<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział VI

Straszliwy niepokój, podobny do ostrego głodu, męczył Martina Edena. Spragniony był widoku dziewczyny, której wątłe dłonie zagarnęły jego życie z nieprzemożoną siłą. Nie mógł zdecydować się pójść do niej, bał się zbyt pośpieszną wizytą uczynić jakiś niepowetowany wyłom w tej strasznej rzeczy, zwanej etykietą. Spędzał długie godziny w czytelniach Berkeley i Oakland, wypełniwszy karty członkowskie dla siebie, sióstr Gertrudy i Marian, oraz dla Jima, którego zgoda otrzymana została za cenę paru kufelków. Posiadając zapas książek, który cztery karty zgromadzić pozwoliły, Martin wypalał tyle gazu w swojej izdebce, iż p. Higginbotham podniósł mu komorne o 5 centów tygodniowo.
Stosy książek, które pochłaniał Martin, zwiększały jeszcze jego niepokój. Każda stronica przebijała okienko do królestwa wiedzy. W miarę czytania, głód chłopaka zaostrzał się i potężniał. Martin cierpiał bezustannie na brak przygotowania, wobec czego absolutnie nie wiedział, skąd zacząć lekturę. Każda książka (zrozumiał to z żalem) zakładała zgóry, iż czytelnik posiada pewne minimum wiadomości. Martin przecież nie posiadał ich wcale. To samo odczuwał przy czytaniu poezyj, które zresztą przyprawiały go niemal o szaleństwo rozkoszy. Swinburna przeczytał więcej, niż zawierał tomik, dany mu przez Ruth. Dolores pojął do głębi. Zdecydował również, iż Ruth nie pojęła tego z pewnością. Jakże zrozumiećby to mogła, żyjąc tak subtelnem, przerafinowanem życiem? Przypadkowo natrafił na poezje Kiplinga i porwany został blaskiem, polotem i artyzmem, z jakim stwarzały w sztuce każdy najpospolitszy szczegół życia. Zachwyciła go głęboka sympatja człowieka do wszystkiego, co żyje, zdumiała przenikliwość psychologji. „Psychologja“ była nowym nabytkiem w kapitale językowym Martina. Kupił sobie słownik, co mocno nadwyrężyło jego zapasy pieniężne i przybliżyło dzień odpłynięcia na morze dla nowego zarobku. Zmartwiło przytem p. Higginbothama, który wolałby był, żeby dolary te zmieniły się na komorne.
W biały dzień nie ośmielał się Martin zapuszczać w dzielnice, gdzie mieszkała Ruth, zato wieczory zastawały go nieraz zaczajonego niby złodzieja około domu Morsów. Ukradkiem spoglądał ku oknom, potajemnie kochał ściany, które Ją kryły. Kilka razy ledwie uniknąć zdołał spotkania z braćmi Ruth, a raz nawet odprowadził pana Morsa do centrum miasta, obserwując twarz jego przy świetle latarni ulicznych i z całej duszy pragnąc w tej chwili jakiego śmiertelnego niebezpieczeństwa, aby móc skoczyć na ratunek i ocalić życie ojcu ukochanej. Pewnego wieczoru wytrwałość jego nagrodzona została obrazem Ruth na szybie drugiego piętra. Dojrzał tylko jej głowę, ramiona i wzniesione ręce, porządkujące włosy. Trwało to chwilę zaledwie, lecz dla chłopaka długą była ta chwila, co zdołała krew jego zamienić w wino, i rozśpiewaną pchnąć mocniej wgłąb żył. Postać dziewczyny znikła w cieniu. Tam jest jej pokój! Wiedział teraz. Odtąd długie godziny spędzał ukryty za ciemnem drzewem po drugiej stronie ulicy, patrząc w to okno i paląc niekończącego się nigdy papierosa. Pewnego popołudnia zobaczył Jej matkę, wychodzącą z jakiegoś banku; oto jeszcze jeden szczegół, dowodzący, jak wielka przepaść dzieli go od ukochanej. Należała do sfery ludzi mającej coś wspólnego z bankami! Martin nigdy w życiu nie był w banku i miał głęboką pewność, że instytucje te odwiedzane bywają wyłącznie przez bardzo bogatych i bardzo potężnych.
W tym czasie rozpoczął się w Martinie głęboki przełom moralny. Nieskalaność cielesna i duchowa Ruth podziałała nań tak mocno, że całą swą istotą poczuł żarliwe pragnienie czystości. Stać się powinien idealnie czysty, jeśli zczasem dostąpić chce godności oddychania jednem z Nią powietrzem. Zaczął od ...czyszczenia zębów i zawziętego szorowania rąk kuchenną szczotką. Trwało to dopóty, dopóki na wystawie jakiegoś składu aptecznego nie zauważył szczoteczki do paznokci i nie domyślił się jej przeznaczenia. W chwili, gdy ją kupował, subjekt spojrzawszy na paznokcie klijenta, zaproponował pilnik, i w ten sposób Martin stał się posiadaczem jeszcze jednego przyrządu toaletowego. Przejrzawszy kiedyś w księgarni dziełko o pielęgnowaniu ciała, Martin niezwłocznie zorganizował sobie codzienną zimną kąpiel, ku zdumieniu poczciwego Jima i wściekłości p. Higginbothama, który nie darzył sympatją paniczykowatych wymysłów i na serjo zastanawiać się począł, czy by nie zażądać od Martina dodatkowej opłaty za wodę. Następna reforma dotyczyła fasonu spodni. Obecnie, kiedy Martina interesować poczęły podobne kwestje, zauważył szybko różnicę pomiędzy wydętemi na kolanach spodniami ludzi klasy robotniczej, a prostą linją od kolan do stóp ubrań mężczyzn ze sfer kulturalniejszych. Dowiedział się, skąd to pochodzi i zburzył kuchnię siostry w poszukiwaniu żelazka i deski do prasowania. Zaczęło się od niepowodzenia. Pierwsze spodnie spalone zostały w sposób beznadziejny, wobec czego kupić musiał nowe, co jeszcze bardziej zbliżyło dzień wyruszenia na morze. Zmiany jednak sięgnęły głębiej, nie ograniczając się do reformy powierzchowności. Martin wprawdzie palił jeszcze, ale już przestał pić. Dotychczas zdawało mu się, że picie jest zajęciem najgodniejszem mężczyzny. Pysznił się ze swej mocnej głowy i umiejętności zwalania pod stół pijanych kamratów. Obecnie, ile razy spotkał starych kolegów marynarzy, a wielu było ich w San-Francisco, częstował po dawnemu i sam przyjmował poczęstunki, lecz dla siebie obstalowywał najwyżej jeden kufelek piwa marcowego, albo szklaneczkę ginger-ale, poczem dobrodusznie znosił kpiny i prześmiewki. Kiedy zaś biesiadnicy tracić poczynali przytomność, obserwował spokojnie, przyglądając się wstającemu w ludziach wszechwładnemu zwierzęciu, i dziękował Bogu, że sam już nie jest taki. W wódce topić chcieli własną nicość, i pijąc, z dusz swych tępych i bezsilnych wyzwalali półbogów, rządzących bez przeszkód w królestwie niczem niezatrutych marzeń. Narazie nie odczuwał Martin zupełnie pragnienia alkoholu. Upojony był stokroć potężniej w nieznany dotychczas sposób: — upojony był istnieniem Ruth, która natchnęła go miłością i obdarzyła wieścią o lepszem, nieśmiertelnem życiu; upojony był książkami, z których wypełzło niezliczone mrowie pożądań i obsiadło mózg; upojony wreszcie poczuciem własnej czystości, którą posiadł i która przyniosła mu w dani zdrowie jeszcze wspanialsze, niż to, którem rozkoszował się dotychczas, i zmieniła całe ciało w żywy hymn radosny na cześć młodości i siły.
Pewnego wieczoru, Martin wybrał się do teatru, jak gdyby przeczuwając, że spotka tam Ruth. I rzeczywiście — z wysokości swojej galerji drugiego piętra ujrzał ją w parterze. Szła przejściem między krzesłami w towarzystwie Artura i jakiegoś obcego młodzieńca, uzbrojonego w binokle i wielki, niby footbalowa piłka, czub niesfornych włosów; wzbudził on w Martinie natychmiastowy gniew i zazdrość. Zajęli miejsca tuż koło orkiestry i Martin nie widział tego wieczoru już nic, prócz delikatnych ramion i puszystej chmury blado-złotych włosów, zamglonej nieco przez odległość. Wokoło było jednak pełno ludzi i Martin, rozejrzawszy się, mimowoli zauważył w sąsiednim rzędzie, o jakie dwanaście krzeseł dalej, dwie młode dziewczyny, oglądające się uporczywie i roześmiane ku niemu pełnemi wyzwania oczyma. Dawniej nie miał zwyczaju odtrącać okazji. Lubił łatwe znajomości. Byłby odpowiedział uśmiechem i zachęcał do dalszych kroków. Ale teraz było inaczej. Rzucił wprawdzie uśmiech, lecz odwrócił się odrazu i świadomie patrzał w inną stronę. Kilkakrotnie jednak, nie pamiętając już o istnieniu obu dziewcząt, natrafił na ich uporczywe uśmiechy. Nie mógł odmienić się całkowicie w przeciągu paru dni, nie potrafił zresztą zwalczyć bezinteresownej dobroduszności swej natury, to też uśmiechał się niekiedy ku dziewczętom zlekka, ciepło, po ludzku i życzliwie. To, co napotkał, nie było dlań nowością. Wiedział, że wśród tych uśmiechów wyciągają się ku niemu kobiece dłonie. Ale teraz nie dbał już o to. Tam nisko, w oddali, tuż obok orkiestry, siedzi kobieta jedyna na świecie, tak inna, tak nieskończenie inna, niż te dwie dziewczyny z jego sfery, że nic odczuć dla nich nie może prócz litości. Życzył im z całego serca, aby kiedykolwiek posiąść zdołały, choćby w najmniejszej mierze, jasność i świętość Tamtej. Nie chciałby ich upokarzać za ową nieco zapamiętałą kokieterję, która nie pochlebiała mu ani trochę. Przeciwnie, wstydził się swojej niższości, która do zaczepek podobnych upoważniała. Gdyby należał do sfery Ruth, nie byłby na nic takiego narażony. Za każdem spojrzeniem dziewcząt czuł, jak szpony przynależności klasowej wpijają się weń i ciągną ku dołowi.
Zanim po ostatnim akcie zapadła kurtyna, Martin opuścił miejsce, żeby ujrzeć jeszcze wychodzącą Ruth. Na chodniku przed teatrem stało, jak zwykle, wiele osób, to też chłopak mógł, nasunąwszy czapkę na czoło i ukrywszy się za czyjeś plecy, patrzeć dowoli, nie będąc widzianym. Wysunął się z teatru wraz z pierwszą falą tłumu. Zaledwie zająć zdołał wygodne miejsce na brzegu chodnika — zjawiły się obie dziewczyny. Szukały go. Martin gotów był w tej chwili przekląć w sobie to wszystko, co pociągało kobiety. Dziewczęta schodziły zwolna i natknęły się na Martina w samej gęstwie ciżby. Jedna potrąciła go ramieniem, udając, że teraz dopiero dostrzega. Była smukła, śniada, o czarnych, wyzywających oczach. Śmiały się ku niemu i chłopak niechcący odpowiedział uśmiechem.
— Dobry wieczór — wyrzekł.
Było to zupełnie mimowolne. Te same słowa rzucało się tak często w okolicznościach pierwszego spotkania. Zresztą, czyż można było powiedzieć mniej? Wrodzona tolerancyjność i dobroduszna życzliwość do całego świata nie pozwoliła chłopakowi nie odezwać się wcale. Czarnooka wyraziła uśmiechem radość z powitania i zwolniła kroku, jak gdyby chcąc się zatrzymać; towarzyszka, uwieszona u jej ramienia, chichotała pocichu i również nie miała nic przeciwko pójściu we troje. Martin zastanowił się szybko. Nie może pozwolić, aby Ruth, wychodząc, zobaczyła go rozmawiającego z temi dziewczynami. Wobec tego musiał zrównać swój krok z krokiem czarnookiej i pójść obok niej. Tym razem nie był niezdarny, ani milczący. Czuł się jak w domu i poruszał znakomicie wśród prześmiewków i przekomarzań, będących zwykle wstępem do znajomości, gdy szło o sprawy rozumiejące się same przez się i nader nieskomplikowane. Na rogu ulicy, gdy główna fala tłumu odpłynęła, Martin przystanął, żeby skręcić w bocznicę; lecz czarna dziewczyna przytrzymała ramię i pociągnęła ze sobą koleżankę.
— Czekajno, Bill, gdzie ci tak pilno? ciśniesz nas na ulicy bez pożegnania?
Wstrzymał śmiech i odwrócił się, patrząc jej w oczy. Poprzez ramię dziewczyny widział gęsty tłum, płynący pod latarniami. Martin stał nieco w cieniu i mógłby stąd niezauważony zobaczyć Ruth, gdyż ulica ta prowadziła w stronę jej domu.
— Jak się nazywa ta dzierlatka? — zapytał chichoczącej dziewczyny, wskazując na czarnooką.
— Zapytaj ją sam — odrzekła, zanosząc się od śmiechu.
— Dobra jest! No, jak nam na imię? — rzucił wesoło ku drugiej.
— A swojego toś powiedzieć nie raczył! — odcięła.
— Wcaleś nie pytała — uśmiechnął się. — Zresztą, odrazu trafiłaś w sedno. Bill. Właśnie Bill.
— Et, idź do licha! — Spojrzała mu w oczy namiętnemi, pełnemi naglącego wyzwania źrenicami. — Czego zawracasz głowę?
Spojrzała znowu. Wszystkie wieki kobiecości, odkąd zrodziła się płeć, przemówiły z tych oczu. Obserwował lekceważąco, wiedząc doskonale, że jeśli zechce atakować — dziewczyna cofnie się natychmiast do pozycji obronnej, zimna i sztywna, lecz gotowa w każdej chwili do zmiany ról, o ile mężczyzna będzie obojętny. Martin czuł promieniejącą ku niemu namiętność, podczas gdy sam mógł najwyżej odczuć lekkie zadowolenie męskiej próżności.
Znał to wszystko, znał doskonale od A do Z. Dobroć, mierzona zresztą szczególną miarą ludzi tej klasy, ciężka praca za psie pieniądze, wstręt do sprzedania samej siebie dla poprawy bytu, nerwowe pożądanie choć paru godzin szczęścia wśród pustki nędznej egzystencji, i gdzieś w przyszłości wybór między rozpaczliwym znojem wiecznego trudu, a ponurą otchłanią gorszej jeszcze nędzy, do której wiedzie droga krótsza, choć lepiej płatna...
— Bill — odrzekł, skinąwszy głową. — Doprawdy, Pete, albo Bill, żebyś wiedziała.
— Nie zwodzisz? — zagadnęła.
— Et, zawraca. Wcale nie żaden Bill — przerwała druga.
— Skądeś taka pewna? — zapytał Martin. — Nie widziałaś mnie na oczy?
— I bez tego wiem, że kłamiesz — brzmiała odpowiedź.
— Nie, Bill, powiedz, jak naprawdę? — prosiła pierwsza.
— Bill pasuje najlepiej — wyznał.
Sięgnęła poufale po jego rękę.
— Wiedziałam, żeś zwodził, ale niech już bedzie, podobasz mi się i tak.
Chłopak uwięził zachęty pełną ręką i wyczuł na dłoni znajome zgrubienia i znaki.
— Dawno odeszłaś z fabryki konserw? — zapytał.
— A ty skąd wiesz! Patrzcie go! Mądrala! — zawołały chórem dziewczyny.
Podczas, gdy Martin żonglował głupiemi żarcikami ku uciesze głupich stworzeń — przed oczyma duszy stawał mu obraz wielkich półek bibljotecznych, ciężkich od mądrości wieków. Uśmiechnął się gorzko nad kontrastami rzeczy ziemskich i znowu popadł w zamyślenie. Lecz pomiędzy wizją duszy a pianą beztroskiego rozbawienia przemykała natężona czujność. Szukał w tłumie ciągnącym z teatru. I oto nagle, w świetle latarni, ujrzał Ruth, idącą pomiędzy bratem, a młodzieńcem w binoklach. Serce stanęło zdławione. Jakże długo czekał na tę chwilę!
Zdążył schwytać wzrokiem coś polotnego, a świetlistego, co kryło królewską głowę, wytworne linje otulonej fałdami sylwetki, swobodny wdzięk ruchów, smukłość dłoni, unoszącej sukienkę. Potem zniknęła, on zaś pozostał twarz w twarz z temi dwiema dziewczynami fabrycznemi, z ich daremną, a tragiczną pretensją do piękna, sileniem się na elegancję i czystość, taniemi sukniami, pstremi wstążeczkami i jarmarczną biżuterją. Poczuł szturchnięcie w ramię i posłyszał ostry głos:
— No, Bill, śpisz, czy co u licha? Co jest?
— O co chodzi? — zapytał.
— O nic nie chodzi — odpowiedziała śniada dziewczyna, odrzucając głowę. — Uważam tylko...
— No?
— Uważam, że byłoby nienajgorzej, żebyś wytrzasnął jakiego miłego faceta... dla niej (wskazała na towarzyszkę) i żebyśmy sobie gdzie zaszli całą paczką na lody, małą czarną albo i co inszego...
Wstrząsnął się jak od ciosu. Przejście od Ruth aż do „małej czarnej“ „całą paczką“ było zbyt nagłe. Mając tuż przy sobie zuchwałe oczy śniadej dziewczyny, ujrzał przezroczysty, świetlisty błękit spojrzenia Ruth, wychylający się jak gdyby z tajemniczych głębin czystości. Nieoczekiwanie usłyszał w samym sobie pomruk wstającej potęgi. Wyższy jest przecie ponad to wszystko! Życie znaczy dla niego coś więcej, niż dla tych dwu stworzeń, których marzenia kończą się na „małej czarnej“ z miłym facetem. Przypomniał sobie, że zawsze, odkąd myślą zasięgnie, krył głęboko drugie tajemne życie — życie duszy. Nieraz chciał się niem podzielić, ale nie mógł znaleźć kobiety ani mężczyzny, którzy by go pojęli. Próbował nawet, lecz słuchacze zdumiewali się, zaskoczeni. Jeśli więc dosięgnąć nie mogli jego myśli — przerastał ich widocznie. Poczuł znowu, jak wzbiera w nim siła i mocno zwarł pięści. Jeśli życie znaczy dlań coś więcej — więcej też dać mu powinno. Ale cóż dać może w takiem, jak dziś, otoczeniu? Te zuchwałe, czarne oczy nie potrafią ofiarować nic cennego. Znał myśli w nich ukryte: lody, mała czarna i coś niecoś jeszcze. Lecz tamte dalekie, anielskie oczy przyrzekały wszystko, cokolwiek znał, i więcej, niż wyśnić potrafił. Przyrzekały mądrość i piękno, ciszę i odpoczynek, i cały subtelny wykwint wyższego życia. Poza temi czarnemi źrenicami znał napamięć każdy proces myślowy. Zrozumiałe były jak maszyneria zegarka. Mógł obserwować ruch najdrobniejszego kółka. Celem ich było cielesne użycie, tępe, głuche i ciasne jak grób, do którego wiodło. A na dnie tamtych świętych oczu dziewiczych żyła tajemnica, cud niepojęty, wiekuista światłość. Schwytał w nich błyski duszy i własną duszę w nich ujrzał.
— Niestety, jeden szczegół wypaść musi z programu — odezwał się głośno. — Zajęty jestem dziś wieczór.
Oczy dziewczyny zabłysły nieukrywanem rozczarowaniem.
— Pewnie odwiedziny u chorego przyjaciela, hę? Jakbym wiedziała, co? — syknęła przez zęby.
— Nie. Daję słowo. Spotkanie — zawahał się chwilę — z dziewczyną.
— Nie zwodzisz? — zapytała poważnie.
Popatrzał jej w oczy i odrzekł: — Szczera prawda. Ale przecież nic straconego. Możemy spotkać się kiedy indziej. Nie powiedziałaś mi jeszcze swego imienia, adresu?...
— Lizzie — odpowiedziała, mięknąc i przytulając leciutko ręką jego ramię, podczas gdy całe jej ciało kłoniło się ku niemu. — Lizzie Connolly. Mieszkam na rogu Piątej i Rynku.
Martin pogawędził jeszcze z parę minut przed pożegnaniem. Nie odrazu poszedł do domu. Pod drzewem, gdzie czuwał zwykle, zatrzymał się i patrzał długo w pewne okno, szepcąc cicho: „Spotkanie było z Tobą, Ruth. Przyszedłem wiernie“.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.