Marya (Orzeszkowa)/List XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  XVIII.
Klementyna do Jerzego.

Ongród, d. 10 Marca.

Wracam już, ukochany mój Jerzy, wracam do ciebie, do matki i do domu! Za parę dni wyjadę ztąd. Piszę dlatego, abyś przyjechał po mnie na stacyę kolei.
Piszę jeszcze i dlatego, abyś dniem wprzódy dowiedział się o wielkiéj i dziwnéj trochę nowinie. Pan Adam od dwunastu dni nie był u Iwickich. Widocznie postanowił sobie, albo wcale u nich nie bywać, albo bywać jak najrzadziéj. Odwiedzał przez ten czas kilka razy chorych, znajdujących się w oficynie, ale na górne piętro domu nie przyszedł. Marya téż zdaje się nie oczekiwać go wcale. Od burzliwego dnia, który ci opisałam, nie zamieniłyśmy z sobą ani jednego wyrazu o palącym przedmiocie. Lękam się popełnić znowu jaką, według wyrażenia się twego, niebaczność. Pozornie przynajmniéj w Maryi żadna nie zaszła zmiana. Jest zupełnie taką, jak była, mniéj wesołą może, ale również czynną i dla otaczających dobrą. Wyraźnego smutku ani walki nie znać w powierzchowności jéj ani obejściu. Czasem siedzi tylko przez chwilę nieruchoma, szklistym wzrokiem patrząc przed siebie, a potém wstrząsa się nagle, jakby gwałtem wyrywała się z ogarniającego ją snu. Zdarza się to jednak bardzo rzadko. Często w zamian słyszę, że długo w noc nie śpi. Odgaduję to tylko z rzadkich szelestów odzywających się w jéj sypialni, bo zresztą spoczywa ona na łóżku swém zupełnie cicho, bez targań się ni płaczu, ale w jakiém zamyśleniu pogrążona? Któż to odgadnie? Zdaje się, że po piérwszym burzliwym wybuchu odbywa się w niéj wielka i trudna robota stanowczego wyrzekania się. Jestem pewna, że myśl o podniesieniu buntu przeciw dotychczasowym węzłom i obowiązkom nie przeszła jéj jeszcze przez głowę, że całém cierpieniem jéj jest dotąd wielka tęsknota i uczucie konieczności zupełnego wyrzeczenia się. Czy zawsze tak będzie?
Wczoraj siedziałyśmy obok siebie w salonie, przy zapadającym zmroku. Marya trzymała przy sobie Franusia i prowadziła z nim jednę z tych długich, łagodnych rozmów, które tak skutecznie rozwijają przytłumione władze umysłowe tego dziecka. Stopniowo jednak, im większy mrok napełniał pokój, tém głos jéj stawał się cichszym i z większą trudnością wydobywającym się z jéj piersi. Odzywała się coraz rzadziéj, potém, pocałowała czoło dziecka i umilkła zupełnie. Siedziała do okna profilem. Za oknem padał drobny deszcz wiosenny i w szaréj mgle rysowały się nagie jeszcze skielety drzew ogrodowych. Marya oparła twarz na poręczy fotelu i patrzała na płaczącą wierzbę, któréj zwisłemi w dół gałęźmi zwolna kołysał wiatr. Oczy jéj były okropnie smutne. Trwało tak dość długo.
Wstałam, zbliżyłam się do niéj i, milcząc, ucałowałam ją w czoło i w te takie strasznie smutne jéj oczy. Oddała mi pocałunek mój w milczeniu i, jakby obudzona, wstała zaraz, kazała podawać światło i przez cały wieczór była znowu taką, jak dawniéj, jak zwykle.
Od kilku dni, to jest od czasu jak przekonałam się, że pana Adama nie zobaczę już w domu Maryi, myślałam nad tém, w jaki sposób będę mogła go pożegnać. Odjeżdżać ztąd bez pożegnania dawnego znajomego mego, a twego najlepszego przyjaciela, i nie wypadało, i było-by mi przykro. Zdawało mi się znowu, że, wzywając go w tym celu do domu Maryi, popełniła-bym i niedelikatność, i może nową niebaczność. Namyśliwszy się więc, poszłam dziś z rana sama do jego mieszkania. U lekarzy przecież wszystkim bywać wolno. Trafiłam właśnie w godzinę, w któréj przyjmuje on chorych. W przedpokoju znalazłam tłum ludzi różnéj płci i różnego wyglądania, i ubogiego, i zamożnego. Posłałam mu moję, kartkę wizytową. Przyjął mię naturalnie zaraz. Gabinet jego, czy pracownia, w któréj téż chorych przyjmuje, jest wielkim pokojem, napełnionym książkami, papierami i najrozmaitszemi narzędziami i przyrządami lekarskiemi. Spotkał mię we drzwiach i bardzo przyjaźnie powitał. Spodziewałam się znaleźć go więcéj zmienionym. Wyobraźnia moja przedstawia mi zawsze ludzi, zostających w jego położeniu, bardzo bladymi i z bardzo wyraźném piętnem cierpienia na twarzy. Bladym jest on zawsze, bo już taką ma cerę, ale bledszym niż wprzódy nie znalazłam go wcale.
W wyrazie jego twarzy znać było, że tylko co oderwał się od zajęć, które go całkiem pochłaniały.
Powiedziałam mu, że odjeżdżam i przyszłam go pożegnać. Podziękował mi serdecznie i wspomniał o tobie.
— Bardzo już dawno nie pisałem do Jerzego — rzekł — musi on trochę gniewać się na mnie za to.
Uśmiechnął się tym właściwym sobie uśmiechem, który poważną i zimną twarz jego oświetla na mgnienie oka wyrazem miękkiéj słodyczy.
— Wierzę w przyjaźń Jerzego jak w niczyją na świecie — chciéj mu pani powiedziéć, że jest on jedynym człowiekiem, wobec którego nie wstydził-bym się nawet zapłakać.
Kiedy wymawiał ostatni wyraz, oczy jego, chłodne dotąd, błysnęły. Widać uczuł w piersi nagle ukłócie bólu.
Nie chcąc, aby tylu ludzi przeze mnie czekało na widzenie się z nim, zaczęłam go żegnać. Ściskając moję rękę, rzekł z trochą wahania się w głosie.
— Pani Iwicka z przykrością musi rozstawać się z panią.
— Tak! — odpowiedziałam — ja i Marya jesteśmy szczeremi, prawdziwemi przyjaciółkami, ale życie jéj jest tak pełném różnych uczuć, zajęć i obowiązków, że...
— Że jest ona zupełnie szczęśliwą — dokończył pan Adam.
Powieki jego opadły w dół i na czole zjawiły się znowu dwie podłużne, głębokie zmarszczki. Stał chwilę, milcząc, potém dokończył ciszéj i zwolna:
— Jest to święte szczęście, dla którego każdy uczciwy człowiek musi miéć cześć głęboką. Oby trwać mogło zawsze!
Czy ty rozumiész słowa te, Jerzy? Ja z nich odgadłam, że Adam pracuje nad tém samém, co wypracować w sobie postanowiła Marya. Jacy oni silni mój drogi! Ja nie potrafiła-bym być taką. Czy oni zawsze potrafią?
Po powrocie od pana Adama, powiedziałam Maryi, że pojutrze odjeżdżam do domu.
— Tak prędko! — zawołała z razu i z żalem, ale potém dodała:
— Jedź, moja Klemensiu, matka i mąż oczekują pewno niecierpliwie twego powrotu. Powinnaś być z nimi.
A kiedy patrzałam na nią smutnie i łzy kręciły mi się w oczach, uścisnęła mię i rzekła:
— Wiem, co w téj chwili myślisz, ale bądź spokojną o mnie.
Każdy z nas ludzi miewać musi chwile, w których ciemniéj mu trochę na ziemi niż zwykle. Ale droga życia, raz na zawsze wytknięta, roztacza przed nami szlak swój widny i równy; u kresu drogi jasny i wyraźny stoi ideał, któryśmy sobie za cel życia wybrali, i to rzecz najważniejsza. Mniejsza o to, jeżeli, skończywszy podróż, legniemy kiedyś z jednym więcéj lub jednym mniéj bólem na dnie piersi, z jedną więcéj lub mniéj cząstką szczęścia we wspomnieniach.
Masz słuszność, Jerzy: serca i sumienia ludzi dojrzałych trzeba zostawiać własnym ich siłom.
Klementyna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.