Martin Eden/VII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Długi tydzień, pełen żmudnej pracy nad książkami, minął od czasu, kiedy Martin spotkał po raz
pierwszy Ruth Morse. Wciąż jeszcze nie ośmielał
się odwiedzić jej powtórnie. Kilkakrotnie sam sobie
próbował dodać odwagi, ale wątpliwości odrazu zatruwały postanowienie. Nie wiedział, która godzina
właściwa jest na odwiedziny, nie miał się kogo poradzić i drżał panicznie, aby nie popełnić jakiego
grzechu śmiertelnego przeciw obowiązującym zwyczajom. Zerwawszy z dawnym sposobem życia, uwolniwszy się od dawnych znajomości, a nie nawiązawszy nowych, mógł Martin całe dnie poświęcać czytaniu. Długie godziny, które spędzał nad
książką, zrujnowałyby już dobre kilka par oczu
zwykłych śmiertelników, lecz oczy Martina były
mocne i wspomagane przez doskonale zdrowy organizm. Poza tem umysł był pierwotnie świeży i nigdy nie dotknął abstrakcji; dziewicze przestrzenie leżały odłogiem, aż dojrzały do siewu. Nauka nie męczyła chłopaka zupełnie; wgryzał się w wiedzę zgłodniałemi zębami, co schwyciwszy, nie puszczą już
zdobyczy Po upływie tygodnia wydało mu się, że minęły
wieki, tak nieskończenie daleko odsunął się świat
otaczający i dawne życie. Martinowi dokuczał jednak bardzo zupełny brak wykształcenia. Sięgnął
po książki, które wymagały lat specjalnego przygotowania. Dziś brał się do filozofji starożytnej, nazajutrz chwytał coś najbardziej nowożytnego, tak,
że w rezultacie kręciło mu się w głowie od przeciwstawień i konfliktów między idejami. Taki sam los
spotkał ekonomistów. Na wspólnej półce znalazł
Karola Marxa, Ricardo, Adama Smitha i Milla,
lecz sformułowania myślowe jednych nie pomagały
bynajmniej do zrozumienia, iż teorje poprzedników
są już przestarzałe. Martin błąkał się poomacku,
lecz tem bardziej pragnął poznać, zrozumieć, wiedzieć. Jednego i tego samego dnia roznamiętniały
go ekonomja, przemysł, polityka. Idąc kiedyś przez
Park Ratuszowy, zauważył spory tłum, w którego
środku stało z pół tuzina mężczyzn, o rozpłomienionych twarzach, donośnemi głosami prowadząc wiec.
Przyłączył się do słuchaczy i napotkał tu po raz
pierwszy nowy djalekt — djalekt filozofji ludu.
Jeden z przemawiających był bezdomnym włóczęgą, drugi był agitatorem robotniczym, trzeci studentem prawa, resztę stanowili rozmaici wyrobnicy, rzemieślnicy albo poprostu gaduły. Martin dowiedział się wówczas dopiero o socjalizmie, o anarchizmie i zrozumiał, iż były to zwalczające się nawzajem teorje społeczne. Posłyszał setki słów i określeń nieznanych dotychczas, bo należących do tej sfery myśli ludzkiej, do której nie doprowadziły
jeszcze Martina przeczytane książki. Nie mógł więc
schwytać ciągłości argumentów i poprzestać musiał na domyślaniu się znaczenia pojęć, ukrytych
pod tak dziwacznemi wyrazami. Po pewnym czasie
do rozpraw przyłączył się czarnooki człeczyna, kelner z zawodu, teozof z zamiłowania, później piekarz wyznający agnostycyzm i jakiś staruszek, który zdziwił wszystkich oryginalną teorją, iż „wszystko, co istnieje, jest sprawiedliwe“, — wreszcie drugi staruszek, rozprawiający bez końca o kosmosie,
o macierzystym i ojczystym atomie i t. d.
Martin Eden, wycofawszy się z tłumu po kilku
godzinach uważnego słuchania, poczuł zawrót głowy i czemprędzej pobiegł do bibljoteki, żeby się
dowiedzieć, co znaczą obce zapamiętane wyrazy.
Opuszczając czytelnię, dźwigał pod pachą cztery
wielkie tomy: „Tajna doktryna“ pani Blawatskiej,
„Postęp i ubóstwo“, „Kwintesencja socjalizmu“ i „Walka pomiędzy nauką a religją“. Na nieszczęście, rozpoczął od „Tajnej doktryny“. Każda strona
piętrzyła się mnóstwem wielosylabowych, niezrozumiałych wyrazów. Martin usiadł na łóżku i czytał
zawzięcie, otwierając częściej słownik, niż samo
dzieło. Nowych wyrazów było tak wiele, że zanim
pojął ostatni, zapominał pierwszy i zaczynać musiał
od początku. Wreszcie postanowił wypisywać je
w osobnym notesie i zapełniał w ten sposób stronicę
po stronicy. Ale wciąż jeszcze nie rozumiał. Czytał
do trzeciej w nocy, głowa mu pękała, lecz nie zdołał posiąść ani jednej uchwytnej myśli, ani jednego
zasadniczego pojęcia. Podniósł wzrok i zdawało mu
się, że pokój cały wznosi się, opada i kołysze, niby okręt na morzu. Wtedy cisnął w kąt „Tajną doktrynę“, zaklął siarczyście, przekręcił gaz i ułożył
się do snu. Nielepiej powiodło mu się z pozostałemi
trzema książkami. Nie można jednak powiedzieć,
by mózg miał słaby i tępy. Byłby zgryzł te pojęcia
odrazu, gdyby posiadał jaką taką wprawę w abstrakcyjnem myśleniu, a choćby tylko elementarne
wiadomości wstępne. Przyszło mu do głowy, i na-
wet przez czas pewien wierzył w wartość swego odkrycia, że najlepiej będzie czytać wyłącznie słownik, dopóki nie opanuje wszystkich zawartych
w nim wyrazów.
Zato prawdziwem wytchnieniem były dla Martina poezje; czytał ich wiele, znajdując specjalne upodobanie w wierszach prostych, bardziej zrozumiałych. Kochał piękno i znajdował je w poezji. Wzruszała go głęboko, narówni z muzyką. Czytając
wiersze, nieświadomie przygotowywał umysł do nadchodzącej cięższej pracy. Białe, nietknięte karty jego umysłu powoli, bez wysiłku, w miarę czytania
i zachwytu zapełniały się strofami tak, że wkrótce
Martin mógł rozkoszować się rytmicznemi zdaniami, mówionemi lub szeptanemi napamięć. Pewnego razu natrafił na „Mity klasyczne“ Gayleysa,
i „Wiek bajeczny“ Bullfincha, stojące obok siebie
na półce bibljotecznej. Było to prawdziwe olśnienie, wielkie słońce w ciemnościach jego niewiedzy. Odtąd chciwiej jeszcze rzucił się do czytania.
Poważny pan, urzędujący wśród książek, widywał Martina tak często, że traktował go jak dobrego
znajomego, aż wreszcie począł uśmiechać się i serdecznie oddawać mu ukłon. Wobec tego Martin
zdecydował razu pewnego rzecz nader zuchwałą.
Biorąc książki z pulpitu, podczas gdy starszy pan
stemplował karty, chłopak ośmielił się wyjąkać:
— Psze pana, przepraszam, chciałbym zapytać...
Zagadnięty uśmiechnął się życzliwie i czekał.
— Jeżeli... jeżeli... pozna ktoś młodą damę i... i... ona poprosi, żeby ją odwiedzić, to... to kiedyby ją można odwiedzić?...
Martin poczuł jak koszula oblega i ciśnie mu ramiona, nagle spocone z wysiłku.
— Cóż, przypuszczam, że zawsze pójść można... — odpowiedział poważny pan.
— Hm, niby tak, ale w tym wypadku insza inszość — bronił się Martin — ona... ja... no, widzi
pan, tu chodzi o co innego, mogę... mogę jej przecie
nie zastać. Uczęszcza na uniwersytet.
— To pójdzie pan jeszcze raz.
— Nie... Właściwie nie to chciałem powiedzieć... — wyznał zająkliwie Martin, zdecydowany już zupełnie oddać się na łaskę i niełaskę tamtego:
— Ja sobie jestem, właściwie, prosty chłopak, nigdy nie wąchałem żadnych szyków, nie znam się na
porządnem towarzystwie. Ta panna jest akurat tem
wszystkiem, czem ja nie jestem, a ja akurat czem innem, niż ona. Ale, ale, czy nie myśli pan przypadkiem, że ja odwalam warjata? — skręcił nagle
ostro.
— Ależ nie, bynajmniej, zapewniam pana — zaprotestował rozmówca. — Coprawda pańskie pytanie nie leży w granicach kompetencji wydziału
informacyjnego, ale będzie mi bardzo miło zadowolnić pana w tym względzie.
Martin spojrzał z uwielbieniem na mówiącego.
— Eh! Żebym to ja tak spotrafił! Byłoby w sam
raz — westchnął.
— Daruje pan, niezupełnie rozumiem.
— Powiadam, żebym to spotrafił tak się wyjęzyczyć, żeby to i gładko, i grzecznie, i wszystko inne.
— Aha! — rzucił ze zrozumieniem poczciwy
jegomość.
— Kiedy wypada przyjść? Popołudniu — nie
za blisko obiadu? Czy wieczorem? Albo może w niedzielę?
— Poradzę panu — zdecydował nareszcie bibljotekarz, rozjaśniając twarz. — Zatelefonuj pan poprostu i zapytaj.
— Dobrze. Dziękuję. Zrobię tak — odrzekł Martin, ładując książki pod pachę i zabierając się do
odejścia. Zawrócił jednak i spytał jeszcze: — Hm,
psze pana, jeśli się mówi do młodej damy, no przypuśćmy, panny Lizzie Smith, to zwracać się należy:
„Panno Lizzie“, czy „panno Smith“?
— Wyłącznie „panno Smith“ — zdecydował bezapelacyjnie bibljotekarz. — Niech pan zawsze mówi „panno Smith“, dopóki znajomość nie stanie się
zażyła.
W ten oto sposób rozwiązał Martin Eden swój
zawiły problemat.
— Proszę przyjść, kiedy pan zechce; zawsze popołudniu jestem w domu — brzmiała telefoniczna
odpowiedź Ruth na jego nieśmiałe pytanie, — kiedy odnieść można pożyczone książki.
Ruth otworzyła mu sama i kobiecym wzrokiem
dostrzegła natychmiast staranność zaprasowanego
garnituru i jakąś ogólną, nieuchwytną, choć istotną
zmianę w całej powierzchowności. Zastanowił ją
też wyraz twarzy Martina. Jakaś nieodparta potęga
kryła się w tem wspaniałem zdrowiu męskiem, co
promieniowało ku dziewczynie i otaczało ją falami
mocy. Znowu poczuła ostre pragnienie przytulenia
się ku niemu, ogrzania, przylgnięcia i raz jeszcze
zdziwiła ją niezwykłość wrażeń, wywołanych jego
obecnością. On zaś odnalazł znowu zawrotną rozkosz lekkiego dotknięcia ręki przy powitaniu. Różnili się tem tylko, iż oczy Ruth zimne były i opanowane, twarz zaś chłopaka spłonęła rumieńcem
aż po kędziory włosów. Szedł za panienką dawnym
rozkołysanym krokiem i niezdarnie manewrował ramionami.
W salonie poczuł się nieco pewniej, pewniej nawet, niż był przypuszczał. Pomogła mu w tem Ruth,
z pełną wdzięku dobrocią, za którą pokochał ją jeszcze szaleniej. Rozmawiali z początku o zwróconych przez Martina książkach, o Swinburnie, którym się zachwycał i Browningu, którego nie rozumiał. Panna przechodziła nieznacznie z tematu na
temat, rozważając tymczasem, w jaki sposób mogłaby pomóc chłopakowi. Myślała o tem często od dnia
pierwszego spotkania; pragnęła tego szczerze, czuła
dla Martina jakąś niezrozumiałą tkliwość, serdeczne współczucie, nie poniżające bynajmniej, lecz jak
gdyby z głębokich pokładów macierzyńskiego instynktu kobiety wyrosłe. Współczucie to nie mogło
być zwykłą, upokarzającą litością, gdyż ten, kto je
wywołał, był tak bardzo, tak wspaniale męski, że
budził w samej Ruth drżenie dziewczęcej trwogi,
kazał tętnu bić szybciej, a marzeniu snuć się zuchwale i niepokojąco. Wstawał raz jeszcze dobrze
znany urok tej męskiej szyi i słodką zdała się myśl,
że objąć ją można ciepłemi ramionami. Pomysł był
dziwaczny, lecz Ruth poczynała oswajać się z nim
powoli. Ani przez chwilę jednak nie przychodziło
jej na myśl, że tak właśnie objawiać się może nowonarodzona miłość. Nie śniło się nawet panience,
że to, co odczuwała, już jest miłością. Przypuszczała, że jest to zainteresowanie niezwykłym typem
człowieka, posiadającego tak różnorodne, ciekawe
a niewyzyskane możliwości. Gotowa była nawet
uwierzyć, że to, co czuje, jest raczej filantropją.
Ruth nie rozumiała, że pragnie tego mężczyzny.
On jednak rozumiał dobrze, że kocha dziewczynę
i pragnie jej tak bardzo, jak nigdy niczego nie pragnął w życiu. Od chwili spotkania Ruth złote wrota bajecznego kraju poezji otworzyły się przed nim
naoścież. Dawniej kochał poezję za jej piękno —
dzisiaj, kobieta dała mu zrozumienie głębsze, niż
wszelkie starania Bullfincha, lub Gaylleysa. Jeszcze
przed tygodniem nie byłby nawet przelotnej myśli
poświęcił słowom poety: „Bogów kochanek szalony
życie dał za pocałunek“. Teraz słowa te trwały ciągle obecne w jego mózgu. Podziwiał ich prawdę
cudowną; patrząc na Ruth, wiedział z niewątpliwą
pewnością, że za jeden pocałunek umarłby szczęśliwy. Czuł się sam owym „bogów kochankiem“
i dumny był do szaleństwa z tego najzaszczytniejszego tytułu ziemi. Nareszcie pojął treść życia, nareszcie wie poco istnieje!
W miarę słuchania i patrzenia myśli chłopaka
stawały się coraz zuchwalsze. Przeżywał znowu dziką rozkosz dotknięcia ręki przy powitaniu i tęsknił
do powrotu tej chwili. Podpełzał oczyma do warg
dziewczęcych i łaknął ich zgłodniały. Nic brutalnego, ani ziemskiego nie czaiło się jednak w tem
pragnieniu. Niewysłowioną rozkosz sprawiało picie
wzrokiem każdego ruchu, każdego wyrazu jej ust,
gdy wymawiała słowa. Zresztą, nie były to zwykłe
wargi człowiecze. Istota ich nie zawierała nic cielesnego. Były wargami czystego ducha i nie można
było pragnąć ich tak, jak pragnie się warg kobiety.
Martin czuł, że mógłby je całować własnemi cielesnemi ustami, lecz czyniłby to z trwożnem i żarliwem nabożeństwem, z jakiem całuje się kraj szaty
Boga. Nie zdawał sobie sprawy z przewartościowania wartości, które zaszło w nim samym i nie przypuszczał, iż światło, co lśniło w jego oczach, wpatrzonych w Ruth, jest tym samym płomieniem, który żyje w każdych źrenicach męskich, kiedy ogarnie
je miłość. Nie wiedział, jak bardzo oczy jego gorące były i męskie, ani się domyślał, że budziły i rozniecały wzruszenie kobiety. Przezroczysta dziewiczość Ruth egzaltowała i oczyszczała uczucia chłopaka, wodząc je po chłodnych szlakach śródgwiezdnych. Byłby zdumiony, gdyby wiedział, że blask jego oczu słodkiemi falami ogarnia dziewczynę i otula ją ciepłem. Za sprawą tej obcej, lecz rozkosznej
inwazji, Ruth mimowoli coraz częściej gubiła wątek myśli i — zdumiona tem, co się działo — chwytała naoślep strzępki porwanej rozmowy. Dotychczas nigdy nie brakło jej słów, przytomność umysłu dopisywała zawsze, to też obecne zamieszanie
w myślach i słowach byłoby ją przeraziło, gdyby
nie zakładała zgóry, iż Martin Eden jest typem
niezwykłym. Przy subtelnej wrażliwości dziewczyny nie było ostatecznie rzeczą dziwną, iż nowy,
inny wiatr ze świata młodego przybysza mógł ją
zaniepokoić.
Na dnie świadomości panienki leżał wciąż jeszcze
nierozwiązany problemat: jak dopomóc Martinowi
w jego dążności ku wykształceniu? Kierowała
właśnie rozmowę na ten temat, gdy Martin rozpoczął pierwszy.
— Zastanawiam się, czy powinienem prosić panią
o pewną radę — wyrecytował i otrzymał natychmiast znak przyjaznej gotowości; serce wezbrało
mu wdzięcznością.
— Pamięta pani, jakem tu był poprzednim razem, mówiłem... że nie umiem rozmawiać o książkach i... wogóle... bo nie wiem jak. No, od tej pory
przemyślałem całą furę rozmaitych rzeczy. Chodziłem do czytelni, czytałem, ale te książki były najczęściej za mądre dla mojej głowy. Myślę, że możeby tak zacząć od samego początku. Nigdy nie
miałem sposobności...
— Jeszczem był tycim, o, bąkiem, jakem już
ciężko pracował, a od czasu tej czytelni, kiedy zacząłem czytać nowemi oczyma — i nowe książki
także — skapowałem, że dawniej nie tom czytał, co
trza było. Wie pani, te tam rozmaite książeczki, co
się znajdują w kambuzach albo w portowych szynkach, to całkiem co innego niż książki w takim domu, jak ten. Więc uważa pani, ja przyzwyczajony byłem do tamtej paskudnej bibuły. A jednak wiem — nie dlatego mówię, żebym się chciał chwalić — że naprawdę byłem zawsze inny, niż wszyscy, z którymi żyłem, jak w stadzie. Nie powiadam, żebym
był akurat lepszy, niż majtkowie, albo rzeźnicy — byłem kiedyś także i rzeźnikiem, uważa pani — ale
tylko mówię, że zawsze lubiałem książki, czytałem
wszystko, co w łapy wpadło i... no wogóle... myślałem jakoś inaczej.
— No, teraz dobrnąłem do grontu. Widzi pani,
ja nigdy nie byłem w takim domu, jak ten. Kiedy tu przyszedłem tydzień temu, i zobaczyłem to wszystko, i panią, i matkę pani, i braci, i... wogóle
Wszystko.... jakby to powiedzieć, no — podobało
mi się i kwita. Słyszałem o podobnych rzeczach
i nawet czytałem o nich w niektórych książkach,
więc kiedym tak popatrzał po całym domu — cóż,
książki mówiły szczerą prawdę. Właśnie chcę mówić o tem, że tak bardzo mi się to podobało. Zapragnąłem tego i dzisiaj pragnę. Chcę oddychać takiem powietrzem jakie macie w tym domu, chcę,
żeby były książki, obrazy i wszelkie takie piękności;
chcę, żeby żyć z ludźmi, co mówią mądrze, pocichu,
są czyści i myśli mają czyste. Tam, u mnie, gdzie
tłukłem się całe życie, stoi w powietrzu swąd z kuchni i tylko łachmany, kłótnie, sznaps. O tem tylko
każden gada. Eh, jakiem zobaczył wtedy, jak pani
przeszła przez pokój, żeby pocałować matkę, pomyślałem sobie zaraz, że to jest najpiękniejsza rzecz,
jaką widziałem. A widziałem już przecie życia niemało, i widziałem więcej może, niż niejeden z tych
co razem ze mną patrzyli. Lubię patrzeć na życie
i chciałbym zobaczyć jeszcze więcej, ale teraz już
inne rzeczy niż widziałem dawniej.
— Hm, to jeszcze nie to, o co mi chodzi. No,
już powiem odrazu: chciałbym znaleźć drogę do takiego samego życia, jakie jest tu, w tym domu. Tu
jest więcej niż wstawa, ciężka orka i paplanina
w kółko. A teraz niech mi pani poradzi, co zrobić?
Jak się do tego zabrać? skąd zacząć? chcę sobie
sam znaleźć drogę, bo, uważa pani, jak przyńdzie
do roboty, to ja na to, jak na lato. Inny by już kipnął, a ja nic, furt mogę. Jak już zacznę, to dzień
i noc. Byle zacząć. Może pani myśli, że to bardzo
głupio, że ja jestem taki śmiały i pytam panią o takie tam swoje kłopoty. Ja wiem, że właśnie pani nie
powinienem się pytać. Ale... ja nie mam nikogo,
cobym mógł spytać... chyba Artura... Ach tak, naprawdę, powinnem był spytać Artura!... Gdybym
był...
Głos zamarł mu w gardle. Całe mocne postanowienie przeprowadzenia tej rozmowy runęło wskutek straszliwego przypuszczenia, że istotnie należało zapytać Artura i, że tak się niechcący ośmieszył.
Ruth odpowiedziała nie odrazu. Zbyt zajęta była odcyfrowywaniem zająkliwej, naiwnej, niedołężnej
przemowy i łączeniem jej z powagą i prostotą
myśli, odzwierciadlonych na twarzy, w którą patrzała. W niczyich oczach nie widziała jeszcze takiej potęgi. Oto człowiek, który dokonać może wielkich rzeczy. Zapowiedź czytała już na jego twarzy.
Trudno to jednak było pogodzić z mizernem niedołęstwem wypowiadanych myśli. Poza tem umysł
Ruth był sam przez się tak żywy i skomplikowany,
że nie umiała oceniać należycie prostoty. Mimo to,
schwytała znamiona siły poprzez potykania się umysłu, szukającego omackiem własnej prawdy. Zdawało się, że to olbrzym, co rwie i targa wiążące go
pęta. Kiedy wreszcie poczęła mówić, twarzyczkę jej
opromieniała głęboka życzliwość.
— Pan sam rozumie, że przedewszystkiem potrzebne jest wykształcenie. Właściwie należałoby się cofnąć i skończyć szkołę początkową, potem
pójść do średniej, a następnie na uniwersytet.
— Ależ nato potrzeba pieniędzy! — przerwał.
— Ach, prawda — zawołała — nie wzięłam tego pod uwagę! Ale... wreszcie... czy nie ma pan rodziny, która mogłaby nieco dopomóc?
Potrząsnął głową.
— Ojciec mój i matka umarli; mam dwie siostry. Jedna zamężna, druga wkrótce wyjdzie zamąż. Pozatem mam całą furę braci, no, ale ci nigdy nikomu nie pomagali. Powędrowali gdzieś w świat,
szukając wielkiego losu. Najstarszy zginął w Indjach. Dwóch jest teraz w Południowej Afryce, jeden poluje na wieloryby, a inny znów pracuje w cyrku. Pracuje na trapezie, uważa pani. Zdaje mi się,
że jestem zupełnie do nich podobny. Byłem na własnym garnuszku już jako jedenastoletni bąk, bo
właśnie matka umarła. Już chyba sam będę się
uczył, żebym tylko wiedział skąd zacząć...
— Przypuszczam, że najpilniejszą rzeczą jest
staranne przejrzenie podręcznika gramatyki; pański sposób wyrażania się jest — chciała powiedzieć
„okropny“, ale złagodziła natychmiast — jest niezbyt prawidłowy.
Chłopak zaczerwienił się i spocił.
— Ja wiem, że mówię okropnie, i pewnie pani nie
wszystko rozumie, ale, cóż robić, są to jedyne słowa,
które umiem wymówić. We łbie mam pełno innych
słów, nazbieranych z książek, ale nie wiem, jak je
wymówić i jak użyć, więc już wolę siedzieć cicho...
— Nie o treść mi chodzi, tylko o sposób wyrażania się. Czy mogę być szczera? Nie chciałabym
zrobić panu przykrości...
— Ależ nie, nie — zawołał chłopak, błogosławiąc w głębi duszy jej dobroć. — Walić to walić.
I tak muszę się dowiedzieć, to już wolę od pani,
niż od kogo innego.
— Dobrze więc, zaczynam. Mówi pan[1]: „Ja
przyszłem“, zamiast „ja przyszedłem“; używa pan
„ja wzionem“, zamiast „wziąłem“; „trza“ zamiast
„trzeba“; „każden“ zamiast „każdy“. A pozatem
te rozmaite „urżnąć“, „sznaps“, „flota“, „gęba“,
„fura“... wreszcie, mój Boże, pocóż mam wyliczać
w tej chwili wszystkie błędy?... Dość, że potrzebuje
pan podręcznika gramatyki. Proszę poczekać, zaraz
przyniosę egzemplarz i pokażę panu, jak należy
uczyć się mówić.
Panienka wstała, Martinowi zaś przypomniał się
pewien szczegół z podręcznika dobrego wychowania,
to też wstał niezgrabnie a pośpiesznie, rozważając,
czy postępuje tak właśnie jak należy, i jednocześnie
lękając się, iż Ruth zrozumie to jako zamiar odejścia.
— Ale, ale, panie Eden — zawołała już ode drzwi panienka — co znaczy „wstawa“? Użył pan
raz tego słowa...
— O, wstawa — zaśmiał się chłopak, — to po
naszemu znaczy wódka, piwo, wszystko, czem się
pani może upić.
— I jeszcze jedno — uśmiechnęła się przez ramię, nie należy używać wyrazu „pani“ w znaczeniu
ogólnem, nie osobistem. „Pani“ jest zwróceniem się
do danej osoby, a przypuszczam, że w tym wypadku nie miał pan mnie na myśli...
— Jakoś nie rozumiem...
— Jakże, proszę posłuchać, powiedział pan ni
mniej ni więcej: „Wódka, piwo, wszystko, czem się
pani może upić“. Więc to ja mam się upić? czy
tak?
— Ano każdy; pani, rozumie się, też.
— Rzecz prosta — uśmiechnęła się panienka. — Ale byłoby ładniej nie łączyć mnie z tym tematem
i powiedzieć poprostu: wszystko czem można się
upić. Czyż nie brzmi to lepiej?
Wróciwszy z podręcznikiem gramatyki, Ruth
przysunęła swój fotel do fotela Martina (zastanawiał się przez sekundę, cźy nie należałoby jej dopomóc) i usiadła tuż przy nim. Przerzucała stronice
książki, a głowy obojga mimowoli pochyliły się ku
sobie. Chłopak całym wysiłkiem próbował skupić
uwagę na rozdziałach, które wskazywała Ruth, lecz
zbyt pochłonięty był rozkoszną jej bliskością. Zato, kiedy zaczęła systematyczny wykład o czasownikach i ich odmienianiu — Martin zkolei zapomniał o panience. Nigdy nie słyszał o podobnych rzeczach
i odrazu oczarowany został zetknięciem z tajemnicą budowy języka. Pochylił się nad książką i nagle
policzkiem dotknął włosów dziewczyny. Raz tylko
jeden zdarzyło mu się zemdleć w życiu, lecz teraz
pewien był, że zemdleje po raz drugi. Oddychał
z trudnością, a serce pędziło wzburzoną krew ku
gardłu, targało i dławiło. Nigdy jeszcze Ruth nie
wydała mu się bardziej osiągalna. Na jedną jedyną chwilę legł most ponad dzielącą ich otchłanią.
Nie zmieniło to przecież czystej wzniosłości uczucia. Ukochana kobieta nie zniżyła się bynajmniej,
lecz on to, Martin, w podobłocznym locie znalazł
się na Jej wyżynach. Szacunek dla Ruth stał
się w owej chwili niby cześć religijna, niby żarliwa a nabożna trwoga. Chłopak dostąpił łaski ujrzenia miejsca Świętego Świętych. Zwolna i bezszelestnie odsunął głowę od niewysłowionego dotknięcia. Dotknięcia, — o którem Ona nic nie wiedziała.
- ↑ Ustęp poniższy, aż do słów „panienka wstała“, jest wolnym przekładem i skrótem. W oryginale zajmuje półtorej stronicy 8° (str. 64 i 65) zawiera rozbiór kilkunastu błędów gramatycznych gwary (ang. „slang“, francuskie „argot“) proletarjatu amerykańskiego. (Przyp. tłum.).