O ile się nie mylę — pięć dolarów jest sumą, którą otrzymać miałem po wydrukowaniu.
Na ruchliwej twarzy pana Forda odbiła się natychmiastowa i uradowana gotowość do usług. Sięgnął po portfel, nagle jednak zwrócił się do administratora, oświadczając z żalem, że niestety pozostawił pieniądze w domu. Imć pan Ends nie był rad z obrotu rzeczy, i Martin zauważył obronny ruch, jakim osłonił odruchowo kieszenie swych spodni. Nie ulegało wątpliwości, że tam właśnie znajdują się pieniądze.
— Bardzo mi przykro — wyrzekł słodko pan Ends — musiałem zapłacić drukarza przed godziną, zabrał mi całą bieżącą gotówkę. Było to może tro-
chę nierozsądnie z mej strony, nie byłem mu przecież nic winien, lecz tak niespodzianie poprosił mnie o zaliczkę jak o łaskę...
Obaj gentlemani zwrócili wyczekujące spojrzenia na pana White, który roześmiał się tylko i wzruszył ramionami. Ten istotnie sumienie miał czyste. Wstąpił do „Transcontinentalu“, żeby się zapoznać z techniką wydawniczą, wzamian jednak zaco zapoznawał się przeważnie z kłopotami pieniężnemi. Redaktor winien mu był pensję za cztery miesiące, pan White jednak rozumiał, że drukarz musi być zaspokojony przedewszystkiem.
Bardzo się nieprzyjemnie złożyło, panie Eden, że zastał nas pan w tak niesprzyjających warunkach — usprawiedliwiał się pan Ford. — To wszystko przez roztargnienie, upewniam pana. Ale powiem panu, jakie znajdziemy wyjście: jutro raniutko wyszlemy panu czek. Pan posiada adres pana Edena, nieprawdaż, panie Ends?
Tak jest, pan Ends adres posiada i bezwarunkowo jutro raniutko wyszle czek. Martin miał słabe pojęcie o manipulacjach bankowych, niemniej jednak nie mógł znaleźć słusznej przyczyny, dla której wypisanie czeku należy odłożyć do jutra.
— A więc postanowione, panie Eden, jutro rano wysyłamy panu czek — streszczał pan Ford.
— Pieniędzy potrzebuję dziś jeszcze — odrzekł tępo Martin.
Niestety, tak fatalny zbieg okoliczności..., gdyby pan był zaszedł kiedy indziej — zaczął pan
Ford grzeczniutko i pozwolił natychmiast przerwać panu Ends, którego żywe oczka świadczyły o popędliwości charakteru.
— Pan Ford wyjaśnił już panu sytuację — rzucił Ends z lekkiem wyzwaniem w głosie. — Ja wyjaśniłem również. Czek wysłany zostanie jutro.
— Co do mnie, wyjaśniłem również — przerwał Martin. — Dziś jeszcze życzę sobie odebrać pieniądze.
Czuł, że burzy się w nim krew na szorstkość administratora; a jednocześnie wiedział, że tego właśnie ptaszka najtroskliwiej pilnować trzeba, w jego bowiem kieszeni spoczywa niewątpliwie gotówka „Transcontinentalu“.
— Bardzo to przykre — zaczął pan Ford. Lecz w tej samej chwili pan Ends odwrócił się niecierpliwie, jakby chcąc wyjść z pokoju. Martin jak błyskawica poskoczył ku niemu i jedną ręką chwycił za gardło w taki sposób, że śnieżno-biała broda administratora, zachowując ciągle swą niepokalaną a ozdobną falistość, patrzyła ku sufitowi pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Panowie Ford i White ku swej nieopisanej zgrozie ujrzeli, jak ich administratora trzepią niby dywan astrachański.
— Wytrząsaj pan, co masz, łaskawy tępicielu młodych talentów — poradził spokojnie Martin. — Wytrząsaj sam, żebym nie potrzebował wytrzepywać ci z kieszeni miedziaka po miedziaku. A wy tam, nie zbliżać się, żebyście sobie przypadkiem nie zaszkodzili — zwrócił się do przestraszonych widzów.
Pan Ends zakrztusił się nieco i dopiero po uspokojeniu gwałtownej chrypki zdolen był przystąpić do realizacji programu wytrząsania. Ostatecznie, po kilkakrotnych wysiłkach, czeluści jego kieszeni wydały na świat cztery dolary i piętnaście centów.
— Wywrócić kieszeń — zakomenderował Martin. Wypadła jeszcze dziesięciocentówka. Martin dla dokładności raz jeszcze przerachował rezultat obławy.
— Na pana kolej! — rozkazał imć panu Fordowi. — Żądam jeszcze siedemdziesięciu pięciu centów.
Pan Ford nie czekał, lecz z własnej inicjatywy wywrócił kieszenie, z mizernym jednak skutkiem sześćdziesięciu centów.
— Napewno wszystko? — zapytał groźnie Marttin, biorąc monetę w posiadanie. — A kamizelka?
Na dowód swych najlepszych chęci, pan Ford wywrócił odrazu obie kieszonki. Z jednej wypadł kawałek tektury. Redaktor podniósł go i chciał schować zpowrotem, lecz Martin zawołał.
— Co to? Bilet na prom? Doskonale. Wart jest dziesięć centów. Będę to uważał za pański bilet kredytowy. Odebrałem więc obecnie w poczet honararjum cztery dolary i dziewięćdziesiąt pięć centów. Pięć centów wciąż jeszcze winna mi jest szanowna redakcja.
Spojrzał uważnie na pana White, kruchy człowieczek jednak wręczał mu już owe pięć centów.
— Uprzejmie dziękuję — rzekł Martin, zwracając się do całej trójki. — Życzę panom wszystkiego najlepszego.
— Bandyta! — zachrypiał ku niemu pan Ends.
— Kieszonkowe złodziejaszki! — odrzucił Martin, zamykając za sobą drzwi.
Był w świetnym humorze, w tak świetnym, że przypomniawszy sobie, iż „Szerszeń“ nie zapłacił jeszcze piętnastu dolarów za „Peri i Perły“, Martin zdecydował pójść natychmiast do redakcji i odebrać swoją należność. Lecz sztab „Szerszenia“ składał się z bandy młodzików, pięknie ogolonych i zbudowanych naschwał, profesjonalnych urwisów, rabujących wszystko u wszystkich i wzajemnie u samych siebie. To też po pewnem naruszeniu całości umeblowania udało się redaktorowi (ex-atlecie), wspomaganemu dzielnie przez administratora (byłego impressario), wyprzeć Martina z lokalu i nadać pewną szybkość początkową jego zejściu z pierwszej kondygnacji schodów.
— Proszę nas odwiedzać, panie Eden; zawsze będziemy radzi! — śmiano się ku niemu z wyższego piętra.
Martin wesoło wyszczerzył zęby, doprowadzając się do porządku.
— Fiu, fiu! — zamruczał. — Tamta banda w „Transcontinentalu“ to same ciastka, ale wy macie przynajmniej kilku przyzwoitych bokserów.
Odpowiedział mu wybuch śmiechu.
— Trzeba przyznać, panie Eden — zawołał re-
daktor, — że jak na poetę, to pan jest też wcale niczego. Czy można wiedzieć, gdzie się pan nauczył tego pięknego cross’a?
— Tam, gdzie pan swego pół-Nelsona — odrzekł Martin. — A jednakże oko będziesz pan miał sine przez dobre kilka dni.
— Mam nadzieję, że szyja nie będzie panu zbytnio dolegała — wyraził swe szczere życzenie redaktor. — A cobyś pan powiedział, gdybyśmy tak wszyscy razem zaszli gdzie na kieliszek?
— Przegrałem, niema rady, pójdę — przyjął Martin.
Tak więc złodzieje pili z okradzionym i zgodzili się szybko a polubownie, iż zwycięstwo osiągnęli silniejsi, to też piętnaście dolarów za „Peri i Perły

należy się prawnie redakcji „Szerszenia“.
Rozdział XXXIV

Artur został przy furtce, Ruth zaś weszła na schodki ganku. Słyszała zdaleka szybkie trajkotanie maszyny do pisania i, wszedłszy, zastała Martina nad ostatnią, stronicą świeżego rękopisu. Panienka chciała się upewnić, czy Martin przyjdzie na uroczysty obiad w Święto Dziękczynienia, zanim jednak zdążyła poruszyć tę kwestję, chłopak mówić zaczął o tem, co obchodziło go w tej chwili najżywiej.
— Proszę, niech pani powoli przeczytać sobie kilka słów — zawołał, oddzielając arkusiki kalki i porządkując rękopis: — Napisałem właśnie teraz i potraktowałem inaczej, niż dotychczas. Nawet tak oryginalnie, że aż się boję; a przecież zdaje mi się uparcie, że wypadło nieźle. Niech pani osądzi sama to opowiadanie z życia hawajskiego. Nazwałem je „Wiki-Wiki“.
Twarz chłopaka płonęła radością twórczą, chociaż panna Ruth drżała w zimnej izdebce i pamiętała dobrze chłód jego dłoni przy powitaniu. Słuchała uważnie, Martin zaś, chociaż zauważył niechęć na twarzy panienki — zaryzykował wreszcie
— No, szczerze, co pani o tem myśli?
— Ja... ja nie wiem sama — odrzekła. — Czy... czy przypuszcza pan, że uda się to sprzedać?
— Obawiam się, że nie — wyznał. — Za silne dla publiczności, czytającej „magazines“. Ale zato prawdziwe — na honor — prawdziwe!
— Dlaczegóż nie zaprzestanie pan pisać podobnych rzeczy, skoro niema na nie popytu — ciągnęła nieubłaganie. — Przecież pisze pan w celu zdobycia utrzymania, tak, czy nie?
— Owszem, owszem; ale ta nowela wybuchnęła ze mnie sama. Nie mogłem jej nie napisać. Kazała się napisać.
— Ależ dlaczego ten bohater, ten „Wiki-Wiki“, mówi tak prostackim językiem? Niewątpliwie będzie to raziło czytelników, i przypuszczam, że właśnie dlatego wydawcy nie przyjmują pańskich utworów.
— Ależ prawdziwy „Wiki-Wiki“ mówiłby właśnie w ten sposób.
— Nie jest to jednak w dobrym smaku.
— To jest życie! — odparł z prostotą Martin. — Realne! Prawdziwe. Muszę opisywać życie tak, jak je widzę.
Panienka nie odpowiedziała. Zapadła długa chwila niezręcznego milczenia. On nie rozumiał, bo kochał, ona zaś nie rozumiała dlatego, że Martin wybiegał daleko poza horyzont jej wzroku.
— Udało mi się odebrać honorarjum od „Trans-continentalu“ — odezwał się wreszcie Martin, pró-
bując skierować rozmowę na mniej drażliwe tory. Na wspomnienie wspaniałej trójki redakcyjnej, tak jak ją pożegnał, zaopatrzony w cztery dolary, dziewięćdziesiąt centów i bilet przewozowy — roześmiał się.
— Więc przyjdzie pan! — zawołała radośnie dziewczyna. — Chciałam właśnie przypomnieć panu.
— Przyjdę? — wyjąkał z roztargnieniem. — Dokąd?
— No, na jutrzejszy obiad! Mówił pan, że otrzymawszy honorarjum, wykupi pan ubranie...
— Zupełnie zapomniałem — wyznał pokornie. — Widzi pani, dozorca od zajmowania krów, które pasą się bez odpowiedniego pozwolenia, zaaresztował dziś zrana Marji dwie krowy i cielaka i... no, jednem słowem tak się złożyło, że Marja nie miała pieniędzy, więc musiałem jej krowy wykupić. Poszło całe pięć dolarów, czyli „Dźwięk Dzwonów“ przeniósł się do kieszeni dozorcy.
— A więc — nie przyjdzie pan?
Chłopak spojrzał na swoje ubranie.
— Nie mogę.
Łzy zawodu i krzywdy zabłysły w błękitnych oczach Ruth; nie odezwała się jednak ani słowem.
— Za rok będziemy ucztowali razem w Delmonico, — rzekł Martin wesoło — albo w Londynie, w Paryżu, gdziekolwiek pani zechce. Wiem o tem!
— Czytałam w gazetach przed kilkoma dniami — oświadczyła nieoczekiwanie, — że naznaczono kilku
nowych urzędników na pocztę. Pan zdał pierwszy, o ile się nie mylę?
Martin zmuszony był wyznać, że istotnie przysłano mu wezwanie, ale je odrzucił.
— Byłem tak pewny... jestem tak pewny, że dopnę celu — zakończył. — Za rok od dnia dzisiejszego zarabiać będę więcej, niż tuzin urzędników pocztowych. Zobaczy pani. Proszę poczekać jeszcze...
— O! — wyrzekła tylko, gdy skończył. Wstała i wkładać zaczęła rękawiczki. — Muszę już iść. Artur czeka.
Martin objął ją i pocałował. Biernie przyjęła pieszczotę. Nie było tkliwości w ruchu jej ciała, ramiona nie wyciągnęły się do uścisku, wargi poddały się pocałunkowi miękko, nie szukając go i nie pragnąc.
— Gniewa się — zdecydował, wracając od furtki. — Ale zaco? Nieszczęście chciało, że dozorca zajął właśnie krowy Marji. To tylko zbieg okoliczności. Nikt nie zawinił. Przecież nie mogło mi nawet przyjść do głowy, żeby postąpić inaczej. No tak, zawiniłem trochę z tym nieszczęsnym urzędem pocztowym. Hm, nadomiar złego nie podobało się jej „Wiki-Wiki“...
Raz jeszcze zszedł ze schodów, tym razem na spotkanie listonosza. Wiecznie żywa gorączka oczekiwania zdławiła Martina, kiedy wziął do ręki kilka wielkich, długich kopert. Wśród nich była jedna mała i cienka. W rogu widniał adres „Przeglądu Nowojorskiego“. Martin pomyślał chwilę, zanim
otworzył. Nie może zawierać zawiadomienia o przyjęciu. Nie posyłał tam żadnego rękopisu. A może — serce stanęło na myśl tak dziką — może zamawiają jakiś artykuł? W następnej chwili jednak odtrącił już tę myśl, jako zbyt nieprawdopodobną.
Koperta zawierała krótki, oficjalny list samego redaktora, taktownie podający do wiadomości odbiorcy, że „Przegląd“, otrzymawszy załączony anonim, czuje się w obowiązku przesłać go, oraz że redakcja „Przeglądu“ nigdy i pod żadnym pozorem nie przywiązuje wagi do listów anonimowych.
Załączony list nabazgrany był niewprawną ręką i zawierał szereg bezsensownych plotek o „tak zwanym Martinie Edenie“, który próbuje sprzedawać utwory swe czasopismom, nie jest zaś wogóle pisarzem, gdyż w rzeczywistości kradnie utwory ze starych tygodników, przepisuje na maszynie i posyła jako własne. Stempel pochodził ze San-Leandro. Martin bez trudności odkrył autora. Ortografja imć Higginbothama, jego sposób wyrażania się, jego rozumowanie. List był przejrzysty. Martin odczuwał w każdem słowie prostacką łapę sklepikarza — kochanego szwagierka.
— Dlaczego? Poco? — zapytywał sam siebie daremnie. Czem obraził Bernarda Higginbothama? Pomysł był tak bezsensowny, tak bez przyczyny! Nie znalazł wyjaśnienia. Zato w przeciągu tygodnia odebrał około tuzina listów podobnych od rozmaitych czasopism ze Wschodu. Redaktorzy postępują
bardzo szlachetnie — zdecydował Martin. Ani jednemu z nich nie jest znany, a przecież niektórzy piszą nawet z sympatją, widać że brzydzą się anonimami. Zrozumiał, że złośliwa chęć zranienia go — chybiła. W gruncie rzeczy — kto wie — może to nawet lepiej, — ostatecznie kilkunastu redaktorów zapamięta jego nazwisko? I kiedyś, czytając przysłany rękopis, przypomni sobie, że przed tym jegomościem ostrzegano już listem anonimowym. A nuż takie przypomnienie zwróci właśnie uwagę na utwór, każe przeczytać go z zajęciem, a wobec tego — przyjąć?
Owemi czasy zyskał sobie Martin podziw i uwielbienie Marji. Zastał ją pewnego ranka w kuchni, jęczącą z bólu, osłabioną aż do łez i napróżno starającą się manipulować ciężkiem żelazkiem. Martin szybko postawił diagnozę: la grippe, zaordynował kobiecinie gorące whisky (pozostałe w butelkach, które kupował Brissenden) i kazał iść do łóżka. Marja jednak stawiała opór zacięty. Prasowanie musi być skończone tej nocy, bo inaczej siedmioro małych i głodnych Silviąt zostanie jutro bez chleba i zupy.
Ku jej najwyższemu zdziwieniu (dziwić się temu nie przestała aż do chwili śmierci) Martin Eden pochwycił gorące żelazko i rzucił krochmaloną strojną bluzkę damską na deskę od prasowania. Była to najpiękniejsza bluzka świąteczna panny Kate Flanagan, ta ostatnia zaś — najszykowniejszą i najstaranniej ubraną kobietą w całym światku Marji.
Panna Flanagan prosiła specjalnie, żeby piękna bluzka wykończona została dziś jeszcze. Wszyscy gadali, że zaręczona jest z kowalem, Johnem Collins, Marja zaś wiedziała prócz tego, że młoda para wybiera się jutro do parku u Złotych Wrót. Napróżno jednak próbowała Marja obronić cenny strój. Martin odprowadził ją, chwiejącą się, do krzesła. Zdaleka, mglistemi oczyma, patrzyła, co się dzieje. I — o dziwo — zanim minęła czwarta część czasu, jaki zwykle zużywała na prasowanie tej bluzki — robota była wykończona nie gorzej, niż wykończyłaby sama. Musiała to przyznać.
— Pracowałbym znaczniej szybciej — tłumaczył się chłopak — gdyby żelazka były gorętsze.
Co do Marji, nie odważyłaby się nigdy używać żelazek tak gorących.
— Skrapiacie zupełnie nieprawidłowo — ciągnął Martin. — Zaraz wam pokażę, jak należy kropić: chodzi przedewszystkiem o nacisk. Skrapiać pod naciskiem — a uprasuje się prędko.
Wynalazł sobie w piwnicy skrzynkę drewnianą, dopasował do niej pokrywę, tę ostatnią zaś obciążył kilkunastoma funtami starego żelastwa, które ród Silvy zbierał dla handlarza. Następnie świeżo skropioną bieliznę ułożył gładko w oczyszczonej skrzynce i poddał ciśnieniu pokrywy, obarczonej żelastwem.
— A jak tylko skończył z prasowaniem, moja pani, wzion się do wełny — opowiadała zczasem kobiecina. — Tak mi peda, moja pani: „Wy, Marja,
robicie kiepsko, ja wam pokażę, jak się pierze wełnę!“ Dobra. No i pokazał! W dziesięć minut wystawił maszynę — beczka, stare koło, dwa drągi — moja pani — i więcy nic!
Martin nauczył się tej sztuki od Joe w pralni przy Gorących Źródłach. Stare koło, a raczej tylko oś ze sprychami, umocowane na pionowym drągu, obracać należało w głębi beczki przy pomocy drugiego drąga, stanowiącego korbę. Szprychy zagarniały, obracały i tarły materjał pogrążony w beczce, napełnionej wodą z mydłem, robotnik zaś, mając jedną rękę wolną, podsuwał tkaninę w miarę potrzeby.
— Jużem ci ni razu wełny na balji nie poniewierała — kończyła zwykle swe opowiadania Marja. — Każę dzieciakom kręcić drągiem w beczce i szlus. O, to jenteligentny mężczyzna ten pan Eden!
Niemniej jednak, dzięki swej mistrzowskiej umiejętności prasowania oraz pomysłowemu zaimprowizowaniu pralni kuchennej, Martin spadł o całe niebo w oczach Marji. Aureola romantyczności, która otaczała go dotychczas, zgasła w bezlitosnem świetle faktu, iż tajemniczy pan Eden jest poprostu dawnym robotnikiem z hotelowej pralni. Niezrozumiałe jego książki, goście odwiedzający go powozem, albo obładowani butelkami — wszystko straciło odrazu urok, przestało się liczyć. Ostatecznie był to tylko robotnik, człowiek jej sfery i jej pochodzenia. Stał się bliższym i bardziej ludzkim, lecz przestał już być tajemnicą.
Stosunki rodzinne Martina nie polepszały się by-
najmniej. Wkrótce po niesprowokowanym ataku imć Higginbothama — szlachetny Hermann von Szmidt nieomieszkał wtrącić swoich trzech groszy. Pomyślna sprzedaż kilku nowelek, paru żarcików i wierszy humorystycznych, przyniosła Martinowi trochę pieniędzy, które pokryły część długów i pozwoliły nawet wykupić czarny garnitur i rower. Rower potrzebował drobnej naprawy, Martin więc w dowód życzliwości dla przyszłego szwagra posłał maszynę do sklepu von Szmidta.
Ku uciesze Martina tegoż dnia popołudniu rower dostawiony mu został przez małego chłopaka. Acha. Szmidt akcentuje chęć dobrych stosunków — pomyślał Martin na widok niezwykłej uprzejmości. Naprawione rowery należało bowiem zwykle własnemi siłami odstawiać z warsztatu. Obejrzawszy jednak maszynę, przekonał się Martin, że naprawy nie uskuteczniono wogóle. Wezwał Szmidta do telefonu i dowiedział się, iż jegomość ów nie chce z nim mieć do czynienia „w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem“.
— Słuchaj-no, Hermann von Szmidt — odrzekł Martin wesoło — mam wielką ochotę odwiedzić cię i rozkwasić twój szwabski nos!
— Przyjdź tylko, bratku, do mego warsztatu! — brzmiała odpowiedź. — Poszlę natychmiast po policję! Wyrzucę za drzwi! Znam cię, ptaszku, i nie dam się nabrać. Nie chcę mieć nic wspólnego z takim jak ty. Jesteś włóczęga i leniuch, ale ja też nie ślepy! Nie dam się naciągnąć dlatego tylko, że biorę
twoją siostrę! Możebyś powiedział, dlaczego nie pracujesz jak człowiek? Dlaczego uczciwie nie zarabiasz na życie? Co? Hę? Chciałbym wiedzieć! Martin przywołał na pomoc cały rozsądek, odegnał wstającą wściekłość i bez słowa powiesił słuchawkę, gwizdnąwszy przeciągle a wesoło. Po wesołości jednak nadeszła reakcja. Gorzka tęsknota zdławiła gardło. Nikt mnie nie rozumie — myślał — nikomu nie jestem potrzebny, nikt nie ma ze mnie pożytku... Jeden Brissenden może, ale ten gdzieś przepadł i nie pokazuje się...
Zmrok już zapadał, kiedy Martin wyszedł ze sklepiku i skierował się ku domowi, niosąc swe mizerne paczki. Na rogu przystawał właśnie tramwaj. Z tramwaju wysunęła się znajoma długa sylweta. Serce Martina zabiło radośnie.
To Brissenden! — W migotliwem świetle okienek tramwajowych Martin zauważył dwie wielkie odstające kieszenie palta, wypchane zapewne

książkami i butelką.
Rozdział XXXV

Brissenden nie tłumaczył swej długiej nieobecności, Martin zaś o nic nie pytał. Rad był widzieć przed sobą wychudzoną i trupiobladą twarz przyjaciela poza obłokiem pary, wstającej z wazki grogu.
— Co do mnie, nie próżnowałem również — oświadczył Brissenden, wysłuchawszy sprawozdania Martina. Wyjął rękopis z wewnętrznej kieszeni kurtki i wręczył go Martinowi. Chłopak przeczytał tytuł i ciekawie podniósł oczy.
— Tak, tak — zaśmiał się Brissenden. — Dobry tytulik, co? „Efemeryda“ — jedyne słowo! Zawdzięczam je tobie, a raczej twojemu człowiekowi, który jest wiecznie czujną, ożywioną materją, ostatnią i najdoskonalszą efemerydą — stworzeniem, które znika, jeśli rtęć termometru posunie się o centymetr niżej lub wyżej. Opanowała moją głowę i musiałem to napisać, żeby się uwolnić. Czytaj — i powiedz, co o tem myślisz.
Twarz Martina zarumieniła się — potem zbladła na długo. Miał przed sobą najdoskonalsze dzieło
sztuki. Forma triumfowała nad treścią, jeśli triumfem formy nazwać można fakt, iż każdy najdrobniejszy, ledwie uchwytny atom treści, znalazł wcielenie w budowie idealnie właściwej. W miarę jak czytał, począł odczuwać, jak posłusznie wślad rytmu kręcić poczyna się w głowie. Łzy namiętności sparzyły źrenice, chłodny dreszcz przebiegł ciało...
Efemeryda“ — był to poemat liczący sześćset czy siedemset wierszy, fantastyczny, porywający, nieziemski. Druzgoczący, nieprawdopodobny — a przecież istniejący naprawdę, biegnący szeregiem czarnych literek po białym papierze. Opiewał Człowieka, wiekuiste a ślepe poszukiwania jego ducha, co przemierza otchłanie przestrzeni, wzywając ku świadectwu obce słońca i widma tęcz dalekie zmuszając, by wyznały prawdę. Obłąkana orgja wyobraźni płonęła w mózgu umierającego poety. Ledwie w łkaniu bezsilnem dźwignąć mógł własną bujność i wśród szaleńczo pośpiesznych, cichnących już uderzeń serca — żył jeszcze. Poemat spływał majestatycznym rytmem, brzmiał echem potężnych zmagań międzyplanetarnych, tumultem zwady śródgwiezdnej. Oto zwarły się i roztrzaskały słońca wygasłe, oto płomieniem buchnęły obłoki w czarnej niebios pustce — a poprzez wszystko i wbrew wszystkiemu, nieustający i kruchy, niby srebrne czółenko wpośród bezmiernej tkaniny, snuł się i powracał, snuł i powracał ubogi głos Człowieka — zew słaby a żałośliwy, trwający śród grzmotu strącanych planet i padających w gruzy słońc.
— Nie znam nic podobnego w literaturze! wyrzekł Martin, kiedy wreszcie zdołał dobyć głosu. Wspaniałe! Bije do głowy jak wino! Upiłem się pięknem! Wielkie, wiekuiste zagadnienie — nazawsze wżera się w mózg. Ów pytający, nieśmiertelny, nieustępliwy, wiecznie powracający, bezsilny, żałosny, lecz uparty głos człowieka dzwoni mi ciągle w uszach. Jest jak marsz żałobny owada pośród ryku lwów, jak nienasyconość pragnienia, zrodzona w istocie nieskończenie małej. Słuchaj, gadam jak warjat, ale zbyt jestem wzięty! Ty jesteś — sam nie wiem — ty jesteś cud. — Oto wszystko. Ale jakeś ty to napisał? Jak napisałeś?
Martin przerwał odę i natychmiast wybuchnął na nowo.
— Nigdy już nic będę pisał. Powinienem lepić garnki. Tyś pokazał mi dopiero, co znaczy dzieło prawdziwego artysty. Genjusz! Nie, to coś więcej. To prawda, co oszalała. Prawdziwa dusza ludzka w każdem słowie. Nie wiem, czy sam to rozumiesz, ty, dogmatysto! To jasnowidzenie proroka, wydarte czarnemu chaosowi kosmosu i splecione w potężne rytmy dźwięku w jakiejś czarownej kuźni piękna. Dosyć już. Jestem oszołomiony, zdruzgotany. Ale jedno jeszcze: pozwól mi zająć się drukiem!
Brissenden roześmiał się cierpko.
— Niema takiego czasopisma pod słońcem, które odważyłoby się wydrukować coś podobnego — wiesz o tem dobrze.
— Nic nie wiem. Odwrotnie. Niema pod słoń-
cem czasopisma, któreby ośmieliło się to odrzucić. Nie codzień zdarza się podobny utwór. Taki poemat nie zjawia się nawet raz do roku. Taki poemat powstaje raz na stulecie!
— Chciałbym powiedzieć: „trzymam cię za słowo“.
— No, no, nie bądź cyniczny — uśmiechnął się Martin. — Nie wszyscy wydawcy są idjotami. Jestem tego pewien. Założę się, o co chcesz, że „Efemeryda“ przyjęta zostanie po pierwszej, a najdalej po drugiej ofercie.
— Nie przyjmuję zakładu. — Brissenden milczał chwilę. — Poemat ten jest dla mnie rzeczą wielką i ważną. Najważniejszą w życiu. To moja pieśń łabędzia. Jestem z niego dumny, głęboko dumny. Kocham go. Ubóstwiam. To mocniejsze niż wódka. To spełnienie marzeń — marzeń o wielkości — śnionych ongiś przez naiwnego chłopaka, pełnego słodkich złudzeń i czystych ideałów. Wcieliły się wreszcie. Posiadłem je w ostatnim tchu. Nie będę niemi handlował, nie dam gawiedzi na poniewierkę. Nie przyjmuję zakładu. Poemat należy do mnie. Stworzyłem go i podzieliłem z tobą jednym.
— Ależ reszta świata! — protestował Martin. — Piękno daje tyle szczęścia.
— To piękno należy do mnie.
— Nie bądź samolubny!
— Nie jestem samolubem. — Brissenden zaśmiał się drżącym, leciutkim uśmieszkiem. Czynił tak zawsze, ilekroć ważył jakieś słowo na wąskim wężyku
warg. — Nie jestem samolubny, jak nie jest nim... zgłodniały pies.
Napróżno próbował Martin zachwiać postanowienie przyjaciela, dowodząc mu, że jego nienawiść do wydawców i redaktorów była zbyt nieopanowana i fanatyczna, postępowanie zaś jego równie potępienia godne, jak czyn szalonego, co spalił świątynię Diany w Efezie. Pod gradem zarzutów Brissenden niewzruszenie popijał grog i zgadzał się na wszystko, cokolwiek słyszał, z wyjątkiem poglądu na wydawców czasopism. Nienawiść jego nie znała granic.
— Chciałbym, żebyś przepisał moje bazgroły na maszynie — powiedział. — Zrobisz to lepiej, niż fachowy maszynista. A teraz chcę ci udzielić paru rad. — Z kieszeni kurtki wydobył gruby zwój papierów. — Oto twoja „Hańba Słońca“. Przeczytałem nie raz i nie dwa razy — to najwyższy wyraz uznania z mej strony. Po wszystkiem co mówiłeś o „Efemerydzie“, wypada mi milczeć. Powiem ci jedno tylko: ukazanie się w druku „Hańby Słońca“ narobi wiele hałasu. Wywoła napaści, dyskusję i zrobi ci sławę.
Martin roześmiał się. — Przypuszczam, że za chwilę poradzisz mi, żebym przesłał rękopis do jakiejś redakcji.
— Bynajmniej — jeżeli oczywiście chcesz ujrzeć go w druku. Zaproponuj go któremu z poważnych towarzystw wydawniczych. Zdarzyć się może, że kierownik literacki którejś z firm będzie dość
szalony, a może dość pijany, i zakwalifikuje taki utwór. Czytałeś książki. Miąższ ich, przetrawiony przez mózg Martina Edena, stworzył treść „Hańby Słońca“. Zczasem zaś Martin Eden będzie sławny, i lwia część zdobytej sławy przypadnie temu utworowi. Musisz znaleźć nań wydawcę — im prędzej tem lepiej.
Brissenden opuścił izdebkę Martina późnym wieczorem. Ze schodków ruszającego już tramwaju pochylił się nagle ku przyjacielowi i wcisnął mu do ręki mały, zgnieciony zwitek papieru.
— Weź-no — powiedział szybko. — Poszczęściło mi się dzisiaj na wyścigach.
Tramwaj ruszył, Martin zaś pozostał zdziwiony i zaciekawiony, co też zawierać może tajemniczo zwinięta paczuszka, którą gniótł w palcach. Wróciwszy do domu, rozwinął ją i znalazł stodolarowy banknot.
Bez skrupułów postanowił go zużytkować. Wiedział, że Brissenden ma zawsze pieniędzy wbród, przedewszystkiem zaś był głęboko przekonany, iż niedługo już czekać będzie na powodzenie, a więc i na możność spłacenia długu. Nazajutrz rano wyrównał wszystkie rachunki w sklepikach, zapłacił Marji komorne za trzy miesiące zgóry i odebrał wszystkie rzeczy z lombardu. Następnie kupił piękny prezent ślubny dla Marian, oraz upominki gwiazdkowe dla Ruth i Gertrudy. Wreszcie, zgarnąwszy pozostałą sumę do kieszeni, ruszył do miasta na czele całego stadka Silvy. Obietnica dotrzymana
została po roku — niemniej jednak dnia tego każdy członek rodu Silva, nie wyłączając matki jego, otrzymał parę bucików. Nie brakło też trąbek, bębnów, lalek, zabawek wszelkiego rodzaju i rozmiaru, oraz pudełek z cukierkami i orzechami. Dziecinne ramionka uginały się pod słodkim ciężarem.
Wychodząc wraz z Marją od cukiernika na czele tej malowniczej procesji, poprzedzany przez największą pakę smakołyków, jaką kiedykolwiek ujrzało światło dzienne — Martin niespodzianie spostrzegł Ruth w towarzystwie matki. Pani Morse była zgorszona. Panienkę dotknęło to również; przywiązywała wielką wagę do pozorów, widok zaś narzeczonego ramię przy ramieniu z praczką, kroczącego na czele hordy obdartych Porutgalczyków — istotnie nie było wytworny. Najmocniej zabolał jednak panienkę nie skandal towarzyski, lecz brak godności i dumy w narzeczonym. Owa promenada dowodziła raz jeszcze niezbicie, że Martin nie potrafi wyrzec się łączności ze swoją sferą. Stygmat pochodzenia z proletarjatu był samą przez się dostateczną przykrością, ale bezwstydne wyzywanie świata, — świata państwa Morse — było doprawdy zbytniem zuchwalstwem. Chociaż zaręczyny Ruth trzymane były dotychczas w tajemnicy — długotrwała zażyłość młodej pary nie mogła nie zwrócić na siebie ciekawych oczu ludzkich. W cukierni znajdowało się właśnie kilka znajomych osób, uszczypliwie obserwujących pana Edena i jego świtę. Ruth nie lubiła beztroski i rozrzutności Martina, nie mo-
gła też stanąć ponad poglądami swego otoczenia. Czuła się dotknięta do żywego i dygotała z upokorzenia i gniewu. To też Martin, odwiedziwszy ją tegoż dnia wieczorem, nie ośmielił się wydobyć upominku z kieszeni i wręczenie go odłożył do pogodniejszej chwili.
Ruth we łzach — łzach złości i zniecierpliwienia — była dla Martina zdumiewającą niespodzianką. Na widok jej cierpienia przekonał się, że postąpił jak brutal, chociaż w głębi duszy niebardzo rozumiał dlaczego. Nigdy nie przychodziło mu do głowy wstydzić się tych, których znał, ufał też, że Ruth w żadnym wypadku nie może wziąć mu za złe tej wyprawy świątecznej z uszczęśliwionemi dzieciakami. Po długiej chwili jednak panienka zdołała wyjaśnić narzeczonemu punkt widzenia, Martin zaś spokojnie przyjął go do wiadomości i uznał za drobną słabostkę, jedną z tych, którym ulegają

wszystkie kobiety, a więc i najlepsza z kobiet.
Rozdział XXXVI

— Chodź — pokażę ci coś ciekawego — zaproponował Martinowi Brissenden pewnego styczniowego wieczoru.
Byli razem na obiedzie w San-Francisco i zbliżali się właśnie ku przystani, żeby wrócić do Oakland, kiedy Brissenden powziął nagłą myśl pokazania przyjacielowi tego, co uważał za „sól ziemi“. Zawrócił i poszedł wzdłuż brzegu — długi cień w fałdzistem, rozwiewającem się palcie. Martin dotrzymywał mu kroku. W eleganckiej winiarni zaopatrzył się Brissenden w dwie butelki starego portwejnu, poczem z butelką w każdej ręce wpakował się do tramwaju, idącego na ulicę Mission. Martin wsiadł również, obładowany butelkami whisky.
— Gdybyż Ruth zobaczyła! — pomyślał przelotnie, zastanawiając się jednocześnie, na czem też polegała obiecana „sól ziemi“.
— Może nikogo nie zastaniemy — odezwał się Brissenden, kiedy wysiedli z tramwaju i zapuścili w głąb robotniczego ghetto, rozpościerającego się na południe od Rynku. — W takim razie ominęłoby cię to, czego szukasz oddawna.
— Cóż to za rarytas? — zapytał Martin.
— Ludzie, inteligentni ludzie, nie gadatliwe zera, z któremi konwersowałeś tak zajadle w norze handlarzy, czyli, jeśli wolisz, salonach państwa Morse. Czytałeś trochę, umiesz cośniecoś — jesteś więc tam samotny. Dzisiaj chcę ci pokazać ludzi, którzy również potrafili czytać. Nigdy już więcej nie poczujesz się osamotniony.
— Nie myśl, że sobie nabijam głowę ich nieskończonemi dyskusjami — powiedział Brissenden po dłuższej chwili. — Suche rozważania nie zaciekawiają mnie wcale. Poprostu tylko lubię spotykać inteligentnych chłopców, nie samych opasłych filistrów. Baczność jednak! Nie zgodzisz się z nimi na żaden pod słońcem temat.
— Mam nadzieję, że zastaniemy Nortona — rzucił znów po chwili, opierając się przemocy Martina, który chciał wyręczyć go w niesieniu butelek. — Norton jest idealistą, wychowańcem uniwersytetu Harvarda. Pamięć — niebywała! Idealizm doprowadził go do filozoficznego anarchizmu, wobec czego rodzina pokazała mu drzwi. Ojciec jest królem kolejowym i multimiljonerem, syn zaś „zdycha z głodu“ we Frisco, redagując gazetkę anarchistyczną, za dwadzieścia pięć miesięcznie.
Martin nie znał dokładnie San-Francisco, a już najmniej dzielnicę Południowego Rynku; nie wiedział też zupełnie, gdzie się znajdują.
— Mów dalej — poprosił; — opowiedz mi o nich zawczasu. Co robią? Z czego żyją? Skąd się tu wzięli?
— Hamilton też pewnie przyjdzie. — Brissenden odpoczął chwilę. — Nazywa się właściwie Strawm-Hamilton, podwójne nazwisko, uważasz; pochodzi ze starej rodziny południowej. Jest to włóczęga, najleniwszy człowiek na świecie, chociaż podobno pracuje, czy też stara się pracować w jakiejś kooperatywie socjalistycznej za sześć dolarów miesięcznie. Ale to przysięgły włóczęga. Przywędrował do miasta. Kiedyś cały dzień przesiedział o suchym pysku na ławce ulicznej, a kiedym mu zaproponował kolację w barze, odległym o parę przecznic, oświadczył mi spokojnie: „za dużo kłopotu, mój stary. Kup mi lepiej paczkę papierosów“. Wyznawał był Spencera, dopóki Kreis nie nawrócił go na monizm materjalistyczny. Spróbuję wyciągnąć go na dyskusyjkę o monizmie. Norton jest również monistą, ale nie uznaje nic, prócz ducha. Będzie zresztą dyskutował z Kreissem i Hamiltonem na każdy temat.
— Któż to jest Kreiss? — zagadnął Martin.
— Do niego właśnie idziemy. Były profesor wylany z uniwersytetu — zwykła historja. Umysł ma w rodzaju stalowego potrzasku. Żyje, jak może. Był
niego bogiem. Jedynym sposobem ubliżenia mu jest skrytykować Haeckla.
— Otóż i rezydencja. — Zanim weszli na schody, Brissenden postawił swoje butelki, żeby odpocząć. Domek był pospolity, dwupiętrowy, z szynkiem i sklepikiem na dole. — Tutaj mieszka banda — objaśnił Brissenden. — Zajmuje całe pięterko. Każdy obywatel po jednym pokoju. Tylko Kreiss całe dwa. No, chodź. Na schodach było ciemno, Brissenden jednak poruszał się swobodnie, jak stały bywalec. Przystanął po chwili, żeby zagadać do Martina.
— Jest tu jeszcze jeden chłopak — Stevens, teozof. Robi hałas nielada, kiedy wpadnie w ferwor. Tymczasem jest pomywaczem w jakiejś restauracji. Lubi dobre cygara. Widziałem, jak zjadłszy dziesięciocentowy obiad, zapłacił pięćdziesiąt za poobiednie cygaro. Mam dwa dobre w kieszeni, jeśli mały się pokaże.
— Jest jeszcze jeden okaz — Parry — Australczyk, statystyk i chodząca encyklopedja sportowa. Zapytał go, ile zboża ekspordowano z Paragwaju w roku 1903-cim, albo ile płótna wwieźli Anglicy do Chin w 1830-tym, albo też ile ważył Jimmy Brit w dniu zwycięstwa nad Nelsonem, albo wreszcie, kto był w 68-ym championem lekkiej wagi na Stany Zjednoczone. Otrzymasz dokładną odpowiedź, wyrzuconą z szybkością automatu. Spotkasz tu jeszcze niejakiego Andy, kamieniarza, posiada wyrobione poglądy na każdy temat i znakomicie gra
w szachy. Pozatem jest jeszcze Harry, piekarz, skrajny socjalista i gruba ryba w związku. A propos, pamiętasz głośny strejk kucharzy i kelnerów? To właśnie Hamilton zorganizował związek zawodowy i przyśpieszył strejk — wypracowawszy najszczegółowiej cały plan, tu oto, w pokojach Kreissa. Zajął się tem wyłącznie dla sportu; lenistwo nie pozwoliło mu pozostać dłużej w związku. Wogóle nie byłoby granic możliwościom jego karjery — gdyby nie to nieprawdopodobne, wspaniałe lenistwo.
Brissenden sunął w ciemnościach, dopóki punkcik światła, widocznego przez dziurkę od klucza, nie wskazał zdaleka zamkniętych drzwi. Stuknięcie — odpowiedź — otworzono — i Martin witał się już z Kreissem, pięknym, śniadym brunetem o lśniących, białych zębach, drobnym, kruczym wąsie i wielkich, płonących, czarnych oczach. Mary, zażywna młoda blondynka, myła naczynia w sąsiednim pokoiku, służącym za kuchnię i jadalnię. Pierwszy pokój był sypialnią i bawialnią. Świeżo uprana bielizna zwieszała się festonami tak nisko nad głową, że Martin w pierwszej chwili nie zauważył dwu mężczyzn, gwarzących za stołem w kącie. Radosnym okrzykiem powitali Brissendena i jego butelki. Po wzajemnem zapoznaniu okazało się, że byli to Andy i Parry. Martin przyłączył się do nich i słuchać począł uważnie opowiadania Parry o walce bokserów, widzianej dnia poprzedniego. Brissenden tymczasem zajął się fachowo przyrządzaniem grogu i podawaniem wina oraz „soda-whisky“. Na
jego komendę „zebrać całą paczkę!“ Andy poszedł zwoływać pozostałych lokatorów.
— Udało ci się, prawie wszyscy w domu — szepnął Brissenden Martinowi. — Oto Norton i Hamilton, chodź, zapoznam cię; Stevensa niema podobno. No, spróbuję nakręcić ich na monizm. Poczekaj, aż łykną trochę i rozgrzeją się.
Zpoczątku rozmowa rwała się nieco. Pomimo to, zdołał Martin ocenić giętkość i przenikliwość umysłów tych ludzi. Każdy z nich miał wyrobione, choć niejednokrotnie sprzeczne poglądy; i chociaż rozmawiali zręcznie i dowcipnie — nie byli bynajmniej powierzchowni. Martin zaobserwował szybko, że ludzie ci na każdy poruszony temat posiadają poważną ilość wiadomości, poglądy na świat i społeczeństwo ugruntowane, pogłębione i logiczne. Nikt nie podsunął im gotowych formuł; wszyscy byli opozycjonistami w swojej dziedzinie, usta ich nie znały banalności ani szablonu. U państwa Morse nie spotkał Martin nigdy takiej zadziwiającej różnolitości tematów. Zdawać się mogło, iż niema na świecie zjawisk, któremi nie interesuje się to dziwaczne towarzystwo. Rozmowa wędrowała od nowej powieści pani Humphry Ward do ostatniej sztuki Shawa, poprzez przyszłość dramatu scenicznego, aż ku wspomnieniom o Nat Goodwinie. Chwalono lub krytykowano gazety, przeskakiwano od warunków pracy w Nowej Zelandji do Hewy Jamesa i Brander Matthewsa; poruszono kwestję ekspansji Niemiec na Wschód i zagadnienie Żółte-
go Niebezpieczeństwa; dyskutowano o wyborach w Niemczech i ostatniej mowie Bebla; powrócono nareszcie do miejscowych spraw politycznych, ostatnich projektów i nieporozumień w zarządzie Zjednoczonej Partji Pracy i do omawiania tych sprężyn, które puszczono w ruch, żeby złamać strejk robotników portowych. Martina zdumiewała tak dokładna orjentacja w polityce wewnętrznej. Ludzie ci wiedzieli mnóstwo szczegółów, niedrukowanych w gazetach — znali wszystkie tajemne sznurki, któremi ukryte ręce poruszały marjonetki na scenie. Ku zdziwieniu Martina, dziewczyna, imieniem Mary, również wzięła udział w rozmowie, wykazując taką inteligencję, jakiej nie spotkał jeszcze u żadnej z niewielu znanych mu kobiet. Wszczęli długą rozmowę na temat Swinburna i Rosettiego, poczem Mary zagnała Martina w kozi róg swą znajomością literatury francuskiej. Zemścił się, kiedy zaczęła bronić Maeterlincka, i puścił w ruch szereg argumentów, użytych w „Hańbie Słońca“.
Weszło jeszcze kilku mężczyzn, powietrze zbłękitniało od dymu. Brissenden załopotał wreszcie czerwoną płachtą.
— Masz świeżą zdobycz dla twego topora, Kreiss, — odezwał się nagle — oto ledwie opierzony młodzieniaszek, pałający uwielbieniem dla Herberta Spencera. Zrób z niego wyznawcę Haeckla... jeśli potrafisz.
Kreiss zbudził się jak gdyby, i zabłysnął cały, niby namagnetyzowany metal, Norton zaś spojrzał
z sympatją na Martina, uśmiechnąwszy się jakoś po dziewczęcemu, oczyma przyrzekając jak najdalej idące podtrzymanie.
Kreiss zwrócił się wprost ku Martinowi, Norton jednak co chwila wkraczał w dyskusję, dopóki obaj z Kreissem nie skrzyżowali szpad w namiętnej i błyskotliwej szermierce. Martin słuchał i uszom nie wierzył. Było to wręcz nieprawdopodobne, zwłaszcza tu, w robotniczem ghetto Południowego Rynku. Książki żyły w mózgach tych ludzi. Spierali się z ogniem i entuzjazmem, natężenie zaś myśli podniecało ich tak bardzo, jak zwykle czyni to alkohol albo gniew. To, co obecnie dane było słyszeć Martinowi, nie kończyło się na suchem przeżuwaniu drukowanego słowa, napisanego ongiś przez jakichś odległych półbogów Kanta lub Spencera. Była to filozofja żywa, tętniąca ciepłą krwią, wcielona w dwóch zapaśników. Coraz to ktoś z obecnych przyłączał się do dyskusji; zawzięcie kręcono papierosy; twarze rumieniły się, zapalały oczy. Idealizm nigdy zbytnio nie pociągał Martina, w tej chwili jednak w ustach Nortona brzmiał niby objawienie prawdy. Logiczna wyrazistość jego sylogizmów przemówiła do umysłu Martina, — Kreiss jednak i Hamilton zdawali się jej nie spostrzegać i wymyślali Nortonowi od metafizyków, zaco on odwzajemniał im się tem samem. Phenomenon i noumenon przelatywały jak piłka pośród grających. Dwaj przeciwnicy zarzucili Nortonowi, że próbuje tłumaczyć pojęcie świadomości jako takiej.
Norton zaś zarzucał im żonglowanie słowami i prowadzenie rozumowania od słów do teorji, zamiast od faktów do teorji. Tego było im za wiele! Przecież zasadniczą cechą ich sposobu myślenia było właśnie opieranie się na faktach i nazywanie faktów po imieniu.
Kiedy Norton zagłębił się w labirynt filozofji Kanta, Kreiss przypomniał mu, że wszystkie kruche niemieckie systemy filozoficzne, po zbankrutowaniu w ojczyźnie, wędrowały do Oxfordu. Po chwili Norton ze swej strony wypomniał im ulubione przez Hamiltona prawo ekonomji wysiłków, którego zastosowanie widzieć chcieli tamci w każdym własnym procesie myślowym. Martin słuchał i nie posiadał się z radości. Norton jednak nie był zwolennikiem Spencera i ze swej strony napastował Martina, starając się niemniej przekonać nowego, jak i dwóch dawnych przeciwników.
— Czy wiecie, że Berkeley’emu nikt dotychczas nie odpowiedział? — mówił, patrząc wprost na Martina. — Herbert Spencer podszedł ku prawdzie najbliżej, lecz jeszcze niedostatecznie blisko. Najwierniejszy nawet wyznawca Spencera nie pójdzie dalej. Parę dni temu czytałem rozprawę Saleeby’ego, który przyznał Spencerowi najwyżej to, że nieomal zdołał dać odpowiedź Berkeley’emu.
— A wiesz, co powiedział Hume? — zagadnął Hamilton. — Norton skinął głową, Hamilton jednak przytoczył dla wiadomości innych. — Hume
twierdzi, że argumenty Berkeley’ego nie przekonywują i wogóle nie wymagają odpowiedzi.
— Tak jest, nie przekonywały Hum’a. Hume zaś posiadał umysł podobny do twojego, z tą różnicą, że był dość rozumny, aby przyznać, że można nie odpowiadać Berkeley’emu.
Norton był wrażliwy i łatwopalny, chociaż nigdy nie tracił miary w uniesieniu, Kreiss jednak i Hamilton przypominali dwóch bezlitosnych barbarzyńców, którzy spokojnie szukają słabych miejsc przeciwnika, żeby pchnąć i zranić. Późnym wieczorem, Norton, ugodzony częstokrotnem podejrzeniem o metafizykę, ostatnim wysiłkiem trzymający w cuglach swoją popędliwość, z oczyma płonącemi i nagle zmężniałą dziewczęcą twarzą — rzucił się do generalnego ataku na okopy wroga.
— Dobrze, dobrze, ślepi wyznawcy Haeckla! — wołał. — Według was, ja rozumuję jak znachor — ale — proszę — jakże rozumujecie wy?! Nie macie się na czem oprzeć, ciemni dogmatyści, z całym balastem waszej wiedzy pozytywnej, którą zawsze staracie się wtłoczyć tam właśnie, gdzie znajdować się nie powinna. Na długo już przed zbudowaniem koncepcji monizmu materjalistycznego grunt został tak przeorany, że niesposób na nim coś trwałego fundować. Zrobił to Locke — John Locke. Dwieście zgórą lat temu w swoim „Szkicu o rozumieniu człowieczem“ dowiódł, że idee wrodzone nie istnieją. Najlepsze, że tego właśnie staracie się dowieść dzisiaj. Przecież przez cały wieczór wmawiacie we
mnie tylko jedno wkółko: „idee wrodzone nie istnieją“... Cóż to znaczy? Znaczy, że nigdy nie osiągacie prawdy ostatecznej. Dusza wasza przy urodzeniu jest pusta — „tabula rasa“. Dostrzeganie zjawisk czyli phenomena — oto wszystko, co umysł wasz otrzymać może od waszych pięciu zmysłów. A więc noumena, z którymi nie przychodzicie na świat, nie mają sposobu przedostania się do waszych mózgów...
— Nie uznaję... — spróbował przerwać Kreiss.
— Poczekaj, aż skończę — bronił się Norton. — Znać więc możecie tę tylko cząstkę złożonej gry materji i energji. która w ten czy inny sposób odbija się na waszych zmysłach. Jeśli teraz, uważasz, zgodzę się na chwilę przypuścić, że istnieje wyłącznie materja, to biję cię własnym twoim argumentem, albowiem i ty i Hamilton już od urodzenia jesteście predestynowani, ażeby nie móc pojąć żadnej filozoficznej abstrakcji.
Dobrze. A cóż pozwala wam wiedzieć o materji wasza bezcenna „wiedza pozytywna“? Pozwala wam znać ją tylko z obserwacji zjawisk zewnętrznych, phenomena. Uświadamiacie sobie wyłącznie zmiany zachodzące w materji, a ściślej mówiąc, takie jej zmiany, które powodują zmiany w waszej świadomości. Wiedza pozytywna zajmuje się tylko faktami przyrodniczemi, mimo to jednak macie nierozsądną śmiałość zapuszczania się w badanie abstrakcyj! Wiedza więc odrzucająca wszystko,
prócz zjawisk zewnętrznych — nie może tych zjawisk przerastać.
— Nie możecie odpowiedzieć Berkeleyemu, nawet jeśli zanulujecie Kanta. A przecież siłą rzeczy przyjąć musicie, że Berkeley się myli, kiedy twierdzicie, że naukowo dowieść można nieistnienia Boga, a zwłaszcza — tego bowiem chcecie przedewszystkiem — istnienia materji.
Co do mnie, uznałem istnienie materji poto tylko, żeby rozumować w sposób dla was dostępny. Zostańcie sobie wyznawcami wiedzy pozytywnej, jeśli macie ochotę; porzućcie jednak entologję, bo w takim razie nie macie na nią miejsca. Spencer rozumuje słusznie, dopóki chodzi mu o agnostycyzm, lecz tenże Spencer...
Nadchodziła przecież chwila odejścia ostatniego promu do Oakland, więc Brissenden i Martin wyśliznęli się pocichu, zostawiając Nortona rezonującego coraz goręcej, Hamiltona zaś i Kreissa sprężonych do skoku, niby rozjuszone psy.
— Pokazałeś mi krainę baśni — odezwał się Martin już na promie. — Życie nabiera wartości, jeśli spotkać można takich ludzi. Mózg mam zupełnie przeorany. Nigdy przedtem nie ceniłem idealizmu. Dotychczas zresztą nie mogę przyjąć go bez zastrzeżeń. Wiem, że zawsze zostanę realistą. Taki już jestem. Co prawda znalazłbym parę słów sprzeciwu dla Kreissa i Hamiltona, z Nortonem zaś również podyskutowałbym z przyjemnością. Nie widzę też bynajmniej, żeby zaprzeczono Spencerowi. Zato
podniecony jestem, jak dzieciak po pierwszej bytności w cyrku. Widzę, że trzeba będzie jeszcze dużo przeczytać. Przedewszystkiem tę rozprawę Saleeby’ego. Wciąż jeszcze zdaje mi się, że Spencer jest niedościgniony, i na przyszły raz obiecuję sobie wziąć udział w dyskusji.
Lecz Brissenden nie słuchał; oddychając boleśnie, schował podbródek w fałdy podniesionego kołnierza, oparł głowę na zapadłej piersi i, owinięty w długie palto, kiwał się za każdem uderzeniem

koła.
Rozdział XXXVII

Dzień następny rozpoczął Martin od przeciwstawienia się zarówno radzie jak rozkazowi Brissendena. Przepisał „Hańbę Słońca“ i posłał do redakcji „Akropolis“. Wierzył, iż znajdzie przyjęcie w któremi z czasopism, co w dalszym ciągu ułatwi drogę do towarzystw wydawniczych. „Efemerydę“ przepisał i wysłał również. Pomimo wstrętu Brissendena do wszelkich „magazines“ (co graniczyło już z manją) Martin pewien był, iż wielki poemat niezwłocznie wydrukowany zostanie. Nie miał zresztą zamiaru dawać go do druku bez pozwolenia autora, pragnął tylko walczyć o zgodę Brissendena, mając już zapewnionego wydawcę.
Tegoż dnia rozpoczął Martin opracowywanie powieści, której plan naszkicował był oddawna i która natarczywie domagała się wcielenia. Pozornie była to sensacyjna powieść morska, „roman d’aventure“ dwudziestego wieku, malująca prawdziwe charaktery, żywych ludzi, realne warunki. Tok barwnej fabuły krył jednak coś, czego mógł nie zauważyć powierzchowny czytelnik, a co zresztą w żadnym razie nie zmniejszyłoby dlań żywości i uroku opowiadania. Ów nurt ukryty, nie zaś sama fabuła, nęciła
Martina i domagała się wcielenia. Zwykle zresztą jedynie pewien motyw ogólno-ludzki, pewien podkład ideowy stawał się Martinowi natchnieniem do pisania. Znalazłszy go, wybierał już świadomie z czasu i przestrzeni odpowiednich ludzi i stosowne okoliczności, aby za ich pomocą wyrazić swą ideę. Nowe dziełko zwało się „Spóźniony“ i wynosić miało około sześćdziesięciu tysięcy słów — drobiazg dla wspanialej płodności Martina. Od pierwszego dnia zanurzył się w pracę z rozkoszną świadomością opanowania narzędzi. Nie bał się już, że jakieś ostre kanty wybryków i omyłek zniekształcą dzieło. Długie miesiące usilnej pracy przyniosły owoce. Mógł teraz zaufać samemu sobie i pozwolić się unieść bujności tworzonego tematu; pracując dzień po dniu długiemi godzinami, Martin czuł wyraźnie, jak nigdy przedtem, potęgę chwytu, którym ujmował i więził w szponach życie i jego sprawy. „Spóźniony“ wyrazi prawdę poszczególnych charakterów, istniejącą w pewnych warunkach; lecz wyrazi jednocześnie — był tego pewien — ogólne syntezy, co pozostaną prawdą po wszystkie czasy, na wszystkich ziemiach i morzach. — Dzięki Spencerowi — dodawał w myśli Martin, podnosząc na chwilę głowę z nad pisania. — Tak, tak, dzięki Spencerowi i teorji ewolucji, temu wszechmocnemu kluczowi do tajemnic życia, kluczowi, który Spencer włożył do rąk człowieka, Martin czuł, że pisze rzecz wielką. „Pójdzie! Pójdzie! Musi pójść!“ — jak refren dźwięczało mu
w uszach. Wydrukują napewno. Wreszcie pisze powieść, o którą dobijać się będą czasopisma. Miał ją całą przed oczyma w płomiennych zgłoskach. Pewnego dnia przerwał ciągłość pracy, żeby w osobnym zeszycie napisać jeden rozdział. Będzie to końcowy rozdział „Spóźnionego“, całość bowiem tak precyzyjnie ukształtowała się w myśli, że Martin napisać mógł ostatni rozdział na parę tygodni przed skończeniem książki. Porównał powieść swą — choć nieskończoną jeszcze — z większością powieści morskich i uznał, że znacznie przewyższa wszystkie tamte. „Jeden jest tylko człowiek, co umie pisać o morzu — szeptał do siebie Martin — to Conrad. — Ale myślę, że mógłby wyciągnąć do mnie rękę i powiedzieć: „Wcale nieźle, Martin, mój chłopcze“.
Pracował cały dzień, zorjentowawszy się dopiero w ostatniej chwili, że zaproszony jest na obiad do Morsów. Dzięki Brissendenowi czarne ubranie wykupione zostało z zastawu, i Martin mógł znowu bywać wieczorami u narzeczonej. Dotarłszy do centrum miasta, wstąpił do czytelni i szukać począł książek Saleeby’ego. Znalazł „Cykl Życia“ i zaraz w tramwaju zabrał się do wspomnianego przez Nortona szkicu o Spencerze. W miarę czytania — unosił się gniewem. Twarz mu zapłonęła, zacisnęły się szczęki, pięść zwierała i rozwierała, jakby chwytając i dławiąc coś nienawistnego, z czego wydrzeć chciał życie. Wysiadłszy z tramwaju, kroczył ulicą jak człowiek wyprowadzony z równowagi, do pań-
stwa Morse zaś zadzwonił z taką wściekłością, że aż się nią samą wytrzeźwił i odrazu wpadł w doskonały humor, pokpiwając z siebie dobrodusznie. Zanim wszedł jednak — przygnębienie zdławiło go znowu. Spadł z wyżyn, na których unosiły go dzień cały skrzydła natchnienia. „Filistry“, „nora handlarzy“ — brzęczały w uszach epitety Brissendena. — Cóż z tego wreszcie? — irytował się chłopak. — Żenię się przecie z Ruth, nie z jej rodziną.
Ruth zaś nie widział nigdy jeszcze tak pięknej, olśniewającej i uduchowionej, a zarazem zdrowej i świeżej. Rumieniec barwił jej lica, oczy zaś nęciły i pociągały nieodparcie, oczy, w których po raz pierwszy wyczytał był nieśmiertelność. Oddawna zresztą zapomniał o nieśmiertelności; książki naukowe, któremi się otoczył, odbiegły od niej daleko; tu przecież, w oczach Ruth, czytał bez słów dowody, co przerastały wszelkie rozumowania ziemskie. W źrenicach kobiety widział to, wobec czego każdy spór sam przez się wygasa — miłość. Martin również miłość miał w oczach. Ta zaś niezaprzeczalna jest i niezwalczona.
Pół godziny, które spędził z panienką zanim przeszli na obiad, dało Martinowi poczucie wspaniałego szczęścia i zadowolenia z życia. Niemniej jednak przy obiedzie opanowała go nieunikniona po całym dniu ciężkiej pracy reakcja wyczerpania. Czuł, że ma oczy zmęczone i że denerwuje się łatwo. Pamięć, zbudzona nagle, szepnęła, że przy tym stole, przy którym teraz nudził się tak często lub uśmiechał
gorzko — ucztował ongiś po raz pierwszy w towarzystwie ludzi ucywilizowanych, których stroił w wyobraźni aureolą wzniosłości i kultury. Przypomniał sobie własną nieomal patetyczną sylwetę pół-świadomego barbarzyńcy, który pocił się wszystkiemi porami skóry od zbytniego napięcia uwagi, bał się zdumiewającej mnogości przyrządów do jedzenia, znosił tortury na widok ludożercy-lokaja, pragnął jednym skokiem dosięgnąć poziomu społecznego tych ludzi i wreszcie postanowił pozostać samym sobą, nie udając wykształcenia ni ogłady, których nie posiadał.
Spojrzał na Ruth, jakby chcąc sprawdzić rzeczywistość, niby podróżny, co strwożony nagłą myślą o możliwej katastrofie, upewnia się, czy koła ratunkowe są na zwykłem miejscu. Są — są. Ruth i miłość. Wszystko pozostałe nie wytrzymało probierza książek; Nie ulękły się tylko Ruth i miłość; dla nich obu znalazły książki sankcję biologiczną. Miłość była najwyższym wyrazem życia, najsilniejszem jego napięciem; Martin czuł, że natura stworzyła go, zarówno jak wszystkich ludzi normalnych, przez miłość i dla miłości. Zużyła z dziesięć tysięcy wieków, — o, sto tysięcy, miljon wieków, żeby dojść do człowieka, i jest on najlepszym tworem, jaki uczynić potrafiła. W człowieku zaś najsilniejszą uczyniła miłość, zwiększywszy stokrotnie jej potęgę darem wyobraźni, i wysłała go w znikomość i przemijanie, ażeby drżał z wzruszenia, pożądał i współżył. Ręka chłopaka odnalazła dłoń Ruth, siedzącej obok przy
stole. Gorący uścisk został odwzajemniony. Dziewczyna spojrzała przelotnie, słodkiemi, promiennemi oczyma. Chłopaka przebiegł nagły dreszcz; w źrenicach zajaśniało głębokie wzruszenie. Nie wiedział, że wzruszeniem tem właśnie wywołał słodycz i promienność oczu kobiecych.
Naprzeciw Martina, po prawej ręce pana domu, siedział sędzia Blount, członek miejscowego sądu najwyższego. Martin spotykał go kilkakrotnie, ale nie potrafił polubić. Pan Morse wszczął z sędzią rozmowę o polityce związków zawodowych, o sytuacji miejscowej, wreszcie o socjalizmie, przyczem uporczywie wciągał do dyskusji Martina. Wreszcie sędzia Blount spojrzał przez stół z wyrazem pobłażliwej litości ojcowskiej. Martin uśmiechnął się cicho.
— Wyrośnie pan z tego, młodzieńcze, — rzekł sędzia słodko. — Czas najlepiej temperuje wybryki młodości. — I, zwracając się do pana Morse, dodał: — Dyskusja nie wydaje mi się właściwa w podobnym wypadku. Zwiększa tylko dolegliwość pacjenta.
— Pan sędzia ma zupełną rację — przyznał poważnie zagadnięty. — Słusznem jest przecież zawczasu ostrzec pacjenta o jego stanie.
Martin uśmiechał się wesoło, lecz z wysiłkiem. Dzień był zbyt długi, trud dnia zbyt natężony, szpony zmęczenia zbyt dotkliwe.
— Nie wątpię, iż obaj szanowni panowie są doskonałymi lekarzami — powiedział, — lecz jeśli
choć trochę dbacie o opinję samego pacjenta, pozwólcie oświadczyć sobie, iż diagnoza postawiona została niezbyt trafnie. W rzeczywistości obaj panowie chorujecie na przypisywaną mi dolegliwość. Co do mnie, jestem w tym wypadku uodporniony. Filozofja socjalistyczna, którą panowie usilnie przyswoić się staracie, mąci wam jeszcze krew w żyłach, do mnie zaś nie ma dostępu wogóle.
— Mądrze, bardzo mądrze — mruknął sędzia. — Sprytny sposób obrony: odwrócenie sytuacji.
— Pan to właśnie czyni. — Oczy Martina zabłysły, ale opanował się jeszcze. — Widzi pan, panie sędzio, miałem przyjemność słyszeć przemówienia pańskie w czasie kampanji wyborczej. W sposób oryginalny wmawia pan samemu sobie wiarę w system współzawodnictwa i w zwycięstwo silniejszego, równocześnie zaś uświęca pan wszelkie środki, zmierzające do odarcia silnego z jego siły.
— Mój chłopcze...
— Proszę nie zapominać, że słyszałem pańskie mowy przedwyborcze — ostrzegał Martin. — Jest rzeczą znamienną, iż poglądy pańskie na usystematyzowanie handlu pomiędzy poszczególnemi stanami, na uregulowanie trustu kolejowego i T-wa Standard Oil, na konserwację lasów, wreszcie na tysiąc i jeden środków, ograniczających samozaradność i inicjatywę — są w pełnem tego słowa znaczeniu socjalistyczne.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan nie uznaje konieczności uregulowania w społeczeństwie
przejawów sił różnorodnych i nieraz potwornych?
— Nie o tem mówimy. Chcę jedynie dowieść, iż pan sędzia postawił co do mnie diagnozę niesłuszną. Chcę dowieść, iż bakterje socjalizmu nie tknęły mnie zupełnie. Chcę dowieść również, iż właśnie pan sędzia ulega niszczącemu działaniu tych bakteryj. Co do mnie, jestem zdecydowanym przeciwnikiem socjalizmu, równie dobrze, jak przysięgłym wrogiem pańskiej półkrwi demokracji, która nie jest niczem innem, jak pseudo-socjalizmem, zamaskowanym płaszczykiem innej nazwy, co sprawdzić możemy w pierwszym lepszym słowniku.
Co do mnie, jestem reakcjonistą — reakcjonistą tak zawziętym, iż stanowisko moje pozostać musi niezrozumiałe dla ludzi żyjących we mgle kłamstwa naszego ustroju społecznego i nie posiadających wzroku dość silnego, by mgłę tę przeszyć. Łudzi pan siebie i słuchaczy, iż wierzy pan w przewagę silniejszego i w rządy siły. Ja zaś wierzę istotnie. Oto różnica. Kiedy byłem jeszcze pustym młodzikiem — dobre parę miesięcy temu — poglądy pańskie i pańskich adherentów wystarczały mi najzupełniej. Przekonałem się jednak, że rządzą nami w najlepszym razie tchórzliwi kupcy i handlarze, którzy przez wszystkie dni swoje grzebią i żerują przy korycie. Zrozumiawszy to, nabrałem poglądów — jeśli pan pozwoli — arystokratycznych. Jestem przy tym stole jedynym indywidualistą z przekonania. Nie cenię społeczeństwa jako takiego. Cenię jedynie człowieka silnego, pierwotnego ryce-
rza bez trwogi, który sam jeden może ocalić ustrój dzisiejszy od jego spróchniałej nicości.
Nietzsche miał rację — nie będę tracił czasu na wyjaśnianie panu, kim był Nietzsche. Dość, że miał rację. Świat należy do silnych, twierdził: do silnych, którzy są przytem szlachetni i nie lubują się w korycie. Świat należy do prawdziwych arystokratów, do potężnych blonde Bestie, co kompromisów nie znają i znają jedno tylko niewzruszone „tak“. I oni wyprą się was, socjalistów zatrwożonych socjalizmem i drapujących się w indywidualizm. Niska i chwiejna moralność niewolnicza nie zbawi was bynajmniej. O, wiem dobrze, że to wszystko brzmi jak niemieckie kazanie, i nie chcę już więcej trudzić tem panów. Ale proszę pamiętać jedno: w Oakland jest najwyżej pół tuzina indywidualistów, Martin Eden zaś jest jednym z nich.
Martin dał do zrozumienia, że pragnąłby uważać dyskusję za wyczerpaną, i zwrócił się do Ruth.
— Jestem dziś przemęczony nerwowo — rzekł półgłosem. — Chciałbym już móc milczeć i tylko kochać.
Udał, że nie słyszy słów pana Morse:
— Nie zostałem bynajmniej przekonany. Wszyscy socjaliści mają jezuickie sposoby dyskutowania. Trzeba im to przyznać.
— No, no, zrobimy jeszcze z pana dobrego republikanina — pocieszał się sędzia Blount.
— Rycerz bez trwogi przybędzie wcześniej — odparował Martin wesoło i zwrócił się ku Ruth.
Pan Morse jednak nie był zadowolony. W swoim przyszłym zięciu, którego poglądów nie uznawał, natury zaś nie pojmował — nie mógł też lubić oburzającego lenistwa i dziwnej niechęci do poważnej a przyzwoitej pracy. Wobec tego skręcił rozmowę na Spencera. Sędzia Blount sekundował mu zręcznie, i oto Martin, który nastawił uszy przy pierwszej wzmiance o uwielbianym filozofie, musiał teraz wysłuchać poważnej choć pobłażliwej nagany, udzielanej Spencerowi przez czcigodnego męża. Pan Morse od czasu do czasu spoglądał na Martina, zdając się mówić oczyma: „Widzisz, mój chłopcze, widzisz“.
— To dopiero piły! — mruknął Martin i nie przestawał gawędzić z Ruth i Arturem.
Lecz cały dzień pracy i długie dyskusje poprzedniej nocy nadwyrężyły jego nerwy; przytem artykulik, przeczytany w tramwaju, wciąż jeszcze dokuczał nieznośnie.
— Co się stało? — zapytała nagle Ruth, zdumiona wyrazem twarzy Martina; widać było, że chłopak ostatnim wysiłkiem próbuje opanować uniesienie.
— Niemasz Boga prócz Niepoznawalnego, a Herbert Spencer jego prorok — recytował właśnie sędzia Blount.
Martin zwrócił się ku mówiącemu.
— Sąd dość tani — wyrzekł spokojnie. — Słyszałem go po raz pierwszy w Parku Ratuszowym z ust robotnika, który powinienby lepiej wiedzieć,
co mówi. Odtąd słyszałem to niejednokrotnie i zawsze mierziła mnie beznadziejna płytkość tego popularnego „aforyzmu“. W gruncie rzeczy pan sędzia powinienby się rumienić, powtarzając coś podobnego. Imię tego wielkiego i szlachetnego człowieka na ustach pańskich jest niby kropla rosy w szafliku. Obrzydliwość!
Piorun uderzył w stół. Sędzia Blount miał taką minę, jakby za chwilę porazić go miał atak apopleksji. Zaległo niepokojące milczenie. Pan Morse cieszył się w gruncie rzeczy. Widział, że Ruth była zaskoczona i zgorszona. Tego właśnie pragnął: wydobyć wrodzoną brutalność z człowieka, którego nie lubił.
Palce Ruth błagalnie ściskały pod stołem rękę Martina, ale chłopaka krew już poniosła. Oburzała go do żywego bezczelność i pretensjonalność wielkich tego świata. Sędzia Sądu Najwyższego! Zaledwie parę lat temu patrzał z prochu na wyżyny tych nadętych nicości i miał je za półbogów.
Sędzia Blount zdołał się opanować i próbował zwrócić się do Martina z pewnym odcieniem grzeczności, przyobleczonym wyłącznie ze względu na obecność pań. To doreszty rozgniewało Martina, Więc już niema uczciwej szczerości na świecie?!
— Nie może pan dyskutować ze mną na temat Spencera — zawołał. — Wie pan o nim akurat tyle, co niejeden z jego rodaków. Nie jest to zresztą pana wina, przyznaję. Taka już jest moda w tych przeraźliwie ignoranckich czasach. Zetknąłem się
nieraz z szeregiem ataków podobnych. Jadąc tutaj, czytałem artykuł Saleeby’ego o Spencerze. Powinienby pan to przeczytać. Dostępne dla wszystkich. Można kupić w każdej księgarni i pożyczyć w każdej czytelni. Zawstydziłby się pan, zestawiwszy swoją bezbrzeżną ignorancję w dziedzinie filozofji z sądami panu podobnych, zebranemi przez Saleeby’ego. To już jest rekord wstydu, który zdolen byłby upokorzyć nawet wstyd pański.
„Mistrzem niedouczonych“ nazwał Spencera pewien filozof od akademickich rozważań, niegodny oddychać z Nim jednem powietrzem. Nie przypuszczam, żeby pan sędzia zechciał był poznać którą z książek Spencera, ale możemy się pocieszyć, że niejeden tak zwany fachowy krytyk, który nie przeczytał go również, publicznie zabierał głos i zapewniał czytelników, że w dziełach Spencera niema wogóle żadnej wartościowej myśli; w dziełach Spencera — człowieka, który wycisnął piętno swego genjuszu na całej dziedzinie myśli współczesnej i naukowych dociekań; Spencera — ojca psychologji, reformatora pedagogji; Spencera — według wskazań którego uczy się dziś czytać każde dziecko chłopskie we Francji. A rozmaite małoludki śmią bezcześcić pamięć wielkiego człowieka, żerując równocześnie na odpadkach jego myśli. Całą wartość swych drobnych zresztą umysłowości — jemu zawdzięczają w wielkiej mierze. Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie prace Spencera, wszystko, co jest do-
rzeczne i prawidłowe w głowach tych papug, nie byłoby tam nigdy przeniknęło.
Drugi przykład: Pan Fairbank, największa figura w Oxfordzie, człowiek zajmujący stanowisko wielokrotnie wyższe niż pan, panie sędzio — uważa, iż Spencer zostanie uznany przez przyszłe pokolenia raczej jako marzyciel i poeta, niż jako myśliciel. Karły i ujadacze! „Pierwsze zasady“ nie są pozbawione pewnej wartości literackiej“ — wyrokuje jeden z nich. Inni zaś ośmielają się utrzymywać, że Spencer był raczej zdolnym plagjatorem, niż oryginalnym twórcą. O karły! Karły i ujadacze!
Martin urwał nagle pośród martwego milczenia. Wszyscy członkowie rodziny Morsów uważali sędziego Blounta za człowieka powagi i czynu. Wybuch Martina przejął ich zgrozą. Reszta obiadu minęła niby uroczystość pogrzebowa. Sędzia i pan Morse gawędzili półgłosem, inni rzucali od czasu do czasu słówko pełne przymusu. Po obiedzie między Ruth a Martinem doszło do gwałtownej sceny.
— Pan jest niemożliwy! — szlochała dziewczyna.
Uniesienie chłopaka dymiło jeszcze, więc mruknął tylko:
— Barbarzyńcy! Barbarzyńcy!
Kiedy zaś panienka poczęła karcić go, że ośmielił się obrazić sędziego Blounta, Martin rzucił ostro: —
— Mówiąc mu prawdę w oczy?
— Wszystko mi jedno, czy to była prawda — nastawała Ruth. — Istnieją pewna granice, których
się nie przekracza, i pan nie ma prawa nikogo obrażać.
— A więc, dlaczego sędzia ma prawo obrażać prawdę? zapytał Martin. — Przypuszczam, że większym grzechem jest obraza prawdy, niż obraza jakiegoś karła, co ośmielił się uwłaczać czci wielkiego a nieżyjącego człowieka. O barbarzyńcy, barbarzyńcy!
Ucichły gniew zawrzał w nim znowu. Panienka zlękła się nie na żarty. Pierwszy raz widziała Martina w takiem podnieceniu, które zresztą wydało jej się równie niezrozumiałe jak niedorzeczne. A przecież poprzez jej trwogę prawdziwą biegły dreszcze uroku, który zawsze i nawet w tej chwili pociągał ją ku Martinowi, i który wreszcie kazał dziewczynie zbliżyć się cicho i ręce zarzucić w uniesieniu a bezwolnie na męską szyję. Ruth czuła się dotknięta i obrażona tem, co zaszło przy stole, a jednak, drżąc, leżała w ramionach Martina, który wciąż jeszcze szeptał: „Barbarzyńcy! Barbarzyńcy!“ I nie wysunęła się z tych ramion, kiedy powiedział: — Nie będę już siadał do waszego stołu, kochanie. Rodzina twoja nie lubi mnie, i nie chcę narzucać im swojej przykrej obecności. Zresztą ich obecność równie przykra jest dla mnie. Ba! Więcej niż przykra. I pomyśleć tylko, że ja w swojej bezbrzeżnej naiwności myślałem, że ludzie umieszczeni wysoko w hierarchji społecznej, mieszkający

w pięknych domach i ongiś posyłani do szkoły, mają przez to samo jakąś wartość!
Rozdział XXXVIII

— Chodź, pójdziemy na wiec! — mówił Brissenden, osłabiony jeszcze przez krwotok, który napadł go przed półgodziną; był to już drugi krwotok podczas ostatnich trzech dni. Nieodstępna szklanka whisky, z której pociągał łyk po łyku, tkwiła w drżącej ręce.
— A pocóż mi ten cały socjalizm? — zagadnął Martin.
— Gościom dozwolone są pięciominutowe przemowy — namawiał chory. — Wstawaj i idź! Powiedz im, dlaczego jesteś wrogiem socjalizmu, powiedz, co myślisz o nich i ich etyce. Ciśnij im w twarz Nietzsche’go i walcz o swoją wiarę. Poturbuj ich trochę, to dobrze zrobi. Zarówno ty, jak oni potrzebujecie starcia poglądów. Eh, stary, chciałbym cię widzieć socjalistą, zanim umrę. To jedno może ci dać rację i cel istnienia. To jedno może cię zbawić w czasach gorzkiego rozczarowania, które już nadchodzi.
— Nigdy nie mogę się dość nadziwić, że ty, ty właśnie, jesteś socjalistą — przeciwstawił się Martin. — Tak bardzo nienawidzisz tłumu. I cóż u licha!
w całej tej hołocie podoba się tobie, tobie, esteto!? — wskazał szklankę, którą Brissenden napełniał raz jeszcze. — Mam wrażenie, że nie socjalizm to służy ci za zbawienie.
— Chory jestem, bardzo chory, — brzmiała odpowiedź. — Ale ty, to rzecz inna. Jesteś zdrów, i życie przed tobą. Musisz się uzbroić, żeby jakoś dożyć. Dziwisz się, dlaczego jestem socjalistą? Zaraz ci wytłumaczę. Dlatego tylko, że socjalizm jest nieunikniony; dlatego, że obecny docna przegniły i irracjonalny ustrój nie może potrwać długo; dlatego, że zapóźno już na twego „rycerza bez trwogi“. Niewolnicy nie zechcą dlań pracować. Zbyt są liczni i, chcąc niechcąc, powalą wspaniałego jeźdźca, zanim zdoła wjechać w szranki. Nie ujdziesz im. Przełknąć musisz w całości moralność niewolniczego tłumu. Przyznaję, nie jest to smaczny kęsek. Ale nawarzyło się piwa i trzeba je wypić. Jesteś archidiluwjalnym zabytkiem, razem z twoim Nietzschem. Przeszłość minęła nazawsze, i kłamie ten, kto twierdzi, że historja się powtarza. Rzecz prosta, nie pociąga mię tłum, ale cóż mam począć, biedne człowieczysko? Twój „rycerz bez trwogi“ jest zgoła nieprawdopodobny, wolę zaś wszystko inne, niż dzisiejsze panowanie tchórzliwych wieprzy. No, ale chodź, chodź, stary! Nie powinienem już pić; jeśli tu sam zostanę, wstawię się bez wątpienia. Wiesz przecie, co mówi lekarz, mój prześladowca? Mam ochotę wystrychnąć go na dudka.
Był to niedzielny wieczór, i małą salkę zapełnili
po brzegi miejscowi zwolennicy socjalizmu, przeważnie robotnicy. Mówca, jakiś bardzo inteligentny żyd, wzbudził w Martinie podziw, a równocześnie zaostrzył jego antagonizm. Chude, zgarbione plecy i zapadła pierś tego człowieka świadczyły wyraźnie o jego pochodzeniu z niewolniczego tłumu, i przed oczyma Martina wyrosła odrazu wiekuista historja słabych, występnych niewolników, buntujących się przeciw pańskiej mocy człowieka o silnych rękach, który panował nad tłumem zawsze i panować będzie po wiek wieków. To mizernie wyrosłe stworzenie ludzkie wydało się Martinowi symbolem, symbolem całych litości godnych rzesz słabych nędznych i wydziedziczonych, co zgodnie z odwiecznemi prawami natury giną w śmiertelnych zapasach o życie. To odpadki. I niezależnie od ich sprytnej filozofji, od ich zrodzonej wbrew woli skłonności do współdziałania, odrzuca ich Natura, wyróżniając człowieka silnego. Z nieskończenie obfitego posiewu życia, który rzuca w swej hojności, przyroda wybiera jedynie ziarna najlepsze. Czyni to w podobny sposób jak człowiek, co naśladując ją, hoduje rasowe konie i szlachetne gatunki melona. Bez wątpienia nie zaszkodziłoby, gdyby Stworzyciel kosmosu wybrał był metodę lepszą; ale stworzenie, żyjące w danym świecie, zgodzić się musi z rządzącemi nim prawami. Rzecz prosta, ofiary, ginące w walce o byt, skarżą się i protestują wniebogłosy tak, jak czynią to wszyscy socjaliści, jak czyni mówca i jego tłumni a podnieceni słuchacze, nawet w tej chwili, kiedy
zgromadzili się, by radzić o nowych sposobach ułatwienia ciężkiego żywota i oszukania praw natury.
Tak myślał Martin i tak właśnie przemówił, kiedy Brissenden zmusił go, żeby „zadał im bobu“. Podszedł do estrady i, wedle zwyczaju, zwrócił się do przewodniczącego. Mówić począł cicho, beznamiętnie, wstrzemięźliwie, porządkując myśli, zrodzone w czasie przemówienia żyda. Każdemu mówcy udzielano na meetingach zaledwie pięciu minut, Martin jednak po pięciu minutach był właśnie w pełnym biegu, doprowadziwszy zaledwie do połowy atak swój na socjalizm. Zdołał jednak wzbudzić zainteresowanie sali, która przez aklamację zażądała, by przewodniczący przedłużył Martinowi czas przemówienia. Publiczność uznała widocznie, że ma przed sobą godnego współzawodnika, słuchała więc z napięciem, bacząc na każde słowo. Martin mówił gorąco i z przekonaniem, nie łagodząc bynajmniej ataków na niewolników, moralność ich i taktykę. Wyznawał też bez ogródek, że właśnie zebranych tu uważa za helotów. Przytaczał Spencera i Malthusa, szkicował biologiczne prawa rozwoju.
— Tak więc — kończył, reasumując skwapliwie — żadne społeczeństwo, złożone z niewolników, nie może być trwałe. Stare prawo rozwoju nie przestanie istnieć. W walce o byt, jak wykazałem, silny i potomstwo silnego ma szanse zwycięstwa, słaby zaś i potomstwo słabego, może jedynie niszczeć i ginąć. W rezultacie wyłącznie silny i jego potomstwo utrzymują się przy życiu, to też siła każdego
pokolenia wzrasta, dopóki trwa wyścig i walka. Oto jest ewolucja. Wy zaś, niewolnicy — smutno jest być niewolnikiem, przyznaję — marzycie o społeczeństwie, w którem prawa ewolucji przestałyby istnieć, w którem słabi i nierozwinięci nie ginęliby w walce, w którem każdy obywatel miałby prawo jeść cały dzień, i wreszcie wszyscy silni i słabi kojarzyliby się i rozmnażali dowoli. I cóż z tego wyniknie? Przestanie wzrastać siła i wartość życiowa pokoleń. Przeciwnie, zacznie się zmniejszać. Oto jest nieubłagana Nemezys waszej filozofji niewolnictwa. Wasze społeczeństwo niewolników musi słabnąć, kruszyć się i wreszcie rozsypać, tak jak życia istot, co je tworzyć mają, rozkruszą się i zmarnieją. Zważcie, mówię o prawach przyrody, nie o sentymentalnej etyce. Społeczeństwo niewolników trwać nie może.
— A cóż pan powiesz o Stanach Zjednoczonych? — rozległ się okrzyk z widowni.
— O Stanach? Bardzo proszę! — zawołał w odwet Martin. — Trzynaście kolonij zrzuciło jarzmo swoich władców i utworzyło tak zwaną Republikę. Niewolnicy stali się panami samym sobie. Innych panów nad tłuszczą nie było. Nie mogliście jednak obyć się bez takich lub innych władców i przyjęliście pięść nowych panów, co powstali z pośród was samych, już nie wielkich, dzielnych, szlachetnych ludzi, lecz chytrych a przewrotnych handlarzy i lichwiarzy. Ci owładnęli wami na nowo — lecz nie
otwarcie i szczerze, przemocą wydobytej broni, jak uczyniliby rycerze bez trwogi i zdrady, lecz skrycie, tajemnie, pochlebstwem, kłamstwem, oplątując w sieci jak pająki. Kupili waszych niewolników- sędziów, obałamucili waszych niewolników-prawodawców, wymyślili okrucieństwa straszliwsze niż dawne niewolnictwo dla waszych synów i córek. Dwa miljony waszych dzieci pracuje dzisiaj ciężko w tej oligarchji handlarzy, zwanej Stanami Zjednoczonemi. Dziesięć miljonów was, niewolników, chodzi w strzępach i przymiera głodem.
Wracajmy jednak do punktu wyjścia. Starałem się wykazać kruchość niewolniczego społeczeństwa, gdyż społeczeństwo takie żyćby musiało wbrew prawom przyrody. Już w chwili powstania poczęłoby chylić się ku upadkowi, zawierając w samym sobie bakterje rozkładu. Łatwo jest przeczyć prawu ewolucji, ale gdzież jest inne prawo przyrody, co podeprze waszą budowlę? Sformułujcie je. Może już sformułowane? Proszę, słucham.
Martin schodził z estrady pośród nieopisanego zgiełku. Kilkunastu mężczyzn zerwało się z krzeseł i natarczywie domagało głosu. I kolejno jeden po drugim, z entuzjazmem i wściekłą gestykulacją odpierali atak intruza, zachęcani namiętnemi oklaskami widowni. Był to wieczór szalony szaleństwem umysłów, dzika walka o idee. Niektórzy mówcy traktowali rzecz ogólnie, zasadniczo, większość jednak wręcz odpowiadała Martinowi. Bili weń pociskami nowych myśli i sformułowań, i otwierali mu
dalekie perspektywy nie nowych praw przyrody, lecz nowego zastosowania praw starych. Traktowali rzecz zbyt serjo, żeby zastanawiać się nad grzecznością, to też przewodniczący kilkakrotnie przywoływać ich musiał do porządku.
Przypadkowo na widowni znalazł się jakiś młokos reporterzyna, wysłany zapewne przez jakieś żądne nowin i sensacyj pisemko. Nie był to żaden znakomity reporter, ale chłopak dość gładki i pełen tupetu, nie tak jednak naiwny, żeby zbyt uważnie przysłuchiwać się dyskusji. Napawał się zresztą wygodnem złudzeniem, że sam stokrotnie przerasta tych gadatliwych manjaków z proletarjatu. Przytem żywił niezbędny respekt dla możnych świata, co z wyżyn swoich dyktują nakazy narodom i prasie. Wreszcie, posiadał pewien ideał: osiągnąć doskonałość prawdziwego reportera — zrobić coś, a nawet wielkie coś — z niczego.
Niebardzo wiedział, o czem mówiono. Ale to nic nie szkodzi. Usłyszane słowo „rewolucja“ dało mu klucz do prawdy. Niby paleontolog, co potrafi odbudować cały szkielet z jednej małej kostki reporterzyna zdolny był zrekonstruować całą mowę ze słowa „rewolucja“. Uczynił tak owego wieczora, a starał się usilnie. Ponieważ zaś wystąpienie Martina narobiło najwięcej hałasu, Martinowi więc przypisał duchowe przewodnictwo zebrania, uczyniwszy główną osobę widowiska arcy-anarchistą i zmieniwszy jego reakcyjny indywidualizm na najczerwieńszy, najbardziej zaciekle propagowany so-
cjalizm. Młody reporter był artystą, zamaszystym więc pendzlem podmalował tło rodzajowe: dzikookich, długowłosych mężczyzn, zdegenerowane typy neurasteników, głosy drżące namiętnością, pięści wzniesione do ciosu, a wszystko to przeplecione

krzykiem, wyciem, obelgami i przekleństwami rozjuszonej tłuszczy.
Rozdział XXXIX

Nazajutrz przy śniadaniu przeglądał Martin poranną gazetę. Na czele pierwszej strony natrafił na własne swoje nazwisko, wydrukowane ogromnemi, tłustemi czcionkami. Wrażenie było nowe i niespodziewane. Niemniej niespodziewana była wiadomość, że jest najpopularniejszym przywódcą miejscowych socjalistów. Przeczytał pośpiesznie namiętne przemówienie, włożone w jego usta przez młodego reporterzynę; zpoczątku chwycił go gniew na niedorzeczne insynuacje, po chwili jednak zmiął gazetę i odrzucił ze śmiechem.
— Pijany był, albo djabelnie złośliwy — odezwał się popołudniu Martin ze swego gniazda na łóżku, kiedy Brissenden wszedł i runął ciężko na krzesło.
— Czy ci nie wszystko jedno? — zapytał gość. — Nie przypuszczam, żebyś dbał specjalnie o opinję filistrów, czytających dzienniki.
Martin pomyślał chwilę, poczem odrzekł:
— Nie; w gruncie rzeczy nie dbam ani trochę. Z drugiej jednak strony może to utrudnić w znacznej mierze stosunki moje z rodziną Ruth. Ojciec jej twierdził zawsze, że jestem socjalistą, a to nędzne piśmidło przypieczętuje jego przekonanie.
Nie o to idzie, czy dbam o opinję, ale wogóle dlaczego? poco? No, przeczytam ci dzisiejszą robotę. Jestem wialnie w połowie „Spóźnionego“.
Zaczął czytać głośno, kiedy nagle Marja otworzyła drzwi i wprowadziła nieznanego młodego człowieka o bystrem spojrzeniu i czyściutko wypolerowanej aparycji. Wzrok jego odnalazł najpierw naftówkę i kuchenkę, potem dopiero padł na Martina.
— Proszę siadać — odezwał się Brissenden.
Martin posunął się, robiąc gościowi miejsce na łóżku, i czekał na wyjaśnienie sytuacji.
— Słyszałem mowę pańską zeszłego wieczora, panie Eden, i przyszedłem prosić o interview — zaczął gość.
Brissenden parsknął serdecznym śmiechem.
— Towarzysz socjalista? — zagadnął reporter, obrzucając Brissendena szybkiem spojrzeniem, które zdawało się badać kolorystyczną wartość tego pół-człowieka, pół-trupa.
— Aha, to on napisał artykuł o mnie — odezwał się łagodnie Martin. — Dzieciak jeszcze!
— Czemuż go nie szturchniesz, jak należy — pytał Brissenden. — Dałbym z tysiąc dolarów, żeby mieć w tej chwili swoje dawne płuca i pięści.
Reporterzynę zmieszała nieco ta głośna rozmowa o nim i przy nim, choć ponad jego głową prowadzona. Ponieważ jednak w redakcji pochwalono go za efektowny opis wiecu socjalistów i polecono w dalszym ciągu zdobyć osobisty wywiad u Martina Edena, przywódcy zorganizowanych mocy piekielnych,
grożących społeczeństwu — młodzieniec czuł się odkomenderowany służbowo i nie spuszczał z tonu.
— Nie będzie pan miał nic przeciwko zdjęciu, panie Eden? — zapytał. — Fotograf redakcyjny czeka przed domem i uważa, że lepiej byłoby zrobić zdjęcie teraz, dopóki słońce jest wysoko. Porozmawiać zdążymy później.
— Fotograf, — rozważał zwolna Brissenden. — Dajże mu choć raz, Martin — no, dalej!
— Zestarzałem się już widocznie — brzmiała odpowiedź. — Wiem, że należałoby, ale właściwie nie chce mi się. Poprostu nie warto.
— Jego matka byłaby ci prawdziwie obowiązana — judził Brissenden.
— Nie jest to argument bez znaczenia — odrzekł powoli Martin. — Ale gra nie warta świecy. Nie chce mi się mobilizować energji, — a przyznasz, że potrzeba nieco energji, żeby należycie wyboksować gościa. A zresztą, naco to się przyda?
— Wyśmienicie, z tej właśnie strony należało przystąpić do rzeczy — oświadczył młody człowiek swobodnie, chociaż zaczął już ukradkiem poglądać ku drzwiom.
— Przecież ani słowa prawdy nie było w tem, co napisał — ciągnął Martin, zwracając się wyłącznie do Brissendena.
— O poprostu ogólnikowy opis, pan rozumie — zaryzykował żółtodziób; — pozatem zaś, jest to dla pana świetna reklama. To ma zawsze swoją wartość. To panu doskonale zrobi.
— Świetna reklama, zauważ Martin, stary chłopie — powtórzył uroczyście Brissenden.
— I doskonale mi to zrobi, uważasz odrzekł Martin.
— A więc, panie Eden... pan pozwoli.... miejsce urodzenia? — zagadnął młodzieniec, przybierając wyraz natężonej uwagi.
— Widzisz, nawet nie notuje — odezwał się Brissenden. — Wszystko zapamięta...
— Wystarcza mi słyszeć. — Gość ukrywał rosnące zmieszanie. — Żaden wykwalifikowany reporter nie ma potrzeby obciążania się notatkami.
— Wystarczyło istotnie... zeszłego wieczoru. — Brissenden jednak, nie wyznając kwietyzmu, nagle i ostro zmienił ton: — Słuchaj, Martin, jeśli natychmiast nie wyboksujesz tego smarkacza, zrobię to na własną rękę, choćbym miał zaraz potem paść trupem.
— Myślisz, że tęgi klaps dobrze zrobi? — zapytał Martin.
Brissenden rozważył kwestję, poczem skinął głową.
W chwilę potem Martin siedział już na brzegu łóżka, trzymając między kolanami reporterzynę twarzą wdół.
— No, tylko proszę nie kąsać — ostrzegł Martin, — inaczej musiałbym zająć się również buzią.
A wielka byłaby szkoda! Taka ładna twarzyczka.
Wzniesiona ręka Martina opadła wdół, poczem wznosić się i opadać poczęła jednostajnym ryt-
mem. Żółtodziób wyrywał się, klął i popiskiwał, ale kąsać nie próbował.
Brissenden patrzał z powagą i spokojem, lecz wreszcie wzburzył się, chwycił za butelkę whisky i zawołał: „Dajno i mnie choć raz!“
— Niestety, już mi się ręka zmęczyła — rzekł Martin, rozluźniając wreszcie kleszczy. — Całkiem do niczego.
Podniósł szczeniaka i posadził na łóżku.
— Cze... czekajcie, zaaresztują was zato! — buntował się uwolniony, ze łzami chłopięcego oburzenia na rozognionych policzkach. — Odpokutujecie wy za swoje! Zobaczycie!
— Ładna historja! — zauważył Martin. — Malec nie zdaje sobie widocznie sprawy, że wszedł na śliską ścieżkę. Przecież jest nieuczciwie, nierzetelnie, nie po męsku nafabrykować kłamstw o swoim bliźnim; on to zrobił i wcale o tem nie wie.
— Właśnie przyszedł do nas, żeby się dowiedzieć — dorzucił Brissenden po chwili.
— Tak jest; przyszedł do mnie, którego oczernił i obraził. Że sklepiki odmówią mi teraz kredytu — głupstwo. Ale najgorsze jest to, że biedny malec pójdzie po raz obranej drodze, dopóki nie zostanie dziennikarzem pierwszej klasy, a co zatem idzie, szelmą pierwszej klasy.
— O, jeszcze pora zawrócić — pocieszał Brissenden. — Kto wie? Może ty właśnie przeznaczony mu zostałeś, jako narzędzie zbawienia. Eh, dlaczego nie pozwoliłeś mi dać chociażby jednego klapsa! Ja
również rad byłbym przyłożyć ręki do dzieła na¬ wrócenia.
— Każę was zaaresztować obu, wy, drapieżniki, barbarzyńcy! — łkała zbłąkana dusza.
— Nie, doprawdy, cóż za delikatne i piękne usteczka! — Martin żałośnie pokiwał głową. — Obawiam się, że napróżno sforsowałem sobie rękę. Młodzieniec nie jest do nawrócenia. Wielkie stanowisko dziennikarskie — zapewnione. Sumienia — ani krzty. To jedno wystarczy do zrobienia karjery.
Podczas tych słów reperterzyna wycofał się ku drzwiom, poglądając trwożliwie, czy też Brissenden nie zdzieli go po plecach butelką, z którą się nie rozstawał.
Nazajutrz w porannej gazecie wyczytał Martin o sobie wiele rzeczy nowych i zajmujących. „Jesteśmy przysięgłymi wrogami społeczeństwa“ — cytowano jego słowa w kolumnowym wywiadzie. „O, nie, nie jesteśmy anarchistami, lecz socjalistami“. Kiedy zaś reporter spróbował zaznaczyć, iż różnica między temi dwoma szkołami wydaje mu się nader mała, Martin Eden wzruszył ramionami na znak milczącego potwierdzenia. Twarz jego opisana została jako niesymetryczna i nosząca wyraźne piętno zwyrodnienia Szczególnie godnemi uwagi były potwornie wielkie ręce i ogniste błyski w krwią nabiegłych oczach.
Dowiedział się również Martin, iż co wieczór przemawiał do robotników w Parku Ratuszowym, oraz, że pośród agitatorów anarchistycznych, co za-
palają umysły ludu, on właśnie jest najpopularniejszy, zaś jego mowy najbardziej wywrotowe. Szczeniak-reporter odmalował jaskrawo wnętrze ubogiej izdebki, maszynkę naftową, jedyne krzesło i jedynego przyjaciela, włóczęgę o trupiej twarzy, który wygląda, jak gdyby przed chwilą zakończył karę dwudziestoletniego ciężkiego więzienia.
Szczeniak był zmyślny. Węszył, gdzie mógł, i wywęszył stosunki rodzinne Martina, sprokurowawszy sobie nawet fotografję sklepu spożywczego imć Higginbothama, ozdobioną podobizną właściciela w całej jego okazałości. Gentleman ten przedstawiony był jako inteligentny, godny szacunku kupiec, który brzydzi się wywrotowemi poglądami szwagra i nim samym, scharakteryzował Martina jako leniucha, co źle skończy, gdyż nie raczył przyjąć pracy, kiedy mu ją proponowano. Herman von Szmidt, mąż Marian, również zaszczycony został wywiadem. Nazwał Martina parszywą owcą w rodzinie i wypierał się wszelkiej znajomości. — Próbował mnie nabierać, alem go odrazu odstawił — oświadczył von Szmidt reporterowi. — Już tu teraz do mnie ani zajrzy. Człowiek, co nie chce pracować, to: uważa pan, nic nie wart i już.
Tym razem Martin rozgniewał się nie na żarty. Brissenden patrzał na całą sprawę, jako na dobry kawał, nie potrafił jednak uspokoić Martina. Chłopak wiedział zbyt dobrze, jak trudno będzie wytłumaczyć się pannie Ruth. Pewien był również, iż pan
Morse uszczęśliwiony jest z obrotu rzeczy i uczyni, co potrafi, żeby zerwać zaręczyny. A jak wiele potrafił — przekonać się miał Martin niezwłocznie. Popołudniowa poczta przyniosła list od Ruth. Martin otworzył go, drżąc w przeczuciu katastrofy, i odczytał, stojąc w otwartych drzwiach, tak, jak go był dostał z rąk listonosza. Czytał, a ręka odruchowo przetrząsała kieszeń kurtki, szukając tytoniu i bibułki, niby za dawnych dobrych czasów. Nie zdawał sobie sprawy, że kieszeń jest pusta, nie wiedział nawet, że wogóle czegoś szuka.
List nie był gniewny. Ani złości, ani wykrzykników. Tylko w każdem zdaniu, od pierwszego do ostatniego, dźwięczał ból i rozczarowanie. Spodziewała się po Martinie czegoś lepszego. Przypuszczała, że wyrósł już ze swojej młodzieńczej dzikości; przypuszczała, że miłość jej, Ruth, warta była tego, żeby zacząć żyć poważnie i rozsądnie. Obecnie rodzice postawili się ostro i zażądali kategorycznie zerwania zaręczyn. Ona ze swej strony nie może nie uznać słuszności ich rozkazu. Związek z Martinem nie mógłby nigdy być szczęśliwy. Niefortunny był zresztą od samego początku. Jeden jedyny wyrzut przedarł się przez słowa listu, ale jakżeż dla Martina gorzki! „Gdybyż pan zgodził się był na przyjęcie jakiejkolwiek bądź posady i spróbował zrobić coś ze siebie, dojść do czegoś!“ — pisała panienka. „Ale to było niemożliwe. Przeszłość pana zbyt była burzliwa i niezrównoważona. Rozumiem, iż w gruncie rzeczy potępiać pana nie można. Mógł
pan postępować jedynie zgodnie z wrodzonemi skłonnościami i nabytem przyzwyczajeniem. Więc nie potępiam bynajmniej. Proszę pamiętać. Poprostu zaszła omyłka. Zdaniem moich rodziców, nie byliśmy dla siebie stworzeni i, na szczęście, przekonaliśmy się o tem w porę...“ „Proszę nie próbować mnie widzieć — kończyła panienka — spotkanie byłoby ciężkie dla nas obojga, dla mojej matki również. Czuję, że przyczyniłam jej zbyt dużo przykrości i troski. Będę potrzebowała wiele czasu i wysiłku, żeby to złagodzić“.
Martin odczytał cały list uważnie po raz drugi, poczem zasiadł i odpisał. Naszkicował uwagi, które wypowiedział był na wiecu socjalistów, podkreślając, iż były one przeciwieństwem tego, co gazety włożyły mu w usta. Pod koniec listu jednak stał się chłopak znów tylko „bogów kochankiem szalonym“, namiętnie wołającym o miłość. „Odpisz“, prosił, „i powiedz mi jedno tylko: czy kochasz? Oto wszystko. Na to jedno pytanie odpowiedz!“
Odpowiedź jednak nie nadeszła ani nazajutrz ani dnia następnego. „Spóźniony“ leżał nietknięty, codziennie zaś rosła pod stołem góra rękopisów. Po raz pierwszy w życiu zawiodła Martina wspaniała zdolność spania; bezsenność dręczyć poczęła w długie, niespokojne noce. Trzykrotnie próbował dotrzeć do państwa Morse, ale lokajowi zabroniono go wpuszczać. Brissenden leżał w swoim pokoju hotelowym chory i zbyt słaby, żeby wyjrzeć na świat, i chociaż
Martin odwiedzał go często, nie śmiał przecież niepokoić swemi troskami.
Trosk bowiem miał niemało. Postępek szczeniaka-reportera zatoczył szersze kręgi, niż przewidzieć było można narazie. Sklepikarz-portugalczyk odmówił dalszego kredytu, zieleniarz zaś, Amerykanin, dumny ze swej przynależności państwowej, nazwał Martina zdrajcą ojczyzny i odmówił wszelkich dalszych z nim stosunków — posuwając patrjotyzm swój aż do tego, że zniszczył cały rachunek Martina i zabronił mu nawet zgłaszać się kiedykolwiek z zapłatą. Plotki i pogwarki sąsiedzkie odzwierciadlały ten sam nastrój; oburzenie rosło szybko. Nikt nie chciał mieć nic wspólnego ze zdrajcą socjalistą. Biedna Marja pełna była trwogi i zwątpienia, lecz pozostała lojalna. Dzieciaki z sąsiedztwa ocknęły się z nabożnej czci, wywołanej ongiś pojawieniem wspaniałego powozu, i z bezpiecznej odległości przezywały Martina „włóczęgą“ i „nicponiem“. Ród Silvy jednak bronił zawzięcie lokatora, przyjąwszy niejedną krwawą bójkę za jego honor, wobec czego podbite oczy i zakrwawione nosy stały się zjawiskiem codziennem, ku większemu jeszcze pomnożeniu utrapień Marji.
Razu pewnego spotkał Martin Gertrudę na ulicy i dowiedział się — w co zresztą nie wątpił — Bernard Higginbotham był nań wściekły za zhańbienie rodziny w oczach świata i że wymówił mu dom.
— Dlaczego nie wyjedziesz, Martin? — pytała
błagalnie siostra. — Wyjedź, weź jaką robotę i ustal się gdziekolwiek. Zczasem, kiedy tu ucichnie, będziesz mógł wrócić.
Martin potrząsnął głową, ale nie próbował nic wyjaśniać. Jakżeż to można wytłumaczyć? Przerażała go przepaść, rozwarta między nim a krewnymi. Nie zdoła nigdy przekroczyć jej i dać pojąć własnego stanowiska nietzscheańskiego wobec socjalizmu. W języku świata nie istniały słowa zdolne wytłumaczyć tym ludziom zarówno poglądy jak postępowanie Martina. Ich najwyższy imperatyw w stosunku do prześladowanego brzmiał: wziąć posadę. Oto było pierwsze i ostatnie słowo. Zamykało świat cały. Zabrać się do roboty! wziąć posadę! Biedni, głupi niewolnicy! — myślał chłopak, słuchając rad siostry. Nic dziwnego, że świat należy do silnych. Niewolników gnębi ich własna niewolniczość. Posada, — oto złoty cielec, któremu składają hołd, padając na twarz.
Raz jeszcze potrząsnął głową, gdy Gertruda zaproponowała mu trochę pieniędzy, chociaż wiedział, że w dniach najbliższych czeka go wędrówka do lichwiarza.
— Nie pokazuj się teraz Bernardowi na oczy — upominała siostra. — Przyjdź dopiero za kilka miesięcy, jak stary ochłonie; jeślibyś chciał, mógłbyś się zgodzić u nas do jeżdżenia furgonem po towary. A jeśli będziesz mnie potrzebował, zawsze możesz przysłać! Ja przylecę! Nie zapomnij.
Odeszła, popłakując głośno, chłopak zaś poczuł
gorzkie ściśnięcie serca na widok jej ociężałej postaci i niezdarnych ruchów. Im dłużej zaś patrzał, tem wyraźniej chwiała się misternie skonstruowana budowla nietzscheanizmu. W abstrakcji „klasa niewolników“ mieściła się doskonale. Nie zadowalniała jednak, kiedy chodziło o własną rodzinę... A przecież, jeśli istniał niewolnik zgnębiony przez silniejszego, niewolnikiem tym była właśnie jego siostra Gertruda. Gorzko i dziko roześmiał się z paradoksu. Ładny mi wyznawca Nietzschego, jeśli pozwala, żeby potężna struktura pojęć zachwiała się od jednego podmuchu sentymentu — ech, od oddechu tejże moralności niewolniczej, albowiem właśnie moralnością niewolniczą była jego litość dla siostry. Prawdziwie silny człowiek stanąć powinien ponad litością i współczuciem. Litość i współczucie poczęte zostały w przyziemnych norach niewolnictwa i były jedynie przedśmiertnym potem nędznego

tłumu słabych.
Rozdział XL

Spóźniony“ wciąż jeszcze leżał nietknięty. Wszystkie inne pozwracane rękopisy poniewierały się pod stołem. Jedna tylko „Efemeryda“ Brissendena kursowała jeszcze. Rower i czarne ubranie Martina były znowu u lichwiarza, właściciel zaś maszyny do pisania coraz natarczywiej upominał się o należność. Drobiazgi te nie obchodziły przecież Martina. Zaprzątnięty był poszukiwaniem nowego stosunku do świata. Dopóki nie znajdzie — życie stać musi na martwym punkcie.
Po kilku tygodniach to, naco czekał — stało się nareszcie. Na ulicy spotkał Ruth. Co prawda towarzyszył jej Norman i co prawda oboje starali się nie zauważyć Martina, Norman próbował nawet nie pozwolić mu podejść.
— Jeśli pan ośmielisz się napastować moją siostrę, przywołam policję — groził Norman. — Ruth nie życzy sobie z panem mówić, a natarczywość pańska jest obelgą.
— Jeśli pan masz zamiar mi przeszkadzać, istotnie nie pozostaje nic innego, jak przywołać policję, ale wtedy nazwisko państwa trafi do gazet — odrzekł Martin ostro. A teraz proszę ustąpić z dro-
gi i iść po policję, jeśli wola. Będę rozmawiał z Ruth.
— Chcę usłyszeć to z własnych ust pani — zwrócił się do dziewczyny.
Stała blada i drżąca, lecz pewna siebie; spojrzeniem rzuciła mu pytanie.
— To, o co pytałem w liście — nastawał.
Norman poruszył się niecierpliwie, lecz Martin wstrzymał go bystrym rzutem oka.
Potrząsnęła głową.
— Czy wszystko stało się z własnej pani woli? — pytał jeszcze.
— Tak jest — mówiła głosem niskim, cichym, stanowczym, pełnym rozwagi. — Z mojej własnej woli. Pan skompromitował mnie tak bardzo, że wstyd mi pokazać się ludziom. Imię moje jest dziś na ustach wszystkich, wiem o tem. To tylko mogę powiedzieć. Unieszczęśliwił mnie pan, i nie chcę pana znać i widzieć.
— Ludzie! Plotki! Nieporozumienia gazeciarskie! Czyż to wszystko silniejsze jest od miłości? Pozostaje mi tylko uwierzyć, że nigdy nie byłem kochany.
Nagły rumieniec zmiótł bladość lic.
— Po wszystkiem, co zaszło pomiędzy nami? — wyrzekła cicho Ruth. — Martin, pan chyba nie rozumie, co mówi. Nie jestem przecież jakąś...
— Widzisz pan przecie, że siostra nie chce mieć z panem nic wspólnego — wybuchnął Norman, ruszając naprzód wraz z panną.
Martin stanął na uboczu, patrzał, jak odchodzili, i nieświadomie szukał w kieszeni tytoniu i bibułki, których tam od tak dawna nie było. Długa jest droga do północnego Oakland, lecz dopiero wszedłszy na schody i zamknąwszy się w swoim pokoju, Martin zrozumiał, że przeszedł ją pieszo. Siedział oto na brzegu łóżka i patrzał przed siebie jak przebudzony lunatyk. Zauważył rękopis „Spóźnionego“, leżący na stole, przysunął sobie krzesło i wziął za pióro. Uległ wrodzonemu dążeniu do wszelkiej skończoności. Miał oto przed sobą coś niedokończonego, co odłożył dla zakończenia czegoś ważniejszego. Obecnie owo ważniejsze zostało zakończone, i oddać się należy temu oto rozpoczętemu dziełu — aż do jego końca. Co zrobi potem — Martin nie wiedział. Wiedział jedynie, że osiągnął w życiu jakiś moment kulminacyjny, dotarł do jakiegoś punktu zwrotnego, i że przebyć go należało po męsku — w pracy. Nie ciekaw był przyszłości. Zdąży jeszcze zbyt wcześnie dowiedzieć się, co mu tam przeznaczono. Cokolwiek było — było obojętne. Jak wszystko zresztą, jak wszystko.
Przez pięć dni pracował zawzięcie nad „Spóźnionym“, nigdzie nie wychodząc, nikogo me widując, odżywiając się nędznie. Szóstego dnia rano listonosz przyniósł mu cienką kopertę z redakcji „Partenonu“. Rzut oka wystarczył: „Efemeryda“ została przyjęta. „Daliśmy rękopis do przeczytania panu Cartwright Bruce — pisał redaktor — ocena zaś jego wypadła tak pomyślnie, że poemat przyj-
mujemy natychmiast. Dowodem naszej skwapliwej radości niechaj duży fakt, iż „Efemerydę“ przeznaczyliśmy do sierpniowego numeru, ponieważ lipcowy, był już złożony. Za łaskawym pośrednictwem pana pozwalamy sobie oświadczyć panu Brissendenowi wdzięczność naszą i uznanie. Prosimy o jak najśpieszniejsze przysłanie jego fotografji i danych biograficznych. Jeśli honorarjum nasze jest niedostateczne, zechciej pan natychmiast telegraficznie oznaczyć warunki“.
Ponieważ przesłane honorarjum wynosiła trzysta pięćdziesiąt dolarów, Martin uważał, że telegrafować nie warto. Pozatem, należało jeszcze otrzymać zgodę autora. Cóż, ostatecznie Brissenden nie miał racji. Są widocznie redaktorzy, znający się na prawdziwej poezji. Honorarjum było również wspaniałe, nawet za poemat jaki zdarza się raz na sto lat. Cartwright Bruce zaś — wiedział Martin — był jedynym krytykiem w Stanach, dla którego Brissenden żywił pewien szacunek.
Martin udał się tramwajem do centrum miasta i, patrząc na migające przed oczyma domy i przecznice, nic mógł opanować żalu, że nie potrafi już cieszyć się powodzeniem przyjaciela, ani własnem zwycięstwem. Jedyny poważny krytyk w Stanach wyraził się pochlebnie o „Efemerydzie“, Martin zaś dowiódł swego twierdzenia, iż prawdziwe dzieło sztuki wywalczy sobie drogę. Lecz źródło entuzjazmu bić przestało, i Martin czuł więcej niepokoju przed zobaczeniem Brissendena, niż radości z powo-
du dobrych nowin. List z redakcji przypomniał mu, że przez pięć dni, poświęconych „Spóźnionemu“, nie słyszał nic o Brissendenie, ani nawet nie myślał o nim. W tej chwili dopiero zrozumiał Martin, jak bardzo pochłonięty był sobą, i poczuł wstyd, że zapomniał o przyjacielu. Lecz nawet wstyd nie palił go już mocno.
Nie reagował na żadne wrażenia z wyjątkiem wrażeń artystycznych, żywych jeszcze przy pracy nad „Spóźnionym“. Wobec wszelkich spraw innych zachowywał się niby pogrążony w śnie hypnotycznym. Jechał również jak półuśpiony. Życie, przecinane pędem elektrycznego wagonu, zdawało się Martinowi dalekie i mgliste, i gdyby nawet wielkiej kamiennej dzwonnicy mijanego kościoła spodobało się nagle rozsypać w proch — Martin nie odczułby zapewne zbyt mocnego zdziwienia ani przerażenia.
Przybywszy do hotelu, poszedł na górę do Brissendena, lecz prędzej jeszcze zdążał nadół. Pokój był pusty. Rzeczy ani śladu.
— Czy pan Brissenden nie zostawił swego adresu? — rzucił Martin portjerowi, który przez chwilę przyglądał mu się ciekawie.
— Czyż pan nie wie o niczem? — zapytał.
Martin potrząsnął głową.
— Jakto, przecież gazety były tego pełne. Znaleziono go nieżywego w łóżku. Samobójstwo. Przestrzelił sobie czaszkę.
— Czy już po pogrzebie? — Martin usłyszał swój głos niby cudzy, dochodzący zdaleka.
— Nie. Ciało odwieziono statkiem na wschód po dopełnieniu formalności. Zajął się tem adwokat, przysłany przez rodzinę.
— Pośpieszyli się, — mruknął Martin.
— O, nie. Minęło już pięć dni.
— Pięć dni?
— Tak jest, pięć dni.
— A! — wyrzekł Martin, odwracając się i wychodząc.
Na rogu ulicy zaszedł do filji telegrafu i zadepeszował do „Partenonu“, zezwalając na druk „Efemerydy“. Miał w kieszeni tylko pięć centów na tramwaj powrotny, więc depeszę wysłał płatną przez adresata. Znalazłszy się w swoim pokoju, powrócił natychmiast do pisania. Mijały dni i noce — Martin siedział przy stole i pisał. Odwiedzał tylko lichwiarza, jadał systematycznie, jeśli był głodny i miał co ugotować, nie jadał równie systematycznie, jeśli śpiżarnia była pusta. Chociaż plan powieści ułożony już był dawniej, rozdział po rozdziale, Martin obmyślił jeszcze i opracował wstęp dla wzmożenia wyrazistości utworu, chociaż w tym celu napisać musiał dodatkowe dwadzieścia tysięcy słów. Nie uczynił tego nawet w imię jakiegoś żywego pragnienia doskonałości dzieła — lecz poprostu tylko dla zadośćuczynienia własnym wymaganiom artystycznym. Pracował w nieustającym transie, dziwnie oderwany od otaczającego świata, niby widmo zatrzymane siłą pośród spraw własnego minionego życia. Przypomniał sobie, jak ktoś powiedział kiedyś,
że widmo jest duszą człowieka, który już umarł, a jeszcze nie zdołał tego zrozumieć; na chwilę odłożył pióro, żeby pomyśleć, czyż naprawdę umarł już i dotychczas o tem nie wiedział?...
Nadszedł dzień, kiedy „Spóźniony“ dobiegł końca. Zjawił się agent po maszynę i, siedząc na łóżku, czekał, aż Martin skończy wybijać ostatnie słowa ostatniego rozdziału. „Koniec“ — napisał wreszcie wielkiemi literami, i dla niego był to istotnie koniec. Z uczuciem ulgi patrzał, jak wynoszono maszynę za drzwi, potem spokojnie położył się na łóżku. Słaby był z głodu. Nie miał nic w ustach od trzydziestu sześciu godzin, ale nie myślał o tem. Leżał nawznak, z zamkniętemi oczyma, bez myśli, a dziwny sen ostatnich tygodni zalewał go wciąż rosnącą falą, przesycając świadomość. Napół przytomnie wymawiać począł głośno słowa nieznanego poety, które cytować lubił Brissenden. Marja, słuchając niespokojnie za drzwiami, przeraziła się tej upartej a monotonnej litanji. Słowa same przez się nic dla niej nie znaczyły. Wiele jednak znaczył fakt, że wymawiał je Martin: „Skończone“ — brzmiał refren.

Skończone
Strzaskałem lutnię. —
Jak chmury wiatrem niesione
Nad pola ścierni czerwone
Minęła pieśń.
Skończona —
Strzaskałem lutnię.

Pieśń, która biła, jak dzwonek,
Jak rojnym rankiem skowronek
W ciemności milczącej zbladła,
Nieme się struny rozpadły
I echo umarło smutnie.
Strzaskam lutnię.
Skończone. —



Marja nie mogła wytrzymać dłużej, pobiegła do piecyka, nalała pełną miskę gorącej zupy, wrzucając prawie całe mięso i jarzyny, jakie były w garnku. (Mięsa tego i jarzyn wolno było każdemu z dzieci nabierać tylko potroszeczku). Martin wstał, usiadł i zaczął jeść, upewniając Marję pomiędzy jednym łykiem a drugim, że bynajmniej nie ma gorączki, i że wcale nie mówił przez sen.
Kiedy odeszła, pozostał na brzegu łóżka, zmęczony, otępiały, zgarbiony, patrząc przed siebie zamglonemi, pustemi oczyma. Siedział tak długo, aż widok rozdartej koperty jakiegoś magazine, co nadszedł ranną pocztą i leżał nieczytany, rzucił iskierkę świadomości w mózg zaciemniony. — „To „Partenon“ — pomyślał Martin — sierpniowy „Partenon“, pewnie zawiera „Efemerydę“. Gdybyż Brissenden mógł to widzieć“.
Przewracał zwolna kartki miesięcznika, gdy nagle — przestał. „Efemeryda“ obciążona była majestatycznym nagłówkiem i popstrzona na marginesach winietami w stylu Beardsley‘a.
Po jednej stronie nagłówka widniała fotografja
Brissendena, po drugiej podobizna pana Johna Value, ambasadora Wielkiej Brytanji. Redaktor zawiadamiał w krótkich słowach wstępu, iż „Efemeryda” jest odpowiedzią „Partenonu” na twierdzenie pana Value, jakoby Ameryka nie posiadała poetów: „Oto proszę, masz pan jak na dłoni, panie John Value!“ Cartwright Bruce opisany został przy okazji, jako największy krytyk Stanów Zjednoczonych. Zacytowano jego zdanie, iż „Efemeryda” jest największym poematem, jaki kiedykolwiek wydala Ameryka. Nareszcie, słowo wstępne redaktora kończyło się w sposób następujący: „Dotychczas jeszcze umysły nasze nie są zdolne ocenić należycie zalet „Efemerydy”; może nigdy nie potrafimy tego uczynić. Odczytaliśmy jednak poemat ten kilkakrotnie, podziwiając piękno wyrazów i ich zestawień, oraz nie mogąc pojąć, skąd pan Brissenden wziął słowa takie i w jaki sposób zdołał je powiązać”. Potem następował poemat.
— Dobrześ zrobił, umierając, Briss, mój stary — mruknął Martin. Miesięcznik ześliznął mu się z kolan na podłogę.
Wulgarność i taniość efektów była wstrętna. Lecz Martin zauważył apatycznie, że nie czuje mocno nawet wstrętu. Chciałby się rozgniewać, nie ma jednak dość energji, by gniew odczuć. Martwy był i otępiały. Krew zamarzła zbyt głęboko, żeby wewnętrzny nurt oburzenia przerwać mógł jej lody. Ostatecznie, o cóż chodzi? Czy nie harmonizuje to
w zupełności ze wszystkiem, zaco Brissenden nienawidził tak mocno burżuazyjnego społeczeństwa?
— Biedny Briss! — ciągnął Martin. — Nie darowałby mi nigdy.
Podniósłszy się z wysiłkiem, sięgnął po skrzynkę, co zawierała dawniej papier do maszyny. Przerzucając kartki, odnalazł jedenaście wierszy, napisanych ongiś przez przyjaciela. Przedarł je starannie wzdłuż i wpoprzek i cisnął do kosza. Czynił to powoli i uważnie, skończywszy zaś, siadł znowu na brzegu łóżka, patrząc przed siebie pustemi oczyma. Siedział tak, sam nie wiedząc jak długo, gdy nagle przed niewidzącemi źrenicami zarysowała się długa, biała, pozioma linja. To było ciekawe. Martin patrzał, jak wizja przybierała coraz dokładniejsze kształty, i pojął, że widzi rafę koralową, a wzdłuż niej białawą pianę Pacyfiku. Nieco bliżej na fali dojrzał wąskie czółno, pirogę. Na rufie młodego bożka z bronzu, w kształtnej przepasce na biodrach i połyskliwem wiosłem w ręku. Poznał. To Moti, najmłodszy syn Tati, wodza. A wyspa — Tahiti! Poza tą rafą leży słodki kraj Papara i stoi trzcinowa chata wodza przy ujściu rzeki. Dzień ma się ku końcowi, a Moti wraca do domu z połowu. Czeka właśnie na podrzut wielkiej fali, żeby przeskoczyć rafę. Potem ujrzał Martin samego siebie, siedzącego w łódce twarzą w kierunku ruchu, jak często siadywał był niegdyś. Z wiosłem w ręku czekał na rozkaz Moti, żeby jak szalony uderzyć o wodę w chwili, gdy wielka turkusowa fala wstanie poza
czółnem. Potem przestał już być widzem; cały i żywy znalazł się w łodzi; oto Moti wykrzyknął rozkaz; obaj zawzięcie zatrzepotali wiosłami, wspinając się w pędzie na stromą ścianę płynnego turkusu. Woda szeleściła wzdłuż opadu przegiętej fali niby fontanna; powietrze perliło rozpylonemi kroplami. Wreszcie nagle zgięcie wód, przełamanie; rzut w przepaść, głuchy łoskot, grzmot potoczysty — i łódka wpływa cicho na gładką przezrocz laguny. Moti śmieje się, otrząsa z oczu słoną wodę. Wiosłują teraz razem ku brzegowi z koralowego piasku, gdzie w świetle zachodu, poprzez gałęzie pni kokosowych złocą się ściany trzcinowego domku Tati.
Wizja pierzchnęła, przed oczy wrócił na nowo nieład nędznej izdebki. Daremnie próbował Martin ujrzeć raz jeszcze Tahiti. Wiedział: śpiew brzmi tam, pośród drzew, i dziewczęta pląsają w świetle księżyca. Ale już ich widzieć nie mógł. Widział tylko stoi zarzucony papierami, puste miejsce po

ta zabranej maszynie i niemyte szyby okien. Z jękiem zamknął oczy i zasnął.
Rozdział XLI

Przespał noc snem kamiennym i obudził się dopiero wtedy, gdy wszedł listonosz z pocztą poranną. Zmęczony i słaby, obojętnie przejrzał listy. Cienka koperta od jednego z najbardziej skąpych „magazines“ zawierała czek na dwadzieścia dwa dolary. Czeku tego oczekiwał z wytężeniem przez półtora roku. Dziś apatycznie odczytał sumę. Dawny dreszcz, towarzyszący odebraniu listu od wydawcy, zniknął. Czek ten nie niósł, jak dawne, obietnicy wielkiej przyszłości. Był tylko i wyłącznie czekiem na dwadzieścia dwa dolary. Kupi się coś do zjedzenia. Oto wszystko.
Równocześnie pewien tygodnik z New-Yorku nadesłał inny czek, jako honorarjum za parę wierszy humorystycznych, przyjętych przed kilkoma miesiącami. Opiewał dziesięć dolarów. Martin zastanowił się spokojnie przez chwilę. Nie wiedział jeszcze, co z tem zrobi, i nie śpieszył się z decyzją. Jakoś żyć trzeba, coś trzeba jeść. Pozatem — tyle długów. Czyby się nie opłaciło nakleić marki na cały stos rękopisów pod stołem i wysłać je w podróż raz jeszcze? Może jeden czy drugi zostanie przyjęty.
Toby pomogło wyżyć. Martin zadecydował ten wkład ostatni i, podniósłszy pieniądze w którymś z banków w Oakland, kupił marek pocztowych za całe dziesięć dolarów. Myśl o powrocie do domu i gotowaniu śniadania wydała mu się odpychająca. Po raz pierwszy w życiu nie chciał pamiętać o długach. Wiedział, że w domu przyrządzić sobie może pożywne śniadanie za piętnaście do dwudziestu centów. Lecz zamiast tego, wszedł do „Café Forum“ i obstalował śniadanie za dwa dolary. Kelnerowi dał 25 centów, za 50 kupił paczkę egipskich papierosów. Zapalił po raz pierwszy od czasu, kiedy Ruth prosiła, żeby przestał. Nie widział teraz przyczyny, dla której miałby sobie tego odmawiać, a zresztą poprostu chciało mu się palić. Cóż bowiem znaczyły pieniądze? Za pięć centów można skręcić czterdzieści papierosów z najtańszego tytoniu i bronzowej bibułki — ale poco? Pieniądz nie ma już teraz żaddnego znaczenia. Można zań kupować to, naco się właśnie ma ochotę. Ech, płynąć bez mapy, bez steru, gdy żaden port już nie wzywa. Nie walczyć o życie, jeśli ono właśnie sprawia ból.
Dni przemijały. Martin sypiał teraz systematycznie po osiem godzin dziennie. Chociaż tymczasem, czekając na dalsze czeki, jadał w japońskich restauracjach, gdzie podawano potrawy po dziesięć centów — wychudłe ciało nabierało wagi, a zapadłe policzki wracały do normy. Martin nie wycieńczał się już skąpym snem ani przepracowaniem. Nie pisał; książki leżały zamknięte. Odbywał dalekie spacery
zamiejskie, długie godziny spędzał leniwie w cichych parkach. Nie miał dawnych przyjaciół ani znajomych, nie poszukiwał nowych. Brakło ochoty. Czekał na jakiś impuls, niewiadomo skąd zresztą, któryby pchnął znów naprzód zamarłe życie. W międzyczasie płynęło jak chciało, bezcelowe, puste i leniwe.
Pewnego razu wybrał się do San-Francisco, do owego klubu socjalistów. W ostatniej chwili jednak, wchodząc już na schody, zastanowił się, zawrócił i uciekł pośpiesznie przez mrowiące ghetto. Przerażała go myśl, że mógłby słuchać dyskusji filozoficznej, uciekał więc skwapliwie, drżąc ze strachu, że któryś ze znajomych może spotkać go i poznać.
Niekiedy przeglądał gazety i „magazines“, żeby zobaczyć jak znęcano się nad „Efemerydą“. Istotnie narobiła hałasu. Ale jakiego hałasu! Każdy ją czytał i każdy czuł się w obowiązku dyskutować, czy była to prawdziwa czy też nieprawdziwa poezja. Miejscowe gazety natychmiast zwęszyły „temat“, i odtąd codziennie pojawiały się całe kolumny „krytyki naukowej, dowcipów redakcyjnych oraz poważnych listów od czytelników“. Helena Della Delmar (ogłoszona przy dźwięku trąb i biciu w bębny za największą poetkę Stanów Zjednoczonych) nie raczyła ustąpić Brissendenowi miejsca na skrzydlatym Pegazie obok siebie i pisała do publiczności płomienne odezwy, dowodząc, iż Brissenden nie był poetą.
Następny numer „Partenonu“ ukazał się dumny i bardzo rad ze siebie; pyszny rozgłosem, jaki uczynić zdołał, wyrażał się z ironją o panu Johnie Value i eksploatował śmierć Brissendena z niemiłosiernym i zgoła bezwstydnym zmysłem handlowym. Jakieś pismo, bijące pół miljona egzemplarzy, ogłosiło oryginalny a natchniony poemat Heleny Della Delmar, drwiący i pokpiwający z Brissendena. Ona również była autorką parodji „Efemerydy“.
Martinowi nie brakło przyczyn do cieszenia się ze śmierci przyjaciela. Brissenden tak zajadle nienawidził tłumu, a oto teraz, ku uciesze gawiedzi ciśnięte zostało to, co miał najpiękniejszego i najświętszego. Wiwisekcja Piękna trwała dalej. Każdy błazen w kraju domagał się głosu w wolnej prasie, aby przed oczyma widzów wynurzyć swoje mizerne ja, wyrzucone na powierzchnię falą cudzej wielkości. Oto cytaty z gazet: „Otrzymaliśmy list od pewnego gentlemena, który donosi nam, iż poemat podobny, (choć znacznie lepszy) napisał był niedawno...“ Inny artykulik z zabójczą powagą gniewał się na Helenę Della Delmar za jej parodję: „Nie wątpimy, iż panna Delmar napisała to w chwili żartobliwego podniecenia, a bynajmniej nie powodując się szacunkiem, jaki każdy wielki poeta żywić powinien ku drugiemu poecie, kto wie, czy nie większemu. Niezależnie jednak od tego, czy panna Delmar zazdrości czy nie zazdrości człowiekowi, który stworzył „Efemerydę“ — pewne jest, że wraz z tysiącem innych pozostaje pod wrażeniem tego poematu,
i przyjdzie chwila, kiedy spróbuje tworzyć strofy równie piękne“.
Księża przemawiać poczęli przeciwko „Efemerydzie“, jeden zaś, który poważył się jej bronić, uznany został za heretyka. Pozatem wielki poemat wykorzystano jako źródło wesołości publicznej. Humoryści i karykaturzyści wzięli się do dzieła i fachowo pękali ze śmiechu, w rubryce zaś kroniki towarzyskiej donosiły sobie dowcipnie rozmaite tygodniki, jakoby p. Charley Frensham zwierzył się w zaufaniu p. Archie Jennings, iż pięć wierszy „Efemerydy“ przyprawić może człowieka o taniec św. Wita, dziesięć zaś prowadzi niewątpliwie na brzeg głębokiej rzeki.
Martin nie śmiał się już i nawet nie zgrzytał zębami. Czuł tylko wielki, nieprzezwyciężony smutek. Gdy runie cały świat wraz ze szczytem swym — miłością — utrata szacunku dla publiczności czytającej i zaufania do pism nie jest doprawdy bolesną katastrofą. Brissenden zupełnie słusznie osądzał gazety, on zaś, Martin, zmarnował kilka lat ciężkich i daremnych, żeby dojść do tego samego wniosku. Tak jest. Pisma były tem wszystkiem, co mówił o nich Brissenden, a może czemś gorszem jeszcze. „No, ale teraz już koniec“ — pocieszał się Martin. Zaprzęgnie gwiazdy do swego wozu i pozwoli się unieść w podróż Zatracenia. Obrazy Tahiti, czystego, słodkiego kraju Tahiti, napływały coraz częściej, coraz natarczywiej. Widział płaskie Paumoty i górzyste Marquesas; coraz częściej widywał sa-
mego siebie na pokładzie skunerów handlowych lub małych, kruchych kutrów, ślizgających się o zachodzie pośród raf Papeete i wędrujących długo między perłowemi atolhmi aż do Nuka — hira i zatoki Taiohae. Wódz Tamari — Martin był tego pewien — zabije wieprza na przyjęcie gościa, córki zaś jego, uwieńczone kwieciem, chwycą się za ręce, aby wśród śmiechu i śpiewu opleść girlandami młodzieńca. Morza południa wzywały słodko, i Martin wiedział, że prędzej czy później wezwania posłucha.
Tymczasem pozwalał dniom przemijać. Odpoczywał po długiej wędrówce przez krainę książek. Kiedy „Partenon“ nadesłał czek na trzysta pięćdziesiąt dolarów, Martin wręczył go miejscowemu adwokatowi, który na prośby rodziny Brissendena zajmował się sprawami zmarłego. Martin wziął kwit na wręczoną sumę, sam zaś wydał piśmienne poświadczenie, iż winien jest Brissendenowi sto dolarów.
Wkrótce przestał Martin uczęszczać do japońskich restauracyj. W tej samej chwili, kiedy zaprzestał walki — zawróciła fala. Lecz zawróciła zbyt późno. Bez drżenia otworzył cienką kopertę od redakcji „Millennium“, z czekiem na trzysta dolarów, i skonstatował, że było to honorarjum za „Przygodę“. Wszystkie długi Martina, włącznie z procentami lichwiarza, nie sięgały stu dolarów. Kiedy więc uregulował wszystko do ostatniego centa i wykupił od adwokata swój kwit na sto dolarów, pozostało mu jeszcze w kieszeni zgórą sto dolarów. Obstalo-
wał ubranie u doskonałego krawca i jadał w najlepszych restauracjach. Sypiał wciąż jeszcze w małej izdebce u Marji, lecz widok nowego ubrania zmusił dzieciaki z sąsiedztwa do zaprzestania wyzwisk w rodzaju: „włóczęga“, „darmozjad“, rzucanych z okienek strychu lub z poza parkanów.
Nowelę hawajską „Wiki-Wiki“ zakupił „Miesięcznik Warrensa“ za cenę dwustu pięćdziesięciu dolarów. „Przegląd Północny“ wziął artykuł „Kolebka Piękna“, zaś „Mackintosh Magazine“ przyjął „Wróżbiarkę" — wiersz napisany dla Marian. Wydawcy i czytelnicy powrócili z wywczasów letnich, rękopisy przyjmowano skwapliwie. Martin nie mógł się jednak nadziwić, co za niezrozumiały pęd każe nagle wydawcom przyjmować masowo to wszystko, co tak uparcie odrzucali przez dwa lata. Nic przecie jeszcze nie wydrukowano. Nazwiska jego nie znano nigdzie poza granicami Oakland, ci zaś w Oakland, którym się zdawało, że go znają, mieli go za skrajnie czerwonego socjalistę. Niczem więc nic można było sobie wytłumaczyć tego nagłego popytu na jego towar. Uśmiech fortuny, igraszka losu — nic więcej.
Hańba Słońca“, kilkakrotnie odrzucana przez czasopisma, rozpoczęła teraz wędrówkę po towarzystwach wydawniczych stosownie do dawnej rady Brissendena. Kilku wydawców odpowiedziało odmownie, wreszcie jednak firma Singleterre, Damley i S-ka przyjęła rękopis, obiecując wydrukowanie w całości. Kiedy jednak Martin upomniał się
o zadatek, odpowiedziano, że nie leży to w zwyczaju firmy, że zresztą książki tego typu opłacają się rzadko, oraz że jest rzeczą wątpliwą, czy wogóle pójdzie nawet tysiąc egzemplarzy. Martin próbował obliczyć, ile wobec tego przyniesie mu książka. Cena jeden dolar, procent piętnasty — dochód sto pięćdziesiąt dolarów. Zdecydował spokojnie, że gdyby jeszcze kiedykolwiek zarabiać miał piórem, ograniczy się do powieści. Za czterokrotnie krótszą „Przygodę“ redakcja „Millennium“ zapłaciła przecież dwa razy więcej. Przepisy o honorarjach, które czytał był niegdyś, mówiły prawdę. Pierwszorzędne czasopisma płacą natychmiast po przyjęciu i płacą dobrze. Nie dwa, lecz cztery centy za wyraz zapłacił np. „Millennium“. Pozatem zaś, kupują widocznie i rzeczy dobre, bo czyż nie kupili jego prac? — Tę ostatnią myśl okrasił sobie gorzkim uśmiechem.
Napisał do firmy Singleterre, Darnley i S-ki, proponując im nabycie pełnych praw do „Hańby Słońca“ za sto dolarów, ale firma wolała nie ryzykować. Narazie nie brakło Martinowi pieniędzy, ponieważ kilka wczesnych opowiadań przyjęto i opłacono zgóry. Otworzył więc rachunek w banku, na którym miał kilkaset dolarów, nie będąc nikomu na świecie winien ani centa. „Spóźniony“ po długiej wędrówce dotarł nareszcie do portu w firmie Meredith-Lowell. Martin przypomniał sobie pięć dolarów, które podarowała mu Gertruda, i postanowienie zwrócenia ich jej, pomnożonych stokrotnie. Napisał więc do firmy o przysłanie pięciuset dolarów zadatku. Ku
wielkiemu swemu zdziwieniu, odwrotną pocztą otrzymał istotnie czek na pięćset dolarów oraz projekt umowy. Martin podjął w banku całą sumę w stu złotych pięciodolarówkach i zatelefonował do Gertrudy, że chciałby ją widzieć.
Przybiegła zadyszana z pośpiechu. Przypuszczając, że stało się coś złego, schowała do torebki te mizerne kilka dolarów, które posiadała. Była pewna, że nieszczęście spotkało brata, więc nie pytała już o nic i tylko, płacząc głośno, rzuciła się w jego ramiona, wtykając mu równocześnie torebkę.
— Byłbym sam przyszedł — tłumaczył się Martin, ale nie miałem ochoty na awanturę z panem Higginbothamem, a nie obeszłoby się bez tego.
— Uspokoi się po pewnym czasie — upewniała brata Gertruda, zastanawiając się tymczasem, jakie mianowicie nieszczęście mogło mu się przydarzyć. — Co prawda byłoby lepiej, żebyś przedtem wziął posadę i jakoś się ustalił. Bernard lubi widzieć każdego przy uczciwej pracy. To, co pisało w gazecie, strasznie go zezłościło. Nigdy nie widziałam, żeby tak się wściekał.
— Nie, posady nie wezmę — odrzekł Martin z uśmiechem. — Możesz mu to powtórzyć ode mnie. Nie potrzebuję już posady — oto masz dowód. Wysypał jej na kolana sto złotych monet dźwięcznym, połyskliwym strumieniem.
— Czy pamiętasz tę pięciodolarówkę, którą mi dałaś swego czasu, kiedy nie miałem na tramwaj? Patrz, oto ona, a wraz z nią dziewięćdziesiąt dzie-
więć siostrzyczek różnego wieku, lecz tej samej wartości. Jeśli Gtrtruda była przestraszona, wszedłszy do pokoju brata, to obecnie ogarnęło ją paniczne przerażenie. Trwoga ta była równocześnie pewnością. Gertruda przestała już podejrzewać. Wiedziała napewno. Ze zgrozą spojrzała na brata, a zmęczone kolana ugięły się pod ciężarem złota, które zdawało się palić żywym ogniem.
— To twoje — śmiał się Martin.
Wybuchnęła łkaniem i zaszlochała głośno: „Mój biedny chłopcze, mój biedny, biedny chłopcze!“
Martin przez chwilę stał zdumiony. Potem nagle zrozumiał przyczynę tego uniesienia i podał siostrze list od firmy Meredith-Lowell, dołączony do czeku. Wodziła oczyma po literach, co chwila ocierając łzy; skończywszy czytać, wyrzekła:
— Czy to ma znaczyć, że do pieniędzy tych doszedłeś uczciwą drogą?
— Uczciwszą niż loterja; zarobiłem je własną pracą.
Powoli Gertruda nabierała zaufania i raz jeszcze starannie odczytała list. Martin zużyć musiał wiele czasu, żeby wytłumaczyć siostrze rodzaj transakcji, dzięki której te oto pieniądze stały się jego własnością, a jeszcze więcej, żeby przekonać kobiecinę, że obecnie należą naprawdę do niej, on zaś, Martin, nie potrzebuje ich bynajmniej.
— Złożę je do banku na twój rachunek — oświadczyła wreszcie.
— Nie zrobisz nic podobnego. Należą, do ciebie i masz z niemi zrobić, co ci się podoba. A jeśli nie chcesz, oddam je Marji. Już ona będzie dobrze wiedziała, jak ich użyć. Radziłbym jednak, żebyś najęła służącą i zrobiła sobie porządne wakacje.
— Opowiem wszystko Bernardowi — powiedziała jeszcze, odchodząc.
Martin skrzywił się, a potem dodał z gorzkim uśmiechem.
— Opowiedz, opowiedz. Może zechce znowu zaprosić mnie na obiad.
— O tak, zaprosi, jestem pewna, że zaprosi! — wykrzyknęła z zapałem Gertruda, gorąco ściskając

brata.
Rozdział XLII

Pewnego dnia Martin zrozumiał, że się nudzi. Był zdrów, silny i nie miał nic do roboty. Porzucenie pisania, śmierć Brissendena i zerwanie z Ruth pozostawiło wielką pustkę w jego życiu; życie zaś protestowało przeciwko redukowaniu do smacznych obiadów i egipskich papierosów. Prawda, ciepłe Morza Południowe kusiły z oddali, Martin jednak czuł, że gra rozpoczęta tu, w Stanach, nie rozegrała się jeszcze do końca. Dwie książki miały się wkrótce ukazać, ale książek gotowych do druku miał przecie więcej. Mógł wydobyć z nich dużo pieniędzy, to też wolał poczekać i pełny mieszek zabrać ze sobą na południe. Znał pewną dolinę na wyspach Marąuesas, którą nabyć było można za tysiąc dolarów chilijskich. Dolina biegła od łukowatej, spokojnemi brzegami zamkniętej zatoki, aż do stóp zawrotnych, czapami chmur krytych szczytów. Rozpościerała się na przestrzeni dziesięciu tysięcy akrów i pełna była fauny i flory podzwrotnikowej. Nie brakło tam kuropatw ani odyńców, od czasu do czasu przelatywał tabun dzikiego bydła rogatego, w górach zaś kryły się stadka kozic, tropione przez
zgraje rudych psów. Dolina była dzika i niezamieszkała. Ją to wraz z zatoką nabyć mógł Martin na własność za tysiąc dolarów chilijskich. Zatoka, o ile przypomnieć sobie zdołał, była wspaniała. Dość głęboka, żeby gościć największe statki, a tak cicha i bezpieczna, że władze Południowego Pacyfiku polecały ją usilnie jako najlepsze schronienie dla statków na setki mil wokoło. Kupi sobie skuner, — taki w rodzaju yachtu, obity miedzią, śmigły jak sam djabeł — i będzie handlował koprą i perłami pośród wysp. Zatokę i dolinę uczyni kwaterą główną. Pobuduje sobie niby Tati patrjarchalny pałac z trzciny, a dolinę, dom i statek napełni służbą czarnoskórą. Gościć tam będzie agentów z Taiohae, kapitanów wędrownych okrętów handlowych i całą śmietankę towarzyską południowego Pacyfiku. Poprowadzi dom otwarty i podejmować potrafi gości, niby udzielny książę. Zapomni o świecie, co był tylko złudzeniem, i o zatrutych książkach, które poważył się otworzyć.
Żeby jednak zdobyć to wszystko — trzeba pozostać w Kalifornji i napełnić mieszek. Pieniądze istotnie poczęły napływać strumieniem. Jak tylko pierwsza książka narobi hałasu, będzie można sprzedać odrazu wszystkie rękopisy, oraz zebrać w tomy rozproszone nowele. Wtedy zapewni sobie dolinę, zatokę i skuner. Pisać nie będzie już nigdy. To jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości. W międzyczasie jednak, czekając na wydanie, war-
toby zająć się czem więcej ponad spędzanie dni w osłupiałym i zwierzęcym półśnie.
Pewnego niedzielnego poranku dowiedział się Martin, że dziś właśnie odbędzie się majówka związku kamieniarzy w parku Shell Mound. Poszedł. Bardzo często bywał dawniej na zabawach ludowych, wiedział doskonale, jak wyglądają. Nie oczekiwał nic nowego. A jednak, wszedłszy do parku, poczuł, jak ożywają dawne wrażenia. Przecież, pomimo wszystko, to właśnie byli jego ludzie! Pośród nich się urodził, pośród nich żył i chociaż odszedł na długo, dobrze było ku nim powrócić.
— Niechże mię, jeśli to nie Mart! — posłyszał czyjś głos tuż obok; za chwilę ciężka przyjazna ręka klepała Martina po ramieniu. — Gdzieżeś tkwił tyli czas? Morzami cię nosiło, hę? Chodźno, napijemy się razem po starej znajomości.
Martin odnalazł całą dawną paczkę, choć paru kolegów brakło i kilku nowych przybyło. Nie byli to kamieniarze, ale uczęszczali na pikniki niedzielne wszystkich związków, dla tańców, boksu i niespodzianek. Martin napił się w kompanji i raz jeszcze poczuł, że żyje. — Eh, głupi byłem, żem porzucił tych ludzi — myślał. — Byłbym dziś znacznie szczęśliwszy, gdybym zostawił w spokoju książki i tamtych, co siedzą na wyżynach. — A przecież, piwo nie tak już dobre, jak niegdyś. Smakuje inaczej. Brissenden zepsuł mi smak tanich trunków; czyż książki zepsują mi również zabawę z dawnymi przyjaciółmi? Martin zdecydował mocno, że tego
jednego zepsuć sobie nie pozwoli, i poszedł z całą paczką do pawilonu tańców. Spotkał tam Jimmy, co terminował u kanalizatora, bawiącego wysoką jasnowłosą dziewczynę, która czemprędzej porzuciła towarzysza dla Martina.
— He, he, jak za dawnych czasów — tłumaczył Jim całej paczce, która wybuchnęła śmiechem na widok odpływającej w walcu pary: — blondynki z Martinem. — Nawet się nie złoszczę. Wściekłem rad, że bestja wrócił. Widzita go, jak tańcuje? Sam jedwab, co? Któraby mu się oparła!
Lecz Martin zwrócił blondynkę Jimmowi, i we troje, wraz z półtuzinem znajomków przyglądali się wirującym parom, śmiejąc się i żartując. Wszyscy radzi byli powrotowi. Nie wyszła jeszcze żadna jego książka; nie miał więc w oczach tych ludzi narzuconej przez opinję wartości. Lubili go dla niego samego. Czuł się jak król po powrocie z wygnania i cieszył stęsknione serce garnącą się ku niemu życzliwością. Dzień stał się szalony weselem, Martin używał. Nadomiar wszystkiego, miał pełną kieszeń pieniędzy i pozwolił im płynąć swobodnie, jak za dawnych dobrych czasów po powrocie z morza.
Nagle w pawilonie tańców spostrzegł Lizzie Connolly, wirującą w objęciach jakiegoś młodego robotnika. Nieco później, okrążywszy salę, odnalazł dziewczynę przy bufecie. Kiedy przebrzmiały wykrzykniki zdziwienia i powitania, Martin poprowadził ją wgłąb parku, gdzie nie przeszkadzała muzyka. Od pierwszego słowa Lizzie należała do nie-
go. Wiedział to. Okazywała to dumną pokorą oczu, każdym pieszczotliwym ruchem hardej postaci, sposobem chwytania jego słów. Nie była już dziewczątkiem, które znał niegdyś. Stała się kobietą, i Martin zauważył, że jej dzika, wyzywająca uroda wzrosła jeszcze, nie tracąc nic z dzikości, lecz opanowaniem gasząc ogień i zuchwałość. — Piękność, doskonała piękność! — szeptał z zachwytem. Wiedział, że ją posiada, i że wystarczy zawołać: „Chodź!“ a pójdzie, gdzie zechce, choćby na kraj świata.
W tej samej chwili, kiedy przemknęło mu to przez myśl, otrzymał potężny cios w czaszkę, który nieomal nie zwalił go z nóg. Był to cios pięści, wymierzony przez mężczyznę tak ślepego z impetu i nienawiści, że kułak nie trafił w szczękę, choć w szczękę właśnie mierzył. Martin, chwiejąc się cały, zdołał spojrzeć poza siebie i ujrzał pięść, raz jeszcze podniesioną z wściekłością. Błyskawicznie uchylił się w bok, i cios przeleciał mimo, pociągając za sobą napadającego. Martin natarł lewą, popartą całym ciężarem ciała. Tamten zwalił się bokiem, lecz natychmiast skoczył na nogi i znowu jak szalony runął do ataku. Martin dostrzegł twarz nieznajomego, wykrzywioną przez namiętność, i zdziwił się, co go tak gniewa? Dziwiąc się, nie omieszkał jednak znowu uderzyć lewą i znowu przerzucić na mą całego ciężaru ciała. Napastnik zwinął się wtył i padł nawznak. Jimmy nadbiegał już z całą paczką.
Martin drżał. Oto wróciły dobre stare dni, z ich bojkami, tańcem, zemstą i przygodą. Nie spuszcza-
jąc pokonanego z oka, zdążył jednak spojrzeć na Lizzie. Zwykle dziewczęta zaczynały piszczeć, kiedy chłopcy stawali do walki, Lizzie jednak milczała, i przyglądała się z zapartym oddechem, nieco podana naprzód z wielkiego zaciekawienia, jedna ręka cisnęła pierś, policzki płonęły, oczy błyszczały głębokiem, zdumionem uwielbieniem.
Napastnik zerwał się i próbował odepchnąć kilka par powstrzymujących go ramion.
— Czekała na mnie! Czekała aż wrócę — wołał głośno do każdego, kto chciał słuchać, — a wtedy licho przyniosło tego ptaszka! Zabrał, jak swoją! Puśćcie, powiadam, puśćcież, do cholery ciężkiej! Ja mu kości porachuję!
— Co cię ugryzło, stary? — pytał Jim, pomagając trzymać rozgniewanego chłopaka. — Ten ptaszek to Mart Eden. Rączków koronkowych nie ma, pozwól, że ci rzeknę, iż zje cię, brachu, na surowo, jak mu się będziesz podwijał.
— Nie dam jej sobie ukraść! — ryczał tamten.
— Ależ on położył Latającego Holendra! Co? możeś go nie znał?! — ciągnął pojednawczo Jim. — I tylko w pięć rundów, uważasz, co? Ty mu nie wytrzymasz pięciu minut, żebyś wiedział.
Informacja ta wywarła zbawienny skutek, albowiem zirytowany młody człowiek obdarzył Martina badawczem spojrzeniem.
— Wcale nato nie patrzy — warknął. Ale warknięcie nie było już wściekłe.
— To samo właśnie myślał Latający Holender —
upewnił Jimmy. — A teraz chodź, brachu; odwalimy stąd razem. Dziewcząt, chwalić Boga, nie brakuje. No, idziem.
Chłopak dał się poprowadzić w stronę pawilonu. Paczka ruszyła za nimi.
— Kto to jest? — zapytał Martin dziewczyny. — I o co chodziło właściwie?
Podniecenie walki, dawniej tak ostre i trwałe, zamierało już zwolna, i Martin zauważył, że analizuje samego siebie zbyt uparcie, żeby móc cieszyć się pierwotnem życiem, znającem jeden tylko poryw i cios jeden. Lizzie niecierpliwie poruszyła główką.
— O, to jest nikt! — odrzekła. — Przystawiał się poprostu. Ja... ja pozwalałam nato — wyznała po chwili. — Tak było nudno i smutno. Ale nie zapomniałam nigdy. — Głos jej zniżył się do szeptu; patrzała uparcie wprost przed siebie. — Odpalę go w każdej chwili... jeśli zechcesz.
Martin, rzuciwszy okiem na twarz, broniącą się spojrzeniu, zrozumiał, że wystarczy sięgnąć i zerwać dziewczynę jak kwiat. Wtedy począł mimowoli zastanawiać się, czy subtelny i literacki sposób mówienia posiada faktycznie jakąś wartość istotną i — zapomniał odpowiedzieć.
— Jakeś ty go chwacko odstawił! — powiedziała kusząco i roześmiała się.
— Chłop jak dąb, swoją drogą — przyznał wspaniałomyślnie Martin. — Gdyby go tamci nie zabrali w porę, miałbym kłopot.
— Kto była ta pani, z którą spotkałam cię kiedyś na ulicy? — zapytała nieoczekiwanie Lizzie.
— O, poprostu znajoma pani — brzmiała odpowiedź.
— Bardzo to dawno — posłyszał Martin szept zamyślony. — Widzi mi się, jakby z tysiąc lat. Nie chciał jednak podtrzymywać tematu. Sprowadził rozmowę na inne tory. Zjedli obiad w restauracji, gdzie Martin kazał podać kosztowne frykasy, a potem tańczył z Lizzie w pawilonie i tylko z nią jedną, dopóki się nie zmęczyła. Dziewczyna tańczyła doskonale i, oparłszy głowę o ramię Martina, wirowała w jego objęciu niby w niebie rozkoszy, marząc, żeby trwało to w nieskończoność. Pod wieczór odpoczywali w cieniu drzew, na trawie, przyczem Martin dawnym zwyczajem położył głowę na kolanach dziewczyny. Leżał, napół drzemiąc, ona zaś pieściła jego włosy, spoglądała wdół na przymknięte oczy i kochała, kochała bez miary. Spojrzawszy nagle wgórę, chłopak pojął rzewne wyznanie dziewczęcej twarzy. Powieki spłoszone opadły; potem nagle otworzyły się oczy i popatrzały wprost w męskie źrenice z pokornem wyzwaniem.
— Nie miał mnie nikt przez te lata — rzuciły usta szeptem podobnym do westchnienia.
I Martin pojął, że była to prawda, cudu bliska prawda. Zdjęła go pokusa. W jego mocy było przecież uczynić tę dziewczynę szczęśliwą. Sam pozbawiony szczęścia, czemużby miał ją pozbawiać?
Mógł zaślubić i zabrać ze sobą na wyspy Pacyfiku.
Pragnienie to przemówiło w nim mocno, lecz mocniej jeszcze zabrzmiał rozkaz wewnętrzny, aby tego nie czynić. Naprzekór samemu sobie wciąż jeszcze wierny pozostał Miłości. Minęły czasy dawne wolności. Nie mógł przywołać ich ku sobie, nie potrafił już do nich powrócić. Był zmieniony — jak bardzo zmieniony, zrozumiał dopiero teraz.
— Ja tam nie do żeniaczki, kochanie — uśmiechnął się lekko.
Dłoń, pieszcząca jego włosy, zatrzymała się na chwilę, potem gładzić poczęła znowu, tem samem serdecznem dotknięciem. Widział, jak twarz dziewczyny stygła, lecz stygła tylko w postanowienie, albowiem jasny rumieniec nie uchodził z policzków, nie znikała promienność ni miękkość spojrzenia.
— Nie miałam tego na myśli — zaczęła, lecz urwała natychmiast. — A zresztą, wszystko mi jedno! Wszystko jedno! — powtórzyła. — Jestem dumna, że jestem twoją przyjaciółką, i już. Wszystkobym zrobiła dla ciebie. Już tak mnie widocznie Pan Bóg stworzył.
Martin usiadł. Ujął dłonie dziewczyny. Świadomie ujął je ciepło, lecz bez namiętności. Ciepło to zmroziło jej kobiecość.
— Nie mówmy o tem — powiedziała.
— Jesteś dobrą i szlachetną kobietą — mówił Martin. — To ja dumny być powinienem, że wolno mi znać ciebie. I jestem dumny. O, jestem! Tyś niby promień słońca na ciemnym, bardzo ciemnym
świecie. Lecz będę z tobą szczery, jak tyś była szczera.
— Nie dbam o to, czy będziesz szczery. Możesz zrobić ze mną, co zechcesz. Możesz rzucić mnie o ziemię i zdeptać nogami. Tobie jednemu na świecie wolno wszystko — dodała nagle z wyzwaniem. — Sama sobie jestem panią od maleńkości i o nic nie dbam.
— Właśnie dlatego chcę być jak najszczerszy — wyrzekł miękko. — Jesteś tak szlachetna, tak wspaniałomyślna, że zmuszasz mnie do równej szlachetności. Nie zamierzam się żenić, a — kochać inaczej — nie potrafię, chociaż dawniej pozwalałem sobie na niejedno. Żałuję szczerze, żem tu dziś przyszedł, i żeśmy się spotkali. Niema już rady, i nigdybym nie przypuszczał, że tak dziwnie się wszystko splecie. Posłuchaj jednak, Lizzie! Nie będę ci mówił, jak bardzo cię lubię. Więcej nawet niż lubię. Szanuję cię i zachwycam się tobą. Jesteś cudownie szlachetna i cudownie dobra. Ale nacoż puste słowa? Chciałbym coś zrobić dla ciebie. Miałaś takie trudne życie. Pozwól, żebym ci je ułatwił. (Radosny płomień zajaśniał w oczach kobiecych, lecz zgasł natychmiast). Jestem pewny, że w krótkim czasie otrzymam dużo, bardzo dużo pieniędzy...
W jednej chwili wyrzekł się marzenia o zatoce i dolinie, o pałacu trzcinowym i pięknym białym statku. Ostatecznie, czyż nie wszystko jedno? Odpłynąć może — jak niegdyś — na pokładzie, jakim bądź okrętem, w jakimkolwiek kierunku.
— Chciałbym je przeznaczyć dla ciebie. Masz zapewne jakieś życzenie — może chcesz skończyć szkołę, może nawet kursy handlowe. Może spodoba ci się nauka, może wyuczysz się jakiego rzemiosła, chociażby stenografji. Mógłbym ci to wszystko urządzić. A może żyją twoi rodzice? Wartoby osadzić ich gdzieś na stałe, kupić im sklep spożywczy, albo coś innego. Powiedz, naco miałabyś ochotę, zrobię wszystko, co każesz.
Nie odrzekła ani słowa. Patrzała przed siebie suchemi oczyma, wyprostowana, nieruchoma, lecz z gardłem tak zdławionem męką, że Martin odczuł to po bólu, który przeszył go wskroś. Żałował, że zaczął mówić. To, co ofiarował, wydało się nagle nędzne i brutalne w porównaniu z tem, co ofiarowano jemu. Dawał rzecz obcą, którą dzielić się mógł bez żalu. A ona? Oddawała samą siebie, z całym ciężarem nieszczęścia, wstydu, grzechu, z całem niebem nadziei.
— Nie mówmy już — powiedziała ze skurczem w głosie, który pokryła czemprędzej. Wstała. — Chodźmy. Pora iść. Zmęczona jestem.
Dzień miał się ku końcowi, majówkowi goście przeważnie odjechali już do miasta. Lecz kiedy Martin i Lizzie wyszli zpośród drzew, zobaczyli czekającą na nich grupę ludzi. Martin zrozumiał odrazu. Zanosiło się na awanturę. „Paczka“ miała pełnić przy nim straż przyboczną. Przeszli przez bramę parku, a za nimi w pewnej odległości, druga paczka — przyjaciele nieszczęśliwego wielbiciela
Lizzie, gotowi mścić jej porwanie. Kilku policemenów i specjalnie przywołany starszy, przeczuwając coś złego, starało się zapobiec awanturze i odprowadzało obie paczki oddzielnie do podmiejskiego pociągu — niby owczarki oganiające stado. Martin oznajmił Jimmowi, że wysiądzie przy ulicy Szesnastej, żeby złapać tramwaj idący do Oakland. Lizzie była zupełnie spokojna i nawet nie zainteresowana tem, co się działo. Pociąg podszedł do ulicy Szesnastej, gdzie czekał właśnie tramwaj, z niecierpliwie dzwoniącym konduktorem.
— Dobra nasza, jest wagon — wołał Jim. — Walcie prędko, a już my zatrzymamy tamtych. No, prędzej! Zabieraj dziewczynę i łap tramwaj!
Wroga paczka była w pierwszej chwili zaskoczona manewrem; potem wysypała się z wagonu i rzuciła w pościg. Stateczni i trzeźwi mieszkańcy Oakland, zapełniający tramwaj, prawie nie zauważyli młodzieńca i dziewczyny, co pośpiesznie wsiedli do wagonu i zajęli miejsca na przedzie. Nie połączyli też bynajmniej tej pary z osobą Jimmy, który skoczył na stopnie i krzyknął do konduktora.
— Wal tam żywo, brachu, żebyśmy strząsnęli całe to tałatajstwo!
W tej samej chwili Jim wykonał obrót na miejscu, i pasażerowie ujrzeli ku swemu zdziwieniu, jak pięść jego padła na twarz jakiegoś mężczyzny, co właśnie wskakiwał do wagonu. Lecz — o dziwo — z długich schodków tramwaju kilka pięści jednocześnie uderzyło w twarze kilku wchodzących. Tak
oto Jimmy i jego kompanja odpierali atak przeciwników. Tramwaj ruszył, dzwoniąc przeraźliwie, koledzy zaś Jimmy, odparłszy pierwsze natarcie wroga, wyskakiwali kolejno, żeby na stałym lądzie dokończyć dzieła. Tramwaj popędził, zostawiając poza sobą rozgwar bitwy, a osłupiałym pasażerom nie przyszło nawet na myśl, żeby milczący młodzieniec i piękna robotnica, siedzący spokojnie w kącie, mieli być przyczyną zajścia.
Martina po dawnemu rozweseliła bijatyka, po chwili jednak wesołość zgasła, a na jej miejsce napłynął głęboki smutek. Poczuł się bardzo stary — o setki lat starszy od beztroskich towarzyszy młodości. Zawędrował daleko — zbyt daleko, żeby móc powrócić. Ich życie, które niegdyś było jego życiem — dziś nie mogło mu już smakować. Obcy był i daleki. Nie. Jak tanie piwo stało się dlań zbyt prostackie, tak dzisiaj dawne towarzystwo było nużące i niemiłe. Setki otwartych książek rozdzieliło ich na zawsze. Martin wygnał sam siebie z kraju młodości. Odszedł w świat daleki ludzkiej myśli i nie potrafił już wrócić do domu. A przecież był tylko człowiekiem, zwykłym człowiekiem, i pragnienie przyjaźni wołało w nim niezaspokojone. Nowego domu nie znalazł. Tak, jak nie rozumieli go towarzysze, walczący w tej chwili za niego, tak nie rozumiała go własna rodzina, tak samo nie rozumieli ucywilizowani filistrzy i nie zrozumie również ta piękna dziewczyna, siedząca obok. Nie zrozumie
nawet, zaco i dlaczego ceni ją tak bardzo. Rozmyślał — i smutek jego zwolna nasiąkał goryczą.
— Postaraj się z nim pogodzić — poradził Lizzie na pożegnanie, kiedy stanęli przed wielką, koszarową kamienicą, zamieszkałą przez robotników, na rogu Szóstej i Rynku. Myślał o młodym chłopaku, którego miejsce zajął był na dzień dzisiejszy.
— Nie mogę już... teraz — odrzekła.
— O, głupstwo! — uśmiechnął się. — Wystarczy ci gwizdnąć, przyleci natychmiast.
— Nie o tem myślałam — odparła z prostotą.
Wiedział dobrze, o czem myślała.
Ponieważ mieli się pożegnać, Lizzie przylgnęła miękko ku Martinowi. Bez pokusy, bez wyzwania, ciepło tylko i pokornie. Wzruszony był do głębi serca. Wrodzona głęboka miłość ku wszystkiemu, co ludzkie, ożyła nagle. Objął dziewczynę i ucałował, wiedząc, że na wargi jego kładzie się w tej chwili najczystszy, najwierniejszy pocałunek, jaki kiedykolwiek otrzymał mężczyzna.
— O, Boże! — załkała. — Mogłabym umrzeć dla ciebie! Mogłabym umrzeć dla ciebie!
Wyrwała się gwałtownie i wbiegła na schody. Poczuł, że oczy ma pełne łez.
— Eh, Martin Eden, bracie — zwierzał się sobie po chwili. — Nie jesteś zwierzęciem, ale zato jesteś kiepskim wyznawcą Nietzschego. Mógłbyś ożenić się z nią i biedne serce po brzegi napełnić
słodyczą. Ale nie możesz, nie możesz! I wstyd mi za ciebie...
— Biedny stary włóczęga rozpowiada swoje biedne, stare troski — mruknął, wspomniawszy na Henley’a. — Życie jest błędem i hańbą. Tak —

hańbą i błędem.
Rozdział XLIII

Hańba Słońca“ ukazała się w październiku. Martin rozpakował przesyłkę pocztową, wysłaną ekspresem, położył na stole sześć pierwszych egzemplarzy autorskich — i ciężki, przytłaczający smutek padł mu na serce. Myślał o ostrej radości, którąby odczuł, gdyby chwila taka nadeszła wcześniej, i radość tę niezaznaną porównywał z obecną chłodną obojętnością. Oto książka, jego własna pierwsza książka! A przecież tętno krwi nie przyśpiesza uderzeń nawet o najdrobniejszą część sekundy! Smutek tylko, smutek głęboki! Pierwsza książka nie ma już wartości. Jedyną jej wartością są pieniądze, które przyniesie, a jakżeż mało dba Martin o pieniądze!
Zaniósł jeden egzemplarz do kuchni i ofiarował go Marji.
— Moja własna książka — tłumaczył, widząc jej zdziwienie. — Napisałem ją w tym pokoju i myślę, że jest w niej spora część zasługi waszej zupy jarzynowej. Weźcie książkę, to dla was. Tak sobie, na pamiątkę...
Nie miał zamiaru chwalić się, ani wywyższać. Chciał tylko, żeby Marji było przyjemnie, żeby mo-
gła być z niego dumna, żeby nareszcie jej uparte zaufanie, niezachwiana wiara znalazły usprawiedliwienie. Maria umieściła książkę w „salonie“, tuż obok Biblji rodzinnej. Książka lokatora była rzeczą świętą: była fetyszem przyjaźni. Łagodziła zarazem fakt, że autor pracował niegdyś w pralni. Chociaż więc Marja nie rozumiała ani jednego zdania, wierzyła niezbicie, że każde posiadało znaczenie ogromne. Była sobie prostą, ciężko pracującą kobieciną, lecz serce miała pełne wiary.
Równie obojętnie, jak przyjął był pierwsze egzemplarze „Hańby Słońca“ — przeglądał teraz Martin recenzje i krytyki, nadsyłane mu przez biuro wycinków. Książka narobiła hałasu. Nie ulegało to wątpliwości. Ale zarazem znaczyło tylko: więcej pieniędzy. Martin mógłby już teraz zapewnić byt Lizzie, dotrzymać wszystkich swoich obietnic i pomimo to wcielić w życie pałac trzcinowy.
Singleterre, Darnley i S-ka przezornie odbili książkę w tysiącu pięciuset egzemplarzach, lecz już pierwsza krytyka pchnęła pod prasę drugie, dwukrotnie większe wydanie; zanim je rozprzedano, bić poczęto trzecie, w ilości pięciu tysięcy. Pewna firma londyńska umawiała się telegraficznie o wydanie angielskie, wkrótce zaś potem nadeszły zawiadomienia o przygotowywanych we Francji, Niemczech i Skandynawji tłumaczeniach. Trudno było znaleźć moment bardziej sprzyjający dla zaatakowania szkoły Maeterlincka. Rozgorzała namiętna dyskusja. Saleeby i Haeckel stanęli w obronie
Hańby Słońca“, znalazłszy się przypadkowo w tym samym obozie. Crookes i Hallace byli przeciwnego zdania, zaś Sir Oliyer Lodge próbował pogodzić obie strony, wynalazłszy złoty środek, odpowiadający jego własnym teorjom kosmicznym. Zwolennicy Maeterlincka uszeregowali się wiernie pod sztandarem mistycyzmu, Chesterton pobudził cały świat do śmiechu, ogłaszając szereg doskonale umotywowanych, lecz nawzajem przeczących sobie szkiców. Lecz wszyscy razem, obrońcy i napastnicy, zdruzgotani zostali odrazu grzmiącym głosem Jerzego Bernarda Shaw’a. Nie trzeba chyba dodawać, że na arenie uwijały się również figurki pomniejsze, co zwiększało kurz, hałas i zamieszanie.
„Nadzwyczajne zjawisko“ — donosiła Martinowi firma Singleterre, Darnley i S-ka, — „dzieło filozoficzno-krytyczne idzie jak powieść. Nie mógł pan wybrać lepszego tematu, okoliczności zaś, towarzyszące wydaniu, złożyły się również wyjątkowo pomyślnie. Śpieszymy zapewnić pana, że nie omieszkamy kuć żelaza póki gorące. Dotychczas sprzedaliśmy w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie zgórą czterdzieści tysięcy egzemplarzy, obecnie zaś przygotowujemy nowe wydanie w ilości dwudziestu tysięcy. Z trudnością jesteśmy w stanie podołać obstalunkom. Co prawda, staraliśmy się usilnie o ich wywołanie. Ogłoszenia kosztowały nas do pięciu tysięcy dolarów. Nie wątpimy, że powodzenie książki pańskiej pobije wszelkie rekordy. Pozwalamy sobie załączyć proponowany przez nas schemat kontraktu na następną książkę pana. Prosimy zechcieć zauważyć, że honorarjum pańskie podnieśliśmy do dwudziestu procent, t. j. do najwyższej normy, jaką zaofiarować może solidna firma. Jeśli oferta nasza dogadza panu, prosimy o wypełnienie pustej rubryki tytułem książki. Nie robimy żadnych zastrzeżeń co do jej rodzaju. Weźmiemy każdą, na dowolny temat. Jeżeli posiada pan coś gotowego w tece, tem lepiej. Teraz mamy właśnie najpomyślniejszą konjunkturę.
Z chwilą otrzymania podpisu pańskiego na kontrakcie będziemy mieli zaszczyt przesłać panu zadatek w sumie pięciu tysięcy dolarów. Jak pan widzi pokładamy w nim nieograniczone zaufanie. Pragnęlibyśmy również przystąpić do omówienia warunków, na których raczyłby pan odstąpić nam na szereg lat — powiedzmy na lat dziesięć — wyłączne prawo ogłaszania drukiem wszystkich swych utworów. Narazie jednak odkładamy to do najbliższej przyszłości“.
Martin odczytał list i, pomnożywszy w pamięci piętnaście centów przez sześćdziesiąt tysięcy, doszedł do wniosku, że wyniesie to ni mniej ni więcej jak dziewięć tysięcy dolarów. Wypełniwszy pustą rubrykę tytułem „Dym wesela“, podpisał nowy kontrakt i przesłał go wydawcom wraz z dwudziestoma nowelami, napisanemi jeszcze za dobrych czasów, to znaczy przed wynalezieniem formuł literackich, które otwierają wstęp do czasopism. Poczem z szybkością, do jakiej tylko poczta Stanów Zjednoczonych jest zdolna — nadszedł czek na pięć tysięcy dolarów.
— Chciałbym Marjo, żebyście dziś poszli ze mną na miasto około drugiej po południu — poprosił Martin natychmiast po odebraniu czeku. — Albo, lepiej, przyjdźcie około drugiej na róg Broadway i Czternastej. Będę na was czekał.
Marja zjawiła się punktualnie. „Buty“ — było jedyne wyjaśnienie tajemnicy, na jakie zdobyć się mogła, odczuła więc nawet wyraźny zawód, kiedy Martin minął, jakby umyślnie, piękny sklep z obuwiem i wprowadził ją do rejenta. To, co zaszło później, pozostało w jej wspomnieniach czemś podobnem do majaków sennych.
Eleganccy panowie uśmiechali się ku niej życzliwie, rozmawiając z Martinem i pomiędzy sobą; maszyna do pisania klekotała pośpiesznie; złożono podpisy na jakimś imponującym dokumencie; właściciel domku, w którym mieszkała, znalazł się tu również i również coś podpisał. A kiedy wszystko skończyło się szczęśliwie, i Marja wyszła na ulicę, gospodarz podszedł do niej, mówiąc: — „A więc, kochana Marjo, nie potrzebujecie już płacić mi siedmiu i pół dolarów komornego za ten miesiąc“.
Marja była zbyt oszołomiona, żeby odpowiedzieć.
— Ani za następny, ani za następny, ani za żaden — mówił dalej gospodarz.
Podziękowała mu niezdarnie, jak za wielką łaskę. I dopiero powróciwszy do Oakland i porozumiawszy się z sąsiadkami, a przedewszystkiem ze sklepi-
karzem Portugalczykiem, zrozumiała Marja, że stała się istotnie prawą właścicielką domku, w którym mieszkała i za który tak długo płaciła komorne.
— Dlaczego nie kupuje pan nic u mnie? — zagadnął tegoż dnia sklepikarz, wyszedłszy na spotkanie Martina, wysiadającego z tramwaju.
Martin wyjaśnił grzecznie, że teraz nie gotuje już w domu, i przyjął zaproszenie na szklaneczkę wina. Pijąc, zauważył, że było to najlepsze wino, jakie posiadać mógł sklepikarz w swej piwnicy.
— Marjo, — oświadczył Martin tegoż wieczora, — wyprowadzam się od was. Wy sami również wkrótce stąd wyjedziecie. Będziecie mogli wynająć ten domek komu innemu i sami pobierać komorne. Macie, zdaje się, brata mleczarza w San Leandro, czy w Hayward. Życzę sobie, żebyście odesłali klijentom bieliznę niepraną — rozumiecie? niepraną, i zaraz jutro pojechali odwiedzić brata. Niech przyjedzie rozmówić się ze mną. Zastanie mnie w hotelu Metropol, na południowej stronie miasta. Będzie zapewne mógł mnie poinformować o jakiej dobrej fermie mlecznej do sprzedania.
Tak oto stała się Marja właścicielką domu i fermy mlecznej, gdzie dwaj robotnicy spełniali za nią trudniejszą robotę, oraz posiadaczką rachunku bieżącego w banku; rachunek ten wzrastał stale, chociaż cały ród Silvy chodził codziennie w bucikach i uczęszczał do szkoły. Niewielu ludzi spotyka w życiu swego wyśnionego królewicza z bajki, lecz Ma-
rja, co pracowała ciężko, skołataną miała głowę i nigdy o królewiczach nie śniła — spotkała swego w postaci eks-robotnika z pralni. Po świecie tymczasem zaczęto już pytać „kim jest Martin Eden?“ Odmówił, co prawda, wszelkich danych biograficznych wydawcom, lecz reporterom dziennikarskim nie mógł się opędzić. Oakland było rodzinnem miastem Martina, z łatwością więc wywąchano mnóstwo ludzi, którzy mogli udzielić informacyj. Wszystko, czem Martin był i czem nie był, co czynił, a głównie to, czego nigdy czynić nie zamierzał, rzucono teraz ku uciesze publiczności, zaopatrzywszy w portrety, dostarczone przez miejscowego fotografa, u którego swego czasu zdjął się był Martin, i który obecnie nie omieszkał poodbijać fotografij i skwapliwie rzucić na rynek. Zpoczątku wstręt do gazeciarstwa i całego mieszczańskiego społeczeństwa zmuszał Martina do walki z szałem reklamy, zczasem jednak poddał się, ponieważ poddać się było łatwiej. Uważał, że niepodobna odmawiać widzenia specjalnym korespondentom, którzy przyjeżdżali zdaleka dla jednej rozmowy. Pozatem, dzień każdy tyle miał godzin — od czasu, gdy nie wypełniało go czytanie i pisanie że należało przecie spędzić je w jaki bądź sposób. Przezwyciężył więc niechęć, udzielał licznych interwiewów, wypowiadał poglądy na temat literatury i krytyki, a nawet przyjmował zaproszenia burżuazji. Zapadł w dziwaczny, lecz nader wygodny stan. Nie dbał o nic. Niczego nie pragnął. Przebaczył wszystkim, a szczeniakowi reporterowi, co ongiś wymalował go na czerwono, udzielił nawet wywiadu na całą kolumnę ze specjalnie pozowanemi fotografjami.
Od czasu do czasu spotykał Lizzie, która najwidoczniej czuła żal do losu za to, że zesłał Martinowi sławę. Zwiększało to jeszcze dzielącą ich przepaść. Kto wie, może właśnie dla zasypania tej przepaści zgodziła się wysłuchać próśb Martina i uczęszczać do szkoły handlowej i na kursa wieczorowe, a nawet ubierać u pierwszorzędnego krawca — prawdziwego artysty, który zdzierał zresztą bajońskie sumy. Z dnia na dzień robiła wyraźnie postępy, aż wreszcie Martin zastanawiać się zaczął, czy należy podsycać jej zapał. Wiedział bowiem, że wszystkie starania dziewczyna czyni przez miłość i dla miłości. Chciała nabrać wartości w oczach człowieka kochanego. Wartości takiej, którą on zapewne ceni. Nie podtrzymywał jednak złudzenia: traktował ją po bratersku i widywał zrzadka.
Spóźniony“ ukazał się nakładem firmy Meredith-Lowell, w momencie, gdy popularność Edena sięgała zenitu. Jako powieść, zdobył jeszcze większe powodzenie niż „Hańba Słońca“. Mijały tygodnie, a Martin wciąż, jeszcze poszczycić się mógł tem niebywałem zjawiskiem, że obie jego książki stawiają równocześnie rekord poczytności. „Spóźnionego“ czytali nietylko zwykli amatorzy powieści, ale i czytelnicy „Hańby Słońca“, tych bowiem nęcił u Edena potężny pazur orli, który znać było również w traktowaniu beletrystyki. Najpierw za-
atakował oderwanie się od wszelkiego realizmu, i uczynił to znakomicie; następnie zaś równie udatnie rzucił w świat wzór twórczości realistycznej. Dowiódł, że jest talentem wyjątkowym, równocześnie bowiem krytycznym i twórczym.
Złoto przypływało, rosła sława; Martin Eden niby meteor zajaśniał w świecie sztuki, popularność jednak bawiła go raczej, niż wzruszała. Jeden jedyny szczegół tylko przejął go i zdziwił naprawdę. Świat co prawda byłby się raczej dziwił jego zdziwieniu, niźli owej nic nie znaczącej drobnostce, którą sławny Eden wyolbrzymił sobie w wyobraźni.
Sędzia Blount zaprosił go na obiad! Oto była owa rzecz drobna, a raczej początek rzeczy drobnej, która zczasem urosnąć miała do rzeczy wielkiej. Martin obraził sędziego Blount, potraktował go obelżywie, sędzia Blount zaś spotkał go na ulicy i zaprosił na obiad. Martin przypomniał sobie, ile to razy sędzia Blount miał sposobność zaproszenia go na obiad. Dlaczegóż nie zaprosił? Nie zmieniłem się przecie. Jestem tym samym Martinem Edenem. Na czem polega różnica? Na tem, że rękopisy stały się książkami w okładce? Przecież pracę spełniłem dawniej. Dzieło swoje stworzyłem wtedy właśnie, kiedy sędzia Blount pomstował na moje poglądy, na mego Spencera i cały mój intelekt. A więc, sędzia Blount zaprasza mnie do swego domu nie dla mojej istotnej lecz dla urojonej i nieistniejącej wartości?
Martin uśmiechnął się kwaśno, zaproszenie przy-
jął i nie przestał dziwić się wyjątkowej łasce. Przy obiedzie zaś — wykwintnym proszonym obiedzie z damami, gdzie Martina traktowano jako pierwszą osobę — sędzia Blount, wspomagany dzielnie przez sędziego Hanwell’a, usilnie upraszał, aby Martin zezwolił umieścić nazwisko swe na liście członków Styxu, klubu elity, gdzie przyjmowano nietylko wielkie fortuny, ale i wielkie zasługi. Martin odmówił i dziwić się począł mocniej niż kiedykolwiek.
Rozdzielanie rękopisów zabierało sporo czasu. Wydawcy zasypywali prośbami. Niespodziewanie odkryto, że styl Martina Edena ma żywe ciało pod martwemi literami. „Przegląd północny“, wydrukowawszy; „Kolebkę Piękna“, upominał się o sześć szkiców w tym samym rodzaju; Martin byłby zadość uczynił tej prośbie, gdyby nie Burton, który przelicytował te same szkice, ofiarowując za każdy po pięćset dolarów. Martin odpisał, że zgadza się, ale żąda po tysiąc dolarów. Pamiętał dobrze, że rękopisy te odrzucane były swego czasu przez te same pisma z najzimniejszą krwią, automatycznie, stereotypowo. Napocił się przez redaktorów — niechże teraz pocą się oni. Burton zapłacił chętnie co mu kazano i zabrał pięć szkiców, pozostałe zaś wchłonął natychmiast na tychże warunkach miesięcznik „Mackintosh“, jako że „Przegląd Północny“ był zbyt ubogi, żeby wytrzymać licytację. Tak więc poszły w świat: „Arcykapłani tajemnicy“, „Marzyciele“, „Miara jaźni“, „Filozofja złudze-
nia“, „Bóg i Proch“, „Sztuka biologji“, „Krytycy i Próbówki“, „Pył gwiezdny“, „Wartość dobroczynna lichwy“. Poszły w świat — i podniosły wielką orgję wrzawy, orgję, która nie cichła.
Wydawcy nie przestawali prosić o rękopisy, zgadzając się zgóry na warunki, jakie naznaczy autor. Martin posyłał, ale tylko rzeczy dawno napisane. Nie był w stanie zmusić się do stworzenia czegoś nowego. Sama myśl wzięcia pióra do ręki doprowadzała go do wściekłości. Widział, jak tłum rozszarpał na strzępy Brissendena, i chociaż ten sam tłum uwielbiał dziś jego, Martina Edena — nie mógł za uwielbienie przebaczyć tamtej krzywdy, ani nabrać szacunku dla gawiedzi. Własna popularność wydawała mu się zdradą Brissendena, bezczeszczeniem jego pamięci. Pełen wstrętu i pogardy zdecydował jednak Martin pozostać na targowisku i napełnić mieszek.
Pewnego razu otrzymał list następującej treści: „Rok temu mieliśmy nieszczęście odrzucić pański cykl wierszy miłosnych. Wzbudziły one nasz niekłamany zachwyt, lecz niefortunny zbieg okoliczności nie dozwolił nam wydrukować ich wtedy. O ile Sz. pan posiada je dotychczas i zechce nam je przesłać — radzi będziemy umieścić cały cykl na oznaczonych przez pana warunkach. Gotowi również jesteśmy zawrzeć z Sz. panem możliwie najkorzystniejszą dla niego umowę, co do książkowego wydania“.
Martin wygrzebał swoją tragedję pisaną białym
wierszem i posłał zamiast cyklu erotyków. Przed wysłaniem odczytał raz jeszcze i nie mógł oprzeć się wrażeniu naiwnego dyletantyzmu i pretensjonalnej miernoty. Posłał jednak i tragedja ujrzała światło dzienne ku wiecznej udręce i niepowetowanemu żalowi redaktora. Publiczność zgorszyła się — i nie uwierzyła. Zbyt wielka przepaść dzieliła szlachetny artyzm Martina Edena od tego napuszonego bajania. Zapewniano, że Eden nie napisał nic podobnego, że „magazine“ podrobił niezdarnie pióro wielkiego autora, albo że wreszcie Martin Eden, idąc śladami Dumasa ojca, u szczytu powodzenia wynajmuje sobie ludzi, którzy wyręczają go w pisaniu. Kiedy jednak Eden wytłumaczył osobiście, że owa tragedja jest jego wczesną a nieudaną próbą pióra, że jednak „magazine“ nie chciał się uspokoić, zanim jej nie otrzymał — podniósł się huczmy śmiech na rachunek biednego „magazine“, poczem w niefortunnej redakcji nastąpiła zmiana personelu. Tragedji nie wydano nigdy w formie książkowej, chociaż autor uprzednio otrzymał był zadatek.
Tygodnik „Coleman“ nadesłał długi (ze trzysta dolarów kosztujący) telegram, w którym prosił o dwadzieścia artykułów, po tysiąc dolarów każdy. Proponowano Martinowi podróż po Stanach Zjednoczonych ma koszt redakcji, dla rozejrzenia się po kraju i wybrania ciekawych tematów. Depesza wyliczyła długi szereg spraw do ewentualnego poruszenia, pozostawiając Martinowi wybór tematów i sposób traktowania. Jako jedyne zastrzeżenie sta-
wiano ograniczenie się do spraw Stanów Zjednoczonych. Odmówił, posyłając na koszt redakcji uprzejme wyrazy ubolewania.
Wiki-Wiki“, ogłoszone w miesięczniku „Warren“, osiągnęło szczyt powodzenia. Wydane zostało następnie we wspaniałym, bogato zdobionym zeszycie, który szedł w handlu, niczem paszteciki. Krytycy twierdzili jednogłośnie, że „Wiki-Wiki“ stanąć winno w równym rzędzie z utworami klasycznemi literatury amerykańskiej.
Dym wesela“ powitany jednak został na rynku dość obojętnie i z pewnem niedowierzaniem. Zuchwałość i brak wszelkiego konwencjonalizmu w ujęciu tematów raziły przesądną moralność mieszczańską. Lecz kiedy Paryż szaleć począł za tłumaczeniem, dokonanem niezwłocznie — amerykańska i angielska publiczność przejęła modę i wykupiła tyle egzemplarzy, że Martin uznał za stosowne zażądać od solidnej firmy Singletree, Darnley i S-ki dwudziestu pięciu procent za trzecią książkę i trzydziestu za czwartą. Obie te książki zawrzeć miały wszystkie nowele Edena, jakie ukazały się lub ukazać miały w gazetach i perjodykach. „Dźwięk dzwonów“ wraz ze wszystkiemi „strasznemi opowieściami“ stanowił jeden tom; na drugi zbiorek złożyły się: „Przygoda”, „Garnczek“, „Widmo Życia“, „Wir“, „Tłoczna Ulica“, i cztery inne. Firma Meredith-Lowell wydała zbiorek szkiców, firma Maxmillian zaś — „Liryki Morza“ i „Cykl Miłosny“, który wydrukowany był przedtem przez Tygodnik
kobiecy „Ladies’ Home Companion“, ofiarowawszy zań' bajeczne honorarjum.
Sprzedawszy ostatni rękopis, Martin odetchnął z ulgą. Pałac trzcinowy i biały statek poszyty miedzią stały się już zupełnie osiągalne. No, w każdym razie okazało się, że Brissenden nie miał racji, twierdząc, iż żaden utwór wartościowy nie przedostanie się do czasopism. Powodzenie Martina jest najlepszym dowodem, że nieraz dzieje się odwrotnie. A przecież czuł w głębi duszy, że istotną rację, rację najgłębszą, miał właśnie Brissenden. Istotną przyczyną tego szalonego powodzenia nie była wartość utworów Edena, lecz tylko i wyłącznie ów hałas, jaki wywołało ukazanie się „Hańby Słońca“. Reszta stała się właściwie przypadkiem. Powieści i nowele odrzucano przecież po czasopismach na prawo i na lewo. „Hańba Słońca“ wywołała hałas namiętnej dyskusji i owczy pęd ku nowej modzie. Gdyby nie ów przypadek, nie byłoby owczego pędu. Wydawcy Singletree, Darnley i C-o potwierdzali również, że miał tu miejsce jakiś zbieg szczęśliwych okoliczności. Wątpili przecie, czy sprzedadzą tysiąc pięćset egzemplarzy. Mieli duże doświadczenie wydawnicze i nadziwić się nie mogli temu, co zaszło. Uwierzyli w cud i tę zabobonną wiarę odzwierciedlał każdy ich list, pełen niekłamanego podziwu. Nie próbowali wyjaśniać sobie tajemniczego zjawiska. Wyjaśnienie nie istniało zresztą. Stało się, co się stać miało. Wbrew przewidywaniom i wbrew doświadczeniu.
Tak oto rozumując, wątpił Martin coraz mocniej w wartość zdobytej sławy. Książki jego kupowała sfilistrzała burżuazja, a chociaż znał ją mało, ośmielał się wątpić, czy zrozumieć mogła choć cokolwiek z tego co napisał. Stworzone przez niego prawdziwe wartości były pustym dźwiękiem dla setek tysięcy, kupujących jego książki i bijących oklaski. Eden był poprostu modą, bohaterem sezonu, przybłędą, który wstępnym bojem wziął Parnas, podczas gdy bogowie drzemali. Setki tysięcy czytały go dziś i biły brawo z tą samą brutalną tępotą, z jaką rzuciły się na „Efemerydę“ i rozdarły w strzępy. Stado wilków łasiło się, zamiast szczerzyć kły. Ale ostry kieł, czy miękka szerść — to tylko kwestja przypadku. Martin pewien był jednego: „Efemeryda“ stoi nieskończenie wyżej od wszystkiego, co napisał kiedykolwiek, od wszystkiego, co zdolny był napisać. „Efemeryda“ jest poematem, co pojawia się raz na stulecie. Hołdy tłumu są więc zaiste pożałowania godne, skoro ten sam tłum wdeptuje w błoto arcydzieła. Odetchnął głęboko, odetchnął z ulgą. Ostatni rękopis wysłany: wkrótce można będzie odrzucić to

wszystko raz na zawsze.
Rozdział XLIV

Pan Morse spotkał Martina w kantorze hotelu Metropol. Czy zaszedł tu przypadkowo w jakichś swoich sprawach, czy też specjalnie poto, żeby spotkać sławnego autora i zaprosić go na obiad — Martin nie wiedział, skłaniał się jednak ku tej ostatniej hypotezie. Tak czy inaczej, zaproszenie otrzymał, zaproszenie od pana Morse — ojca Ruth, który wymówił mu dom i zerwał zaręczyny.
Martin nie odczuł gniewu. Nie przybrał nawet tonu obrażonego. Zastanawiał się pobłażliwie, poco właściwie łyka ów człowiek gorzką pigułkę upokorzenia. Nie odmówił nawet. Poprostu zbył zaproszenie, zbagatelizował jakiemś nieokreślonem półsłówkiem, śpiesząc zapytać o zdrowie rodziny, w szczególności zaś pani Morse i panny Ruth. Imię to wymówił bez wahania, z prostotą, sam zresztą dziwiąc się w duszy, że nie odczuwa już tajemnego drżenia, ani dobrze znanego przyśpieszenia tętna, ani nagłej fali rumieńca.
Ostatniemi czasy ciągle ktoś zapraszał go na obiad. Niektórzy specjalnie w tym celu zawierali znajomość. Niekiedy Martin przyjmował zaprosze-
nia. Lecz nieustannie i uparcie dziwił się tej rzeczy drobnej, która stopniowo stawała się wielka. Bernard Higginbotham zgłosił się również. Martin pamiętał dni rozpaczliwego przymierania głodem, kiedy właśnie potrzebował obiadów, a słaniać się musiał wycieńczony i tracić siły.
Oto paradoks. Kiedy pragnął posiłku, nikt mu go nie dał; dziś, kiedy kupić sobie może sto tysięcy obiadów i wcale ich nie pragnie — zaproszenia sypią się na prawo i lewo. Czemu? Niema w tem ani sprawiedliwości, ani zasługi. Wszak Martin nie był wtedy inny! Wszystko, czego dokonał, dokonane było już wówczas. Państwo Morse uważali go jednak za leniwca-darmozjada i namawiali za pośrednictwem Ruth do wzięcia pierwszej lepszej posady. A przecież — wiedzieli o dokonanej pracy. Ruth pokazywała im rękopis za rękopisem. Czytali wszystko. I była to ta sama praca, zpowodu której piszą dziś o Edenie gazety. Dlatego zaś, że piszą gazety — państwo Morse zapraszają na obiad.
Jedno nie ulegało wątpliwości. Państwo Morse nigdy nie dbali o Martina Edena, jako takiego, ani o pracę, jakiej dokonał. Oczywiście, nie mogą dbać o to i dzisiaj. Dbają o sławę, o stanowisko i — czemużby nie — o sto tysięcy dolarów. W ten oto sposób ocenia człowieka społeczeństwo filistrów. Czyż łudzi się jeszcze, że mogło być inaczej? Nie łudzi się bynajmniej. Ma jednak dumę. Pogardza taką oceną. Pragnie być ceniony dla samego siebie,
albo dla swojej pracy, która jest przecie tylko wypowiedzeniem siebie samego. Tak ceniła go Lizzie. Tak samo Jimy i cala jego paczka. Dowiedli tego nieraz za dawnych czasów, dowiedli również tej niedzieli w parku Shell Mound. Nie dbali o książki. Jego tylko lubili, jego chcieli mieć dla siebie, Marta, starego kolegę i dobrego chłopa!
A potem — Ruth. Nie ulegało wątpliwości, że ona kochała go również dla niego samego. A przecież, burżuazyjny sposób wartościowania, tępy światopogląd sfery — kochała mocniej. Nie pochwalała pracy Martina, przedewszystkiem — jak mu się zdawało — dlatego, że praca ta nie dawała dochodów. Wedle tego przecież oceniła „Cykl Miłosny“. Ona również zaganiała go „do roboty“, nazywając to subtelnie „objęciem posady“. Czytał jej był wszystko, co napisał — poezje, nowele, artykuły, „Wiki-Wiki“, „Hańbę Słońca“ — wszystko: a przecież nie przestawała wysyłać go na posadę, namawiać do pracy. Dobry Boże! Czyż nie pracował ponad siły, nie kradł snu samemu sobie, nie rujnował zdrowia, poto tylko, żeby stać się jej godnym! Drobna rzecz przybierała więc rozmiary coraz większej rzeczy. Martin był zdrów i normalny, jadał regularnie, sypiał długo, a przecież owa rosnąca rzecz drobna prześladowała go coraz natarczywiej.
Praca była już dokonana. Myśl sformułowana w ten sposób nieustannie świdrowała w mózgu. Siedział za stołem imć Bernarda Higgin-
bothama przy zawiesistym obiedzie niedzielnym i całym wysiłkiem woli powstrzymywał się, żeby nie zacząć mówić:
„Praca była już dokonana! Karmicie mnie teraz, a przedtem wyganialiście z domu za to, że nie chciałem pracować po waszemu. A przecież książki były już napisane! Za to teraz przerywacie własną myśl, kiedy zaczynam mówić, patrzycie chciwie na moje wargi i z uważnym szacunkiem przysłuchujecie się co powiedzieć raczę. Mówię wam, żeście przegnili docna, a wy, zamiast unieść się gniewem, pochrząkujecie i potakujecie, starając się przyznać mi możliwie jak najwięcej racji. Dlaczego? Dlatego, że jestem sławny, dlatego, że mam góry złota. Nie dlatego jednak, żem jest Martin Eden, chłopak niezły, a przytem wcale nie głupi. Mógłbym powiedzieć, że księżyc zrobiony jest z zielonego sera, a wzięlibyście to pod uwagę, w każdym zaś razie nie śmielibyście mi zaprzeczyć — znowu z powodu moich dolarów. A przecie wszystko uczyniłem niegdyś. Praca dokonana została wtedy, kiedy zawzięcie wdeptywaliście mnie w błoto“.
Martin milczał jednak. Uparta myśl męką przeżerała mózg — ale uśmiechał się tylko i z powodzeniem udawał uprzejmość. Korzystając z milczenia, Bernard Higginbotham zabrał głos i wypowiedział się dowoli. Sam oto doszedł do tego, co posiada i dumny jest z siebie. Nikogo o pomoc nie prosił. Spełnił swój obowiązek obywatelski, stworzył i utrzymuje liczną rodzinę. A oto jest sklep pod
firmą Higginbotham, niezniszczalny pomnik zaradności i pracowitości właściciela. Kocha sklep, jak inni kochają swoje żony. Serce swe otwiera przed Martinem, opowiadając o wysiłkach i pracy, któremi wydźwignął firmę. Co do przyszłości, roi teraz ambitne plany. Sąsiad rozrasta się zbyt szybko. Sklep staje się już zbyt mały. Gdyby tak trochę więcej miejsca, możnaby kolosalnie rozszerzyć interes. Bernard Higginbotham pragnie koniecznie dopiąć swego, zakupić pusty plac sąsiedni i dobudować nowy dwupiętrowy dom. Górę możnaby wynająć, a cały parter zająłby handel. Oczy zabłysły mu, kiedy mówił o wielkim, nowym szyldzie, co zajaśnieć miał przez całą długość obu domów.
Martin zapomniał o słuchaniu. Refren „praca była już dokonana“ brzęczał mu w uszach i zagłuszał paplaninę szwagra. Refren ten doprowadzić mógł do szału, więc Martin spróbował przed nim umknąć.
— Ile powiada pan, mogłoby to wszystko kosztować? — zagadnął nagle.
Tamten przerwał raptownie tok wynurzeń na temat nieznośnej rywalizacji z sąsiadem. Nie powiedział, ile mogłoby to kosztować. Ale wiedział dobrze. Obliczył sobie już bardzo dawno.
— Według obecnych cen materjałów. — odrzekł — ze cztery tysiączki starczyłoby.
— Czy to już z szyldem?
— Nie policzyłem szyldu... Jak będzie dom, szyld sam się znajdzie.
— A plac?
— Jeszcze ze trzy...
Pochylił się naprzód, nerwowo oblizując wargi i trzaskając w palce, podczas gdy Martin wypisywał czek. Dostawszy go wreszcie do rąk własnych, spojrzał skwapliwie na sumę. — Siedem tysięcy dolarów.
— Ale ja... ja... nie mogę płacić więcej niż sześć procent — powiedział głucho.
Martin powstrzymał wybuch śmiechu i zapytał rzeczowo:
— Ileż to wynosi?
— Zara, zara! Sześć od sta — sześć razy siedem — czterysta dwadzieścia.
— To znaczy trzydzieści pięć dolarów miesięcznie, nieprawdaż?
Higginbotham skinął głową.
— A więc, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zrobimy następującą transakcję: — Martin spojrzał na Gertrudę. — Zatrzyma pan na własność całą sumę pod warunkiem, że trzydzieści pięć dolarów miesięcznie poświęci pan na gotowanie, pranie i szorowanie. Siedem tysięcy należy do pana, jeśli pan mi gwarantuje, że Gertruda nie będzie już miała ciężkich robót w domu. No, cóż, zgoda?
Imć Higginbotham łyknął z wysiłkiem. Żądanie ujęcia żonie nieco pracy uważał za afront. Wspaniały podarek zatruty był gorzką, zaiste bardzo gorzką pigułką. Jego żona ma nie pracować? Szlag może trafić!
— A więc — jeśli nie, to nie — wyrzekł Mar-
tin. — Wobec tego ja zapłacę owe trzydzieści pięć dolarów miesięcznie, co zaś do całej sumy...
Przez stół sięgnął po czek. Lecz Bernard Higginbotham zdołał już pochwycić go pierwszy, wołając:
— Zgadzam się! Przyjmuję!
Martin, wsiadając do tramwaju, czuł się zmęczony i zupełnie chory. Raz jeszcze rzucił okiem na szyld sławetnej firmy.
— Świnia! — mruknął. — Świnia! Świnia!
Gdy Mackintosh Magazine wydrukowała „Wróżbiarkę“, ozdobioną winietami Berthier’a oraz dwiema ilustracjami Wenn’a — Herman von Szmidt zapomniał, że poemacik nazwał ongiś rozpustnym. Oświadczył wszem wobec, że wiersz ten natchniony został przez jego żonę, dopilnował, żeby nowina doszła do uszu odpowiedniego reportera, udzielił wywiadu specjalnemu korespondentowi, któremu towarzyszył fotograf. Rezultatem tych zabiegów stała się cała stronica w dodatku niedzielnym, pełna upiększonych zdjęć Marian oraz intymnych szczegółów z życia Martina Edena i jego rodziny. Następował pełny tekst „Wróżbiarki“, przedrukowany za zezwoleniem Mackintosh Magazine. Narobiło to wiele hałasu w sąsiedztwie, poczciwe kumoszki poczęły pysznić się znajomością z siostrą wielkiego pisarza, te nawet, które dotychczas nie kwapiły się z podtrzymywaniem towarzyskich stosunków. Herman von Szmidt zaśmiewał się pocichu w swoim małym war-
sztacie i zdecydował, że obstalować należy nowe koło.
— Świetne jako reklama — tłumaczył żonie — a przy tem nie kosztuje.
Jeszcze lepiej byłoby zaprosić na obiad Martina — poradziła Marian.
Martin istotnie przybył na obiad i starał się emablować swego sąsiada, grubego rzeźnika, i sąsiadkę, jeszcze grubszą panią rzeźnikową. Byli to goście nader cenieni w domu młodych ludzi na dorobku. Wędką, którą złapano ich zresztą, był, rozumie się, brat, wielki pisarz. Drugim gościem, który połknął ten sam haczyk był starszy ajent fabryki rowerów Asa. Von Szmidt pragnął ugościć go i olśnić, od niego bowiem otrzymać było można agenturę firmy Asa na Oakland. Posiadanie więc szwagra wielkiego pisarza, uważał Herman von Szmidt za wcale niezły wynalazek, chociaż w głębi duszy ani rusz pojąć nie mógł, skąd mu się ta wielkość wzięła. Nieraz cichemi nocami, korzystając z mocnego snu żony, wertował książki Martina i zdecydował wreszcie, że świat jest głupi, skoro kupuje coś podobnego.
Martin tymczasem również w głębi duszy doskonale orjentował się w położeniu, kiedy oparty wygodnie o poręcz krzesła obejmował wzrokiem głowę von Szmidta i marzył o satysfakcji, z jaką raz po raz a systematycznie wyboksowałby ten paskudny łeb szwabski. Za jedno przecież czuł pewną sympatję do swego nowego szwagra: ubogi i z całych sił
pragnący dorobku, nie skąpił jednak na służącą i Marian nie była zmuszona nigdy prać i szorować. Martin rozmówił się z agentem firmy Asa, po obiedzie zaś odciągnął go wraz z Hermanem na stronę, żeby wspólnie ubić interes. Hermanowi obiecał Martin jak najdalej idące poparcie finansowe dla zakupienia najlepszego w calem mieście sklepu z rowerami i odpowiedniego warsztatu. Pozatem polecił mu prywatnie, aby rozejrzał się dla siebie za jakimś garażem i przedstawicielstwem samochodów, ponieważ niema żadnych przeszkód, aby Herman von Szmidt poprowadził z powodzeniem dwa interesy.
Przy pożegnaniu, Marian ze łzami w oczach rzuciła się bratu na szyję, zapewniając gorąco, że kocha go bardzo i nigdy ani na chwilę kochać nie przestawała. Stwierdzić należy, że raz pośród najgorętszych zapewnień potknęła się, co zresztą pokryła łzami, pocałunkami i zajękliwym szeptem, który Martin pojął jako prośbę o przebaczenie za ten okres, kiedy straciła wiarę w niego i namawiała, żeby wziął się do porządnej pracy.
— Ten to nigdy nie zaoszczędzi floty — zwierzał się Herman żonie. — Kiedy zacząłem o procentach, powiedział, że gwiżdże na całą sumę i jeśli zacznę o tem jeszcze raz, to mi rozbije mój paskudny niemiecki łeb. Słyszałaś, tak powiedział właśnie: paskudny niemiecki łeb. Ale swoją drogą to pyszny chłop, jeśli nawet nic nie kupuje w interesie. Przyniósł mi szczęście, tak, tak, pyszny chłop!
Zaproszenia obiadowe sypały się na Martina, i im więcej przybywało, tem mocniej dziwił się Martin. Siedział na honorowem miejscu podczas bankietu w Klubie Bohemy, w towarzystwie dawnych ludzi, o których dyszał był i czytał przez całe życie. Przekonywali go usilnie, że natychmiast po przeczytaniuDźwięku Dzwonów“ w „Transcontinentalu“ i „Peri i Perły“ w „Szerszeniu“ — przepowiedzieli mu zwycięstwo.
„Mój Boże!“ — myślał tymczasem Martin, — „a ja byłem głodny i obdarty! Dlaczego wtedy nie daliście mi obiadu? Praca była już dokonana. Ani jedno słowo w „Dźwięku Dzwonów“ nie zostało przecie zmienione! Nie, nie za pracę dokonaną karmicie mnie dzisiaj, lecz dlatego tylko, że czyni to każdy i uważa za zaszczyt. Dlatego, że jesteście prochem ziemi, bezmyślną zgrają. A dzisiaj ślepym, bezwiednym odruchem zgraji jest karmienie Martina Edena! Ale co ma z tem wszystkiem wspólnego Martin Eden, jako taki, lub praca Martina Edena? — skarżył się sam sobie gość honorowy. Poczem wstawał, żeby mądrze i dowcipnie odpowiedzieć na mądry i dowcipny toast.
Podobnie było codzień. W Klubie prasowym, na herbatkach i zebraniach literackich — wszędzie wspominano chwilę wydrukowania „Dźwięku Dzwonów“ oraz „Peri i Perły“. I zawsze dręczyło Martina nieznośne a niewypowiedziane pytanie: „Dlaczego nie karmiliście mnie wtedy? Pracę dokona-
łem był wówczas i ani jednej litery nie zmieniłem w swoich książkach. Nie obchodzą was przecież moje książki, ani jakie bądź moje zasługi. Poprostu do dobrego tonu należy goszczenie Martina Edena i powarjowano na temat wydawania przyjęć dla niego“.
Często na wytwornych zebraniach brała Martina nieodparta chętka pokazania nagle temu eleganckiemu światu siebie samego z przed lat — młodego zabijakę w przykrótkiej kurcie i sztywnym Stetsonie. Zdarzyło się to kiedyś istotnie w Oakland na pewnym wieczorze elity towarzyskiej, gdzie Martin miał przemawiać. Wstał właśnie ze swego fotela i wszedł na wzniesienie. Nagle zobaczył młodego włóczęgę w zbakierowanym kapeluszu, wchodzącego przez wielkie drzwi sali i idącego pustem przejściem środkowem wprost ku estradzie. Pięćset wystrojonych dam odwróciło główki, tak uparty i ciekawy był wzrok Martina. Ale ujrzały tylko pustą przestrzeń pomiędzy rzędami foteli. Martin jednak widział wyraźnie młodzika, zbliżającego się powolnym, rozkołysanym krokiem, i zastanawiał się, czy wałkoń zdejmie Stetsona, dotychczas bowiem występował uparcie w kapeluszu. Szedł prosto ku niemu. Martin miał ochotę zapłakać nad cieniem własnej młodości, na myśl o wszystkiem, co go czeka. Postać w Stetsonie doszła do estrady i rozpłynęła się. Pięćset wytwornych dam lekkiemi oklaskami urękawiczonych dłoni dodawało odwagi nie-
śmiałemu, wielkiemu człowiekowi, który był ich gościem tego wieczoru. Martin otrząsnął wizję z powiek — i zaczął mówić.
Główny Inspektor oświatowy — poczciwy, stary; pan — zatrzymał kiedyś Martina na ulicy i wszczął pogawędkę o uczniowskich czasach i o pamiętnej scenie w jego kancelarji, kiedy to Martina usunięto ze szkoły za uprawianie boksu.
— Czytałem pański „Dźwięk Dzwonów“ w jednem z czasopism, już dosyć dawno — oświadczył po chwili. — Wcale nie gorsze od Edgara Poe. Wprost wspaniałe, twierdziłem to odrazu — wspaniałe!
— Tak, tak, a przecież potem dwukrotnie minąłeś mnie i nie poznałeś na ulicy — nieomal wyrwało się Martinowi. — Jeść mi się chciało i szedłem do lichwiarza. A przecież praca była już dokonana. Nie chciałeś znać mnie wtedy. Dlaczegóż znasz mnie dzisiaj?
— Mówiłem właśnie któregoś dnia żonie — ciągnął godny poczciwiec, — że byłoby bardzo miło, gdybyś pan zaszedł do nas kiedy na obiadek. Żona zgodziła się ze mną najzupełniej. Tak jest, najzupełniej.
— Obiad? — rzucił ostro, a raczej groźnie warknął Martin.
— Ależ tak jest, tak jest; obiadek, kochany panie — skromny, domowy obiadek u twego starego profesora, he, he, łobuzie! — bronił się nerwowo
tamten, ostrożnie próbując tonu jowialnej poufałości.
Martin ruszył przed siebie, jak oszołomiony. Na rogu przystanął i obejrzał się wokoło pustemi oczyma.

— Niech mnie licho! — mruknął wreszcie. — Wystraszyłem starego.
Rozdział XLV

Pewnego dnia odwiedził Martina Kreiss — Kreiss z klubu socjalistów, i zmusił go do wysłuchania mnóstwa efektownych szczegółów jakiegoś projektowanego przedsięwzięcia, wystarczająco fantastycznego, żeby wzbudzić zainteresowanie Martina, jako powieściopisarza raczej, niż jako społecznika. Od czasu do czasu Kreiss przerywał wykład, żeby upewnić Martina, że poglądy, wypowiedziane w „Hańbie Słońca“ przeważnie znamionują głupca.
— Ale ostatecznie nie przyszedłem tutaj, żeby dyskutować o filozofji — przerwał sobie wreszcie. — Przyszedłem dowiedzieć się, czy zechcecie, towarzyszu, wsadzić w historję z tysiąc dolarków?
— Nie; tak wielkim głupcem nie jestem w każdym razie — odrzekł Martin. — Ale zato mogę zrobić coś innego. Przeżyłem kiedyś u was najpiękniejszy wieczór mego życia. Teraz doszedłem do pieniędzy, które nie mają dla mnie żadnej wartości. Z przyjemnością ofiaruję wam, osobiście wam owe tysiąc bezwartościowych dla mnie dolarów, wzamian za wasz podarek, który był ponad wszelką cenę. Potrzebujecie pieniędzy. Pragniecie ich. Przy-
szliście po nie. Nie warto wyciągać ich ode mnie podstępem. Weźcie poprostu.
Kreiss nie okazał zdziwienia. Włożył czek do kieszeni marynarki.
— Hm, w każdym razie z przyjemnością podpisałbym umowę jako stały dostawca podobnych wieczorów — zauważył.
— Zapóźno — potrząsnął głową Martin. — Tamten wieczór był dla mnie jedyny. Jakbym się dostał do raju. Dla was to strawa codzienna. Ale nie dla mnie. Nigdy już nie przeżyję takiego uniesienia. Skończyłem z filozofją. Nie chcę słyszeć o niej ani słowa.
— Pierwsze to pieniądze, jakie kiedykolwiek zarobiłem filozofją — zauważył Kreiss, wychodząc. — I akurat rynek nie omieszkał się popsuć.
Pewnego dnia spotkał Martin na ulicy panią Morse, jadącą powozem. Uśmiechała się i skinęła głową. Martin uśmiechnął się również i uchylił kapelusza. Incydent nie przejął go zupełnie. Jeszcze przed kilkoma tygodniami byłby poczuł oburzenie lub ciekawość i zacząłby rozważać stan sumienia pani Morse w takiej chwili. Teraz jednak zapomniał po paru minutach. Zapomniał tak, jak zapomina się o kamienicach, mijanych po drodze. A przecież mózg jego nieustannie, nienormalnie pracował. Myśli kłębiły się ciągle w tym samym kole. Ośrodkiem koła był refren: „praca dokonana“. Przeżerał on mózg niby wiecznie żywy robak. Budził ze snu rano. Nocą nie dawał spoczynku. Każda
sprawa życia, która zahaczała o zmysły, ustosunkowywała się natychmiast do niemilknącego refrenu: „praca była już dokonana“. Drogą nieubłaganej logiki doszedł Martin do wniosku, że poprostu nikim jest i niczem. Mart Eden — włóczęga, Mart Eden, marynarz, istnieli w rzeczywistości, byli nim samym; lecz Martin Eden, sławny pisarz, był tylko czczym dymem, co wyparował ze zbiorowego mózgu tłumu — i uwięziony został przypadkiem w ciele Marta-włóczęgi i Marta-marynarza. Lecz on zmylić się nie da. Nie jest bynajmniej tem urojonem bóstwem, które czci tłum, składając w ofierze obiady. Wie lepiej.
Czytał artykuły o sobie, oglądał w tygodnikach własne fotografje, w których autentyczność wątpił niejednokrotnie... Nie, on, Martin, był chłopakiem, co żył, pulsował krwią, kochał; co łatwo i pobłażliwie znosił biedy życia; co służył na wielu statkach, wędrował po obcych ziemiach i przewodził zgranej paczce towarzyszy za dawnych dobrych, bokserskich czasów. On to był młodzieńcem, co najpierw zabłądził w czytelni pośród tysięcy książek, a potem znalazł do nich drogę, posiadł je i opanował; on to był studentem-samoukiem, co świecił lampę długo w noc, kładł się do łóżka z ostrogą, a zczasem sam pisywać zaczął książki. Lecz czemś nie był napewno. Nie był tym nieprawdopodobnym apetytem, który nasycać uwzięły się tłumy.
Czasopisma bywały niekiedy wręcz zdumiewające, wszystkie magazine uważały Edena za swój wy-
nalazek. Miesięcznik „Warren“ oznajmił czytelnikom, że zawsze popierał młode talenty, a między innymi wprowadził Edena do literatury. Upomniały się o niego „Biała Mysz“, „Przegląd Północny“ i „Mackintosh Magazine“, dopóki do milczenia nie zmusił ich „Globus“, wskazując triumfalnie na strzępki „Liryk Morza“ w starej tece redakcyjnej. „Młodość i wiek dojrzały", wznowiony widocznie po zapłaceniu starych długów, zgłosił również swoje pretensje, o których zresztą nie dowiedział się nikt, prócz dzieci farmerów. „Transcontinental“ opowiadał dumnie i przekonywująco, w jaki to sposób wynalazł pierwszy sławnego obecnie Edena, przeciwko czemu gorąco zaprotestował „Szerszeń“, wskazując na „Peri i Perły“. Nieśmiały głos firmy Singletree, Darnley i S-ki przepadł w rozgwarze. Co prawda, firma nie posiadała własnego pisma, aby wrzeszczeć głośno.
Gazety zajęły się wreszcie obliczaniem dochodów Martina. W ten czy inny sposób, wspaniale oferty niektórych czasopism doszły do wiadomości publicznej. Wyższe sfery miasta Oakland coraz przyjaźniej odwiedzały Martina, fachowo zaś pisane listy o wsparcie zasypywały jego skrzynkę pocztową. Ale najgorszą plagą stały się kobiety. Fotografje Edena spopularyzowano nieznośnie, rozmaite gryzipiórki zaś eksploatowały jak mogły jego męską, bronzową twarz, szerokie barki, tajemnicze blizny, jasne spokojne oczy i nawet nieco zapadłe niczem u ascety — policzki. Wyczytawszy ostatnie spo-
strzeżenie, Martin pomyślał o swej dzikiej młodości i uśmiechnął się tylko. Coraz częściej spotykał kobiety, co spoglądały nań uważnie, oceniały i zdawały się wybierać. Śmiał się pocichu. Potem wspominał ostrzeżenie Brissendena i śmiał się znowu. O nie, kobiety go nie zniszczą — to jedno nie ulegało wątpliwości. Okres niebezpieczny przeminął.
Pewnego razu, odprowadzając Lizzie do szkoły wieczornej, schwytał rzucone w przelocie spojrzenie jakiejś pięknej, eleganckiej kobiety. Spojrzenie było nieco za przeciągłe, trochę zbyt wymowne. Lizzie pojęła je natychmiast i mimowoli wyprostowała się gniewnie. Martin zauważył to i z uśmiechem wytłumaczył dziewczynie, że przywykł już do takich spojrzeń, i że nie dba o nie ani trochę.
— Powinieneś dbać — odrzekła z płonącemi oczyma. — Jesteś chory, żebyś wiedział.
— Nigdy w życiu nie byłem zdrowszy. Przybyło mi dziesięć funtów.
— Nie mówię o ciele. Ale coś tam kiepsko z twoją głową. Popsuła się maszynka do myślenia. Nawet ja, głupia, widzę to.
Martin stąpał koło niej zamyślony.
— Dałabym Bóg wie co, żeby ci przeszło — wybuchnęła w naglem uniesieniu. — Powinieneś dbać, kiedy kobiety patrzą na ciebie w ten sposób! Na takiego mężczyznę jak ty! To jest nienormalne. To dobre dla wymoczków. Ale ty jesteś inaczej stworzony. Wierz, albo nie wierz, ale powiadam ci,
cieszyłabym się z całej duszy, żebyś natrafił na swoją! Żeby cię nauczyła dbać!
Odprowadziwszy Lizzie, wrócił Martin do Metropolu. Wszedł do pokoju, rzucił się w głęboki fotel skórzany i pustemi oczyma patrzał przed siebie. Nie drzemał, ani nie myślał. Mózg miał pusty, chwilami tylko jakieś postrzępione obrazy nabierały barwy, kształtu i lśnienia tuż pod powiekami. Widzialne były, ale nieuświadomione, niby majaczenia senne. A jednak Martin nie spał. Raz poruszył się nawet i spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Niema nic do roboty — pomyślał. — Na spanie za wcześnie. Poczem mózg opustoszał znowu i znowu pod powiekami obrazy zjawiać się poczęły i ginąć. Nic wyraźnego. Tylko mnóstwo liściastej zieleni i bujnych gałązek, prześwietlonych gorącem słońcem. Nagłe pukanie do drzwi wyrwało go z odrętwienia. Pewnie jakiś list albo telegram, albo może służący przynosi bieliznę z pralni. Nieoczekiwanie pomyślawszy o Joe i zastanawiając się, gdzie też stary się podziewa, rzucił Martin: „Proszę!“
Nadal automatycznie myślał o Joe i nawet nie spojrzał na drzwi. Słyszał tylko, że zamknęły się cicho. Długo trwało milczenie. Martin zapomniał, że ktoś pukał, i po dawnemu siedział nieruchomo z utkwionemi przed siebie oczyma. Nagle posłyszał łkanie kobiece. Mimowolne, spazmatyczne, zdławione. Pojąwszy to, obejrzał się. W tejże chwili skoczył na równe nogi.
— Ruth! — wyrzekł zdumiony i przerażony.
Twarz miała bladą i zmieszaną. Stała tuż przy drzwiach, jedną ręką wsparta o ścianę, drugą przyciskając do piersi. Potem wyciągnęła ramiona błagalnie przed siebie i zbliżać się poczęła ku Martinowi. Ująwszy dłonie panienki, poczuł Martin ich chłód lodowaty. Posadził Ruth na wygodnym fotelu, sobie przysunął drugi i siadł na poręczy. Był zbyt zaskoczony, żeby móc mówić. W jego pojęciu wszystko, co go łączyło z tą panienką, zamknięte było i pogrzebane. Mniej zdziwiłby się, gdyby nagle cała pralnia z Gorących Źródeł wtargnęła do Metropolu wraz z tygodniową porcją bielizny. Kilkakrotnie próbował przemówić, ale wahał się i znowu milczał.
— Nikt nie wie, że tu jestem — odezwała się Ruth cichutko, podkreślając słowa proszącym uśmiechem.
— Co pani mówi? — zapytał.
Zaskoczony był dźwiękiem własnego głosu. Powtórzyła.
— A! — odrzekł, poczem zastanowił się, coby jeszcze powiedzieć można.
— Widziałam pana wchodzącego i przeczekałam chwilę.
— Ach tak — odrzekł znowu.
Nigdy w życiu nie był tak niemy i skrępowany. Ani jednej myśli pod czaszką! Czuł się tępy i niezdarny, ale za cenę całego życia nie był w stanie wymyślić ani jednego słowa. Znacznie łatwiej byłoby znaleźć się wobec pralni z Gorących Źródeł.
Poprostu zakasałby rękawy i stanął do roboty.
— I wtedy pani weszła — powiedział wreszcie.
Skinęła głową z wyrazem nieco figlarnej złośliwości i rozluźniła szal, otulający szyję.
— Widziałam pana najpierw po drugiej stronie ulicy, idącego z tą... z tą dziewczyną.
— Tak jest — odparł poprostu. — Odprowadzałem ją do szkoły wieczornej.
— No i cóż, nie jest pan rad mnie widzieć? — odezwała się po długiem milczeniu.
— Ależ tak, i owszem! — odrzekł skwapliwie. — Myślę tylko, czy nie jest to nieco nieostrożnie ze strony pani?
— Wśliznęłam się pocichu. Nikt mnie nie widział. Nikt nie wie, że tu jestem. Chciałam zobaczyć pana. Pragnęłam powiedzieć panu, że... że bardzo byłam zła i niemądra. Przyszłam, bo nie mogłam już czekać dłużej, bo... bo zmusiło mnie serce... bo... bardzo pragnęłam przyjść.
Wstała i podeszła bliżej, zupełnie blisko. Przez chwilę wsparła na nim rękę i oddychała pośpiesznie. Potem nagle wtuliła się w jego ramiona. On zaś, zawsze dobroduszny i całemu światu życzliwy, nie pragnął jej bólu i wiedząc, że odtrącenie takiego oddania byłoby najboleśniejszą obrazą, jaką zadać można kobiecie — zamknął dłonie i trzymał Ruth w objęciu. Ciepła nie było jednak w tym uścisku. Przyszła mu w ramiona, więc ją trzymał — oto wszystko. Ruth tuliła się coraz pieszczotliwiej, a potem nagle zarzuciła mu obie ręce na szyję. Lecz
ciało Martina nie tętniło już ogniem pod temi rękami. Nieswojo mu było i niewygodnie.
— Dlaczego pani drży? — zapytał. — Może zimno? Pozwoli pani, że zapalę na kominku?
Spróbował zlekka uwolnić się z jej ramion, ale przylgnęła bliżej jeszcze, drżąc gwałtownie.
— Nic, nic, to raczej nerwowe — odszepnęła spierzchłemi wargami. — Opanuję się za chwilę. O, już lepiej.
Powoli drżenie cichło. Martin wciąż jeszcze trzymał dziewczynę w ramionach, ale już się nie dziwił. Wiedział teraz, poco przyszła.
— Mateczka życzyła sobie, żebym wyszła za Charley Hapgooda — oznajmiła Ruth.
— Za Charley Hapgooda? Tego błazna! — mruknął Martin. Poczem dodał: — A teraz, przypuszczam, że mateczka życzy sobie, aby pani wyszła za mnie.
Nie powiedział tego w formie zapytania. Stwierdził to ze wszelką pewnością i przed oczyma zatańczyły mu nagle cyfry dochodów.
— Nie miałaby nic przeciwko temu; wiem o tem — rzekła Ruth.
— Uważa mnie za partję odpowiednią?
Skinęła głową.
— A przecież, nie jestem ani trochę bardziej odpowiedni, niż wtedy, kiedy zerwała nasze zaręczyny — rozważał. — Nie zmieniłem się wcale. Jestem tym samym Martinem Edenem, ba, może nawet nieco gorszym, bo palę teraz. Nie czuje pani?
W odpowiedzi położyła mu palce na ustach, położyła je wdzięcznie i figlarnie, oczekując pocałunku, który dawniej następował zawsze. Tym razem jednak wargi mężczyzny nie odpowiedziały pieszczotą. Czekał, aż palce zostaną zdjęte, poczem mówił dalej.
— Nie zmieniłem się bynajmniej. Nie wziąłem posady. Nie szukam posady. Gorzej, wogóle szukać jej nie mam zamiaru. Pozatem wciąż jeszcze utrzymuję, że Serbert Spencer jest wielkim i szlachetnym człowiekiem, sędzia Blount zaś zdecydowanym osłem. Jadłem z nim obiad zeszłego wieczoru, więc ośmielam się twierdzić to z całą pewnością.
— Ale nie przyjął pan zaproszenia mego ojca? — zagadnęła z uroczym dąsem.
— Jakto? Więc pani wiedziała o tem!... Któż go posłał? Matka pani?
Ruth milczała.
— A więc tak, ona. Byłem tego pewien. A teraz przypuszczam, że ona również przysłała tu panią.
— Nikt nie wie, że tu jestem — zaprzeczyła gwałtownie. — Czyż pan przypuszcza, że matka pozwoliłaby nato?
— W każdym razie pozwoliłaby pani wyjść za mnie, choćby dzisiaj, to pewne.
Ruth krzyknęła boleśnie: — O, Martin, nie bądź okrutny! Nic pocałowałeś mnie nawet. Jesteś jak kamień. Pomyśl tylko, naco się odważyłam dla ciebie! — Obejrzała się trwożnie po pokoju, choć
spojrzenie wyrażało przedewszystkiem ciekawość. — Pomyśl tylko, gdzie jestem!
Mogłabym umrzeć dla ciebie! Mogłabym umrzeć dla ciebie!“ — zadźwięczały w uszach Martina słowa Lizzie.
— A dlaczegóż nie odważyłaś się dawniej? — rzucił twardo. — Kiedy nie miałem posady? Kiedy przymierałem głodem? Kiedy byłem ten sam, jako człowiek i jako artysta, ten sam Martin Eden? Oto pytanie, które stawiam sobie oddawna, nie o tobie myśląc nawet, lecz wogóle o wszystkich dookoła. Widzisz, nie zmieniłem się wcale, chociaż owo nagłe podniesienie wartości mojej w oczach ludzkich zmusza do ciągłego upewniania o tem samego siebie. Mam te same mięśnie na tych samych kościach. Nie wyrobiłem w sobie ani jednej nowej zalety, nie rozwinąłem większej energji. Mózg mój jest tym samym dawnym mózgiem. Nie uczyniłem obecnie ani kroku w literaturze lub filozofji. Jestem tyleż wart, co wówczas, kiedy nikt mnie nie chciał. I dziwię się bardzo, dlaczego wszyscy pragną mnie dzisiaj? Widocznie pragną mnie nie dla mnie, ponieważ ja jestem właśnie takim, jakiego nie chcieli. Pragną dla czegoś, co jest poza mną, co nie jest mną. Czy mam powiedzieć pani, dlaczego mianowicie? Dla sławy, którą zdobyłem. Ale sława nie jest mną. Istnieje tylko w umysłach moich bliźnich. Pozatem dla pieniędzy, które zarobiłem i wciąż jeszcze zarabiam. Ale pieniądze również nie są mną samym. Leżą w bankach i przepływają przez kie-
szenie moich bliźnich. I oto dla tego samego, — dla sławy i dla pieniędzy — pragniesz mnie dzisiaj — ty.
— Ranisz mi serce — załkała Ruth. — Wiesz przecie, że cię kocham, że przyszłam tylko z miłości.
— Obawiam się, że pani nie zrozumiała dostatecznie — odrzekł z wyszukaną uprzejmością. — Twierdzę tylko, że jeśli kocha mnie pani dzisiaj, jakim sposobem miłość pani odepchnęła mnie niegdyś?
— Przebacz i zapomnij! — zawołała z uniesieniem. — Kochałam cię zawsze, zawsze — pamiętaj! I teraz jestem tu, w twoich ramionach.
— Obawiam się, że jestem dziś jak podejrzliwy kupiec, który ciągle sprawdza wagę. Chciałbym wymierzyć i zważyć tę; miłość, chciałbym dowiedzieć się, z czego jest zrobiona.
Wysunęła się z ramion mężczyzny, usiadła prosto i przyglądała mu się długo i badawczo. Chciała przemówić, lecz nagle zmieniła zamiar.
— Widzi pani, sprawa jest tego rodzaju — ciągnął. — Dawniej, kiedy byłem tem, czem jestem dzisiaj, nie dbał o mnie nikt, poza ludźmi mojej sfery. Kiedy książki były już napisane, nikt nie cenił ich w rękopisie. Więc w gruncie rzeczy nie cenią mnie za książki. Sam fakt pisania ich uważany był — w najlepszym razie — za poniżający. „Weź się do roboty“, mówili wszyscy.
Ruth drgnęła, jakby chcąc zaprzeczyć.
— Tak, tak, wiem, — mówił dalej Martin. —
Pani była wyjątkiem. Pani jedna mówiła: „weź posadę“. Pospolite słówko „robota“, jak zresztą niejedno słowo w moich książkach, razi panią. Jest brutalne. Zapewniam jednak, że w stosunku do mnie było ono niemniej brutalne, gdy wszyscy dookoła kładli mi je w uszy, niby grzesznikowi, którego nawrócić należy na drogę cnoty. Wracajmy jednak do rzeczy. Ogłoszenie drukiem moich książek i popularność, jaka otoczyła mnie z tego powodu — zmieniły istotę miłości pani. Martin Eden, wraz z dokonaną przezeń pracą, nie był odpowiedni na męża. Miłość pani nie była tak silna, żeby doprowadzić do małżeństwa. Dziś jednak sił jej starczy — wobec czego nie mogę uniknąć tej niemiłej konkluzji, że wzmocniła się na widok mojej popularności. Panią, jako taką, nie posądzam o branie pod uwagę moich dochodów, chociaż nie wątpię, że rodzice pani pod uwagę je biorą. Rzecz prosta, wszystko to nie jest dla mnie bynajmniej zaszczytne. Co gorzej jednak, każe mi wątpić w Miłość, w świętą Miłość. Byłażby miłość uczuciem tłumu? Nato wygląda. Siedziałem tu sobie i rozmyślałem o tem, aż zakręciło mi się w głowie.
— Biedna, kochana głowa! — Ruth podniosła rękę i pieszczotliwie przesunęła palce po włosach Martina. — Niech się już więcej nie kręci. Niechże pozwoli nam zacząć na nowo. Kochałam cię przez cały ten czas. Wiem, że zgrzeszyłam słabością, nie umiejąc oprzeć się woli matki. Nie powinnam była ustępować. Ale słyszałam nieraz, z jak wielką do-
brocią mówiłeś o ułomnościach ludzkich. Niechże ta dobroć mnie również dosięgnie. Zbłądziłam, przyznaję. I proszę o przebaczenie!
— O, przebaczam z miłą chęcią — odrzekł niecierpliwie Martin. — Łatwo jest przebaczyć, kiedy niema już właściwie nic do przebaczania. Żaden czyn pani nie wymaga przebaczenia. Każdy postępuje wedle własnej duszy i nic ponadto uczynić nie może. Równie dobrze ja mógłbym dziś prosić panią o przebaczenie zato, że nie wziąłem posady.
— Chciałam jak najlepiej — zaprotestowała. — Pan wie o tem. Mogłam była wogóle nie kochać pana i niczego dla pana nie pragnąć.
— Niewątpliwie; ale mogła mnie pani również zmarnować swemi najlepszemi chęciami. Tak jest, tak jest! — odparł jej niemy protest. — Byłaby pani zniszczyła moją pracę, a co zatem idzie, i całą przyszłość moją. Realizm jest podstawową cechą mej natury, a duch burżuazji nienawidzi realizmu. Burżuazja jest tchórzliwa. Lęka się życia. Cały wysiłek pani zmierzał ku temu tylko, żebym ja również przeląkł się życia. Chciała mnie pani zamknąć w formułki, osadzić w gołębniku, gdzie wszystkie wartości życia stałyby się nierealne, nieistotne, fałszywe i wulgarne. — Odczuł wzbierający w dziewczynie protest. — Tak jest, wulgarność (serdeczną, prostoduszną wulgarność darowuję chętnie!), wulgarność jest podstawą burżuazyjnej kultury i przerafinowania. Jakem rzekł, chciała mnie pani zakuć w formułki, uczynić ze mnie własność waszej sfe-
ry, obarczoną cenionemi przez was zaletami, ideałami i przesądami. — Smutnie pokiwał głową. — Pani nawet w tej chwili nie rozumie tego, co mówię. Słowa nie mają dla pani tego znaczenia, jakie ja w nie wkładam. Wydają się poprostu pustym dźwiękiem, w najlepszym zaś razie bawi panią i dziwi, że ten prostacki chłopak, co zaledwie wydobył się z nizin, ośmiela się sądzić sferę pani i nazywać ją wulgarną.
Ciężko pochyliła głowę na ramię Martina; nerwowy dreszcz powracał znowu. Czekał, czy nie zacznie mówić, lecz nie doczekawszy się, ciągnął dalej:
— A teraz chce pani odnowić naszą miłość. Pragnie pani naszego małżeństwa. Pragnie pani mnie. A przecież — proszę posłuchać — gdyby moje książki nie stały się sławne, mogłaby pani czekać jeszcze długo... Gdyby nie te książki przeklęte...
— Ach, proszę nie kląć! — przerwała panna.
Urwał i wybuchnął gorzkim śmiechem.
— Oto cała prawda jak na dłoni — wyrzekł po chwili — w tak ważnej chwili, od której, zdawaćby się mogło, zależy całe szczęście, po dawnemu boi się pani życia i jego niekłamanego, ostrego tchnienia.
Ruth, usłyszawszy to, zrozumiała naiwność swojej uwagi, zdecydowała jednak, że Martin, jak zwykle, przesadza, i obraziła się potrosze.
Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Kobieta rozpaczliwie szukająca wyjścia, mężczyzna zamyślony
nad miłością, co odeszła. Wiedział już teraz, że nigdy naprawdę nie kochał Ruth. Kochał swój ideał, jasnego ducha własnych marzeń, promienne natchnienie poematów miłosnych. Prawdziwej Ruth, sfilistrzałej mieszczaneczki, obarczonej wszystkiemi wadami jej sfery i beznadziejnym balastem psychologji burżuazyjnej — nie kochał nigdy.
Przemówiła nagle.
— Wiem, że w tem, co powiedziałeś, jest dużo prawdy. Bałam się życia. Niedość mocno cię kochałam. Ale dzisiaj — nauczyłam się już kochać inaczej, lepiej. Kocham zato, czem się różnisz od tych, których nazywasz „moją sferą“, kocham cię za twoją wiarę i przekonania, których nie rozumiem, ale które postaram się zrozumieć. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby je zrozumieć. Nawet palenie, nawet przekleństwa pokocham, bo są twoje. Wciąż jeszcze uczę się życia. Przez ostatnie dziesięć minut nauczyłam się bardzo wiele. Choćby to, że tu przyszłam, czyż nie jest już dowodem pewnej zmiany. O, Martin! — Tuliła się i łkała cicho.
Po raz pierwszy ramiona mężczyzny objęły ją ciepło i życzliwie. Odczuła to, poruszyła się radośnie, rozjaśniła oczy.
— Za późno — odezwał się Martin. Przyszły mu na myśl słowa Lizzie. — Jestem chory — o, nie ciałem, bynajmniej! Chora jest moja dusza, mój mózg. Utraciłem nagle wszystkie wartości, cały sens życia. Nie dbam o nic, niczego nie pragnę. Gdybyś przed kilkoma miesiącami była taka jak dzisiaj, —
wszystko poszłoby inaczej. Dzisiaj już za późno.
— Nie, jeszcze nie za późno — wołała cała we łzach. — Zobaczysz. Dowiodę ci, że miłość moja dojrzała, że droższa mi jest ponad moją sferę, ponad wszystko, co ceniłam dotychczas. Zaprę się wszystkiego, co ceni moja sfera. Nie lękam się już życia. Porzucę ojca i matkę! Narażę imię na pośmiewisko! Zostanę tu z tobą, teraz, zaraz, w wolnej miłości, jeśli zechcesz, i będę się czuła dumna i szczęśliwa. Jeśli ongiś zdradziłam miłość, pragnę teraz dla miłości zdradzić to wszystko, co wtedy winne było mojej zdradzie.
Stała przed nim z gorejącemi oczyma.
— Czekam, Martin — wyrzekła cicho, — czekam, żebyś mnie przyjął. Spójrz na mnie!
— Tak, to wspaniałe, — myślał. — Ruth posiadła wszystko, czego jej brakło, wzniósłszy się wreszcie jako prawdziwa kobieta ponad żelazne prawa burżuazyjnego światopoglądu. Tak, to wspaniałe, przepiękne, szczere, zatracone. A przecież — cóż dzieje się z nim, z Martinem? Nie goreje, nie drży. Zamiast uniesienia — chłodna ocena. Serce milczy. Pragnienie śpi. Znowu przypłynęły z oddali słowa Lizzie.
— Chory jestem, bardzo chory — wyrzekł rozpaczliwie. — Dotychczas nie wiedziałem nawet, jak bardzo chory. Coś odeszło ode mnie na zawsze. Nigdy nie lękałem się życia, ale nigdy też nie przypuszczałem, że można przesycić się życiem. A jednak przesyciło mnie tak bardzo, że niema już miej-
sca na pragnienie. Gdybym mógł — pragnąłbym cię dzisiaj. Widzisz, jak bardzo chory jestem!
Przechylił głowę wtył, oparł na poręczy fotela i zamknął oczy. I jak płaczące dziecko, co zapomina o zmartwieniu, patrząc, jak promienie słońca igrają na rzęsach, zwilżonych łzami — zapomniał Martin o cierpieniu, o obecności Ruth, o wszystkiem, patrząc na mnóstwo zieleni, prześwietlonej złotem światłem, co zajaśniało nagle pod zamkniętemi powiekami. Zielone listowie nie niosło jednak spokoju ni wypoczynku. Jaskrawe słońce paliło zbyt mocno. Bolały oczy od patrzenia — a przecież Martin patrzał — nie wiedząc czemu.
Ocknął się dopiero na szczęk poruszonej klamki. Ruth stała u drzwi.
— Jakże stąd wyjść? — zapytała ze łzami w głosie. — Boję się.
— Och, proszę darować! — zawołał, wstając pośpiesznie. — Nie jestem sobą, nie umiem się opanować. Zapomniałem, że pani jest tutaj. — Położył sobie rękę na czoło. — Pani widzi, nie jestem jakoś w porządku. Zaraz odprowadzę panią do domu. Możemy wyjść przez służbowy. Nikt nas nie zobaczy. Proszę spuścić woalkę, i wszystko będzie dobrze.
Przylgnęła do jego ramienia, idąc nawpół ciemnemi korytarzami i schodząc ze stromych schodów.
— Teraz jestem bezpieczna — powiedziała na ulicy. Poczęła wysuwać rękę z pod ramienia Martina.
— Nie, nie, odprowadzę panią do domu — odrzekł.
— O, broń Boże, proszę tego nie robić! — zaprotestowała. — To zupełnie zbyteczne.
Spróbowała raz jeszcze wyrwać mu rękę. Zaciekawił się nagle. Teraz, kiedy znalazła się poza niebezpieczeństwem — zdawała się być przerażona, panicznie przerażona. Najwyraźniej chciała go się pozbyć. Nie widział ku temu żadnej przyczyny i przypisał zdenerwowaniu. Zatrzymał więc oporną rękę i szedł dalej. W połowie drogi do pierwszej przecznicy zobaczył jakiegoś mężczyznę w długiem palcie, raptownie kryjącego się do bramy. Martin, przechodząc, rzucił okiem w głąb bramy i pomimo, iż nieznajomy postawił kołnierz — rozpoznał brata Ruth, Normana.
Po drodze mówili mało. Ona była zmieszana. On apatyczny. Wspomniał przelotnie, że wyjeżdża na ocean Południowy, ona znów poprosiła krótko, żeby nie miał jej za złe dzisiejszych odwiedzin. Oto wszystko. Pożegnanie przy drzwiach odbyło się konwencjonalnie. Podano sobie ręce, życzono dobrej nocy. Martin zdjął kapelusz. Drzwi zamknęły się bez szelestu. Zapalił papierosa i zawrócił do hotelu. Przechodząc koło bramy, w której krył się Norman, przystanął i zajrzał tam z gorzko-wesołym uśmiechem.
— Kłamałaś — wyrzekł głośno. — Kazała mi wierzyć, że odważyła się na bohaterstwo, a przecież wiedziała, że braciszek czeka, żeby ją odprowadzić. — Roześmiał się głośno. — Och, bourgeois! Kiedy nie miałem grosza, nie byłem godny zbliżyć się do jego siostry. Kiedy mam rachunek w banku — przyprowadza mi ją do hotelu.
Odwrócił się na pięcie i zmierzał ku domowi. Nagle, jakiś włóczęga, idący w tę samą stronę, zagadnął tuż za nim:
— Czy nie dałby mi pan czwartaka na nocleg?
Na dźwięk tego głosu Martin odwrócił się gwałtownie. W tejże chwili chwycił za rękę — Joe.
— Pamiętasz, jakeśmy się rozjeżdżali przy Gorących Źródłach? — wykrzyknął. — Powiedziałem, że spotkamy się jeszcze. Byłem pewien. Patrzcie — jest Martin!
— Doskonale wyglądasz — wyrzekł z zachwytem Martin. — Przybyło ci nawet na wadze.
— Rzecz prosta, że przybyło. — Twarz Joe zajaśniała. — Nie znałem życia, dopóki nie zacząłem się włóczyć. Przybyło mi ze trzydzieści funtów, i czuję się jak król. Po kiego czorta pracowałem wtedy do dziesiątego potu. Włóczęga, to — pedam ci — klawa rzecz!
— Ale swoją drogą szukasz noclegu — uśmiechnął się Martin. — A nocka zimna.
— Hę? Szukam noclegu? — Joe wsunął rękę do kieszeni i wydobył pełną garść drobnych. — Mam tego do licha! — oświadczył z triumfem. — Poprostu wyglądałeś po pańsku, więc przypuściłem szturm.
Martin roześmiał się i skapitulował.
— Stać cię na dobre parę kieliszeczków — poddał.
Joe wsypał drobne do kieszeni.
— Niema tak dobrze, — oświadczył. — Nie chlam już wcale, chociaż właściwie nic mi nie przeszkadza. Poprostu nie mam ochoty. Raz jeden byłem wstawiony od czasu jakeśmy się rozeszli i to tylko dlatego, że na pusty żołądek. Pracowałem jak bydlę, tom i chlał jak bydlę. Tera żyję jak człowiek, to i popijam se, jak na człowieka przystało. Potroszeczku, delikatnie.
Martin umówił się z Joe na dzień następny i poszedł do domu. Wstąpił do kantoru hotelowego, żeby poinformować się o datach odejścia okrętów. Mariposa odpływała na Tahiti za pięć dni.
— Proszę zatelefonować jutro do agencji, żeby zarezerwowano dla mnie kajutę pierwszej klasy — polecił urzędnikowi. — Tylko nie na pokładzie, a niżej, po zewnętrznej, i od strony portu. Proszę zapamiętać: po zewnętrznej! A najlepiej, proszę zanotować.
Znalazłszy się w swoim pokoju, Martin położył się i zasnął spokojnie, jak dziecko. Wypadki wieczoru nie pozostawiły śladu. Wrażliwość zamarła. Pewna serdeczność, z jaką powitał Joe, była raczej przelotna. W chwilę potem zaciężyła mu obecność dawnego towarzysza, rozmowa stała się udręką. Za pięć dni odpłynąć miał ku ulubionym Morzom Południa, — ale i to również było mu obojętne.
Zamknął oczy i spał wygodnie ośm nieprzerwanych godzin. Nie był niespokojny. Spał nieporuszenie i bez marzeń. Tylko we śnie mógł bowiem zapomnieć o życiu. Codziennie budził się z żalem. Życie znudziło go i zmęczyło. Czas stał się

długą, tępą, bezbarwną męką.
Rozdział XLVI

— Słuchaj-no, Joe — przywitał Martin nazajutrz rano dawnego towarzysza pracy. — Znam pewnego Francuza, co mieszka na Dwudziestej ósmej. Napełnił kiesę i wybiera się zpowrotem do Francji. Ma pralnię wielką, parową, elegancką, dobrze postawioną. Zajdź tam i zobacz, czy warto ją kupić. Dawaj-no łapę, bierz to, kup sobie porządny przyodziewek i przyjdź do biura tego oto jegomościa. Oglądał dla mnie pralnię, więc cię tam zaprowadzi i wszystko pokaże. Jeśli ci się spodoba i będziesz uważał, że warto dać tę cenę — dwanaście tysięcy — to mi daj znać, i pralnia twoja. No, a teraz idź. Zajęty jestem. Zobaczymy się później.
— Słuchaj-no, Mart — odparł Joe powoli, głosem, w którym wzbierał gniew. — Przyszłem dziś, z samego rana, żeby cię zobaczyć, aż tu — widzita go, wielki pan. Nie przyszedłem po żadną pralnię! Przyszłem na pogawędkę, żeby po dawnemu, po przyjacielsku, a ten mi z pralnią wyjeżdża. Powiem ci, co myślę: zabieraj swoją pralnię i idź do cholery!
Odwrócił się i chciał wyjść, lecz Martin złapał go za ramię i przyciągnął zpowrotem.
— Słuchaj-no, Joe — powiedział. — Jeśli będziesz taki, rozbiję ci głowę. A po starej przyjaźni rozbiję dokumentnie. No co, chcesz?
Joe uderzył pierwszy i próbował przewrócić Martina, lecz w tejże chwili wić się począł i szarpać w kleszczach ramion przeciwnika. Sunęli po pokoju, zczepieni ramionami, aż zwalili się razem, druzgocząc hałaśliwie wielki fotel trzcinowy. Joe znalazł się pod spodem, z rozpostartemi ramionami, z piersią zduszoną kolanem Martina. Pochrapywał już i łapał powietrze jak ryba, kiedy zwycięzca puścił go wreszcie.
— No, teraz się dogadamy — uśmiechnął się Martin. — Nie będziesz mi wymyślał, mój stary. Najpierw chciałbym skończyć ten interes z pralnią. Potem przyjdź, i wtedy dopiero będzie czas na pogawędkę, po dawnej przyjaźni. Mówiłem ci, że w tej chwili jestem zajęty. Sam widzisz. Służący wniósł właśnie pocztę poranną, wielki pakiet listów i gazet.
— Czyż mógłbym przejrzeć to wszystko, rozmawiając z tobą? Idź-no teraz i umów się o pralnię. Spotkamy się później.
— No, dobra, — aprobował Joe, wahający się i zmieszany. — Myślałem, że chcesz się mnie pozbyć, ale widzę, żem się pomylił. Tylko na stojąco, tobyś mnie bratku nie pobił, żebyś wiedział. Siąg mam dłuższy.
— Dobrze, dobrze, włożymy kiedy rękawice i spróbujemy — uśmiechnął się Martin.
— Jak tylko puścimy pralnię w ruch, co? — Joe wyciągnął ramię. — Widzisz, jaki byczy siąg? Jeszcze mi potańcujesz, bratku!
Martin odetchnął z ulgą, kiedy drzwi zamknęły się za Joe. Nie znosił teraz towarzystwa. Całodzienny gwar był mu prawdziwą męką, obecność ludzka dokuczała, gniewał wysiłek rozmowy, w jakiemkolwiek znalazł się gronie, ogarniał go niepokój i natychmiast szukał pretekstu do ucieczki.
Nie odrazu zabrał się Martin do przeglądania poczty. Dobre pół godziny siedział rozparty w fotelu, nic nie robiąc, nie myśląc o niczem. Od czasu do czasu jakieś niejasne strzępki myśli majaczyły mu w świadomości, albo raczej stanowiły właśnie poszarpaną i przerywaną przez pustkę świadomość.
Wstał wreszcie i zaczął przerzucać listy. Było tam z tuzin próśb o autografy — rozpoznawał je zdaleka; były zawodowe listy żebracze; były epistoły warjatów i manjaków, począwszy od wynalazcy perpetuum mobile i uczonego, który zademonstrować pragnął, iż powierzchnia ziemi jest wnętrzem jakiejś pustej sfery — aż do społecznika, proszącego o zasiłek pieniężny na ufundowanie kolonji komunistycznej na półwyspie Kalifornijskim. Nie brakło liścików kobiecych. Wszystkie wyrażały pragnienie zawarcia znajomości ze sławnym autorem. Jedna z petentek, ku uciesze Martina, załączyła nawet kwit na własną ławkę w kościele, jako dowód swej moralności i dobrych obyczajów.
Redaktorzy i wydawcy przyczyniali się znakomi-
cie do zwiększenia codziennego stosu korespondencyj, błagając na kolanach o rękopisy — o te biedne, pogardzane rękopisy, z których powodu zapożyczać się musiał u lichwiarza przez długi szereg straszliwych miesięcy. Znalazł też jakiś niespodziewany czek za angielskie wydanie nowel i zadatki na parę przekładów. Reprezentant Martina na Europę donosił o zakupieniu prawa przekładu trzech książek na niemiecki, oraz zawiadamiał, iż szwedzkie tłumaczenia pojawiły się na rynku, zaco jednak nie można było oczekiwać zapłaty, ponieważ Szwecja nie należała do Konwencji Berneńskiej. Z Rosji nadesłano także prośbę o autoryzację, lecz było to raczej żądanie sankcji moralnej, Rosja bowiem nie podpisała również układu w Bernie.
Martin wziął do ręki pakiet wycinków, nadesłany przez biuro prasowe, i czytał o samym sobie, o bajecznem powodzeniu własnem, które coraz zyskiwało na efekcie. Przyczyniło się do tego zapewne nagłe a tak szczodre rzucenie przed oczy publiczności całego dorobku odrazu, niby wylewu wspaniale wezbranej rzeki. Poruszył masy, tak jak swego czasu uczynił to Kipling. Kipling, który zresztą bliski był śmierci, kiedy nagle tłum zaczął go czytać, gnany jakimś ślepym instynktem. Martin przypomniał sobie, jak gawiedź czytała, sławiła, a przedewszystkiem nie rozumiała Kiplinga, i jak nagle, w kilka miesięcy później, rzuciła się nań i rwała na strzępy. Roześmiał się gorzko. Kimże był on, Eden, aby spodziewać się innego losu? Za chwilę rzucą się
i na niego. Otóż nie, zakpi sobie z motłochu! Będzie żył daleko, daleko, pośród Mórz Południowych. Będzie stawiał chaty z trzciny, będzie handlował perłami i koprą, śmigając w kruchych łupinach poprzez rafy, polując na rekiny i bonity, płosząc dzikie kozy po szczytach, co wznoszą się ponad doliną Taiohae.
W chwili, gdy to pomyślał, zdławiło go raptownie poczucie rozpaczliwości położenia. W nagłem jasnowidzeniu pojął, że przynależy już Dolinie Mroku. Wszystkie siły życia więdły, mierzchły, chyliły się ku śmierci. Tak wiele sypia teraz i tak bardzo jest senny. Dawniej nienawidził snu. Sen rabował bezcenne godziny życia. Cztery godziny spoczynku, to były cztery godziny codziennie wydarte życiu. Jakże żal mu było zasypiać! Obecnie żal mu się budzić. Życie nie jest już dobre; smak jego gorzki jest ustom. Tu właśnie czyha zguba. Życie, które nie pragnie życia, zwolna chyli się ku śmierci. Jakiś mglisty instynkt samozachowawczy błąka się jeszcze i każe szukać ratunku, wyjeżdżać, uciekać. Martin ogarnął wzrokiem pokój. Myśl o pakowaniu rzeczy była odrażająca. — Może lepiej zostawić to na sam koniec? Tymczasem należałoby zająć się ekwipunkiem.
Włożył kapelusz i wyszedł. W magazynie broni pozostawił cały dochód dnia dzisiejszego, kupując strzelby automatyczne, amunicję i ulepszone przyrządy do łowienia ryb. W trakcie tego doszedł do wniosku, że towary dla handlu wymiennego prak-
tyczniej sprowadzać już po przybyciu na Tahiti, i zbadaniu, co mianowicie ma tam popyt w danej chwili. Zresztą, może lepiej nabywać wszystko w Australji? Takie uwolnienie się od kłopotu sprawiło Martinowi prawdziwą przyjemność. Jak dobrze, że czegoś można nie czynić! Każdy krok tak jest męczący. Wracał więc do hotelu z satysfakcją, rad, że zastanie tam olbrzymi, wygodny fotel. Gdy jednak wszedł do pokoju, o mało się nie rozpłakał: w jego ulubionym fotelu spoczywał Joe.
Joe zachwycony był pralnią. Wszystko zostało załatwione, od jutra można wejść w posiadanie. Martin rozciągnął się na łóżku i przymknął oczy. Joe perorował zawzięcie. Myśli Martina odbiegły daleko, tak daleko, że nawet nie był pewien, czy myśli jeszcze. Od czasu do czasu największym wysiłkiem zmuszał się do odpowiedzi. A przecież, oto siedział Joe, tak bardzo miły mu niegdyś. Dzisiaj jednak zbyt był promieniejący życiem. Brutalny atak tej bujnej żywotności ranił chory mózg Martina, zbyt dotkliwie napinał jego zmęczoną wrażliwość. Kiedy Joe przypomniał, że któregoś dnia muszą włożyć rękawice i zmierzyć się w boksie — Martin z trudnością powstrzymał krzyk bólu.
— Pamiętaj tylko, Joe, że pralnię prowadzić powinieneś w myśl zasad, wyznawanych ongiś przy Gorących Źródłach — odezwał się wreszcie. — Praca w miarę. Nigdy pracy nocnej. Broń Boże dzieci przy maglach. Wogóle dzieci — broń Boże. No, i dobrze płacić.
Joe skinął głową i wydobył notes.
— Patrz-no, wypisałem tu sobie kilka prawideł jeszcze przed śniadaniem. Jakże ci się podobają?
Odczytywał je głośno, Martin potwierdzał, myśląc równocześnie, kiedy wreszcie Joe go opuści.
Obudził się wczesnym wieczorem. Fakt życia zwolna dotarł do świadomości. Martin rozejrzał się po pokoju. Widocznie gość wyśliznął się pocichu, podczas jego snu. Bardzo to miło ze strony Joe — pomyślał. Poczem zamknął oczy i zasnął znowu.
Przez kilka dni następnych, Joe zbyt był zajęty obejmowaniem i prowadzeniem pralni, żeby zbytnio zakłócać spokój Martina. O tem zaś, że sławny autor odpływa na Mariposie, gazety doniosły dopiero w przeddzień odjazdu.
W pewnej chwili, kiedy instynkty samozachowawcze silniej przemówiły w Martinie — poszedł do lekarza i poddał się gruntownemu badaniu. Doktór nic nie mógł zarzucić. Serce i płuca działały znakomicie. Każdy organ — jak dalece zbadać go było można — pracował normalnie.
— Nic panu nie jest, panie Eden — oświadczył lekarz. — Stanowczo nic. Jesteś pan w rozkwicie sił. Szczerze powiedziawszy, zazdroszczę panu zdrowia — wspaniałe! Spójrz pan na tę pierś! Doskonałe płuca i znakomity żołądek — oto tajemnica pańskiego nieporównanego zdrowia. Fizycznie jest pan jednym na tysiąc, jednym na dziesięć tysięcy. Jeśli nie brać pod uwagę nieszczęśliwych wypadków — możesz pan żyć do stu lat.
Martin wiedział teraz, że diagnoza Lizzie była słuszna. Zdrów był fizycznie. Popsuła się tylko „maszynka do myślenia“. Jedyną radą nato stać się mogła ucieczka w świat Mórz Południowych. Niestety jednak, teraz, przed samym odjazdem. Martin nie miał ochoty jechać. Ocean nęcił go nie więcej niż cywilizacja burżuazyjna. Myśl o wyprawie nie niosła radosnego podniecenia, sama zaś technika odjazdu wymagała tylu męczących wysiłków! Wolałby być już na pokładzie — daleko od brzegu.
Ostatni dzień był istną torturą. Dowiedziawszy się z dzienników porannych o odjeździe Martina, zjawili się z pożegnaniem imć Bernard Higginbotham von Szmidt i Marian. Pozatem trzeba było uregulować ostatecznie interesy, popłacić rachunki, odczepić się od dokuczliwych reporterów. Z Lizzie Connolly pożegnał się Martin pośpiesznie przy wejściu do szkoły wieczornej. W hotelu czekał go Joe, tak zajęty swoją pralnią przez dzień cały, że na odwiedziny zdobyć się wcześniej nie mógł. Była to ciężka, lecz zato ostatnia próba; Martin kurczowo uchwycił poręcze krzesła i słuchał i rozmawiał przez całe pół godziny.
— Joe! — powiedział do towarzysza. — Nie myśl, że jesteś na zawsze związany z tą pralnią. Nie robię ci żadnych zastrzeżeń. Możesz w każdej chwili sprzedać interes i puścić pieniądze. Jak ci się sprzykrzy i zatęsknisz za włóczęgą — ruszaj
w drogę! Rób tak, byś czuł się najszczęśliwszy.
Joe zaprzeczył ruchem głowy.
— O, niema głupich, dość mam włóczęgi, dziękuję uprzejmie. Włóczęga jest dobra rzecz, ale względem jednego jest zła: względem dziewcząt. Nic nie poradzę, lubię kobietki! Nie mogę bez nich długo, a jak idziesz na włóczęgę, to już musisz zapomnieć dziewczyny. Jakem czasem przechodził koło domów, gdzie bawiono się i tańczono, jakem zobaczył przez okno białe sukienki, posłyszał śmiech — ech, piekło, istne piekło, powiadam ci, Mart! Zanadto lubię tańce, majówki, spacerki przy księżycu i całą tę resztę! Dla mnie teraz niema, jak moja pralnia, dobre imię i dobre dolarki, brzęczące w kieszeni. Wiesz, poznałem, właśnie dziewczątko, akurat wczoraj i, uważasz, nie będę miał spokoju, dopóki się z nią nie ożenię. Cały dzień o tem myślę i pogwizduję z radości. Ślicznotka, mówię ci. Najmilsze ślipki, najsłodszy głosik na ziemi. Para z nas będzie wcale niczego, możesz mi wierzyć. Słuchajno, a dlaczego ty się nie żenisz? Z całą tą furą pieniędzy mógłbyś dostać najpiękniejszą dziewczynę w kraju.
Martin z uśmiechem pokiwał głową, w głębi serca jednak nie mógł się nadziwić, że ktoś wogóle chce się żenić. Było to dziwaczne i wręcz niezrozumiałe.
Z pokładu Mariposy, w godzinę odjazdu dostrzegł Lizzie Connolly, chowającą się wśród tłumu na przystani.
— Weź ją ze sobą — przyszło mu na myśl. — Tak łatwo być dobrym! Będzie szczęśliwa!
Myśl ta uśmiechnęła mu się na krótką chwilę, lecz już w następnem mgnieniu stała się wprost przerażająca. Poczuł paniczny strach, że mógłby uczynić coś podobnego. Zmęczona dusza protestowała. Z jękiem odwrócił się od przystani i wyszeptał: „Człowieku, zbyt jesteś chory, zbyt ciężko chory!“
Uciekł do kabiny i krył się tam, dopóki okręt nie wypłynął na pełne morze. W sali jadalnej, podczas lunchu, znalazł swoje nakrycie na honorowem miejscu, po prawej ręce kapitana. Bez trudu zauważył, że jest persona grata na statku, a zarazem stanowi atrakcję dla publiczności. Nigdy jednak zapewne nie widziano nudniejszego wielkiego człowieka. Popołudnie spędził na pokładzie, na leżaku. Wieczorem wcześnie poszedł spać.
Trzeciego dnia podróży pasażerowie, uporawszy się z morską chorobą, tłumnie wylegli do salonów i na pokład, Martin zaś, im dłużej na nich patrzał, tem bardziej ich nie znosił. Wiedział zresztą dobrze, że popełnia nieuzasadnioną niesprawiedliwość. Zmuszał się do przyznania, że byli to ludzie dobrzy i mili — w tym samym jednak momencie dodawał mimowoli: dobrzy i mili, jak wszyscy bourgeois, z całym balastem duchowym i nędzą umysłową swojej sfery. Najgorsze były rozmowy. O, te maleńkie, mizerne móżdżki! Jakże bez reszty zapełnione próżnią. Hałaśliwa egzaltacja i nadmierna energja
młodzieży raziła i rozdrażniała Martina. Zdawało mu się, że ani chwili nie potrafią zachować spokoju, nieznośnie długo grają w serso, w krokieta, spacerują bez powodu, całym wysiłkiem pędzą na rufę, żeby się przyjrzeć żółwiom morskim, rybom latającym!
Martin sypiał bardzo dużo. Po śniadaniu rozkładał się na leżaku, zasłaniając tygodnikiem, którego nie czytał nigdy. Drukowane stronice nużyły go. Kiedy dźwięczał gong, wzywający na lunch, Martin zżymał się, że go budzą. Obudzenie nie jest przecie rzeczą miłą!
Pewnego dnia próbował ocknąć się z letargu i poszedł na dziób, do marynarzy. Ale marynarze byli jacyś nieskończenie inni, niż za czasów, kiedy Martin Eden sam mieszkał w kasztelu na przodzie. Nie mógł odnaleźć nic, coby go łączyło z temi pół-zwierzęcemi stworzeniami, o tępych twarzach i bydlęcym mózgu. Był w rozpaczy. Tam, na pokładzie, nikt nie pragnie Martina Edena dla niego samego, on zaś nie umie wrócić do tych tu na dole, z którymi żył ongiś, i którzy kochali go dawnemi czasy. Tym razem on ich nie pragnie. Nie był w stanie polubić ich więcej, niż idjotyczną publiczność pierwszej klasy, albo jej niefrasobliwą młodzież.
Życie stało się niby ostre, białe światło dla oczu chorego. W każdym, momencie świadomości życie oślepiało jaskrawym blaskiem, sprawiając ból, ból nieznośny. Po raz pierwszy w życiu podróżował Martin pierwszą klasą. Na okrętach bywał zawsze
tylko w kasztelu dla majtków, u steru, albo w czarnej otchłani składu węgla przy pracy. Zdarzało się w owych czasach, że biegnąc po stromej drabince żelaznej z gorącego jak piekło wnętrza statku — dojrzał zdaleka publiczność, otuloną w lekkie białe szaty, próżnującą, bawiącą się, beztroską; rozpostarte baldachimy chroniły ją od słońca i wiatru, usłużni lokaje zgadywali każdą zachciankę i kaprys. Martinowi zdawało się wówczas, że świat, w którym poruszają się tamci ludzie, jest rajem na ziemi. Dziś przebywał w samym środku tego raju, jako poniekąd osobistość wyróżniana — i oto dzisiaj właśnie napróżno powraca do kasztelu majtków, w poszukiwaniu raju, który był porzucił. Nie znalazł nowego, — utracił dawny.
Próbował ocucić się i czemś zainteresować. Zaszedł kiedyś do pokoju oficerów, rad jednak uciekł stamtąd jak najprędzej. Wszczął rozmowę z pewnym zluzowanym dowódcą wachty, człowiekiem inteligentnym, który natychmiast rozpoczął propagandę socjalistyczną i wręczył wielkiemu pisarzowi spory pakiet odezw i broszur. Martin słuchał, jak jego rozmówca wykładał niewolniczą koncepcję świata, i w myśli porównywał ją ze swoją ulubioną filozofją nietzscheanizmu. I cóż to wszystko warte, koniec końców? Przypomniał sobie jeden z gorzkich aforyzmów Nietzsche’go, w którym szaleniec ten wątpił w istnienie prawdy. A przecież — kto wie? Może miał rację?
Może prawdy niema nigdzie? Może niemasz jej
nawet w prawdzie? Może niema tego, co nazwaliśmy prawdą? Lecz Martina zmęczyło już myślenie. Rad był rozciągnąć się na leżaku i drzemać.
Po kilku dniach podróży przybyła nowa udręka. Co będzie, kiedy okręt przybije do Tahiti? Trzeba wysiąść na brzeg. Trzeba zająć się rzeczami, wyszukać skuner, idący na wyspy Marąuesas, przedsięwziąć tysiąc i jeden wysiłków, o których niesposób myśleć bez zgrozy. Ilekroć zdołał Martin zmusić się do świadomego rozważania — nie mógł nie dostrzec rozpaczliwego stanu, w który zapadał, a który wiódł do zguby coraz głębiej. Wedle oczywistej prawdy znajdował się już w Dolinie Mroku. Co gorsze, nie bał się zupełnie. Gdyby się był przeraził — zdołałby jeszcze zawrócić ku życiu. Obojętny — wsiąkał w otchłań coraz głębiej. Nie znajdował już pociechy w zwykłych a miłych człowiekowi szczegółach istnienia. Mariposa weszła teraz w sferę passatu północno-wschodniego, ale nawet ten najwonniejszy z wiatrów — wiatr jak wino — gniewał tylko i nużył Martina. Odsunął leżak, żeby uciec przed uściskami najmilszego towarzysza młodości.
W dniu, w którym Mariposa weszła pod zwrotniki, stan Martina był bardziej pożałowania godny, niż kiedykolwiek. Utracił sen. Zmęczenie morzyło go, a czuwać musiał. Musiał patrzeć w oślepiający, brutalny blask życia. Niespokojnie chodził z kąta w kąt. Powietrze parne było i wilgotne, rzęsiste ulewy nie odświeżały wcale. Życie sprawiało ból.
Martin chodził po pokładzie, aż cierpienie rosło do granic nieznośnych, potem rzucał się na fotel i siedział, dopóki zdenerwowanie nie kazało znowu wstawać i chodzić. Zmusił się wreszcie do przeczytania zaczętego „magazine“. Wziął kilka tomów poezyj z bibljoteki okrętowej. Nie nęciły go jednak. I znowu uparcie, monotonnie, bezsennie kroczyć począł wzdłuż pokładu.
Wieczorem pozostał na powietrzu możliwie jak najdłużej, ale to nie pomogło również; zeszedłszy do kajuty — nie mógł zasnąć. Jedyne schronienie przed życiem — zawodziło. Tego już było za wiele. Zapalił elektryczność i spróbował czytać. Jeden tom zawierał poezje Swinburna. Martin leżał w łóżku i obojętnie przewracał stronice. Nagle zorjentował się, że czyta z zaciekawieniem. Skończył jedną stanzę, spróbował czytać dalej — ale powrócił do niej znowu. Rozwartą książkę położył na piersiach i zamyślił się nieoczekiwanie. Oto jest! Jest to, o co chodzi! Dziwnie, że nie domyślił się wcześniej! Oto jest treść wszystkiego, co się działo. Szedł ku temu oddawna, lecz dopiero w tej chwili Swinburne ukazał mu, że jest właśnie szczęśliwa droga do wyjścia. Pragnął odpoczynku — a oto odpoczynek czekał go oddawna. Spojrzał na luk otwarty. Tak, dość szeroki. Po raz pierwszy od kilku tygodni Martin poczuł się szczęśliwy. Nareszcie wynalazł lek na

wszystkie bóle. Podniósł książkę i raz jeszcze odczytał strofę.

I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę,
Wolni od pragnień i wolni od burz,
Dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche,
Ktokolwiek jest tam, pośród gwiezdnych głusz, —
Zato, że minąć dniom żywota dano,
Zato, że nigdy raz zmarli nie wstaną,
I rzek powolnych nurt zmącony pianą
Zawinie kiedyś w głąb wieczystą mórz.

Spojrzał znowu na luk otwarty. Swinburne dostarczał klucza. Życie było złem, a raczej stało się złem — złem nie do naprawienia. „Zato, że nigdy raz zmarli nie wstaną!“ Słowa te napełniły go uczuciem głębokiej wdzięczności. Oto jedyne dobrodziejstwo we wszechświecie. Kiedy życie staje się bolesną męką, śmierć gotowa jest ukołysać je na wieczny sen. Czemuż czeka? Pora iść.
Wstał i wysunął głowę przez luk, spoglądając w pienistą toń. Mariposa zanurzona była głęboko. Jeśli zawisnąć na rękach, nogi dotkną wody. Wyśliznąć się można bez szelestu. Nie usłyszy nikt. Nagły podskok piany bryznął w twarz. Martin poczuł sól na wargach. Smak był dobry. Pomyślał jeszcze przez mgnienie oka, czy warto napisać pieśń łabędzią? Natychmiast ze śmiechem odegnał tę myśl. Nie miał czasu. Zbyt pilno było mu odejść.
Zgasiwszy w kajucie światło, żeby go nie zdradziło, wysunął się przez luk nogami naprzód. Ramiona ugrzęzły jednak pomiędzy ramami. Musiał powrócić i przeciskać się z jedną ręką u boku. Pochylenie okrętu pomogło mu. Zwisł nazewnątrz, uwieszony rękami. Kiedy nogi dotknęły wody —
rozwarł dłonie. Był cały w pienistym nurcie. Bok Mariposy przemknął, jak czarna ściana, podziurawiona światłami okien. Statek miał niewątpliwie dobrą szybkość. Zanim Martin opamiętać się zdołał, płynął już daleko poza sterem, kołysany łagodnie na mlecznej powierzchni fal.
Bonita uderzyła zębami o jego białe ciało — roześmiał się głośno. Wyrwała drobny strzęp. Ból przypomniał Martinowi, poco się tu znalazł. Podczas akcji zapomniał był o jej celu. Światła Mariposy mierzchną w oddali — a oto on, Martin, na przestrzeni wód, płynie spokojnie, jak gdyby w zamiarze dosięgnięcia brzegu najbliższego kraju — gdzieś o mil tysiące.
Mimowoli działał instynkt życia. Martin przestał płynąć, lecz jak tylko fala dosięgła ust, ręce uderzyły gwałtownie i wyniosły ciało na powierzchnię. „Wola życia“ — pomyślał z cierpkim uśmiechem. — Więc tak? Dobrze. Ma również wolę, dość silną, żeby przeciwstawić ją woli życia, ostatnim wysiłkiem zdruzgotać siebie i wreszcie przestać istnieć.
Zmienił położenie ciała na pionowe. Spojrzał wzwyż ku cichym gwiazdom i wytchnął powietrze z płuc. Szybkim, gwałtownym podrzutem rąk i nóg wzniósł ramiona i piersi ponad fale. Chciał zyskać impent na rzucenie się w głąb. Rozluźnił mięśnie i pogrążał się w morze nieruchomo, jak biały słup. Wdychał wodę głęboko, umyślnie, niby narkotyk. Lecz skoro tylko zaczął się dusić, ręce i nogi mi-
mowoli uderzyły i wyniosły go znowu na powierzchnię, pod jasne spojrzenie gwiazd. „Wola życia“ — pomyślał pogardliwie, napróżno zmuszając się, żeby nie chwytać powietrza w krwią rozsadzane płuca. — Dobrze. Spróbujemy się jeszcze raz — inaczej. Napełnił płuca powietrzem — napełnił całe. Z tym zapasem dopłynie głęboko. Zanurkował i popłynął w głąb, głową na dół, prąc całą wolą, wszystkiemi siłami! Głębiej, wciąż głębiej! Oczy miał otwarte i patrzał na kręty, fosforyzujący szlak bonity, co śmignęła opodal. Płynąc, zapragnął mocno, żeby go nie zaczepiła i nie przerwała napięcia woli. Nie napadały jednak, i Martin zdołał jeszcze odczuć wdzięczność za to ostatnie dobrodziejstwo życia.
Głębiej, głębiej, wciąż głębiej, aż zmęczyły się i osłabły ręce i nogi. Wiedział, że jest nisko. Ciśnienie wody w uszach stało się aż bolesne, w głowie zaszumiało głucho. Wytrwałość słabła zwolna. Zmusił jednak ciało do zanurzania się wciąż głębiej, niżej, aż wola opadła wreszcie i powietrze buchnęło z płuc nie powstrzymaną falą. W locie na powierzchnię bańki perliły się, bulgotały i osiadały na twarzy. Potem nadszedł ból duszenia. Ból nie jest jeszcze śmiercią — przemknęło przez gasnącą świadomość człowieka. Śmierć nie boli. To straszliwe dławienie — to życie, męka życia, ostatni cios, jaki zadać zdoła.
Ręce i nogi, wciąż jeszcze pełne woli, bić poczęły wodę i przeć na powierzchnię słabo, lecz spazma-
tycznie. Oszukał je. Nie zdołają nigdy wydobyć go na powierzchnię. Zanurzył się już zbyt głęboko. Zadrwił z woli życia, co uderzać kazała. Kołysał się łagodnie w toni sennych wizyj. Barwy i promienie otaczały go, kąpały, chłonęły. Cóż to? Niby latarnia morska... Nie — to w głębi mózgu. Oślepiające białe światło. Płonie jaśniej i jaśniej z każdą chwilą. Nagle grzmot potoczył się rozległy, potężny, głuchy. Człowiek zsuwać się zaczął z bezmiernej pochyłości. I kędyś, u krańca, runął w mrok. To wiedział jeszcze. Runął w mrok. I w chwili, gdy pojął, pojmować przestał.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO




  1. Bom, — drąg poziomy, przytwierdzony zapomocą widełek do masztu i drugim końcem zawieszony na linie. Służy do wyciągania dolnego tylnego rogu skośnego żagla — trajsla.
  2. Takelunek — system lin i łańcuchów, służący do podtrzymywania omasztowania i manewrowania żaglami (terminy morskie według słownika Zaruskiego, przyp. tłom.).
  3. Wymówił Swajnborn, zamiast Swinborn.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Ustęp poniższy, aż do słów „panienka wstała“, jest wolnym przekładem i skrótem. W oryginale zajmuje półtorej stronicy 8° (str. 64 i 65) zawiera rozbiór kilkunastu błędów gramatycznych gwary (ang. „slang“, francuskie „argot“) proletarjatu amerykańskiego. (Przyp. tłum.).
  5. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale „magazine“, typ perjodyku, nie odpowiadający ściśle żadnemu z rodzajów naszych czasopism. Z. Dębicki w swoich szkicach „Za Atlantykiem“ na str. 156 określa „magazine’y“, jako „perjodyki, które ogarniają niemal wszystkie dziedziny życia, popularyzują naukę, literaturę i sztukę, bawią ilustracją i spełniają rolę przewodników kultury, rozprowadzonych po całym kraju i wszędzie doprowadzających światło — do zacisznego gabinetu miljonera i do skromnego mieszkania robotnika. „Magazine“ te obliczone są na rozmaitą skalę potrzeb umysłowych. Są między nimi wydawnictwa poważne i bardzo pożyteczne, są lżejsze i zupełnie lekkie“,
    (Przyp. tłum.).
  6. Przypis własny Wikiźródeł Początek wyrazu nieczytelny
  7. Elżbiety Browning (przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.