Marya (Orzeszkowa)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Eliza Orzeszkowa.

MARYA.
POWIEŚĆ
WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Świat Nr. 41.
1886.


Дозволено цензурою.
Варшава, 22 Февраля 1886 года.








LIST  I.
Marya Iwicka do Klementyny Dalskiéj.

Ongród, r. 187... d. 10 Września.

List twój, droga Klementyno, dał mi wiele do myślenia i do pisania. Żądasz, abym, w pobieżnych przynajmniéj rysach, skreśliła ci historyą piérwszéj mojéj młodości. Zapytujesz: jakim był poranek, który poprzedził, tak pięknie (według łaskawego wyrażenia twego) rozkwitłe, urodzajne południe?
Prawda; znamy się od niedawna, a chociaż wystarczyło mi kilka miesięcy wspólnego z tobą życia, aby cię z całego serca pokochać, chociaż, co więcéj, obdarzyłaś mnie całą ufnością swoją; ja mało ci mówiłam o sobie. Wierzaj mi, iż nie był to brak zaufania i otwartości. Poprostu, nie przychodzi mi nigdy na myśl mówić o tém, co było. Teraźniejszość pochłania mnie zupełnie. W ogóle jestem zdania, iż ludzie czynni i spokojni, nie mają skłonności do rozpamiętywania perypetyi własnych swych losów. Dział to stęsknionych, zawiedzionych i marzących malkontentów tego świata. Nie wnoś znowu z ostatnich słów tych, abym szydziła z malkontentów wszelkich. Wiem owszem, że, wśród chromiejącego ze stron wielu porządku rzeczy na świecie, niezadowolenie rodzi powątpiewanie i protest, a z powątpiewań tylko i protestów powstają wielkie myśli i nowe tory. Sama jestem malkontentką i buntownicą w wielu względach, ale nie dla siebie, nie z uwagi na własne losy moje. Wypadki życia były dla mnie łaskawe, spełniły one wszystko prawie, czego, ze względu na wymaganie natury własnéj, pragnąć kiedy mogłam, oblokły mnie dostojnością, nad którą wyższéj dla siebie nie widziałam nigdy, dały mi do spełnienia zadanie, które pełnię z ochotą i spokojem, z nadzieją największéj zasługi, na jakiéj zdobycie wystarcza mi miara sił moich. Powiadają, że szczęśliwi nie mają historyi; co pewna, to, że o dziejach starożytnych zapomniéć im łatwo. Wczoraj znika z pamięci, ilekroć dziś pełném jest myśli, uczuć i zajęć, nakształt czary, po brzegi wypełnionéj mocnym i orzeźwiającym płynem.
Jednak, zaczepiona przez ciebie przeszłość moja, po raz piérwszy od lat kilku, wysuwa się przede mnie z cieniów zapomnienia, wyraźna i pamiętna, aż do najdrobniejszych szczegółów. Przygotuj się tylko z góry do otrzymywania ode mnie przez czas jakiś, nie listów już, ale prawidłowo następujących po sobie części pamiętnika. Dla kreślenia go kraść będę codziennie parę godzin od licznych zajęć moich.
Jeżeli zaś w tych elokubracyach znajdziesz kiedy jaki gruby błąd stylowy, bądź pewną, że spowodowała go nagle do głowy méj nadbiegła myśl o zapasach śpiżarnianych, lub rachunkach handlowych, w których to ostatnich załatwianiu, często, jak wiész, pomagam Michałowi. Jeżeli na papierze, tobie przesyłanym, usiądzie kleks jaki czarny i szeroki, wiedz, że zrządził go najmłodszy malec mój, który i teraz do kolan mych się czepia, a pulchną rączkę swą wypręża, aby mi pióro z ręki wytrącić. Jeżeli zaś w pisaniu mojém zabrzmi nuta jakaś radośna i pełna nadziei, pomyśl, iż, podnosząc głowę z nad papieru, spójrzałam na rozkwitającą wdziękiem i rozumem twarz mojéj najstarszéj dziewczyny, albo, wyjrzawszy przez okno, zobaczyłam gromadkę ludzi, dobrze odzianych, zdrowych, wesołych, którzy, po całodziennéj w domu naszym pracy, odchodzą ku własnym ogniskom, błogosławiąc dom, który w zamian ich trudów daje im spokój o chléb jutrzejszy i ciepło życzliwości braterskiéj. Nieraz pewno także znajdziesz mię smutną trochę, wątpiącą, przed wielu wyrazami mowy ludzkiéj stawiającą znaki zapytania. Chwilowych tych upadków na sile ducha nie przypisuj czemu innemu, jak ogarniającéj mnie dość często wątpliwości o własnych siłach, i skrupułom sumienia, ściśle rachującego się z sobą samém, i ze skruchą głęboką za każdy błąd popełniony upadającego czołem przed grozą własnego sądu; przypisuj je także téj tęsknocie za nieskazitelnym ideałem dobroci, rozumu i dzielności, który tkwi w méj myśli, ale którego wysokiéj miary nigdy w zupełności dosięgnąć nie mogę, albo ujrzanemu przeze mnie widokowi chmurnego czoła, stroskanych oczu, zbrudzonego sumienia, opadających bezsilnie rąk ludzkich.

∗             ∗

Nie widziałaś nigdy, Klementyno, rodzinnego miejsca mego. Jest to litewska wioska, rzucona wśród wzgórz i lasów, biegnących nad brzegiem Niemna. Zdrobniały wyraz: wioska, niech ci przedstawi jednę z tych obszernych, a we wsze dary i wdzięki przyrody obfitujących posiadłości szlacheckich.
Imię przodków moich powtarza się wielekroć śród najświetniejszych i najsmutniejszych kart dziejów krajowych.
Dwór Porzewiński, zewnętrznym charakterem swym, wiernie odpowiada dziejom rodu, który go zamieszkiwał od wieków. Siedziba ta, rozłożona na wielkiéj przestrzeni gruntu, dwoma ogromnemi podwórzami zwrócona ku nieścignionym okiem rozłogom łąk i łanów, pełna cienia i szumu drzew odwiecznych, z szeroką rzeką, majestatycznie płynącą u stóp jéj, wśród długich czarnych szlaków boru, zamykającego widnokrąg. Pałacu, ani zamczyska wyniosłego niéma tu wcale, tylko pomiędzy gęstemi rzędami kasztanów i jodeł stoi dom drewniany, bardzo stary, z wysokim dachem, ze ścianami długiemi i nizkiemi, bo fundament kamienny, na którym wznosiły się niegdyś, ukrył się w ziemię, z wielkim szeregiem okien ogromnych, podługowatych, na pół łokcia zaledwie nad poziom wzniesionych, z głęboką cienistą werendą od strony ogrodu, z widnym, szerokim i wysokim, domowi dorównywającym, gankiem od strony podwórza. Ze wszystkich stron domu, tuż pod ścianami jego, ręką babki czy prababki méj jeszcze zasadzone, rosną dzikie wina i powoje. Wątłe rośliny te, przez długie lat dziesiątki, wzmogły się na niezwyczajną siłę. Ze zdrowem, wezbraném życiem, gąszcz ten zielony obejmuje zewsząd nizkie, długie domowstwo, liściaste festony zwiesza po gzemsach, długie ramiona zarzuca na rzędy zczerniałych gontów, krętemi wieńcami owija nawet grube, szare kominy. Na zewnątrz, okna domu błyszczą z pośród wzorzystych ram bujnéj roślinności, i gdzieniegdzie tylko bieleją za nią tynkowane ściany. Zwierzchnia ta szata budowy, seledynowa na wiosnę, przybiera krwistą barwę w jesieni. W porze kwitnięcia przyrody, w Czerwcu i Lipcu, pociemniałą, zieleń usiewają gęsto kielichy powojów, podobne z dala do białych i fioletowych gwiazd.
Gdybym puściła wodze wspomnieniom mym i uczuciu przywiązania do miejsc owych, długo i wiele opisywać-bym mogła. Lecz jest tam jedno miejsce, szczególniéj mi ulubione. Wzgórze to u kresu ogrodu i parku, nad samym już brzegiem Niemna, wznoszące się na kilkodziesięcio-sążniową wysokość. Że urwisko tam strome i wyzębione, więc nieostrożną, lub w ciemności błądzącą stopę, od upadku strzegą zczerniałe, drewniane sztachety. Bokiem wzgórza, więc krańcem ogrodu, biegnie droga nieszeroka, bo dwie tylko osoby rzędem zmieścić się na niéj mogą, ale długa bardzo, bo mijająca dwór, ogród i brzegiem Niemna sunąca kręto, aż ku dalekiemu borowi. Każdy niemal krok, uczyniony na téj drodze, sprowadza niespodziankę oku i wyobraźni. Rozdziela ją bowiem z Niemnem cienka zasłona z drzew liściastych, które, rozstępując się, lub rozchylając gałęzie tu i owdzie, pozwalają dojrzéć to nagą, skalistą ścianę przeciwległego brzegu rzeki, to rzucony śród niéj pęk czarnych sosen, tam jeszcze polanę, zieloną jak szmaragd, z kilku pośrodku rosnącemi olchami, albo wioskę szarą, wiszącą nad stromém urwiskiem, pólko jakieś, z ciężkością pnące się po jałowym stoku wzgórza, i bielejące najzwykléj kwiatem ubogiéj gryki, niekiedy kwiecisty krąg łąki strumieniem zroszonéj, z wieńcem mokrych niezapominajek dokoła, z kilku smukłemi brzozami, których liście drżą, i złocą się w słońcu.
Ileż razy chodziłam drogą tą, wzrok i myśl zawieszając na wszystkich jéj obrazach, przyglądając się im w różnych porach dnia i roku, przy różanym świcie jutrzenki, płomienistych pożarach południa, w szkarłatném oświetleniu zachodzącego słońca, w mglistych cieniach szaréj godziny, pod gwiazdami ciepłych nocy letnich, wśród surowego bogactwa puszystych śniegów i brylantowych szronów! Ileż razy kwadranse długie mijały mi z początku drogi téj, na szczycie wzgórza, przy zczerniałych sztachetach, gdzie w dole, nizko, płynęły spokojne fale, wielkiemi półkręgami marszcząc popielatą powierzchnią wody; drobne łódki rybaków mknęły z lekkością ptaszęcą i szybkością cieniów; za rzeką smutne sosny podnosiły się coraz wyżéj po spadach urwiska, aż pod skłon nieba, wzdęty w południe gromadami wełnistych obłoków, liliowy przy schyłku dnia, czerwony wieczorem...
Wnętrze domu naszego nie było ani jasne, ani wesołe. Przeciwnie, można-by rzec, że rozchodziła się w niém woń pary wieków, wielu smutków, rozmyślań, błędów i pokuty. Bywało tam wprawdzie niegdyś bardzo wesoło. Hucznie i często ucztowali pradziadowie moi, stoły obfite i długie zastawiali w pięcio-okiennéj sali, obwieszonéj ze stron wszystkich zczerniałemi portretami, ogrzewanéj ogromnym kominem, którego wnętrze wyglądało, jak przepaść, pochłonąć mogąca z pniem i koroną poćwiertowanego leśnego olbrzyma.
Gdy nareszcie ojciec mój dorósł i dojrzał, fundamenta domu dawno już były w ziemię zapadły, sufity nizko wisiały nad dębowemi posadzkami w czarne i żółte kraty, kasztany i jodły splotły się nad dachem w cieniste sklepienie, wino dzikie i podwoje opuściły przezroczyste zasłony pomiędzy oknami, a dzienném i słoneczném światłem. Taki téż był dom ten w porze mego wzrastania, obszerny, mroczny, najzwykléj napełniony milczeniem, z którém zgodnie zlewały się monotonne, albo gwałtowne szumy drzew w jesieni i zimie, które na wiosnę i w lecie, z rzadka tylko i z oddali, przerywane było głośném i radośném życiem otaczającéj dom przyrody. Można-by rzec, że bujna ta, bogata przyroda, i wnętrze stojącego śród niéj domu, tworzyły dwa odłamy, wzięte z dwóch państw odrębnych: z wiecznie odradzającéj się przyrody i z martwiejącego pod dotknięciem czasu zmiennego życia ludzi. Przyroda, wiecznie i nieustannie rodziła trawy, kwiaty, motyle i ptaki; lecz zwieszone wśród niéj gniazdo ludzkie zniżało się, milkło, zamierało. Orły przestały w świat z niego wylatywać. Było już ono tylko wspomnieniem, śladem minionych czasów...
Do ciszy i zbyt posępnéj powagi domu naszego przyczyniło się zapewne i to także, iż brakło w nim kobiety, żony, matki i gospodyni. Od dzieciństwa przywykłam czuć i rozważać, czém jest rodzina i dom bez matki i pani. Wlało to we mnie wiele uczuć i przekonań, które zarządziły potém mojém życiem.
Matki mojéj nie znałam. Śmierć jednak nie była tym razem sprawczynią bardzo wczesnego sieroctwa mego. Wzrastając, wiedziałam, że matka moja żyje kędyś. Domyślałam się raczéj tego z zasłyszanych tu i owdzie słów urywanych, z tajemniczych szeptów, które przy zbliżeniu się mém milkły. Widocznie, na imieniu mojéj matki ciężyła fatalna jakaś pamięć, któréj nikt nie chciał rzucać na dziecięcą moję głowę.
Połowiczne to sieroctwo moje nie było przecież dla mnie, jak bywa dla wielu innych, nieszczęściem.
Ojciec mój posiadał umysł, charakter i przeznaczenie, podobne do wielu wyborowych ludzi z jego pokolenia. Wychowaniec wileńskiéj wszechnicy, karmiony od młodości rycerskiemi tradycyami szlacheckiego rodu swego, z wiedzą obszerną i miłością dla wszystkiego, co szlachetne i sprawiedliwe, miał on w sobie niezawodnie bogate materyały na męża czynu, na obywatela kraju, materyały, które przecież zmarniały przez brak pola do rozwinięcia się ich w łatwym dostatku, przemieniły się w żywioł cierpienia i goryczy. Człowiek, który dla jakich bądź przyczyn nie uzewnętrznia słowem i czynem, noszonych w głowie i piersi, myśli i porywów, musi być człowiekiem smutnym, chociaż-by niewidzialnie, prędzéj czy późniéj musi przed sobą samym przyznać, że życie jego zostało straconém.
O wszystkiém tém dowiedziałam się nie dziś, ani wczoraj. W dziejach i sercu świata uczył mię czytać ojciec mój od bardzo wczesnéj pory. Zwolna, stopniowo, rozwijał mi przed oczyma obraz po obrazie, dotykał wszystkich strun wewnętrznéj mojéj istoty, aż przyszły dnie, w których, z dziwną rozkoszą wiedzy, mówić zaczęłam: rozumiem! rozumiem!
Potém była chwila, gdy zawołałam: kocham! — i z niepojętém uczuciem szczęścia rzuciłam się na pierś mojego ojca. Jemu wtedy zajaśniały oczy, jak nigdy przedtém. Usłyszałam, że z cicha rzekł do siebie: „Przecież uczyniłem coś na świecie!“
Cóż kochałam podówczas? Wszystko! ku czemu zwracano wzrok ciała i siłę pojęcia mego. Natura była siostrą moją jedyną, jaką miałam. Przywykłam naprzód wpatrywać się bezwiednie w jéj barwy i słuchać jéj dźwięków; potém od kamienia i fali wodnéj do obłoków, płynących górą, i woni, ścielących się w dole, od mchów na gruntach leśnych do liściastych lub igłami zjeżonych olbrzymów roślinnych, od ponsowéj muszki, pnącéj się z trudnością po chropawéj powierzchni lipy, do wielkiego jastrzębia, kreślącego pod niebem bojowe kręgi, poznawałam państwo przyrody i uczyłam się po imieniu nazywać każde ogniwo łańcucha tego, mieniącego się jak zwierciadło, gdy uderzą w nie blaski słońca. Ludzi poznawałam także, mniéj z książek niż z ust mojego ojca. Byłam jeszcze bardzo młodą, gdy filozofia dziejów ukazała mi się przepaścista, lecz zrozumiała, i rozwinęła przed oczyma memi łańcuch drugi z kolei, lecz tym razem spleciony z błędów, bohaterstw, poddaństw, wyzwoleń, wiecznych tęsknot ludzkości do ściganych przez nią ideałów. Ideały ludzkości! Była to trzecia z kolei księga, którą mi przed wzrokiem rozłożono. Poznałam wtedy imiona i znaczenie imion: sprawiedliwości, wolności, obowiązku, najbardziéj zaś miłości — téj miłości, która lituje się, przebacza, nadewszystko zaś działać i wspomagać umié. To téż wcześnie serce moje tajać zaczęło litością bez granic dla wszech cierpień ludzkich, i doświadczać dziwnych, namiętnych pragnień szczęścia dla ludzi. Zaledwie dorosłą dziewczyną będąc, czytałam o starożytnéj wierze Zoroastra. Było to w wieczór jakiś jesienny. Czytając, widziałam wyraźnie przed sobą Ormuzda i Arymana, bogi dobra i zła. Trwoga ściskała mi serce taka, jakbym nad własną głową czuła zawieszoną groźbę zniszczenia. Który z nich zwycięży? Za oknem wisiała gruba ciemność, ale mnie się wydało, iż z za skraju czarnego nieba wychylać się zaczyna żółte światło. Był to rąbek zaledwie wielkiéj gwiazdy, ale kędy świecił on — dniało. Żeby prędzéj gwiazda ta na widnokrąg wpłynęła i zaświeciła po samym środku jego, dla wszystkich i na zawsze! Któż może bieg jéj przyśpieszyć? Duchy pomocnicze Ormuzda, silne i bezbłędne, wojujące o panowanie Boga światłości. Więc jednym z duchów tych zostać! Co za pyszna ambicya, jaka nadzieja świetna, co za cel życia! Wtedy przysięgałam sobie, że będę służyła Bogu światłości, że błąd i zmaza wszelka będą dla mnie najsroższemi z nieszczęść.
Powiész, Klementyno, że była to chwila extazy. Tak.
Kochałam więc naturę, ludzi i idee. Że wyraz: miłość, może miéć inne jeszcze znaczenie, dowiedziałam się o tém, mając lat siedmnaście.
Pewnego dnia, ojciec mój otrzymał z poczty list z czarną pieczęcią. Po przeczytaniu go, siedział długo nieruchomy z pobladłą twarzą i zachmurzoném czołem. Piérwszy raz w życiu widziałam wtedy łzy w jego oczach.
Nazajutrz dopiéro, o niezwykłéj porze, zawołał mię do gabinetu swego. Gdy weszłam, wziął mię za rękę, i wskazując jedno z malowideł, wiszących na ścianach, rzekł stłumionym głosem:
— Przypatrz się portretowi temu. Przedstawia on twoję matkę. — Osłupiałam. Portretowi temu, dla tego może właśnie, iż widziałam go od dzieciństwa, nie przypatrywałam się nigdy z wyłączną uwagą. Obrazów w domu naszym było wiele. Znaczenie niektórych z nich tłómaczono mi starannie. O tym nikt mi nigdy nic nie mówił, a kiedy, małém dzieckiem jeszcze będąc, zapytałam raz: co to za pani?
Nauczycielka moja, po chwili widocznego wahania się, odpowiedziała: to nikt, Marciu, to fantazya! Odtąd, ilekroć przychodziło mi wymienić po imieniu portret kobiety, wiszący w pokoju mojego ojca, nazywałam go: fantazyą!
Teraz, po przejściu piérwszego wrażenia, zaczęłam przypatrywać się portretowi, tak, jak gdybym go po raz piérwszy w życiu widziała. Przedstawiał on kobietę dwudziestokilkoletnią, niepospolicie piękną, w sukni z czarnego aksamitu, z surową prostotą obejmującéj kibić i z białym kwiatem w ciemnych warkoczach. W ubraniu tém, jak i w postawie kobiety, był wdzięk arystokratyczny, złożony z zaniedbania, połączonego z wytwornością, z miękkości nie ukrywającéj zupełnie tłumionéj energii. Być może, iż te-to właśnie tłumione, czy nierozwinięte siły serca, czy wyobraźni, czy zmysłów, pokrywały jéj delikatne rysy bladością, z za któréj przebijać się zdawały ogień i krew, a źrenice jéj, patrzące z pod długiéj powieki, malowały barwę ciemnego złota. Czoło jéj, piękne lecz wązkie, nie zapowiadało żywéj ani silnéj inteligencyi, a usta wypukłe, krwistą barwą świecące wśród bladości twarzy, posiadały dwa połączone z sobą wyrazy: słodyczy i namiętności.
Nie mogłam jeszcze oderwać oczu od wizerunku matki mojéj, po raz piérwszy widzianéj, gdy ojciec mój pociągnął mnie ku sobie i powiedział wahającym głosem:
— Matka twoja, Marciu, przed dwoma tygodniami umarła.
Na słowa te nie wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam płakać po matce nieznanéj. Jedna ze strun natury ludzkiéj, niedotykana we mnie nigdy, pozostała niemą. Nie pytałam téż o nic.
Sam, niepytany, ojciec mój, mówić do mnie zaczął. Lecz zaledwie kilkanaście wymówił wyrazów, zakryłam oczy dłońmi, bo ogarnął mnie wstyd i żal. Ojciec mój nie oskarżał nigdy mojéj matki, owszem, mówił o niéj ze smutną pobłażliwością, ale myślał, że przyszła pora, w któréj powinien był wyjawić przede mną całą prawdę. Nie mogłam przecież nie wiedziéć nigdy, dlaczego nie miałam matki? Po raz piérwszy wtedy, nie w książce, ale w życiu, spotkałam jednę z fatalnych historyi tych, których źródłem — miłość buntownicza, rwąca i łamiąca, niby podmuch burzy, wszystkie węzły i zapory. Burza uczuć porwała mi matkę w świat. Pozostał po niéj człowiek z rozdartém sercem, dziecię osierocone i dom na zawsze smutny.
Historya, którą usłyszałam, była dla mnie rodzajem objawienia. Miłość więc ta, którą tak szczytnie opiewają poeci, któréj płomienne lub idylliczne obrazy przedstawiały mi się nieraz na kartkach książek, w takich więc niekiedy, nieubłaganych, okrutnych objawia się kształtach, — takie rozdarcia i pustki za sobą wiedzie!
Zdjęła mnie groza niewymowna wobec tych, nagle ujrzanych, tajemniczych dla mnie pokus, rozkoszy i nieszczęść. Długo potém, słysząc lub czytając o miłości, pojętéj w najzwyklejszym jéj wyrazie, czułam dreszcz trwogi i coś nakształt gorzkiéj niechęci dla uczucia tego, które życiu mojego ojca odebrało jedyne może źródło szczęścia i — zabiło mi matkę. Piérwsze to gwałtowne wrażenie minęło z czasem, ale odtąd dłużéj i częściej myśléć i z ojcem mym rozmawiać zaczęłam o sprzecznościach, w jakich częstokroć stają naprzeciw siebie obowiązek i namiętność i o obustronnych ich prawach. Wtedy téż po raz piérwszy na myśl mi przyszło, że sama zostanę zapewne kiedyś żoną, matką, panią domu, i że na téj to drodze przyjdzie mi zużytkować gorące chęci i siły, które czułam w sobie, Sprawdzenie jednak bardzo naturalnych przewidywań tych nie zdawało się blizkiém. W skutek usposobień ojca mego, dość na owe czasy niepospolitych, i bardziéj jeszcze wyjątkowych zasad, któremi rządził się w wychowywaniu mnie, żyliśmy jakby w innym świecie wyobrażeń i przyzwyczajeń, niż wszyscy ludzie podobnego nam położenia towarzyskiego. Sprowadziło to pomiędzy nami a nimi rozdział konieczny. Głośno zwano ojca mego marzycielem, ideologiem, utopistą, mnie filozofką, emancypantką, lub przemądrzałą panną. Ztąd gość w domu naszym był rzadkiém zjawiskiem, my zaś nigdy prawie nie wydalaliśmy się z domu. Raz tylko odbyłam z ojcem daleką, bo rok prawie trwającą podróż po Europie. Widziałam kilka miast wielkich, wiele dni przesiedziałam w galeryach i muzeach, ucząc się naocznie rozpoznawania różnych szkół malarstwa i, kopiując dostępniejsze mi obrazy; zwiedziłam z ojcem mnóztwo zakładów publicznych; w Paryżu uczęszczałam na publiczne lekcye uczonych i krytyków; w Pradze Czeskiéj uczyłam się rzeźbić na drzewie; w Gandawie, przy pomniku Wilhelma Ks. Oranii, zaimprowizowałam, naturalnie ojcu memu tylko na ucho, jakiś poemat. Lecz ani razu w ciągu długiéj podróży téj wzrok mój nie zatrzymał się z wyłączną uwagą na żadnéj twarzy męzkiéj, jak ani razu serce nie uderzyło mi żywiéj na widok któregokolwiek z młodych sąsiadów, którzy, bądź to zwabieni przypuszczalnym mym posagiem, bądź, dzięki bogatszéj naturze swéj, pociągnięci ku ojcu memu, wstępowali od czasu do czasu w progi nasze. Nikt z pomiędzy nielicznych zresztą, znanych mi młodych ludzi, nie wywierał na wyobraźnią moję żadnego wrażenia, ani odpowiadał obrazowi człowieka, z którym zgodziła-bym się połączyć nazawsze me istnienie. Właściwie mówiąc, obraz ten wielce był we własnym umyśle moim niejasny. Nie nosiłam w wyobraźni mojéj, na wzór innych dziewcząt, żadnego ideału, o czarnych albo modrych oczach, o nosie greckim albo rzymskim. Nie myślałam o tém, czy przyszły towarzysz mego życia artystą ma być, hreczkosiejem, poetą lub uczonym. Zdawało mi się tylko, że powinien koniecznie kochać to, com ja kochała, i dążyć do tego, do czego ja w życiu dążyć umyśliłam; że powinien był posiadać dość wiedzy, szlachetności i energii, aby dopomódz mi do stania się doskonalszą, niż byłam, i zdobycia stanowiska takiego, ażebym znaleść w niém mogła pole do pracowitego i użytecznego działania. Oto było wszystko, co myślałam kiedykolwiek o mym przyszłym. Że człowieka takiego kochać-bym mogła ogromnie, a w miłości téj znajdować i dawać również ogromne szczęście, czułam to także, ale nie myślałam o tém i nie marzyłam. Myśl o miłości wywierała na mnie zawsze wrażenie nieokreślonéj trwogi: można-by rzec, iż od czasu, w którym dowiedziałam się o dziejach mojéj matki, miałam uczucie to w ciągłém podejrzeniu.


∗             ∗


Nie uwierzysz, kochana moja Klementyno, jak byłam szczęśliwą i wesołą, wracając do domu z owéj długiéj podróży.
Rodzinne miejsce moje wydało mi się, po całoroczném rozłączeniu z niém, najpiękniejszém miejscem pod słońcem. Śmiejąc się i wyśpiewując arye oper, słyszanych niedawno w stolicach, obiegałam wszystkie kąty domu, w ogrodzie witałam się z każdą ścieżką, z każdém niemal drzewem, stawałam nad parowami i nadstawiałam ucha, słuchając, czy na dnie przepaści tych, przez czas mojéj nieobecności, nie umilkła jedna ze srebrnych pieśni wody, lub nie przepadło jedno ze smutnych westchnień wiatru? Aż nakoniec zawiesiłam na ramię koszyk i pobiegłam do lasu.
Miałam wtedy lat 19, głowę wrzącą myślami, obrazami, urywkami poezyi, zwrotkami pieśni, pierś gotową zawsze do wybuchnięcia łzami zapału lub śmiechem radości.
Było to w Czerwcu. Na ścianach domu, wpośród gęstéj zieleni, wisiały już śnieżne kielichy powojów.
Dowiész się, gdy przeczytasz parę dalszych stronic, dlaczego dzień ten, więcéj niż każdy inny w mém życiu, przedstawia się méj pamięci wiernie i dokładnie, aż do najdrobniejszych szczegółów.
Pamiętam to nawet, że miałam na sobie białą suknią, i że, idąc, zrywałam po obu stronach drogi dzikie kwiaty, z pomiędzy traw wyrastające i, nie przeglądając się naturalnie w żadném zwierciedle, wkładałam je sobie w warkocze.
Były tam liliowe dzwonki, różowe koniczyny i białe rumianki, kłosy dziko rosnące, bodaj że nawet i kolczaste gwiazdy ostów. Strojąc się tak, myślałam o tém, że niebo skrzy się jak złoto, od blasków upalnego słońca, że rzeka wesoło szumi w pogodę, że poczciwa piastunka moja, stara Praxeda, z twarzą zżółkłą i pomarszczoną, z cierpiącemi ustami a rozumnemi oczyma, rada będzie bardzo, gdy dziś znienacka do chaty jéj wpadnę.
W porze jagód i grzybów spotykałam się zwykle w lesie z dziewczętami wiejskiemi. Znały mię one dobrze i były ze mną śmiałe. Tym razem przecież las był pusty. Chodziłam sama pomiędzy sosnami, zrywając tu i owdzie ponsową jagodę albo źdźbło mchu, które dorzucałam do mego dziwnego i coraz wzrastającego wieńca, gdy ujrzałam wybiegającą z zarośli młodą dziewczynę, zdyszaną i widocznie wylękłą, z rozwianemi po czerstwéj twarzy płowemi włosy, z czerwoną chustką, opadłą w biegu z głowy na plecy. Biegła wprost ku mnie, dając mi z dala rękoma znaki jakieś, wymawiając pośpiesznie słowa, których dosłyszéć nie mogłam, i co chwila ocierając fartuchem ze wzburzonéj twarzy pot czy łzy.
Poznałam dziewczynę odrazu. Była to wnuczka piastunki mojéj, staréj Praxedy.
Przypadła do mnie, szlochając, i całowała mi ręce.
— Panienko złota! babula moja umiera.
— Czy dawno zachorowała? — zawołałam!
— Ot tylko, tylko co! godzinę temu! Rankiem zdrowa jeszcze była i po drewka do lasu chodziła! Potém, ot tak, rzuciło ją w wielkie dreszcze... zsiniała cała... skostniała... leży i jęczy...
Słuchając przerywanych słów tych przelękłéj dziewczyny, zadrżałam. Z opisu choroby poznałam, że był to objaw strasznéj epidemii, która zapanowała była lata owego w wielu częściach kraju, a teraz i do naszego kąta snadź zawitała.
Widmo klęski, sprowadzić mającéj za sobą setki pogrzebów i osieroceń, wmieszało się w idyllę moję. Jasny świat pociemniał mi w oczach.
— Biedna, biedna moja Praxeda! — zawołałam ze ściśniętém sercem, i biedz zaczęłam w kierunku chaty staréj sługi naszéj rodziny, poczciwéj mojéj niańki. Julisia, smukły i roztropny podlotek, którą sama uczyłam była czytać w książce i w świecie Bożym, biegła za mną, szlochając jeszcze, ale już pocieszona.
— Ja wiedziałam — mówiła — że panienka pójdzie zaraz do babuli i da jéj jaki ratunek! Szukałam panienki po całym dworze, aż Jerzy powiedział mi, że panienka do lasu z koszykiem poszła!
— Trzeba było, Julisiu, zaraz posłać po doktora.
— Jest tam w chacie, panieneczko, pan jakiś, co mówi, że jest doktorem!
— Kiedy babula zachorowała, i jęczéć zaczęła w niebogłosy, Marta, Jakóbek i ja, wybiegliśmy przed chatę, i z trwogi a żałości zaczęliśmy płakać głośno i zawodzić. Wtedy, nie wiem zkąd, pan jakiś nadszedł i zapytał: co to? a gdyśmy mu powiedzieli, że babula nam mrze, wszedł do chaty i tam już siedzi teraz. Ale ja zawsze myślałam sobie: co tam jakiś cudzy! kto go wié, jaki on? i pobiegłam po panienkę.
Kiedy Julisia kończyła to opowiadanie, przebywaliśmy gładką suchą łąkę, u któréj skraju zbudowaną była wieś długa i zamożna. Mieszkanie Praxedy znajdowało się w niewielkiém od wsi oddaleniu, i wyglądało na zagrodę szlachecką więcéj, niż na wieśniaczą chatę.
Domek to był dość wysoki i mocno zbudowany. Pod oknami jego kwitły nagietki, maki i słoneczniki, od strony ogrodu szeroko rozrosłe grusze i jabłonie zarzucały ciężkie gałęzie na ściemniałą strzechę.
Zmęczona biegiem po nierównym gruncie lasu, zwolniłam nieco kroku na łące i, w pobliżu zagrody Praxedy, ujrzałam wcale niepospolity widok. U skraju łąki, na wzgórzu, ocienioném kilku staremi wierzbami, siedzieli dwaj młodzi mężczyzni, w szarych, podróżnych płaszczach. Pomiędzy nimi na trawie leżały rozrzucone resztki podróżnego widocznie, niedawno spożytego, obiadu, małe tłomoki jakieś i wielkie teki na wpół otwarte, papierami i zwiędłemi roślinami napełnione. Jeden z młodych ludzi, siedząc pod drzewem z odkrytą głową, miał przed sobą małe przenośne sztalugi, na których rysował, jak się zdawało, zagrodę Praxedy; drugi, w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, leżał na spadzistości wzgórza i niedbale przerzucał karty książki. Gdy mijałam ich z dala, wyprostowali się obaj i patrzyli na mnie z widoczném zaciekawieniem.
Zapytałam Julisi: czy nie wié, kim-by byli podróżni panowie? Nie wiedziała. Jakóbek tylko, mały brat jéj, widział, iż przybyli na łąkę pieszo, bardzo opyleni i zmęczeni, brali ze wsi wodę i mleko, a ten pan, który mówił, że jest doktorem i przy babce jéj teraz siedzi, przyszedł także z nimi. Domyślałam się, że byli to młodzi turyści, podróżujący po kraju, w naukowym zapewne albo artystycznym celu.
Przed drzwiami domu stała synowa Praxedy Marta, z zapłakanemi oczyma.
Weszłam do domowstwa. Wraz ze mną, przez drzwi otwarte, szeroka smuga złotego światła wpłynęła do izby, któréj dwa okna, staraniem snadź nieznajomego, przysłonięte były wielkiemi chustkami. Od chust czerwonych, mrok, napełniający izbę, przybierał blądo-ponsową barwę.
Zatrzymałam się chwilę w progu, bo wzrok mój, przyzwyczajony do rzęsistéj światłości dnia, nic z razu rozróżnić nie mógł w tym różowym półcieniu. Wówczas, z głębi izby doszedł mnie głos męzki przyciszony i, jak mi się zdawało, trochę nieśmiały.
— Chciéj pani drzwi zamknąć, bo zbyteczne światło przykrém być może choréj.
Usłuchałam co prędzéj zalecenia i postąpiłam kilka kroków.
W głębi izby, biedna Praxeda spoczywała na swém wiejskiém łożu z białego drzewa, pod ścianą, zawieszoną obrazkami Świętych, wianuszkami z zeschłych ziół i pękami palm poświęcanych.
Przy łóżku siedział na drewnianym stołku młody mężczyzna i, trzymając dłoń na ściągniętéj kurczem ręce choréj, pochylił nad nią głowę.
Kiedy zbliżyłam się, nieznajomy powstał i usunął się nieco na stronę.
Oczy Praxedy, gdy spojrzała na mnie, zaświeciły żywiéj z pod siwych brwi. Błysk ten chwilowéj radości rzucił na twarz jéj, ściągniętą cierpieniem, wyraz ulgi. Poruszyła zwiędłemi i zsiniałemi wargami, jakby wymówić usiłowała jedno z tych imion pieszczotliwych, któremi nazywała mnie od dzieciństwa, ale z gardła i piersi nie potrafiła wydobyć nic, prócz jęku.
Pochyliłam się nad nią i, ujmując jéj rękę, chciałam pocałować ją w zmarszczone, białemi włosami przykryte, czoło. Lecz nagle uczułam na ramieniu lekkie dotknięcie czyjéjś dłoni. Podniosłam głowę.
— Pani zapewne nie wié — szepnął nieznajomy — że choroba ta udzielić się może tym, co zbliżają się do niéj zbyt nieostrożnie.
Jakkolwiek smutno mi było, uśmiechnęłam się.
— Wiem o tém — odpowiedziałam — ale cóż ztąd?
Za całą odpowiedź, nieznajomy oddał mi ukłon, mający jakby oznaczać, że spełnił swą powinność, ostrzegając mię, i że nic więcéj nad to uczynić nie miał prawa.
Praxeda jęknęła znowu. Zmarszczone powieki jéj opadły na omdlałe źrenice. Zdawało mi się, że leżała niedość wygodnie. Ostrożnie więc podniosłam w ramionach, wyschłe od starości, sztywne od choroby, jéj ciało, złożyłam je znowu na lepiéj usłanych poduszkach i szepnęłam jéj do ucha kilka wyrazów uspokojenia i nadziei. Potém zwróciłam się do nieznajomego i rzekłam:
— Powiedziano mi, że jesteś pan lekarzem. Pomoc moja będzie panu zapewne użyteczną. Co mam czynić?
Teraz, nietylko już nie patrzył na mnie, ale nie odpowiedział mi nawet zaraz. Z wyrazem skupionéj uwagi na twarzy, badać począł, z pomocą małego termometru, stopień ciepła, jakiego dosięgnęło ciało choréj. Ukończywszy dopiero czynność tę, zwrócił się ku mnie i, odpowiadając na pytanie moje, rzekł.
— Racz pani wlać w usta choréj łyżkę tego lekarstwa, ja tymczasem ostudzę zioła.
Wskazał mi flaszkę z lekarstwem, stojącą obok sporego pudełka, napełnionego narzędziami i przyborami lekarskiemi, sam zaś zbliżył się do ognia, palącego się na kominie, i z prostego glinianego garnka przelewać zaczął do szklanki kipiące zioła. Posiadając w domu ku użytkowi domowników i włościan sporą apteczkę, znałam się trochę na lekarstwach i sposobie udzielania ich chorym. Na cichą prośbę moję, ściśnięte kurczowo usta choréj otworzyły się wnet dla przyjęcia zbawczego płynu. Kiedy wyprostowałam się i twarz ku izbie zwróciłam, nieznajomy zajętym był jeszcze przyrządzaniem ziół.
Teraz, gdy stał w świetle ogniska, po raz piérwszy zobaczyłam, że był to bardzo młody człowiek. Nie mógł miéć więcéj nad lat 24.
Podał mi szklankę z napojem.
— Teraz — rzekł — uczyń pani tak, aby chora wypiła zwolna całą tę dozę, ja zaś zajmę się przyrządzeniem innych jeszcze środków.
W ten sposób byliśmy długo w działalności ciągłéj, a jednak w izbie panowała cisza głęboka, przerywana tylko od chwili do chwili jękiem choréj, szelestem mojéj sukni i przyciszonemi krokami młodego lekarza. Z rzadka bardzo zamienialiśmy się kilku cichemi słowami. On podawał mi przyrządzone przez się środki zaradcze i kilku szybkiemi wyrazami wskazywał sposób ich stosowania; ja spełniałam jego zlecenia, podnosiłam głowę choréj, osuwającą się z szarych, poduszek, powtarzałam mu ciche i mnie tylko zrozumiałe jéj skargi.
Dziwne to były godziny i dziwnie poczęta znajomość. Przy piérwszém na siebie spojrzeniu nie zamieniliśmy z sobą najlżejszego nawet z ukłonów i pozdrowień, które rozpoczynają zazwyczaj wszelkie stosunki ludzkie. Nie wiedzieliśmy jedno o drugiém, ani kim jesteśmy, ani jak się nazywamy; a jednak byliśmy ściśle stowarzyszeni ku jednemu celowi, wzajem sobie pomocni i we wzajemném żądaniu pomocy zupełnie ku sobie śmieli. Mnie na myśl nie przyszło zapytać ceremonialnie: „dlaczego pan się tak trudzisz dla nieznanéj ci kobiety?“ ani jemu powiedziéć mi grzecznie: „O! nie zadawaj pani sobie tak ciężkiéj fatygi! sparzysz sobie rączkę tym gorącym garnkiem, albo mixturą tą splamisz suknią!“ Nieraz w spazmie bólu, chora rzuciła się gwałtownie na łożu a z-za rozchylonéj bielizny ukazało się brunatne, nagie jéj ramię, albo pierś zapadła, drgająca cierpieniem. Na widok ten nie przyszło mi na myśl zawstydzić się, ani jemu dyskretnie odwrócić oczy. Brutalność nędz fizycznych znikła nam z oczu, wobec powagi pełnionego obowiązku. Można-by powiedziéć, że połączonemi ramionami naszemi odpychaliśmy nadchodzącą śmierć. Czułam, że, nieznani sobie przed chwilą, łączyliśmy się coraz ściśléj we wspólném uczuciu litości.
Trwało tak kilka godzin. Słońce stoczyło się na tę stronę nieba, ku któréj zwrócone były okna domowstwa. Czerwone chusty, okrywające szyby, zapałały, jak szkarłatne płomienie, po ścianach i podłodze izby rozesłały się jaskrawe łuny.
Chora usnęła, oddech jéj stał się łatwym i równym, po czole uspokojoném spłynęły obfite strumienie potu.
Młody lekarz pochylił się nad łożem, wsłuchał się w oddech, wpatrzył się w rysy choréj i rzekł z cicha:
— Uratowana!
Być może, iż było to złudzenie optyczne, sprawione przez bogactwo świateł, które obejmowały schyloną jego głowę; ale mnie się zdawało, że twarz jego okrył w téj chwili wyraz wielkiéj, zamyślonéj nieco, radości, a na-pół spuszczone oczy posiadały blask ponętny i zarazem słodki. Zwyciężył śmierć.
Co do mnie, odetchnęłam z głębi piersi. Gdyby pora i miejsce były po temu, zaśpiewała-bym była pełną piersią hymn rozgłośny na cześć nauki i jéj pracowników; ale, że możność tajenia silnie uczutych wrażeń nie leżała nigdy w méj naturze, podeszłam szybko do nieznanego przyjaciela mego i wyciągnęłam ku niemu otwartą rękę. Uścisnął ją szczerze, silnie, po męzku i po bratersku, i przez chwilę zatrzymał w swojéj dłoni.
— Dziękuję pani — rzekł przyciszonym głosem i z wracającą mu widocznie nieśmiałością, którą spostrzegłam była przy piérwszém na niego spojrzeniu, lecz która potém, w czasie krzątania się wspólnego, około choréj, znikła.
— Za co mi pan dziękuje? — zapytałam, w szczególny jakiś sposób wzruszona.
— Za to — rzekł głośniéj nieco i śmieléj, — że u wstępu na drogę życia i pracy spotkałem kobietę dobrą i dzielną.
Nie odpowiedziałam nic, ale krótkie te słowa sprawiły mi wrażenie wcale inne, niż to, którego doświadczałam, ilekroć który ze spotykanych dotąd młodych ludzi wyrzekł do mnie jeden z banalnych komplementów, sławiących wdzięki me i talenta. Słysząc komplementa podobne, miewałam zawsze ochotę rozśmiać się, albo coprędzéj uciec; teraz uczułam, że twarz moja oblewała się płomieniem i przez chwilę, jak przykuta do miejsca, stałam w nieprzezwyciężonéj bezwładności.
Marta i Julisia nieśmiało zajrzały do izby. Zawołałam je z cicha, a młody lekarz, zaleciwszy im pozostać przy choréj, krótkiemi i jasnemi słowy nauczył je, jak mają czuwać nad nią i z nią postępować.
Wyszłam z izby. Wyszedł téż przed chatę wraz ze mną i młody lekarz. Spojrzeliśmy na siebie przy czystém świetle dnia i uśmiechnęliśmy się oboje. Nie wiem, jaka myśl, czy jakie uczucie wywołały uśmiech ten na świeże i cienkie wargi jego, które drgnęły lekko; ja czułam się wzruszoną i szczęśliwą w sposób, w jaki nigdy przedtém nie byłam, w sposób, który objawić się musi koniecznie uśmiechem lub łzą.
Powolnym, wahającym się ruchem, podniósł rękę do kapelusza, chcąc mię zapewne pożegnać. Uprzedziłam jego słowa.
— Idziemy w jednę stronę — rzekłam — bo przypuszczam, że dwaj młodzi panowie, których widziałam na łące...
— Są w istocie towarzyszami méj wędrówki — przerwał. — Jeżeli pani pozwoli — dokończył — pójdziemy razem.
Nie mogłam nie spostrzedz, że był nieśmiałym i niewprawnym w prowadzenie rozmowy z kobietami. Widocznie był to jeden z młodych tych ludzi, którzy, piérwszą młodość swą całą spędziwszy w ubogich, zamkniętych mieszkaniach i w salach uniwersyteckich, przywykli więcéj do milczenia i myślenia, niż do mówienia.
Milczeliśmy parę minut. Towarzysz mój piérwszy zaczął rozmowę.
— Czy mogę zapytać — rzekł — jakim sposobem znalazła się pani w chacie téj choréj wieśniaczki?
Przypomniałam sobie dziki, ogromny wieniec, którym jeżyły się wciąż jeszcze moje włosy, rzuciłam okiem na suknią, dziwacznie przyozdobioną gałązkami choiny i gwiazdami ostów, które się jéj uczepiły, gdy przez las biegłam, i zarumieniłam się znowu. W téj saméj chwili on spójrzał na mnie; dostrzegł zapewne rumieniec mój i widziałam, jak z za ogorzałéj cery jego twarzy wybiła się również różowa barwa i szybką falą obiegła mu policzki i czoło.
Przemogłam zmieszanie i zawstydzenie moje i, śmiejąc się, rzekłam:
— Z ubioru mego poznać pan może, że przyszłam z lasu...
Zaśmiał się także.
— Byłaż-byś pani — odrzekł, ośmielając się coraz — jedném z tych bóstw litewskich lasów, których ja i towarzysze moi, jako ludzie pozytywni, nie spodziewaliśmy się ujrzéć w wędrówce naszéj po kraju.
— Mam pretensyą być także kobietą pozytywną i w mitologie żadne nie wierzę — zaśmiałam się znowu.
Potém, odpowiadając na piérwsze pytanie jego, powiedziałam mu, jaki stosunek łączył mnie ze starą Praxedą; jak, chodząc po lesie, spotkałam zrozpaczoną jéj wnuczkę, która wzywała mnie na ratunek swéj babki, bo młody pan, co mówił, że jest doktorem, jako człowiek cudzy, nie budził jéj ufności.
Z nazwy „człowieka cudzego“ i nieufności Julisi zaśmieliśmy się oboje.
— Dziewczyna ta — rzekł — wyraziła, nie wiedząc o tém, sposób widzenia całéj warstwy narodu, do któréj należy. Lud nasz w istocie nie ma pojęcia o tém, czém jest nauka, nie szanuje i nie ufa tym, którzy mu ją na usługi przynoszą. Niéma, zdaje się, w kraju naszym stanowiska trudniejszego, a więcéj unikanego, jak stanowisko wiejskiego lekarza, i to właśnie skłoniło mię, że je sobie obrałem.
— Myślisz więc pan zamieszkać na wsi? — zapytałam żywo zaciekawiona psychiczném zjawiskiem, skłaniającém człowieka do obierania sobie stanowiska jakiegoś, dlatego właśnie, że było ono najtrudniejszém i najpowszechniéj unikaném przez wszystkich.
Nie zaraz otrzymałam odpowiedź. W téj chwili właśnie znaleźliśmy się w tém miejscu łąki, gdzie wieniec wierzb starych otaczał wzniesienie gruntu, i gdzie przed kilku godzinami widziałam siedzących dwóch turystów. Nie było ich tu teraz. Snadź, nie mogąc doczekać się towarzysza, puścili się sami na oddaloną przechadzkę. Pod wierzbami stały jednak małe stalugi, okryte rysunkowym papierem, i leżały rozrzucone teki i zielniki.
Młody lekarz spójrzał na opuszczone obozowisko i stanął.
— Nie ma ich! — zawołał — poszli zapewne szukać pięknych widoków, albo rozmawiać we wsi z włościanami. Tém lepiéj!
Ostatni wykrzyknik ten wydarł mu się z ust mimo woli.
Dźwięczało w nim dziecinne prawie uradowanie. Poskoczył i złożył pod wierzbami dość ciężkie swe lekarskie pudło, które dotąd niósł pod ramieniem. Spostrzegłam była wprzódy, iż było ono oprawne w ciemną skórę i miało na wierzchu złoconą cyfrę A. S. Nie zapytał mnie wcale, czy pozwalam mu iść daléj ze sobą. Formy towarzyskie były mu snadź mało znane, albo téż w téj chwili na myśl mu nie przychodziły. Nie raziło mnie to wcale. Byłam także oryginałem, dziewczyną dziko wyhodowaną w starym, mrocznym, samotnym domu ideologa i mizantropa, jak zwano ojca mego.
— Tak, pani; — zaczął w sposób taki, jakby rozmowa nasza wcale przerwaną nie była, — mam zamiar osiąść w jednym z najustronniejszych, najbardziéj zapadłych kątów naszego kraju.
Tu wymienił mi nazwę okolicy, w samém sercu Polesia położonéj. Nie słyszałam o niéj nigdy, żaden atlas geograficzny nic o niéj nie wiedział.
— Przed rokiem niespełna skończyłem nauki medyczne, czas ten przeszedł mi w wielkiém mieście. Myślałem z razu, że tam będę już żył daléj, ale przekonałem się, iż wyobrażenia i obowiązki moje pociągają mię gdzieindziéj.
— Przebacz mi pan — przerwałam — ale dziwi mnie to trochę. Wielkie miasta są ogniskami cywilizacyi. Był byś tam pan u źródła nauki i najszlachetniejszych ze wszystkich artystycznych uciech.
— To prawda — odparł — ale zarazem żyć-bym musiał w gwarze tłumu i wstrętnéj dla mnie walce o chleb powszedni. Ognisko to cywilizacyi, jak je pani nazywasz, jest także ogniskiem wielu pokus, niebezpiecznych dla młodości, walk, jałowo zużywających siły, i współubiegań się, niekoniecznie uczciwych. Uczyć się można, a może nawet i łatwiéj, w ciszy i samotności. Uciech artystycznych, które w istocie mają dla mnie wiele powabu, wyrzekłem się z przykrością wprawdzie, ale możnaż wszystko razem na świecie posiadać?
— A bogactwo i sława? — zapytałam — w zapadłym kącie zdobyć ich niepodobna.
Podniósł szybko głowę i spójrzał na mnie ze zdziwieniem, z wyrzutem prawie.
— Nie dlatego uczyłem się — odparł — aby posiąść bogactwo i sławę. Byt niezależny posiadać będę zawsze w méj pracy; sławą, jeżeli przyjdzie ona kiedy, nie wzgardzę zapewne. Ale są to wszystko rzeczy drugorzędne. Główném pragnieniem mojém jest, abym w czynie wypełnił myśl, która panować ma nad mém życiem.
— Jakąż jest myśl ta? — zapytałam.
— Niezmordowanie zdobywać wiedzę i obracać ją na pożytek ludzki — odpowiedział.
Podniósł głowę i spojrzał w górę. Oczy jego błyszczały, na czole i twarzy rozlał się dumny spokój. Nie było już w nim teraz ani cienia uprzedniéj nieśmiałości. Mówiąc o tém, co mu snadź było najdroższe, zapomniał, że rozmawia z nieznaną kobietą.
Weszliśmy do lasu. Przed nami biegła leśna droga, niknąca w dalekiéj odległości. Z obu jéj stron stały z rzadka wyniosłe sosny, a pomiędzy niemi słał się mech puszysty i olbrzymie krzaki paproci roztaczały zębiaste liście. Dziś jeszcze pamiętam, że mech wydawał się wtedy złotym od słońca, staczającego się ku zachodowi, a wierzchołki sosen ciemne były i nieruchome. Na drzewach wieszały się giętkie wiewiórki i zdala trwożliwie ku nam poglądały. Powietrze było bardzo ciche, kiedy niekiedy tylko poruszane ciepłym powiewem, przynoszącym z głębi lasu mocną woń żywicy i miodu.
Do obu stron drogi przytykało wiele bocznych drożyn i ścieżek. Jedna z nich, przerzynając las ukośnie, wiodła ku dworowi. Zjawiające się nad nią krzaki malin zwiastowały blizkość drzew liściastych. Niedaleko téż z tamtąd, pomiędzy ciemne sosny mieszać się zaczynały brzozy wysmukłe i osiny z drzącemi liśćmi; zamiast paproci, słały się po ziemi krzaki poziomkowe i pełzały gałęzie dzikiego bluszczu. Ciemny, milczący bór ustępował przed lasem, pełnym blasków, półcieni, szelestu liści, wrzawy ptaków i szmeru strumieni, ciekących po kamieniach, wśród kalin i niezabudek.
Około téj-to bocznéj drogi była w miejscu jedném łąka mała i nizka, z wartkim strumieniem, z rzadka zarosła olchami. Łąka, strumień, olchy... zupełnie jak w poemacie i tak, jak w poemacie, nad strumieniem, na pniu złamanéj olchy siedziało w dniu owym dwoje młodych ludzi.
Nie śmiéj się, Klementyno! Drobnego tego epizodu życia mego nie myślę nazywać poematem. Przecież naprawdę była to jakaś strofa poetyczna... krótki czterowiersz; ale kto wié, czy z początkowéj strofy wywiązać-by się nie mógł poemat, długi jak dwa życia ludzkie, gdyby... alboż ja wiem? gdyby mi wszystko to nie znikło było z przed oczu, jak sen szybko i bez śladu!
Kto wié? czy czasem w jednéj strofie życia nie zawiera się więcéj ogni, które potém zagasnąć musiały, więcéj pragnień nieziszczonych i mimowolnych westchnień ku szczęściu, niż w całéj długiéj jego pieśni.
Zboczyłam z drogi i piérwsza usiadłam na złamaném drzewie, u samego prawie brzegu szemrzącéj wody. Wiedziałam, że ztamtąd niedaleko już są ogrodowe wrota, a nie chciałam jeszcze pożegnać się z nowym mym znajomym.
On usiadł naprzeciw mnie na nizkim kamieniu. Rozmawialiśmy już teraz z ożywieniem wielkiém. O czém? Nie zgadła-byś nigdy. Młody lekarz mówił mi o nauce, któréj chciał całe życie poświęcić. Kochał on ją z fanatyzmem młodości, z zapałem człowieka, który, sam nie wiedząc o tém, ma w sobie tłumioną skłonność do marzeń. W rozwoju i ostatecznych wynikach wiedzy widział on ostateczną przyszłość ludzkości. Z ideą tą wiązał wszystkie inne idee i ideały: dobrobytu i dobroci, potęgi i szczęścia ludzi. Na idei téj budował przyszłość i świata i swoję. Dlatego wyrzekał się świetności cywilizowanego świata, nadziei bogactwa i sławy i zamknąć się zamierzał na długie zapewne lata w ciemności i ciszy wioskowéj.
— Potém — rzekł — kiedy, jak powiadają wszyscy, siły ustają i zapał gaśnie, nie zdołał-bym może podźwignąć trudnego zadania. Teraz, gdy, zaledwie odszedłszy od źródła nauki, posiadam jeszcze dla niéj miłość całą i niepokalaną, gdy umysłu mego nie dręczy powątpiewanie żadne, a siły fizyczne niczém starganemi nie są... nie mogę uczynić nic według mnie ważniejszego.
Wyrażał się ciągle po prostu i zwięźle. To, co mówił, tyczyło się rzeczy realnych, po ziemsku pojętych, takich, które wydać-by się nawet mogły wielu ludziom prozaicznemi i poziomemi. Mnie jednak zdawało się, że słyszę wierne echo gorącego jakiegoś hymnu, który śpiewałam od dawna we własném sercu.
Wiedza, litość, ważne zbiorowe sprawy ludzkie i poświęcenie całego siebie dla nich, były to wyrazy, które wstrząsały zawsze wszystkiemi strunami méj piersi. Odnajdowałam je w ustach jego, wymawiane z tym samym akcentem, jaki ja nadać-bym im pragnęła. Czułam téż, że w skroniach uderzały mi tentna przyśpieszoném biciem, że rumieńce oblewały mi twarz co chwila, chociaż przyczyny ich nie znałam i nie badałam.
Raz utkwił w twarzy méj długie spojrzenie, pełne myśli jakiéjś, gwałtem tłumionéj. Potém pochylił głowę i zamyślił się. Mnie serce uderzało silnie. Podniósł nakoniec głowę, usta jego drgnęły, jakby chciał coś powiedziéć. Nie powiedział nic, spójrzenia tylko nasze spotkały się i długo oderwać się od siebie nie mogły...
Klementyno! jakże nazwać wzruszenia te, bóle i rozkosze, które powszechnie nazywają się miłością? jak przywiązywać do nich jakąkolwiek wagę i wiarę, jeżeli spójrzenia takie, jak było tamto, nie zobowiązują do niczego?.. jeżeli wszystko to, czego doświadczyłam w godzinach owych, zrodzić się może w życiu, trwać chwilę i umrzéć — bezpłodnie.
Szybkim ruchem zdjął kapelusz, a podnosząc twarz i rozglądając się dokoła, wymówił:
— Jak pięknie dziś na świecie!
Powstaliśmy z miejsc naszych i poszliśmy daléj drogą, ku dworowi. W drodze, uderzony nagłą myślą, uczynił szybki, gniewny jakby giest ręką.
— Dlaczego ja tu nie byłem przed dwoma miesiącami? — zawołał. — Mógł bym był zamieszkać w téj okolicy!
— A teraz? — zypytałam z mocnem biciem serca.
— Teraz — odpowiedział. — Związany jestem przyrzeczeniem, obowiązkami, które na siebie przyjąłem. Niepodobna!
— Niepodobna! — powtórzyłam cicho.
Wielki smutek spadł na mnie od wyrazu tego, którym najczęściéj bodaj kończą się poetyczne strofy każdego życia.
Stanęliśmy w początku owéj ulubionéj mojéj drogi nad Niemnem. Z miejsca tego można było ogarnąć okiem, niżéj nieco położony, wielki ogród dworski, i dostrzedz długi szereg szarych kominów domu.
Spojrzałam na dwór i na towarzysza mego.
— Czy pan nie zechcesz odwiedziéć ojca mego?— zapytałam. Nie odpowiadał przez chwilę. Patrzał w ziemię i wahał się długo.
— Przebacz pani — odparł — podnosząc głowę energicznym ruchem, nie mogę...
Do ostatniego wyrazu tego nie dodał komentarza żadnego. Nie usprawiedliwiał niczém niemożności, któréj ja zrozumiéć nie mogłam. Wyciągnął tylko do mnie otwartą dłoń. Uścisnęliśmy sobie ręce silnie, szczerze, tak, jak przed dwiema godzinami w chacie Praxedy i... po jednym dniu, spędzonym razem, rozstaliśmy się na zawsze.
Jeden dzień spędzony razem, jeden obowiązek połączonemi siłami dopełniony, kilka zamienionych myśli szlachetnych i spojrzeń pełnych brzasku miłości, która-by może mogła być namiętną i jak życie trwałą, — oto cała i jedyna romantyczna historya mojéj przeszłości. Innéj nie miałam nigdy.
Nie pozostało mi po niéj nawet imię człowieka, który wplątał ją w moje życie, nakształt ognistego płomyka, rzuconego na przestrzeń, oświetloną trzeźwém światłem dzienném. Jedynemi wiadomościami, które miałam o nim, były dwie litery, zaczynające pewno imię i nazwisko jego, i to także, iż wydał mi się najpiękniejszym z pomiędzy wszystkich spotykanych dotąd ludzi, że myślał tak, jak ja myślałam, kochał to, co ja kochałam i że... gdyby ta oderwana strofa mego życia nie przebrzmiała była tak prędko i tak bez echa, mogła-bym kochać szalenie i być szczęśliwą bez granic...
Nie mam czasu dziś dłużéj pisać. Przez otwarte okna dochodzi mnie głos Michała, który powraca od swych zajęć i, jak zazwyczaj, ma mi zapewne mnóztwo rzeczy do powiedzenia. Dziatwa téż moja od godziny już zaglądać zaczęła do pokoju mego, nie cierpliwiąc się długo mą nieobecnością przy niéj. Dla napisania Ci tych kilku arkuszy, poświęciłam przez parę dni tę parę przedpołudniowych godzin, w których zwykle maluję i czytam. Teraz zbliża się godzina obiadowa. Trzeba mi zasiąść do stołu z domową gromadką moją, a wprzódy jeszcze zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Potém, z przechadzki zajdę na pocztę i wyślę pod twym adresem ten niedokończony pamiętnik.
Dalszy ciąg jego otrzymasz wkrótce.
Marya.



LIST  II.
Adam Strosz do Jerzego Dalskiego.

Białobór, 12 Września.

Będziesz rad ze mnie, kochany Jerzy. Spełniam to, czego nie przestawałeś doradzać mi od lat kilku. Opuszczam zakąt, w którym, jak wyrażać się zwykłeś, pogrzebałem się żywcem od lat dziesięciu. Przed kilku dniami, otrzymałem zapytanie od najwyższych władz medycznych, czy nie chciał-bym zająć znacznego urzędowego stanowiska w gubernialném mieście, Ongrodzie? Zaszczyt ten spotkał mnie zapewne z powodu ostatniéj książki mojéj, któréj nie czytałeś naturalnie, (alboż tacy, jak ty, belletryści, czytają kiedy o kwestyach tak prozaicznych, jak hygiena publiczna i domowa?), ale o któréj słyszéć przynajmniéj musiałeś, bo narobiła sporo hałasu w świecie naukowym...
Otrzymawszy przedstawienie, nie namyślając się prawie, odpowiedziałem twierdząco. Dosyć mam apostolstwa. Oddałem mu dziesięć najpiękniejszych lat życia, całą prawie młodość przeżyłem nie na pustyni nawet, która może miéć swe uroki, ale wśród ciemnoty, przesądów i wszelakiego rodzaju brzydkich rzeczy. Wiész, z jakim zapałem prawdziwie młodzieńczym rzucałem się w tę otchłań wyrzeczeń się i trudów, jak szczerze i z dobrą wiarą wyobrażałem sobie, że będę misyonarzem nauki. Byłem nim w istocie. Lecz kiedy teraz porównywam plony dziesięcioletniéj pracy z ówczesnemi nadziejami memi, uśmiecham się niebardzo wesoło. „O młodości! śnie na kwiatach!“
Czas leci. Mam już trzydzieści cztery lata. Pora mi odpocząć, po pracy na wdzięczniejszém nieco polu. Człowiek cywilizowany coraz silniéj odzywa się we mnie, i pragnie właściwéj dla siebie atmosfery. Nie idzie za tém, abym przez długie te lata ubiegłe czuł się wciąż nieszczęśliwym. Owszem, miewałem wiele chwil spokojnéj pracy i świętych radości. Być może także, iż oddaleniu od starć stronniczości wszelkich, i gorączkowéj gonitwy za groszem, zawdzięczam oryginalność poglądów moich, tak na zagadnienia nauki, jak na wiele spraw życiowych. Śliczna dziewczyna owa, z którą niegdyś, jak wiész, spędziłem jedyny romantyczny dzień mego życia, źle przepowiedziała, mówiąc, że w poleskim zaścianku sławy zdobyć niepodobna. Imię moje wypłynęło z morza ciszy i ciemności, i sprawiło po świecie sporo wrzawy. Nie złorzeczę więc minionéj epoce mego życia, ale ją kończę. Zdaje mi się, żem już zdobył zanadto wiedzy i doświadczenia, abym je skutecznie zużytkować mógł w okopconéj Arkadyi; zresztą należy się i mnie także od świata i ludzi cząstka zadowoleń tych, których nie doświadczałem jeszcze.
A propos! czy wspominasz kiedykolwiek, mój Jerzy, owę wędrówkę kilkomiesięczną po różnych okolicach kraju, którą odbyliśmy niegdyś z tobą i z malarzem Henrykiem? Ja wspominam o niéj zawsze z wielką przyjemnością i zarazem z nieokreślonym jakimś żalem. Swobodne dnie! promieniste godziny! Ile tam było wśród nas rozmów, szerokich jak świat, śmiechu, rozczuleń, wrażeń, postanowień olbrzymich! Jam był w nadziejach moich apostołem nauki, misyonarzem, niosącym pomiędzy ciemne ludy dobrą nowinę wiedzy; tyś reformował piśmiennictwo, rzucał w świat więzie całe filozoficznych powieści i ostrych, jak miecze, krytyk; Henryk marzył o losach Rafaela, i rozglądał się po świecie za drugą Fornariną. Co prawda, wszyscy trzéj byliśmy entuzyastami i trochę marzycielami. Najsurowsze nawet myśli nasze przybierały wtedy różową barwę piérwszéj młodości...
Za parę tygodni wyjadę ztąd. Napiszę do ciebie z Ongrodu, gdy tylko rozpatrzę się w nowém mém położeniu i załatwię piérwsze trudy instalacyi...
Adam.



LIST  III.
Jerzy do Adama.

Warszawa, 20 Września.

Odpisuję ci prędko, kochany Adamie, bo pilno mi powinszować ci postanowienia, które powziąłeś. Oddawna już świat szeroki dopominał się o wysokie zdolności twe i wpływy, które na niego wywrzéć możesz, a ty, nie chcąc zeznać tego przed sobą, tęskniłeś za szerokim światem. Nie jesteś stworzony na cenobitę, mój Adamie, a jednak w życiu twém dotychczasowém miałeś tylko poezyą czynu i obowiązku; niedostawało ci poezyi uczuć i szczęścia. Z nauką i pracą nie szły dla ciebie w parze: sztuka, przyjaźń i miłość. Jakżebyś mógł je znaleźć w dzikim kącie, w którym spędziłeś całą piérwszą swą młodość? Nie mogłeś uczuwać nic, prócz litości i miłosierdzia względem ubogich i ciemnych, wśród których żyłeś. Miłość bliźniego zaś jest uczuciem bardzo wzniosłém, bardzo zapełniającém życie, ale także bardzo trudzącém. Po trudach przez nie ponoszonych, potrzebujemy spocząć w objęciu uczuć innych, niższych, jeżeli chcesz, ciaśniejszych, ale poufniejszych téż i wyrozumialszych. Mówię tu o uczuciach towarzyskich i rodzinnych. Istnieją natury, które, ażeby nie uledz przedwczesnemu zwiędnięciu, muszą żyć różnostronnie i ćwiczyć jednocześnie wszystkie swe siły. Tyś żył jednostronnie, Adamie. Pielęgnowałeś gorliwie myśl twoję i rozum, lecz amputowałeś sobie wyobraźnią i znaczną część serca. Dlatego, jakkolwiek zadowolony losem swym, bywasz niekiedy smutnym i rozczarowanym; dlatego spokój sumienia i pełna myśl nie idą u ciebie w parze z pogodą i wesołością. Przed dwoma już laty, gdy widzieliśmy się po raz ostatni, zapytywałem cię: kędy się podział ten twój śmiech sympatyczny, o którym za naszych akademickich czasów jeszcze mówiliśmy, że dzwoni, jak czyste srebro? Teraz, gdy śmiejesz się kiedy, śmiech twój bywa krótkim i głuchym, jakby pochodził z piersi, zmęczonéj trochę, odwykłéj od radości życia.
Wspomnienie twoje o wędrówce naszéj, wspólnie przed dziesięciu laty odbytéj, uczyniło mi przyjemność wielką. Gdym list twój otrzymał, był u mnie malarz Henryk; przeczytaliśmy go razem. Henryk pamięta także wszystkie szczegóły tych kilku pięknych miesięcy naszego życia, a pomiędzy innemi i tę młodą pannę, o któréj w liście twoim znajduje się pobieżna wzmianka. Pamiętasz, jak Henryk zachwyconym był jéj powierzchownością, któréj z bystrością wzroku malarza przypatrzył się, gdy przechodziła mimo nas przez zieloną łąkę, i jak zazdrościł ci potém dnia z nią spędzonego. Że zaś podówczas marzył o znalezieniu w świecie jakiegoś cudownego kobiecego modelu, nazywałem był długo piękną nieznajomą Fornariną Henryka. Teraz przypomniał on ją sobie znowu najdokładniéj i, według swego zwyczaju, ognistemi wielce słowy opisywać zaczął wzrost jej, kibić, ruchy i rysy.
Dowodził bardzo poważnie, że oczy jéj, których jednak barwy nie dostrzegł, daleko większemi były, niż jéj karminowe usta; że olbrzymi wieniec z dzikich ziół i kwiatów, wraz z włosami i czołem, które wieńczył, godnym był pęzla największego z malarzy; że, słowem, wysmukłość jéj wzrostu, białość jéj lica, harmonia jéj ruchów, a także i łąka ta, wśród któréj ukazała się nam ona niespodzianie, tak mu przypomniały poemat Słowackiego: „W Szwajcaryi“, iż wrodzonéj tylko wstydliwości swéj zawdzięcza, że nie zaszedł jéj drogi i nie upadł przed nią na kolana, a na usprawiedliwienie tego shockingu nie zawołał:
— Nie jam winien, o pani! lecz lilia winna!
Znasz wesołość a zarazem extatyczność Henryka. Przy końcu dytyrambu tego zawołał:
— Trzeba być takim stalowym człowiekiem i bałwochwalcą nauki, jak Adam Strosz, ażeby, spędziwszy cały dzień z tak cudowną dziewczyną, nie zakochać się w niéj szalenie, i zamiast pozostać w jéj pobliżu, aby starać się o jéj względy, pojechać na koniec świata leczyć i nauczać chłopów!
Najpoczciwszy ten Henryk śmieszy mnie zawsze entuzyazmem swym, za który jednak serdecznie go kocham. Śmiałem się więc i tym razem z uniesień jego dla pięknéj nieznajoméj panny, któréj rysów, ani postawy, nic a nic już nie pamiętam; ale żona moja, obecna przy czytaniu listu i wywołanéj nim rozmowie, zawołała nagle:
— Jakto! więc to pan Adam Strosz był tym młodym lekarzem, o którym pisała mi Marya?
Wykrzyknik ten wydarł się jéj mimo woli; pożałowała go zaraz widocznie, zmieszała się i umilkła.
— Marya? jaka Marya? — zapytaliśmy jednocześnie z Henrykiem.
— To moja tajemnica, i nie zadawajcie sobie trudu zapytywać o nią, bo nic nie powiém — stanowczo odparła Klementyna.
Ale Henryka, gdy mu raz ćwiek jaki zabije się w wyobraźnią, niełatwo pozbyć się można. Po długich zatargach z Klementyną, uderzył się w czoło giestem zwycięzkim.
— A! — zawołał — Marya! w istocie, nazywała się ona Marya Porzewińska! Wszak dopytywaliśmy się oto we wsi...
— A raczéj — przerwałem — tyś się sam dopytywał, bo mnie to nic nie obchodziło, a Adam przez cały dzień następny doświadczał napadu czarnéj melancholii, i nie wyrzekł do śmiertelnika żadnego, nie wyłączając nas, ani jednego wyrazu.
Henryk oblegał znowu Klementynę.
— Więc pani znasz tę cudowną Maryą! Cóż się z nią dzieje teraz? Gdzie mieszka, czy poszła za mąż, czy nie zeszpetniała?
Klementyna milczała, jak głaz. Słówko, które wyrwało się jéj z ust przed chwilą, nie pozwalało jéj nic więcéj mówić. Ja sam jednak byłem trochę zaciekawiony i wzrokiem zapytywałem żonę: kim jest, Marya ta, posiadająca tak lokalną pamięć, że teraz jeszcze pisze do przyjaciółki o człowieku, którego dziesięć lat temu przez jeden dzień widziała.
Klementyna pochyliła mi się do ucha i szepnęła tak, aby Henryk nie usłyszał:
— Marya Iwicka.
Otóż i szczególny zbieg okoliczności. Jednodniowa twoja bohdanka, z którą bliższéj znajomości, zrzekłeś się dobrowolnie, jak wielu innych rzeczy na świecie, dla apostolskiéj misyi swéj, jest bardzo ścisłą i ukochaną przyjaciółką mojéj żony. Klementyna wierzy więcéj w pokrewieństwo z ducha, niż z ciała, i utrzymuje, że Marya Iwicka jest jéj najrodzeńszą siostrą. Nigdy jednak nie przyszło jéj w rozmowie powiedziéć mi, jak najrodzeńsza ta siostra nazywa się z domu, i dziś dopiéro dowiedziałem się, że to ta sama piękność, zwieńczona dzikiemi kłosami i ziołami, która pomogła ci uratować od śmierci jakąś wieśniaczkę i któréj wspomnienie pogrążało cię przez dni kilka w czarnéj melancholii, a Henryka nabawia dotąd ataków entuzyazmu.
Naturalnie, byłem zaciekawiony wyrazami, które wymknęły się mimo woli Klementynie, i po odejściu Henryka prosiłem ją, aby pokazała mi list przyjaciółki swéj, w którym wspomina o tobie. Klementyna jednak nie należy wcale do rzędu potulnych owieczek. Nadąsała się na mnie za tę moję prośbę i odpowiedziała z wielką urazą:
— Nie spodziewałam się nigdy, Jerzy, ażebyś namawiał mnie do postępku nieuczciwego. List, którego żądasz ode mnie, był dla mnie tylko pisany.
Użyłem wtedy broni szyderstwa i zacząłem prześladować Klementynę tém, iż ma przyjaciółki (zwane w dodatku siostrami najrodzeńszemi), które, będąc kobietami zamężnemi i zbliżając się do trzydziestki, marzą jeszcze i wspominają o poetycznych spotkaniach z nieznanymi im młodzieńcami.
Nie uwierzysz, jak Klementyna wrażliwą jest i czułą, wtedy szczególniéj, gdy idzie o tych, których kocha. Słuchając moich żartów, o mało nie rozpłakała się, nie wiem już dobrze, czy z żalu, czy z gniewu.
— Otóż mylisz się! — zawołała — bluźnisz! Marya jest kobietą, niepospolitą, o tyle przynajmniéj cnotliwą, o ile rozumną! Czy myślisz, że mąż jéj, którego tak szanuje i uszczęśliwia, jest zupełnie stosownym dla niéj mężem? że dzieci te, które, jak ci o tém nieraz opowiadałam, zajmują całe serce jéj i wszystkie myśli, są jéj dziećmi? Otóż mylisz się! Iwicki jest człowiekiem rozsądnym i uczciwym, ale ja nawet, jakkolwiek wszechstronnie niższą jestem od Maryi, nie czuła-bym się zupełnie szczęśliwą, gdybym była jego żoną! Dzieci te zaś — to jéj pasierby. A dom jéj, gdybyś go widział! gospodarstwo, porządek, pracowitość...
Mówiła tak długo i z wielkiém uniesieniem, a zakończyła wykrzyknikiem.
— Marya jest idealną kobietą, sposób jéj życia jest świętym! — Mam niekiedy przyjemność pewną w drażnieniu się z Klementyną. Uniesienia jéj bowiem są tego rodzaju, że odkrywają coraz nowe piękności twarzy jéj i charakteru. Gdy broni kogoś lub czegoś jéj drogiego, oczy jéj rzucają iskry i płomienie. Z cicha więc wtrąciłem:
— Jednakże, moja droga, ja w téj idealności i świętości twéj przyjaciółki widzę, jak mówią francuzi, quelque chose de louche. Pocóż wychodziła za człowieka, nieodpowiadającego jéj wykształceniem i gustami, i który w dodatku obdarzył ją gromadą pasierbów? Czy dlatego, aby módz świętość swoję oprawić w złote ramy?
Tu już Klementyna zerwała się z krzesła i, nic nie odpowiadając, wpadła jak błyskawica do swego pokoju.
Za chwilę wróciła z paczką zapisanego papieru w ręku.
— Jakto! — zawołałem, patrząc na nią nie bez zdziwienia — kapitulujesz więc? Chcesz mi pokazać poufny list przyjaciółki?
— Tak — odparła — ale nie ten, o który dopominałeś się tak nieuczciwie. Dziś właśnie otrzymałam drugi, a raczéj dalszy ciąg pamiętnika, rozpoczętego w piérwszym. Tu niéma już ani jednego słowa, którego-by świat cały czytać nie mógł. Czytaj więc i dowiedz się od niéj saméj, jakie pobudki i uczucia skłoniły ją do zostania żoną Iwickiego. Nie chcę, aby cień choćby złego podejrzenia padał na Maryą...
Głębokie wrażenie, jakie Marya owa wywarła niegdyś na tobie, i fanatyczna przyjaźń dla niéj mojéj dobréj i rozumnéj Klementyny, czyniła mi ją interesującą. Z powołania mego zresztą, jestem ciekawym historyi serc i losów ludzkich. Doręczone mi więc kartki papieru przeczytałem z zajęciem, i myślę, że nie ściągnę na siebie twych złorzeczeń, jeśli na rzecz twoję dokonam tu ich streszczenia.
Otóż zdarzyło się, że w cztery lata po spotkaniu się waszém, pan Porzewiński, ojciec Maryi, ujrzał się dotkniętym ciężką, nieuleczoną chorobą, a zarazem — majątkowo zrujnowanym. W jaki sposób przyszła ruina ta? Marya nie wyraża się o tém jasno i szczegółowo. Fakt to zresztą w dwóch ostatnich dziesiątkach lat zbyt pospolity u nas, aby długo nad przyczynami jego myśléć było trzeba. Burza polityczna i gwałtowna przemiana stosunków społecznych wstrząsnęły ekonomicznym bytem całego kraju, najbardziéj zaś téj właśnie prowincyi, w któréj znajduje się Porzewin. W dodatku, o ile wniosłem z rzadkich słów o tém, rozsypanych tu i owdzie w liście, a raczéj w pamiętniku Maryi, pan Porzewiński, posiadając niepospolite wykształcenie umysłowe i bardzo oryginalny na swój czas sposób myślenia, nie posiadał dosyć hartu, energii i sprężystości charakteru, ażeby okolicznościom trudnym skutecznie módz czoło postawić.
Stało się tedy. Sześć lat temu na starca tego, złamanego cierpieniami ducha i ciała, i na młodą, niedoświadczoną dziewczynę, spadł cios, druzgocący im byt i serca. Porzewin, stare gniazdo ich rodu, wystawionym był na sprzedaż publiczną. Paromiesięczny zaledwie termin oddzielał już ich od téj strasznéj zawsze chwili, w któréj na progu rodzinnego domu głuchym stukiem rozlega się młotek woźnego, a echa stuku tego pochwytują gałęzie wiekowych drzew i niosą je na mogiły przodków. Nie potrzebuję tłomaczyć ci, dlaczego chwila ta straszniejsza jeszcze musiała być w miejscu i porze, o których mowa. Wiész bowiem dobrze, iż w życiu jednostek, jak narodów, bywają chwile i warunki, śród których to, co się zdaje i w istocie jest gdzieindziéj kwestyą materyalnego tylko dostatku, albo ubóztwa, osobistego tylko spokoju lub cierpienia, przemienia się w kwestyą często i wysoce moralnéj natury, w tragiczny żywioł, dręczący sumienia i grożący losom zbiorowym. Wątpić nie można, iż Porzewiński posiadał bardzo wykształcone i drażliwe sumienie. Wydanie w ręce obce pięknéj i wielkiéj części krajowego gruntu przyprawiało go o cichą wprawdzie, lecz w wieku jego śmiertelną już rozpacz. Zgryzotą jego było zawsze to, że, oprócz wzorowego wychowania córki, nie potrafił uczynić nic dla kraju i narodu swego; teraz łamał się pod ciężarem wstydu, z którym przejść miał kilka kroków, dzielących go od grobu. Co do Maryi, ta uczucia swoje, w porze owéj doświadczone, opisała w następujący sposób:
„Nie żałowałam dostatków traconych i nie lękałam się czekającego ubóztwa. Dlaczegóż zresztą lękać-bym się go miała? Alboż od lat kilku, pomimo posiadanych praw do pięknego dziedzictwa tego, nie byliśmy już w saméj rzeczy ubogimi? Alboż nie odmawialiśmy sobie wszystkiego, prócz najniezbędniejszych potrzeb życia, byle-by tylko módz uczynić zadość zbyt ciężkim dla nas wymaganiom czasu? Dorosłam i dojrzałam w porze wielkiego przewrotu stosunków i wyobrażeń społecznych. Głowę moję owiało gorzkie tchnienie ogólnych nieszczęść. Nie mogłam tedy drżéć z trwogi przed walką o byt powszedni. Miałam zresztą czém i z czém walczyć. Ale, nie szło tu wcale o mnie. Ustępowaliśmy z gruntu, zaoranego przez naddziadów naszych. Nie wydołaliśmy zadaniu. To, czego utrzymać nie mogło mnóztwo rąk doświadczonych i silnych, wymykało się z dłoni schorzałego starca i młodéj dziewczyny. Winy w tém naszéj nie było, tylko następstwa przyczyn dalszych i bliższych. A jednak, niepodobna nam było uspokoić sumienia i stłumić żalu serca. Niepodobna mi było bez głębokiego rozdarcia myśléć o chwili, w któréj pożegnać miałam wszystkie dotychczasowe radości oczu moich, i bez ukrytéj rozpaczy patrzéć na ojca mego, dożywającego dni swych w nieszczęściu i wstydzie. Ojciec mój miał już wtedy białe zupełnie włosy. Na wychudłéj twarzy jego i w zapadłych oczach coraz wyraźniéj dla mnie wypisywała się historya życia, zbrużdżonego ruinami wielu ambicyi i nadziei, a kończącego się największą może ze wszystkich ruiną“.
Jak widzisz, młoda panna ta nie należała do rzędu tych kobiet, które lękają się biedy dlatego, że jeździ ona tylko na dwóch kołach i bardzo trzęsie. Patrzała ona na przestrzeń szerszą nieco, niż ta, którą znaczyły płoty rodzinnéj jéj wioski.
W jednym aliści z owych dni utrapień, przed ganek Porzewińskiego domu zajechał kocz czterokonny. Zaprząg to był porządny i przyzwoity, ale niezmiernie prosty i niewykwintny. Kocz nie miał na sobie herbów ani złoceń, konie były dzielne, lecz niekosztowne, uprząż nie połyskiwała żadną błyskotką, a służba w czarnych płaszczach nie nosiła liberyi. Powozem tym przybył nieznany ojcu, ni córce mężczyzna, i wszedłszy po chwili do pokoju, w którym siedzieli oni oboje, przedstawił im się, jako Michał Iwicki, właściciel Domu Handlowego w Ongrodzie, istniejącego pod firmą: Iwicki i spółka.
Marya wyznaje sama, iż z ciekawością spójrzała na człowieka, którego nazwisko dość było w okolicy całéj głośném. Syn zamożnéj oddawna mieszczańskiéj rodziny, był przemysłowcem bardzo przedsiębiorczym, handlującym zbożem, a przeważnie drzewem. Kupiecka firma jego, którą odziedziczył po swym ojcu, przetrwała bez ważnych szkód najświeższe publiczne wypadki, a lubo wyosobniona, skutecznie jednak opierała się zbiorowéj konkurencyi i wrogim jéj usiłowaniom izraelskich handlarzy.
Powierzchowność człowieka tego w żaden sposób i ani w przybliżeniu nie mogła nazwać się piękną. Nie był już młodym. Wyglądał na lat czterdzieści parę. Srebrne nici wiły się tu i owdzie wśród włosów jego gęstych, krętych, okrywających głowę zbyt wielką w stosunku do reszty ciała, posiadającego wzrost mniéj niż średni i kształty kwadratowe. Twarz jego, z nizkiém, zbrużdżoném czołem, z głęboko osadzonemi oczyma, o szaréj połyskliwéj źrenicy, z wydatnemi usty, ocienionemi bujnym, szorstkim włosem, zbyt okrągłą była i pełną, aby najlżejsze posiadać mogła prawo do dystynkcyi rysów. Nie było téż dystynkcyi żadnéj w poruszeniach, giestach i głosie przybyłego; cechowała je owszem pewna niezręczność i rubaszność, albo raczéj zbytecznie rzucająca się w oczy energia. Wydawał się zresztą cały uosobieniem zdrowia, pogody umysłu i śmiałéj wiary we własne siły.
Gość ten, jakkolwiek nieponętny, po kilku chwilach rozmowy wydał się ojcu i córce sympatycznym. W układzie ust jego była dobroduszna prawie uczciwość, spójrzenie miało wiele bystrości i rozumu.
Wkrótce po przedstawieniu się, Iwicki przystąpił do interesu, z którym przybywał. Oświadczył chęć obejrzenia lasu Porzewińskiego i nabycia téj jego części, w któréj znajdowały się sławne na okolicę całą towarowe sosny. Pan Porzewiński ze smutkiem odpowiedział, że nie posiadał już prawa rozrządzania się żadną częścią dawnego swego dziedzictwa. Kupiec zmieszał się i zasmucił.
— Słyszałem coś o tém, ale nie wiedziałem, że rzeczy zaszły już tak daleko! — zawołał. — Ależ na miłość bozką! dlaczego nie ratowałeś się pan tym właśnie lasem? Wszak to kapitał!
— W dzisiejszych okolicznościach — odparł Porzewiński — kapitał to zupełnie martwy. Drzewo posiada w okolicy naszéj bajecznie nizką cenę...
Iwicki uśmiechnął się pod bujnym wąsem.
— Bajecznie nizką cenę, mówisz pan? tak; bo kupcy, którzy w ręku swych trzymają monopol handlu, wyzyskują trudne okoliczności, w jakich znajdują się obecnie właściciele lasów. Co do mnie, upewnić pana mogę, że drzewo nasze nie posiadało nigdy za granicą cen wyższych, jak w ostatnich latach. Ja sam, chociaż płaciłem panom W. i Z. za sosny i dęby kilka razy drożéj, niż płacą inni, bardzo dobrze na interesie tym wyszedłem, i w tym roku rozszerzam znacznie mój handel.
— A więc to dzięki stosunkom handlowym z panem — rzekł Porzewiński — panowie W. i Z. uniknęli tego, co mnie spotyka! Słyszałem o tém ich zadziwiającym wyratowaniu się z ruiny, ale nie wiedziałem, czemu je przypisać należy. Pozwól pan powiedziéć sobie, że, podejmując się przedsiębiorstw, których w kraju naszym podejmować się nie chce nikt z ludzi, moralnie i umysłowo wykształconych, oddajesz pan społeczeństwu swemu przykładem i czynem ważne usługi.
— Jest to zawód mój, który odziedziczyłem po mym ojcu — z prostotą odpowiedział kupiec.— Spełniam go tak, jak i inni koledzy moi, a bracia w Mojżeszu, z tą tylko różnicą, że w kupieckich obrotach szukam zysków godziwych.
— I godzić pan je umiész z korzyścią ogólną.
— Godzenie takie leży także w dobrze zrozumianym interesie moim. Chciał-bym, oprócz majątku, zostawić dzieciom moim imię uczciwe i budzące ufność publiczną.
— Pan masz liczną rodzinę?
— Mam troje biednych dzieciaków.
— Dlaczego nazywasz je pan biednemi?
— Hodują się one bez matki. Od lat dwóch jestem wdowcem.
Przy ostatnich wyrazach, pogodne i bystre oczy kupca zamgliły się smutkiem.
„W ciągu rozmowy téj — pisze Marya — ja krzątałam się około stołu, podając ojcu memu i gościowi skromny podwieczorek.
Nie mogłam nie uważać, że Iwicki często spoglądał na mnie, i zatrzymywał nawet na mojéj twarzy długie spojrzenia. Myślałam, iż ciekawym był, jak wygląda córka starożytnego, a upadłego w gruzy, szlacheckiego rodu. Smutno mi było i pamiętam, że, podając mu szklankę z herbatą, miałam w oczach łzę, któréj ukryć nie mogłam. Iwicki wpatrzył się we mnie wtedy tak, że przez chwilę zapomniał o przyjęciu z rąk moich podawanego mu przedmiotu; potém nagłym ruchem zwrócił się do ojca mego, i ze zwykłą sobie, rubaszną nieco swobodą, rzekł:
— Pozwól mi pan pomówić z sobą chwilę jeszcze o interesach. Czuję dobrze, że, gdy przestanę mówić o interesach, osoba moja straci tu prawo bytu...
— Ależ bynajmniéj...
— Ależ tak, tak! Narzuciłem się z osobą moją państwu, jak prawdziwy niedźwiedź! Przebaczcie! powiem jeszcze słów kilka o interesie i pojadę sobie. Oto te słowa: Porzewin nie powinien być sprzedanym. Wiem o majątku tym wiele. Jest to złote jabłko, kopalnia bogactw! Niepodobna przypuścić, aby nie było tu jakichkolwiek środków ratunku, kombinacyi jakichś, obrotów, układów...
— Nie potrafiliśmy ich znaleźć — smutnie rzekł mój ojciec.
Iwicki zamyślił się. Patrzał w ziemię.
— Może-bym ja potrafił — rzekł po chwili wahania i — rzecz szczególna — patrząc nie na ojca mego, lecz na mnie.
Instynktowym ruchem powodowana, szczerością odpłacając za szczerość, zbliżyłam się ku niemu szybko i, podając mu rękę, rzekłam:
— Sprobuj pan!
Żywe zadowolenie odmalowało się na jego twarzy.
Wziął moję rękę i uścisnął ją mocno.
— Dziękuję pani — rzekł — iż nie czynisz pani ze mną ceregieli żadnych i chcesz mi zaufać. Trzeba, ażebym naprzód przejrzał wszystkie majątkowe papiery państwa.
Potém obejrzę majątek.
Człowiek ten, jak wszyscy ludzie, przyzwyczajeni do oszczędzania czasu i energicznego działania, przystępował do rzeczy szybko i prosto. Nie raziło mnie to wcale. Owszem, w tém odrzuceniu wszelkich form etykiety, widać było należyte ocenienie przeważnego dla nas znaczenia chwili, a także pewność siebie człowieka uczciwego i niezależnego, który nie przypuszczał nawet, aby go o wsteczne cele jakiéś podejrzewać było można.
— Nie wiem tylko — z zakłopotaniem pewnem rzekł po chwili Iwicki — czy nie utrudzę państwa zbytecznie. Jeżeli mam wnosić z tego — dodał z uśmiechem — co zwykle prawie widuję po dworach temu podobnych, papiery, które przejrzéć potrzebował-bym koniecznie, znajdują się w rozsypce, i na zgromadzenie ich wiele czasu potrzeba.
— Nie mów pan tak, bo córka moja uczuje się śmiertelnie obrażoną.
Uśmiechnął się mój ojciec.
— Jedną z cnót, do których rości ona największe pretensye, jest porządek.
Otworzyłam jednę z szuflad stojącego w pokoju biura i, wyjąwszy z niego sporą ilość papierów, porządnie poukładanych, położyłam je na stole przed gościem naszym.
— W porządku! — zawołał Iwicki — papiery z cyframi i stemplami, pod kluczem i dozorem młodéj damy zostające i w porządku utrzymywane! fakt to extraordynaryjny, godzien zanotowania w historyi świata!
Mówiąc to, śmiał się głośno, zbyt głośno zapewne, ale fizyognomią miał tak naiwnie zdumioną i patrzał na mnie z tak przyjacielskim wyrazem w oczach, że ojciec mój i ja zaraziliśmy się tą rubaszną nieco jego wesołością i zaśmieliśmy się także oboje. Była to od kilku miesięcy piérwsza wesoła chwila w smutnym naszym domu.
Przez kilka godzin następnie Marya przesiedziała z gościem swym nad stosami papierów, dopomagając mu w oryentowaniu się wśród labiryntu dat, cyfr i faktów. Iwicki przyjmował z razu wskazówki jéj i wyjaśnienia z lekceważeniem, którego, ze zwykłą sobie nieceremonialnością, bynajmniéj nie ukrywał. Późniéj jednak słuchać ją zaczynał z coraz większą uwagą, coraz częściéj zwracał się do niéj z zapytaniami, lub spostrzeżeniami swemi; aż nakoniec, gdy późno po północy przegląd papierów skończonym został, z żywém poruszeniem powstał z krzesła i zawołał:
— Ależ pani jesteś szczególną, doprawdy, kobietą! Rachujesz pani, jak rachmistrz i, albo mnie uszy omyliły, albo zacytowałaś pani w istocie parę artykułów prawnych. Jak żyję, nie widziałem, aby kobieta znała się na rzeczach podobnych, i mogła tak rozsądnie, jak pani, mówić o interesach.
Marya zauważyła, śmiejąc się, iż pan Iwicki spotykać musiał w życiu swém same tylko płoche i drobnostkami zajęte kobiety.
— Mało bardzo przebywałem w życiu mém z kobietami — odparł prędko i jakby niechętnie — ale wszystkie te, które znałem, stworzonemi były chyba na córki i żony magnatów...
— A i magnatów nawet — dodał po chwili — zrujnować-by mogły na majątku i szczęściu domowém.
Gdy to mówił, ironiczny nieco uśmiech zabłąkał się na dobroduszne zwykle jego usta, a w oczach zagrał mu smutek, który, sprzeczając się ze zwykłą ich pogodą, zdawał się być cieniem, pozostałym po doświadczonych niegdyś, wielkich jakichś, cierpieniach.
Rozstali się dnia tego ze sobą przyjacielsko i poufale, jak starzy znajomi. Nazajutrz spotkali się o bardzo wczesnym poranku. Iwicki wyjeżdżał na oględziny majątku, Marya chodziła po dziedzińcu z kluczami, gospodarując w śpichrzach i śpiżarniach. Ujrzawszy ją, kupiec zdziwił się trochę i wyskoczył z wózka.
— Ranny z pani ptaszek! — zawołał, biorąc jéj rękę i zwyczajem swoim wstrząsając nią silnie.
— Cóż robić? — odrzekła Marya, śmiejąc się — zmuszoną jestem do ponoszenia męczarni takich, jak patrzenie na prześliczne ranki, za których widokiem przepadam! Ochmistrzyń, ani panien apteczkowych, oddawna już nie trzymamy...
— Pani więc zastępujesz cały personel dworski — wymówił kupiec, wpatrując się w nią z zamyśleniem szczególném.
Stali na świeżéj, rosą zwilżonéj murawie, u saméj bramy wjazdowéj, starożytnéj i, mimo ruiny, wspaniałéj. Słońce, zaledwie wychylając się z-za różowych obłoków, ukośne światło rzucało na szczyty drzew. Rzeźwiący chłód wiał w czystém powietrzu. Iwicki podniósł odkrytą głowę i odetchnął silnie, całą swą szeroką piersią.
— Prześliczny ranek! — rzekł.
I, zamyśloném wejrzeniem rozglądając się dokoła, dodał:
— Piękne miejsce!
Na ruchoméj i wyrazistéj twarzy jego wybiło się wzruszenie, z którego natury i przyczyn Marya nie mogła z razu zdać sobie dokładnéj sprawy. Wyobraźnia jéj nie była widocznie wyrobioną w kierunku romantycznym, inaczéj bowiem była-by odrazu poznała, że kupiec, o rubasznych ruchach i mowie, lecz bystrém i gorącém oku, kochać się w niéj zaczynał na zabój.
Z wycieczki swéj Iwicki wrócił zaledwie o zmroku. Marya spotkała go na ganku i odrazu prowadzić chciała do stołu, mówiąc, że musiał być bardzo głodnym.
— Ale gdzież tam! — odpowiedział — leśnik państwa jest człowiekiem nieocenionéj gościnności. Mleko jego i kartofle są doskonałe. Obiad miałem królewski! Prowadź mnie pani do ojca swego, muszę pomówić z nim coprędzéj!
Zaledwie przestąpiwszy próg mieszkania, o powitaniu nawet zapominając, Iwicki zawołał do gospodarza domu:
— Mówiłem panu wczoraj, że Porzewin nie powinien być sprzedanym; dziś powiedziéć mogę, że sprzedanym nie będzie.
Ojciec i córka oniemieli z radości. Marya rzuciła się na szyję ojcu, i pocałunkami okrywać zaczęła zwiędłe czoło jego i policzki. Gdy podniosła głowę, spotkała się ze spójrzeniem Iwickiego, utkwioném w nią z tym samym wyrazem, który z rana już spostrzegła w niém była.
— Jakże pani się cieszysz! — rzekł — jak pani lubić musisz to miejsce!
— Kocham je — zawołała Marya — ale to nic jeszcze... pan rozumiész pewno, jak wielostronném udręczeniem była dla nas ta sprzedaż...
— Rozumiem — odparł z powagą...
Podziękowania odbyły się szybko. Długiemi wyrazami dziękować człowiekowi temu było-by, wedle zdania Maryi, ubliżać mu. Umiał on zresztą, jeżeli chciał tego, nie dopuścić kogoś do słowa.
— Ale państwo szanowni! — wołał — jestem handlarzem, mam dzieci, i bądźcie pewni, że nie spuszczam z oka własnych korzyści! Las Porzewiński jest przepyszny! nabywam sporą część jego. Państwo płacicie swoje długi. Ja zarabiam grube pieniądze i ręka rękę myje!
Oprócz sprzedaży lasu, Iwicki sypał jeszcze projekta inne, jak z-za rękawa. Układał plany dobrowolnych kombinacyi z wierzycielami i oddania w dzierżawę majątku całego. Ostatni środek był radykalnie zapobiegający nieszczęściu.
— Tylko — mówił doradzca — dzierżawa krócéj trwać nie będzie mogła, jak lat sześć. Przez czas ten będziecie państwo pozbawieni praw władania majątkiem i czerpania z niego środków utrzymania.
O środki utrzymania nie chodziło wcale. Marya ufała w swe siły i była pewną, że zdobędzie je dla siebie i ojca. Dnia tego, przy wieczerzy, wesoło było w wielkiéj jadalnéj sali Porzewińskiéj. Oświetlenie było tam wprawdzie wielce mizerne, po trzech bowiem kosztownych żyrandolach, które niegdyś salę tę oświetlały, pozostały tylko w suficie wielkie, czarne haki. Jedna tylko lampa paliła się na stole, słabe zaledwie połyski rzucając w głąb’ komnaty, wśród któréj mroku, migotały na ciemnych tłach malowane amarantowe delie pradziadów Maryi i białe gronostaje jéj prababek. Tu i owdzie, z jaśniéj, niż inne, oświetlonego portretu, dumnie spoglądały, jakby żywe, oczy, groźnie zdawał się sterczéć bujny wąs, albo spłowiałą barwą świeciła róża, wpięta w ubieloną fryzurę.
Wzrok Iwickiego przesuwał się wciąż po portretach, odrywał się od nich i znowu ku nim powracał, poczém spoczywał na twarzy Maryi, z nieśmiałym trochę, a trochę badawczym wyrazem.
Zdawać się mogło, że szeregi starych, dumnych tych wizerunków, wywierały na tym synie mieszczańskiego rodu przykre wrażenie.
Od dnia tego, w Porzewińskim domu wszczął się ruch niepospolity. Iwicki przyjeżdżał często, przywoził najbieglejszych prawników i zasobnych dzierżawców, rozmawiał z wierzycielami, doglądał wymiarów kupionego przez się lasu i budowania mieszkań dla nadzorców jego i oficyalistów. Posiadał sztukę czynienia wszystkiego szybko i skutecznie. Jednego dnia częstokroć bywał w Porzewinie i kędyś o mil kilka; w parę dni potém pisał do przyjaciół swych z miasta, w którém stale przebywał, listy zwięzłe zawsze i ściśle w granicach interesu zawarte, a wkrótce wpadał znowu do pięknéj wioski nad Niemnem, z otwartą do powitania dłonią, z promieniejącym wzrokiem i głośnym wykrzykiem, że najpilniejsze sprawy u siebie już załatwił, i może znowu dwojgu samotnikom obecnością swą dokuczyć. Rozmowa jego zresztą była tak trzeźwą zawsze i trzymającą się realnego gruntu, jak cała jego osoba. Subtelności umysłowe i artystyczne, literatura, poezya, sztuki, wszelkie, słowem, kwiaty życia, były mu całkiem obcemi. Raz, przybywając do Porzewina wieczorem, znalazł ojca i córkę siedzących nad książką.
— Co państwo czytaliście przed chwilą? — zapytał po przywitaniu.
Marya wymieniła tytuł jednego z arcydzieł Szyllera.
— Któż to taki ten Szyller? — zapytał z naiwnością zupełną.
— Nie musisz pan lubić poezyi — zauważył pan Porzewiński.
— Nie wiem — odpowiedział kupiec — czy lubił-bym ją albo nie, gdybym ją czytywał; ale od lat siedmnastu mego życia, to jest od czasu, w którym wstąpiłem był do szkoły handlowéj w H., nie widziałem na oczy moje dwóch rymów razem.
— Sprobuj pan posłuchać ich teraz — rzekła Marya i zaczęła czytać.
Nie przeczytała jednak kilku stronic, gdy, podnosząc oczy z nad książki, ujrzała, że gość, pogrążony w głębokim fotelu, przymknięte miał powieki i drzémał. Tłómaczyło się to zapewne fizyczném zmęczeniem, przez czynne i nadzwyczaj ruchliwe życie sprawioném. Marya jednak nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
To samo prawie zdarzało się zawsze, ile razy Marya i ojciec jéj rozmawiali o jakichkolwiek sprawach innych, niż powszednie. Iwicki nie wdawał się w abstrakcye żadne. Najzawilsze kwestye społeczne, filozoficzne, lub polityczne, rozstrzygał jedném słowem, w którém najczęściéj zdradzała się gruba niewiadomość, albo téż, słuchając toczącéj się rozmowy, milczał i poziewał.
Gdy nakoniec Marya grała i śpiewała utwory ulubionych swych kompozytorów, Iwicki wydobywał z kieszeni książkę notatkową, i bardzo solennie pogrążał się w zapisywaniu uwag i notowaniu cyfr, odnoszących się do interesów bieżących.
Marya szanowała w nieprzyjacielu poezyi i muzyki przyjaciela szczerości. Nie chciał i nie mógł okazywać tego, czego nie czuł. Nie przybierał na siebie żadnych fałszywych pozorów, nie odegrywał żadnéj roli. Odrzucał nawet te z form towarzyskich, które w przekonaniu jego nie posiadały racyonalnéj podstawy bytu, być może nawet, że o formach tych nic nie wiedział i wiedziéć nie chciał; bo nie obchodziło go to wcale, czy uchodzić będzie za człowieka salonowego, czy za prostaka. Były to zapewne cechy charakteru wielce szanowne, i u ludzi pochodzenia jego niepospolite.
„Z tém wszystkiém — pisała Marya — to oddalenie się człowieka, dla którego miałam głęboką wdzięczność i szacunek, od wszystkiego, co było mi drogiém i miłém, sprawiało mi przykrość niewysłowioną. Czułam ciągle, że, pomimo wielkiéj zacności jego i niepospolitéj nawet bystrości rozumu, pomiędzy wewnętrznym nastrojem moim i jego, istniał przedział, który przyjaźni naszéj nie pozwalał stać się tak ścisłą i wzniosłą, jakbym tego pragnęła. Pragnęła-bym była także odwdzięczyć mu choć w części to, co dla nas czynił, największą sumą przyjemności, jaką kogokolwiek na świecie za pomocą rozmowy méj i małych talentów moich obdarzyć mogłam. Tymczasem to, co było we mnie najwyżéj wykształconém, najwyższy, słowem, wykwit ludzkiéj istoty mojéj, pozostawał dla niego straconym“.
Raz tylko jedna pieśń, przez Maryą śpiewana, wywarła na Iwickim silne wrażenie. Była to sławna pieśń pożegnania, Schuberta. Słuchając jéj, Iwicki nie pisał już tym razem w notatkowéj książce, ale stał naprzeciw śpiewającéj, z utkwionemi w twarzy jéj oczyma, których siwe źrenice mgliły się wilgocią.
— Okropna-by to rzecz była! — rzekł z cicha i w zamyśleniu, gdy śpiewać przestała.
— Co było-by okropną rzeczą? — zażartowała Marya — czy gdybym zasiadła teraz do grania sonat Beethowena, albo do czytania téj książki, która wczoraj tak solennie znudziła pana?
— Nie żartuj pani — z powagą przerwał kupiec — ten, kto pieśń tę skomponował, musiał być w rozpaczy. Być może, iż był on w położeniu...
— W położeniu jakiém?
— W położeniu kominiarza tego, który zakochał się w królewnie — dokończył kupiec.
Marya nie przedłużała rozmowy téj. Oddawna już zaczęła była rozumiéć, dlaczego widok malowanych przodków jéj, z symbolami najwyższych dostojeństw społecznych u boków i piersi, sprawiał Iwickiemu przykre widocznie wrażenie; dlaczego chwilami, patrząc na nią, słuchając jéj rozmów, z naiwném zdumieniem przypatrując się jéj ręce, gdy lekkiemi rzutami swego pęzla okrywała płótno świetnemi barwy, stawał się on nagle nieśmiałym, strwożonym prawie, a potém smutnym. On także czuł istniejącą pomiędzy nimi różnicę przyzwyczajeń i zamiłowań, różnicę, która, nie przeszkadzając wcale do wzajemnego szacunku i żywéj nawet przyjaźni, na samych szczytach życia, umysłu i serca, roztrącać ich musiała.
Marya domyślała się w nim uczuć, o których myśléć nie chciała. Odwracała myśl od chwili, w któréj, jak przewidywała, rozstrzygać jéj przyjdzie zagadkę szczęścia czyjegoś i własnego...
Chwila ta przyszła nadspodziewanie prędko. Przyśpieszyła ją śmierć Porzewińskiego. Człowiek ten, którego życie częścią burzliwe było, częścią bezczynne i gorzkie, skon miał spokojny. Polecał córkę swą opiece człowieka, dla którego miał szacunek i ufność bez granic. Do niéj zaś rzekł gasnącym głosem:
— Uczyłem cię zawsze pojęć i potrzeb nowego świata, które sam rozumiałem. Wiész, że różnice stanu i urodzenia istniéć przestały. Powinnaś być kobietą czynu i pracy... Matką rodziny, obywatelką swego kraju! Jeżeli człowiek ten, który ma umysł prostaka, ale serce najszlachetniejszego ze szlachciców, poda ci rękę na drogę życia... idź z nim... błogosławię ciebie i jego!...
Po spełnieniu się tego wypadku Iwicki, z delikatnością wielką, trzymał się czas jakiś z daleka od Maryi, nie narzucając jéj ani towarzystwa swego, ani zwykłych w podobnych razach banalnych pocieszeń. Blizką obecność jego poznać mogła tylko po usuwaniu się przed nią wszelkich trosk powszednich i po wielkiéj ciszy, która, panując w domu, dopomogła jéj do skupienia na nowo rozpierzchłych w boleści sił i myśli.
Po kilku tygodniach dopiéro, spotkali się w jednéj z wielkich mrocznych komnat Porzewińskiego domu. Scenę, która nastąpiła potém, opiszę własnemi słowami Maryi; najlepiéj bowiem tłómaczą one ustrój moralny szczególnéj téj kobiety i pobudki, które nią rządziły.
„Jak dwoje dobrych, poufałych przyjaciół, usiedliśmy obok siebie i zaczęliśmy rozmawiać. A raczéj ja mówić zaczęłam. Mówiłam mu o zamiarach, które powzięłam była na przyszłość. Chciałam na czas wygnania mego z rodzinnego domu, osiąść w mieście i zająć się nauczycielstwem. Zapytywałam go, co myśli o tym planie moim i prosiłam, aby raz jeszcze chciał wspomódz mnie swą radą, opartą na znajomości świata i ludzi.
Gdy skończyłam mówić, powstał i zaczął w milczeniu przechadzać się po pokoju. Widziałam, że namyślał się nad czémś i że był do głębi wzruszonym. Mnie także ogarnęło wielkie wzruszenie. Szanowałam człowieka tego wysoko, za szczęście i życie jego oddała-bym z pośpiechem część własnego życia... a jednak lękałam się, aby nie wymówił słowa, na które odpowiedzi stanowczéj nie mogłam dotąd znaleźć, ani w sercu mojém, ani w rozumie.
Usiadł nakoniec przy mnie i, nie odrywając wzroku od ziemi, wahającym się głosem mówić zaczął:
— To, co mam powiedziéć pani, trudném jest do powiedzenia dla dwóch przyczyn... bywają sprawy, które człowiek pragnął-by najdłużéj pozostawić w zawieszeniu, bo przecież każdemu nadzieję miéć wolno... dumny zawsze będąc zdrowym moim rozsądkiem i trzeźwém patrzeniem na świat, lękał-bym się otrzymać dziś nazwę szaleńca! Jednak powiedziéć muszę... tego, co stało się, nie przerobić!
Podniósł na mnie oczy i nieśmiałym ruchem ujął moję rękę.
— Kocham panią z całego serca! — rzekł — jeżeli pani zechcesz zostać moją żoną, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Z wyrazu twarzy jego, gdy wymawiał te proste słowa, pojęłam, że w istocie trzymam w ręku swoich jego szczęście.
Milczałam jednak. Było we mnie coś, co nie pozwalało mi jeszcze wyrzec wyroku na całą moję przyszłość. Niemożność ta wymówienia wyrazu, który-by przyniósł szczęście temu, co promieniem radości rozjaśnił ostatnie dni mego ojca, dręczyła mię niewypowiedzianie. Ale nie mogłam.
Iwicki oczekiwał chwilę na odpowiedź moję, gdy jednak milczałam, z wysileniem wielkiém i widoczném uspokoił wyraz swéj twarzy i zaczął znowu:
— Wiem dobrze, iż, prosząc panią, abyś zostać chciała żoną moją, nie ofiaruję pani losu tak świetnego, jak, ze względu na urodzenie, piękność i talenta pani, spotkać ją może na świecie. Jestem o dwadzieścia lat starszym od pani, pochodzę z rodziny uczciwéj, ale nie odznaczonéj nigdy żadnemi towarzyskiemi splendorami. Przytém i wykształcenie moje nie dorównywa o wiele wykształceniu pani, a raczéj jest ono innego rodzaju, jest ono takiém, jakiém być może u człowieka, który zrodził się śród twardo pracujących ludzi, i sam przez całe życie twardo pracował. Nakoniec, nie jestem wolnym od obowiązków i ciężarów rodzinnych, a kobieta, która żoną moją zostanie, podzielić je ze mną musi. Mam dzieci, które kocham. Nie chciał-bym i nie pozwoliłbym, aby szczęście moje było ich nieszczęściem. Widzi pani, że jestem szczerym i nic nie ukrywam ani przed panią, ani przed sobą samym. Z tém wszystkiém, nie czuję się niegodnym serca i ręki szlachetnéj i rozumnéj kobiety, bo imię moje uczciwe jest, życie niesplamione, a siły i uczucia niesterane w żadnych płochościach.
Umilkł na chwilę, zmęczony wzruszeniem. To, co mówił, kosztowało go wiele, ale wypowiedziéć wszystko rozkazywała żelazna prawość jego. — Jeżeli-bym znalazł w pani kobietę zepsutą i rozpieszczoną dostatkami i towarzyskiém swém położeniem, być może, iż, pomimo serdecznego pociągu, który uczułem dla pani od piérwszego na nią spójrzenia, zwyciężył-bym w sobie uczucie, które nazwać musiał-bym nierozsądném. Człowiek w moim wieku, ojciec dzieci i dźwigający trudne obowiązki swego zawodu, nie może żenić się dla kaprysu, ani nawet dla zadowolenia samych tylko żądań swego serca. Ale pani zadziwiłaś mię gruntownemi przymiotami swemi, więcéj niż zachwycałaś swą pięknością. Uwielbiam panią, jako człowieka, więcéj może jeszcze, niż kocham jako kobietę. Dlatego téż, pomimo trwogi, jakiéj doświadczam na myśl, że otrzymać mogę odpowiedź przeczącą, postanowiłem zapytać panią: czy zechcesz podzielić ze mną skromne, pracowite życie moje? czy zechcesz stanąć na czele domu mego i zastąpić dzieciom moim matkę, któréj prawie nie znały? Czy zechcesz zostać towarzyszką i przyjaciółką, wsparciem i szczęściem dla tak prostego i niczém wielkiém ani świetném nieodznaczającego się człowieka, jakim ja jestem?
„Gdyby był najprzebieglejszym w świecie komedyantem, nie mógł-by był w trafniejszy sposób przemówić do mnie. Zupełna szczerość jego była tym razem najwyższą zręcznością. Gdyby z tysiącem najkwiecistszych oświadczeń i najnamiętniejszych wykrzyków upadł był do stóp moich, gdyby był mi przyrzekał przyszłość błyszczącą jak słońce i jak ptak swobodną; wahała-bym się, a może i bez wahania odpowiedziała-bym: nie! Ale to ukazanie mi życia prostego, czynnego, życia obowiązku i pilnéj straży nad domowém ogniskiem jego, to wezwanie mnie, abym została współpracownicą w uczciwém dziele, które spełniał, i matką osieroconych dzieci jego, to nakoniec uznanie we mnie istoty nietylko kobiecéj ale ludzkiéj, napełniły mię uczuciem głębokiéj wdzięczności i radości. Tysiące promienistych nadziei zaświeciło w méj myśli. Zdało mi się, że ogarnia mię ciepło rozniecanego rękoma mojemi rodzinnego ogniska, że czuję garnące się do méj piersi głowy dziecięce, że widzę już z dala te drogi proste i szerokie, po których wieść będę serca i umysły istot tych, pieczy méj powierzonych.
Miały się więc spełnić nakoniec wszystkie drogie marzenia moje! Miałam więc już nakoniec znaleźć to miejsce na ziemi, śród którego stanę jako czynna służebnica Boga światłości, pełniąc wszystkie dostępne mi cnoty, siłą woli i miłości podnosząc się coraz wyżéj i innych za sobą coraz wyżéj prowadząc.
Spojrzałam głęboko w twarz silnego człowieka tego, która jednak pod spojrzeniem mojém bladła w cierpieniach oczekiwania; przypomniałam sobie wszystko, co uczynił dla nas tak szczerze, tak po bratersku; przypomniałam sobie ostatnie słowa mego ojca... i milcząc, podałam Michałowi obie swe dłonie...
Takiemi były zaręczyny nasze, bez świadków ni obrączek, co więcéj — bez czułych gruchań ni namiętnych wybuchów. Nie czułam nic z upojenia tego, o którém czytałam i słyszałam nieraz, że towarzyszy zwykle chwilom podobnym, ale miałam cichą radość w piersi a w głowie mnóztwo pięknych nadziei.“
Taką jest cała historya małżeństwa Maryi, tém szczególna, że przedstawia kobietę, idącą za mąż nie dla szczęścia w zwykłém rozumieniu słowa tego, i nie dla położenia towarzyskiego, i nie dla majątku, ale dla idei. To jednak, co po ostatnim akcie historyi téj, to jest po ślubie Iwickich nastąpiło, wydaje mi się jeszcze szczególniejszém. Oto przedstaw sobie, że Iwicki oznajmił świeżo zaślubionéj żonie, iż ślub ich nie odbył się wedle wszelkich żądanych form i przepisów, że zaniedbano w nim jednéj z ważnych jakichś formalności, że tedy unieważnienie jego nastąpić mogło w każdéj chwili, w któréj-by Marya go zażądała.
— Nie rozumiem małżeństwa z przymusu — rzekł do młodéj swéj żony — i od dawna jestem tego przekonania, że trudność otrzymywania rozwodów nie przynosi żadnych korzyści ani jednostkom, ani ogółowi. Zapewniłem ci więc na całe życie możność używania dobréj i nieprzymuszonéj woli. O mnie mowy tu być nie może; ale ty, Maryo, gdy-byś kiedy pożałowała twego postanowienia, gdy-byś zobaczyła szczęście twe gdzieindziéj, powiész mi jedno tylko szczere słowo, a stanie się tak, jak zechcesz.
Kto wié, czy kupiec ten, będąc człowiekiem istotnie szlachetnym, nie jest zarazem człowiekiem bardzo zręcznym? czy wspaniałomyślność jego nie jest popartą tém przekonaniem, że dla uczciwéj i myślącéj istoty ludzkiéj niéma na świecie lepszéj straży nad własną jéj i nieprzymuszoną wolę? Jakkolwiekbądź, kobieta ta losy ma o tyle przynajmniéj niepospolite, o ile wyjątkowemi są jéj własne usposobienia.
Będąc zamężną, jest zupełnie wolną. Wyszedłszy za mąż bez miłości, śpiewa wciąż w listach swych do Klementyny ody i dytyramby na cześć swego szczęścia.
Otóż, kochany Adamie, zmusiłem cię do przeczytania kawałka niby powieści. Mam nadzieję, że nie będziesz mnie za to łajał, choćby dlatego, że rzecz idzie o tę „śliczną dziewczynę,“ która kiedyś zajęła cię była sobą niepospolicie. Zresztą, poznasz zapewne wkrótce panią Iwicką. Wszak będziecie mieszkali w jedném mieście. Z tego powodu nawet miałem przed chwilą z Klementyną rozmowę dość zabawną. Usiadła naprzeciw mnie z twarzą zamyśloną i z twoim listem w ręku.
— Mój Jerzy — rzekła — czy nie dało-by się zrobić tak, aby pan Adam zamieszkał w inném jakiém miejscu tego świata, nie zaś koniecznie w Ongrodzie?
— A to dlaczego? — zapytałem zdziwiony.
Nie chciała wyraźnie mi odpowiadać. Przebąkiwała tylko coś o twojéj znajomości z Maryą, o tém, że lepiéj było-by, gdybyście się nanowo nie zapoznawali, i tym podobne rzeczy niewyraźne. Domyślam się, że Marya musiała pisać Klementynie o tobie coś niezupełnie zwyczajnego. Nastroiło to na ton liryczno-tragiczny wyobraźnią mojéj Klemensi, która, w brew przyjaciółce swéj, przepada za romantycznemi wyobrażeniami i historyami.
Naturalnie śmiałem się z jéj przypuszczeń. Że ktoś komuś raz się podobał, miałże-by go już dlatego przez całe życie unikać.
Co do mnie, pragnął-bym bardzo, mój Adamie, abyś zakochał się naprawdę, nie w kobiecie zamężnéj naturalnie, ale żebyś zakochał się i ożenił. Uratowało-by cię to od czarnych myśli, które cię coraz częściéj napastują, wzbogaciło-by cię w nowe uczucia, dążenia i nadzieje. Nie zastanawiałeś się może nigdy nad tém, jaką wagę posiada rodzina dla człowieka poważnie myślącego i pracującego. Jest to myślenie, pracowanie, cieszenie się i cierpienie we dwoje. Wraz z rodzicielskiemi uczuciami i obowiązkami przychodzi potém najściślejsza spójnia z resztą świata, najbezpośredniejsze zainteresowanie człowieka w sprawach ogólnych. Rodzina jest niewątpliwie najelementarniejszą formą szczęścia i czynu ludzkiego, piérwszą i najnaturalniejszą pobudką patryotyzmu.
Ty tego wszystkiego nie znasz, biedny samotniku, ale dziękuj niebu, że jeszcze znać możesz. Zakochaj się i ożeń, a za jednym zachodem uszczęśliwisz siebie i uradujesz niewymownie szczerego przyjaciela swego.
Jerzego.



LIST  IV.
Adam do Jerzego.

Ongród, 3 Października.

Kochany mój Jerzy! piszę do Ciebie z nowego miejsca pobytu. Miasta nie opisuję ci, bo wiem, że je znasz trochę, jeśli zaś zechcesz bliższych szczegółów, weźmiesz piérwszy lepszy podręcznik geograficzny i znajdziesz w nim kilkudziesiętną cyfrę ludności i co tam więcéj sobie zechcesz. Przez tydzień nie rozpatrzyłem się jeszcze dostatecznie w nowém mém położeniu, ale widzę, że roboty będę miał sporo. Rozgłosowi pism moich zawdzięczam pewno, że chorzy oblegają już moje mieszkanie. Pamiętam jednak przedewszystkiém o tém, że jestem tu mniéj dlatego, aby leczyć ludzi, niż dlatego, aby zapobiegać powstawaniu ich chorób. Pod względem hygienicznym miasto urządzone jest jak najgorzéj. Na szczęście, reformy są pod tym względem możliwemi i względnie łatwemi do wykonania. Wszystkie przecież pomysły moje i projekta są jeszcze dotąd w stanie zaczątków. Dlatego, aby rozwinęły się pomyślnie, muszę wprzódy należycie grunt zbadać i materyały przyszłych robót przygotować.
Teraz bezpośrednia odpowiedź na list twój.
Nie jestem tak bardzo chory, jak to sobie wyobraziłeś, kochany Jerzy, jakkolwiek i to prawda, że nie posiadam już nienaruszalnego zdrowia piérwszéj młodości. Nie jest że to przecie wypadek nieunikniony? Wiész o tém tak dobrze, jak i ja, że kto wiele myśli i uczy się, ten wiele téż wątpi, i kto mocno kocha, ten, jeżeli nie często, to przynajmniéj niekiedy, smutnym bywać musi. Nakreśliłem wyraz, który tak często powtarza się w twym liście, nie stosuję go tylko do żadnéj jednostki żeńskiego ani nijakiego rodzaju. Kocham naukę. Kocham także ludzkość, a śród niéj wyłącznie, z największém skupieniem sił moich, ten jéj odłam, z którym wiąże mię wspólność mowy, obyczaju, cierpień i specyalnych niejako, przez położenie wytworzonych obowiązków. Przez podwójną miłość tę nie ustaję w pracy, ani na dzień jeden; jestem sługą wszystkich potrzebujących mię we dnie i w nocy, samotnym szczurem, zakopanym w szpargałach wtedy, gdy inni bawią się i używają życia na różne sposoby, albo śpią snem, niezmąconym nigdy, gorączką wiedzy, ni rozpaczą zwątpień.
Cóż dziwnego, jeżeli mnogie poszukiwania i zwątpienia, jeżeli szczere mozoły ducha wątpliwemi skutkami zwieńczane, zetrą, przedwcześnie niekiedy, z uczuć i imaginacyi człowieka, który ich doświadcza, pierwszą świeżość młodości, dadzą mu od czasu do czasu uczuć przedsmak niejakiego zmęczenia, a humorowi jego, nie czyniąc go przecież czarnym, odbiorą wiecznie różową barwę?
Upewnić cię jednak mogę, że nie czuję się bynajmniéj nieszczęśliwym, bo ani razu nie zapytałem siebie; jakim jest cel istnienia mego na tym świecie?
Bardzo być może zresztą, iż sposobowi życia mego niedostaje potrzebnych mu, uzupełniających pierwiastków jakichś. Ależ jaka na to może być rada? Z téj, którą ty mi podajesz, przebacz, że śmieję się szczerze. „Zakochaj się!“ O, mój ty poeto! jakże bez śmiechu i zgrozy wyobrazić mógł-bym siebie w roli gruchającego gołębia? Jakimże językiem przemawiał-bym do bogdanki? Nie umiem mówić o niczém, o czém specyalnie mawiać zwykły wszystkie bohdanki tego świata, to jest: o kwiatach, balach, sennych rojeniach, anielskich uczuciach, wstążkach i tiulach. Przypuszczając nawet, że cudem jakimś, pomiędzy mną a bohdanką moją, liryczno-komiczne wstępy te mogły-by pozostać opuszczonemi, czy wiész, co nastąpiło-by potem? Oto wielka ruina Kartaginy czyli zburzenie życia mego, dokonane za pomocą różnych szumów i szelestów, które mogą być dla innych wielce zabawnemi, ale których ja z gustu i z zasady cierpiéć nie mogę. A osłabione nerwy, spazmy, podróże dla zdrowia, hysterye, melancholie, gorzkie urazy do świata i męża!.. Jestem lekarzem, mój bracie, i dość napatrzyłem się na rzeczy podobne, abym miał ochotę osobiście niemi się uszczęśliwiać.
Powiész mi zapewne, że wszystkie wyżéj wymienione właściwości kobiecego rodu istnieją tylko w pewnych warstwach społecznych, i że są takie warstwy, wśród których żyją istoty całkiem innéj natury. Być może, lecz w jakiéj-że stronie świata tego istnieją Fenixy? gdzie szukać ich trzeba? Gdy zaś tylko mowa o szukaniu, rzecz zaczyna być trudną. Nie mam czasu, a gdybym go i miał, wolał bym już pojechać do Afryki, aby wśród Babembów i Babisów poszukiwać źródeł Nilu, aniżeli puszczać się na nieciekawe wędrówki, dla poszukiwania własnego, a wielce problematycznego, szczęścia. W téj-to potrzebie nieznośnego często i niemożliwego szukania, spoczywa słowo zagadki: dlaczego ludzie, pracujący na seryo, ludzie nauki szczególniéj, pozostają częstokroć w dośmiertnym celibacie, albo téż zaślubiają piérwsze lepsze koczkodany, rodem bądź z kuchni, bądź z salonów, z któremi spotkali się w chwili najżywszego poczucia najniższych swych, tranchons le mot, fizyologicznych potrzeb. Zdaje mi się, że inaczéj dziać się nie będzie, dopóki o wartości kobiety świadczyć nie zacznie, jak świadczy o wartości mężczyzny, jawne, wszystkim widzialne, życie pracy i czynu.
Czy kobiety z natury swéj zdolnemi są do takiego życia? Rozwiązanie zagadnienia tego należy do pedagogów i moralistów. Co do mnie, wiem tylko, że jeżeli wszystko, co piszą i mówią o prababkach naszych z jednéj strony, o prawnuczkach z innéj, prawdą było i być ma, żałuję bardzo, że nie jestem swoim pradziadem lub prawnukiem, niepodobna mi bowiem zaprzeczyć ani wysokiego znaczenia, które posiada dla człowieka życie rodzinne, takie naturalnie, jakiém być ono powinno, ani téj próżni, którą brak jego stwarza w najlepiéj nawet zkądinąd urządzoném istnieniu.
Cóż robić? Nie wszyscy mogą być tak szczęśliwymi, jak ów Iwicki, któremu żona, piękna, wykształcona i szlachetna, jak z nieba spadła! Za urywek niby powieści, którą przysłałeś, mi w swym liście, nie gniewam się wcale. Wyznaję, że historya małżeństwa, w którém kobieta oddała rękę swą mężczyźnie, różniącemu się z nią o wiele wiekiem, przywyknieniami, ukształceniem, dlatego przeważnie, że u boku jego ujrzała miejsce, na którém mogła zostać czynną służebnicą Boga światłości, zajęła mię niepospolicie. Pamiętam dokładnie teraźniejszą panią Iwicką, taką, jaką widziałem ją dziesięć lat temu. Henryk nie myli się i nie przesadza. Miała ona ogromne oczy a małe usta, o cienkich inteligentnych wargach, które często drżały, znamionując tém, jeżeli się nie mylę, wrażliwą i głęboko czułą naturę. Co do barwy jéj oczu, których nie dojrzał Henryk, mogę uwiadomić Was obu, że jest, a przynajmniéj była ona, mieniącą się szafirem i srebrem. Były to właściwie szafirowe oczy, ale pływały w blaskach ciemnego srebra. Podziwiaj lokalność pamięci mojéj i obdarz coprędzéj bohaterkę któréj z powieści swych podobnemi oczyma. Obdarz ją tylko szczerze zadziwiającém na wiek jéj bogactwem umysłowych wiadomości i częstemi rumieńcami, które, oblewając twarz jéj, nadawały jéj wyraz na-pół dziewiczy, na-pół ognisty, a będziesz miał gotowy typ idealnéj dziewczyny.
Podziwiaj moję pamięć, Jerzy, i pozwól Henrykowi, aby śmiał się z zaciekłości młodego ideologa, który dlatego, aby przybyć coprędzéj i bez dystrakcyi na obrane stanowisko, rzuca spotkaną śród drogi dziewczynę taką, nie mówiąc jéj nawet swego nazwiska i zrywając umyślnie wszelką nić, która-by mogła wiązać jego z nią i wzajemnie. Dziewczyna ta była najpiękniejszą realnością życia, jaką kiedy na świecie spotkałem; według więc tego, co utrzymuje świat o ludziach pozytywnych, do których rzędu się zaliczam, powinienem był porzucić dla niéj wszelkie abstrakcye. Tymczasem stało się przeciwnie. Miałem głowę tak pełną mojéj idei, że dla niéj porzuciłem, kto wié? najrealniejsze może na ziemi szczęście. Co dowodzi, że nie śniło się nawet o tém krytykom filozoficznych dokryn, jaki zaciekły fanatyk ideałów siedziéć może w skórze najkrańcowszego pozytywisty! W streszczonéj historyi, którą mi przesłałeś, czuć woń poematu. Szczególne mi ona sprawia wrażenie w dniach tych, w których właśnie zajęty jestem pracą, tyczącą się ścieków, wyziewów i śmieci miejskich... Sprawia mi ona takie wrażenie, że chwilami przestaję czytać i pisać i staję przy oknie, aby popatrzyć na widok, który mam przed sobą. Tłem widoku tego jest wielka, czworokątna kamienica, oddzielona od domu, w którym mieszkam, wązką ulicą i sporym ogrodem. Teraz, gdy liście z drzew opadły, kamienicę widać z okien moich, jak na dłoni. Domyślam się, że mieszkać w niéj musi jakaś mieszczańska rodzina, zamożna i wesoła. Co wieczór oświetla się tam dość rzęsisto cały rząd okien i w ramach białych firanek zjawiają się cienie różnych ludzkich postaci, to wysokiéj, kształtnéj kobiety, to dziecka, które wskakuje na wysokie sprzęty i czepia się jéj szyi, to mężczyzny z kwadratową postacią, którego usta, szeroko otwarte, oznajmują mi, że śmieje się głośno i rubasznie. Pełno tam życia i ruchu, na które spoglądam czasem z pewną przyjemnością. Zdarza się to jednak zazwyczaj wieczorami. W dzień raz tylko spojrzałem na okna mego vis-à-vis i w jedném z nich zobaczyłem tę samę zapewne kobietę, któréj ładny cień widuję na złotém tle wieczornego oświetlenia. Miała na sobie ponsowe jakieś ubranie i z tego powodu wyglądała z za wielkich szyb, jak gorący i wesoły płomień.
Bądź zdrów, mój Jerzy. Czas mi już od rozmowy z tobą wracać do moich ścieków, wodociągów i t. d.
Przyjaciel twój
Adam.




LIST  V.
Marya do Klementyny.

Ongród, 10 Października.

Moja ty droga marzycielko! Jak to znać zaraz, że jesteś żoną powieściopisarza, a więc człowieka, który przez całe życie odmienia (na papierze) słowo kochać, we wszystkich trybach, czasach i osobach!
„Nie kochałaś nigdy, piszesz do mnie, i nie kochasz teraz. Sofistką jesteś. Wykreśliłaś miłość z planu i rachunku twojego życia.“
Któż ci powiedział, że ja wykreśliłam miłość z rachunku i planu mego życia? O ile pamiętam, mówiłam i pisałam ci zawsze, że przeciwnie, to-to właśnie uczucie zarządziło przeważnie i rządzi mojém życiem. Widocznie więc nie zrozumiałyśmy się na tym punkcie i przykro mi to. Pozostać tak nie może. Porozumiejmy się.
Porozumiejmy się naprzód do znaczenia wyrazu: miłość. Czyliż i tobie także, moja droga Klementyno, tak jak większości a nawet ogółowi kobiet, wyraz ten nie nasuwa żadnego innego pojęcia, ani obrazu, jak jego i , dwie pary oczu, utopionych w sobie, dwie pary rąk spojonych w uścisku, dwie pary warg, szepcących ogniste zaklęcia, dwa serca przebite grotem skrzydlatego bożka, wszystkiego słowem po dwoje? Co do mnie, rozmijam się z powszechnie przyjętym obyczajem i obok wyrazu: miłość, zamiast uświęconéj cyfry 2, stawiam — nieskończoność. Nieskończoność czego? zapytasz.
Odpowiadam: alboż przebywamy obecnie poranny zmierzch życia ludzkości, aby złożony w nas przez przyrodę pierwiastek sympatyczny objawiać się mógł i musiał w jednéj tylko i pierwotnéj formie pociągów, wiodących ku sobie mężczyznę i kobietę? Dla ludzi jaskiń i lasów, miłość nie była zapewne czém inném, jak krótką dobą fizycznych zapałów, wszystko bowiem, co istniało po-za tém, było dla nich nienawiścią, walką, pustką i niewiadomością. Ale z piérwszą rodziną, która stale i na długo zamieszkała pod pasterskim namiotem, powstała w ludzkości piérwsza idea społeczna, potém utworzyła się gmina, naród, ojczyzna i jak sznur gwiazd, wiązany przez geniusze wieków, zaświeciły nad światem ideały, rządzić i kierować mające jego przyszłością. Wyraz miłość, pojmowany w zaraniu dziejów ludzkich w jedném rozumieniu, rozpadł się na nieskończoność rozumień i teraz mężczyzna kochać może nietylko kobietę a kobieta mężczyznę, ale kochać oni mogą: przyrodę, którą rozumieją, prawdę i naukę, która ją odkrywa, piękno i sztukę, która je objawia, ziemię, z któréj soków i powietrza czerpią swoje życie, społeczność, któréj językiem mówią, bólami cierpią i nadziejami spodziewają się, rodzinę, która społeczności téj najtrwalszą jest opoką, pracę, która daje cel i wartość życiu, sprawiedliwość gwałconą, słabość uciśniętą, męztwo walczące, potęgę twórczą, geniusze, torujące drogi ludzkości, ciche cnoty, budujące w ukryciu podwaliny jéj szczęścia, wszystko, co wre albo budzi się w łonie ludzkości, waży jéj losy, przyświeca jéj przeznaczeniom, słowem — nieskończoność!
Czytałam niedawno w książce jakiéjś o człowieku pewnym wielkich zdolności i zalet, który, umierając we wszechstronnéj nędzy, utrzymywał, iż zdolności i zalety przepadły mu marnie dlatego, że nigdy nie kochał. Ci, co słyszeli to jego wyznanie wytłómaczyli je w ten sposób: iż nie kochał on nigdy żadnéj kobiety. Ja tłómaczę je sobie w innym sensie. Człowiek ów nie kochał żadnéj z owych wielkich i pięknych rzeczy, których imiona wypisałam u góry stronicy. Przypuszczam nawet, iż kochał on kobietę niejednę może, ale pomimo miłości téj, z braku innych, zalety i zdolności jego przepadły.
W ten sposób rozumiem i czuję miłość. Będziesz że jeszcze utrzymywała, że nie kochałam nigdy i nie kocham?
Wiem zresztą; idzie ci przeważnie o jednego człowieka, o owego uświęconego jego. Prawda, nie byłam zakochaną w Michale, gdy zostawałam jego żoną, czyliż przecie nie kochałam go? Czy szacunek i przyjaźń, zaufanie bez granic i rzewna wdzięczność, nie są według Was ingredyencyami, godnemi do złożenia uczucia miłości? Jeżeli zaś w miłość, po Waszemu pojętą, ingredyencye te niew chodzą, dziękuję za nią i rada jestem, że nie znałam jéj nigdy.
Prawda: zostając żoną Michała, nie czułam nieokreślonych rozrzewnień i również niejasnych radości, w takim nawet stopniu, w jakim ogarniały mię one w jednéj owéj sielankowéj chwili mego życia, którą ci opisałam niedawno. Czyliż przecie nie byłam szczęśliwą?
O! gdybyś była ze mną w dniu, w którym po raz piérwszy przestąpiłam próg domu, mającego być domem moim na zawsze, w którym rozejrzałam się po tych pokojach obszernych, widnych lecz zimnych, sztywnych i czekających na mnie, abym w nie wwiodła ruch, czynność, wesołość czułość i piękność, w którym przycisnęłam do méj piersi troje sierot, odzyskujących we mnie matkę i nieśmiało z razu mówiących mi: matko! gdybyś wiedziała, jak wieczorem, usiadłszy przed ogniem komina, we dwoje z Michałem, mówiliśmy o przeszłości mojéj i jego, o przyszłości naszych dzieci, o znaczeniu i obowiązkach jego zawodu; gdybyś była wtedy ze mną i patrzała we mnie, uwierzyła-byś, że byłam szczęśliwą!
Zresztą nie utrzymuję bynajmniéj, ażeby ten rodzaj miłości, o który Wam wszystkim tak wyłącznie chodzi, nie miał téż prawa bytu. Owszem, przyznaję, że jest i musi on być ważnym czynnikiem w życiu ludzi.
Ale jakiemiż bywają najpowszechniéj te wasze uwielbiane, za jedyną podstawę i uciechę życia ludzkiego uważane miłości. Znam trzy ich najbliższe mi przykłady. Wiész o bolesnéj historyi mojéj matki. Chwilowe upojenie, ból potém, wyrzuty sumienia i śmierć przedwczesna z jednéj strony, pustka domu, złamane życie człowieka i osierocone dziecię z innéj strony, oto treść jéj i skutki. Inną miłością kochała Michała piérwsza jego żona.
Portret jéj znajduje się w naszym domu. Kobieta to była malutka i kształtna, z drobną główką, oblaną zdrojem płowych włosów, z okrągłą białą twarzyczką i niezapominajkowemi oczyma. Mieszczaneczka ładna i wdzięczna, pragnęła być wielką panią. Stroiła się, balowała, przemieniała dom męża w miejsce zabawy dla wszystkich, męczarni dla niego. Nie mając lat trzydziestu, wychodząc z balu, przeziębiła się i umarła. Jednakże kochała ona Michała, po swojemu zapewne, ale wiernie i czule. Nie przeniewierzyła mu się nigdy, przed skonem całowała jego ręce, i cóż dobrego sprawiła miłość ta? czemu zapobiegła? co po niéj zostało, prócz gorzkich wspomnień w piersi mężczyzny, kolebek opuszczonych i grobu z białym pomnikiem?
Inaczéj jeszcze kocha siostra Michała, Klotylda.
Od ośmnastu do czterdziestu lat swego życia, kocha ona ciągle to tego, to owego, a jeżeli nie kocha, to w chwilach przestanku kochać pragnie. Kochanie to i pragnienie sprawia, że przez całe życie swe wzdycha ona, wyrzeka na los swój, stroi się w najpoetyczniejsze z barw i kwiatów, pości wtorki do Św. Antoniego i nic a nic nie robi.
Oto masz trzy gatunki miłości, którym dać można następne epitety: burzliwa, dziecinna i ślamazarna.
Z trzech kobiet, które ich doświadczały, jedna przedstawia postać tragiczną, druga litości godną, trzecia — nudną. Nie wiem, jak o tém sądzisz, bo mnie się zdaje, że wszystkie te trzy rodzaje miłości miały i mają źródło swe nie w pierwiastku sympatycznym natury ludzkiéj, ale w najczyściéj egoistycznym.
Nie, Klementyno, ja żadnéj z miłości podobnych dla życia mego nie chcę; ja myślę, że bluźnią one przeciwko imieniu, które, nie wiem, dla czego noszą; ja dla nich nic, żadnego innego uczucia miéć nie mogę, prócz przebaczenia i pobłażliwości. Zresztą, przypuszczam, że dla organizacyi pewnych, życie, pozbawione słodyczy i upojeń miłości, kompletném być nie może; ale istniejąż na świecie życia i szczęścia ludzkie kompletne? Przy dzisiejszym przynajmniéj ustroju ludzkości, nie sąż one niesprawdzalnemi snami, i gdy okoliczności składają się stosownie, nie lepiejże wyrzec się stanowczo jednego z żywiołów istnienia, niż, goniąc za nim, tracić podstawowe jego warunki?
Że życie, najlepiéj urządzone i wypełnione, posiadać musi troski swe i smutki, najlepszy mam dowód tego na sobie. Przez ostatnich parę tygodni jestem ciągle niespokojną i zmartwioną. Młodsze dzieci moje z jesienią znowu chorować zaczęły, a i Natalka także nie wzrasta tak silnie i zdrowo, jakbym tego pragnęła. Następstwa to fatalnego sposobu hodowania, któremu dzieci te podlegały w piérwszych latach swego życia. Nigdy nie zapomnę chwili, w któréj zobaczyłam je po raz piérwszy. Przybyliśmy z Michałem niewiele przed południem.
— Gdzie są dzieci? — zaraz w progu zapytał mąż mój.
— Śpią jeszcze, — odpowiedziała Klotylda, która wyszła na nasze spotkanie.
Pobiegłam do wskazanego mi pokoju. Z powodu zapuszczonych ciężkich rolet, zmrok tam panował głęboki i dopiéro, gdy odsłoniłam jednę z zasłon, zobaczyłam stojące w pokoju dwa małe łóżeczka i jednę kolebkę.
Światło i głosy nasze obudziły dzieci. Na jedném z łóżek podniosła się i usiadła osmioletnia dziewczynka, z drugiego wychylił rozczochraną główkę pięcioletni chłopczyk, w kolebce zabełkotało niewyraźnie dwuletnie dziecię. Nie upłynęło pół godziny, gdy byłam już dobrze zaznajomioną z całém towarzystwem. Siedziałam na kanapie i, rozmawiając ze starszemi dziećmi, młodsze trzymałam na kolanach. Nauczyłam je wymawiać wyraz; matko, którego wymawiania już się były oduczyły. Mówiąc i śmiejąc się z niemi, przypatrywałam się im uważnie. Okryte cienką i zdobną w hafty bielizną, miały one przecież pozór nędzarzy. Oczy ich były zapadłe, cera blada, wzrost sztucznie wstrzymany, rączęta chude i przezroczyste.
Zapytasz może, Klemensiu, co czyniła Klotylda, siostra Michała, i dlaczego dojrzéć nie mogła sposobu życia dzieci swego brata, sierot bez matki, budzących współczucie w każdém dobrém sercu niewieściém. Cóż? kochała ona, albo kochać pragnęła. I potém nawet, gdy pilnie zajęłam się zaprowadzaniem reform w sposobie życia i wychowania dzieci, kiedy téż jednocześnie zaznajamiałam się z gospodarstwem domowém, z licznymi domownikami i potrzebami ich, Klotylda przerywała mi wciąż te zajęcia, spotykając mię tu i owdzie, ujmując ręce moje w białe swe, miękkie jak puch dłonie, i zapytując:
— Powiedz mi, Marciu, czy ty jego bardzo, bardzo kochasz? — Stosowało się to naturalnie do Michała.
Z razu odpowiedziałam jéj z przejęciem się i powagą, że kocham Michała najlepszemi uczuciami serca ludzkiego: szacunkiem, przyjaźnią, ufnością, i wdzięcznością. Ale Klotylda wstrząsnęła głową niespokojnie jakoś i niechętnie.
— Szacunek, widzisz — rzekła— przyjaźń, ufność i wdzięczność, to nie miłość. Czy ty go kochasz, Maryo?
I o szaréj godzinie, kiedy, otoczona dziećmi, sennemi od świeżego powietrza, do którego silnych powiewów nie przywykły, usiadłam przed ogniem, jedwabna suknia zaszeleściała przy mnie i łzawy, przewlekły głos zapytał mnie znowu rozrzewnionym szeptem:
— Powiedz mi, Maryo, czy ty go bardzo kochasz?
Powtarzało się to w nieskończoność. Raz nakoniec zaśmiałam się i odpowiedziałam Klotyldzie słowami Maryi z poematu.
— „Czy Marya ciebie kocha? mój drogi, mój miły!
Więcéj niż kochać wolno, niż pozwolą siły.“
Rumieniec gniewu oblał twarz Klotyldy.
— Żartujesz sobie z miłości, Maryo — rzekła i oddaliła się zwolna. Ale odtąd stanowczo uznaném zostało w umyśle Klotyldy, że jestem zimną, poziomą kobietą, nierozumiejącą miłości, a nawet, wśród znajomych i przyjaciółek jéj, powstało przekonanie, że wyszłam za Michała dla interesu. Niech mówią co chcą. Opinia świata o tyle obchodzić-by mnie mogła, o ilebym w głosie jéj usłyszała powtórzenie głosu własnego sumienia.
Z tém wszystkiém, piérwsze lata, przeżyte w zaniedbaniu, pozostawiły w dzieciach naszych niejeden groźny zaród, pod fizycznym i pod moralnym nawet względem. Rzecz dziwna jednak! przy umiejętnych staraniach, szkody moralne usuwają się łatwiéj i prędzéj, niż fizyczne. Czyniłam przeciw temu wszystko, co mogłam. Wielu jednak rzeczom zapewne zaradzić nie umiałam. Na nieszczęście, domowy lekarz nasz, któregośmy dotąd mieli, był człowiekiem uczciwym, ale słabéj głowy i rutynistą. Teraz na jego właśnie miejsce przybył Adam Strosz, hygienista ten, o którym, jak wiész, od niejakiego czasu tak wiele piszą i mówią. Wielki wypadek dla naszego miasta, które zajmuje się żywo nowoprzybyłym. Szczęśliwy wypadek dla mnie, a szczególniéj dla mojéj dziatwy. Opowiadają o nim różne rzeczy, że dzikim jest, że towarzystw unika, że jakieś kosztowne, a wedle zdania opowiadających, niepotrzebne reformy w mieście chce zaprowadzać. Ja jednak, mając małe stosunki swoje z najuboższemi dzielnicami miasta, wiem o tym dzikim człowieku różne bardzo ucywilizowane rzeczy.
Najważniejszą jednak dla mnie rzeczą jest to, że on jest znakomitym lekarzem-hygienistą i że udzielić mi może wielu rad i wskazówek, o których ani się śniło własnéj mojéj głowie. W tych dniach napiszę do niego, aby nas odwiedził.
Całuję cię serdecznie, Klemensiu, i listu twego niecierpliwie oczekuję.
Marya.




LIST  VI.
Adam do Jerzego.

Ongród, 1 Listopada.

Podziwiaj nieprzeniknione wyroki trafu, mój Jerzy, i moję wielką łaskawość, że wykradam sobie chwilę czasu, ażeby cię o nich uwiadomić! W kamienicy, wznoszącéj się naprzeciw mieszkania mego, za wązką ulicą i sporym ogrodem, mieszkają państwo Iwiccy.
Byłbym sto lat przeżył na tém miejscu, nie domyślając się nawet, z kim o paręset kroków sąsiaduję, gdyby... Tu zawieszam na kilku kropkach twoję ciekawość. Chciał-bym bardzo być w téj chwili w twojéj powieściopisarskiéj głowie i widziéć romantyczne przypuszczenia, które w niéj roić się zaczynają. Niestety, mój Jerzy, świat jest prozaiczny; niepodobna, aby jedno życie ludzkie zawarło w sobie aż dwa spotkania poetyczne. Oto potrzebowałem lokalu dla posiedzeń Towarzystwa lekarskiego, które — eureka! — przebyło już stan pomysłu i wchodzić zaczyna w fazę spełnionego faktu. Chciałem, aby posiedzenia towarzystwa odbywały się w blizkości mego mieszkania i od kilku dni przypatrywałem się niewielkiemu drewnianemu domowi, który, stojąc bokiem do ogrodu, leżącego u stóp kamienicy, zdawał mi się być rodzajem jéj oficyny. Widziałem, że dom ten od niedawnego czasu był niezamieszkałym. Przechodząc raz mimo, zapytałem: czy jest on do najęcia i do kogo należy? Na piérwsze pytanie otrzymałem odpowiedź twierdzącą, na drugie powiedziano mi, że dom i kamienica za ogrodem należą do pana Iwickiego, który sam tylko osobiście rozstrzygnąć mógł kwestyą najmu, a którego znaleść mogłem w kamienicy, gdzie z rodziną swą mieszka.
Nazajutrz około południa, wizytując moich chorych, kazałem zatrzymać konie przed bramą, szeroko otwierającą się na wielkie brukowane podwórze, położone przy ulicy innéj niż ogród, a równolegle z tamtą idącéj. Od strony podwórza kamienica wygląda wcale inaczéj niż od strony ogrodu. Znać tu prozę żywota, nadzwyczaj ożywioną i ruchliwą. Okna dolnego piętra, wielkie i nagie, uzbrojone są z wewnątrz żelaznemi kratami, jak bywa zwykle w miejscach, gdzie przechowują się ważne papiery, albo znaczne pieniądze. Dokoła podwórza wznoszą się budowy murowane, wyglądające na składy i śpichrze. Przed jedną z nich stało wiele wozów dwukonnych i uwijało się mnóztwo ludzi. Przez otwarte wrota widziałem, że wewnątrz budowy ważono na potężnych szalach pękate wory, które potém ładowano na wozy. Musiał to być zapewne towar jakiś, mający być dostawionym dnia tego na stacyą kolei, albo nad brzeg rzeki.
Zbliżyłem się do gromady pracujących ludzi i zapytałem o pana Iwickiego. Na głos mój, od szal, które wewnątrz budowy kołysały się z ciężkością, odszedł nizkiego wzrostu, kwadratowéj postaci i o dużéj głowie człowiek i przedstawił mi się, jako Michał Iwicki. Odzienie jego było grube i opylone, na twarzy panował wyraz pośpiechu i pewnéj niecierpliwości, których go nabawiało oderwanie się od zajęcia. Powiedziałem mu wzajemnie, kim jestem, i dodałem, że nie chcąc mu przeszkadzać w téj chwili, zjawię się kiedykolwiek późniéj. Bardzo grzecznie, choć trochę bez ceremonii, zatrzymał mnie, chwytając moję rękę, i wołając na jakiegoś Roberta, czy Ryszarda, aby go przy wadze zboża, czy mąki, zastąpił. Po czém wprowadził mię do obszernéj sieni, znajdującéj się na dolném piętrze kamienicy, a wiodącéj do kancelaryi czy biura, złożonego z dwóch sal obszernych, trochę zaciemnionych kratami u okien, i w których kilkunastu mężczyzn różnego wieku siedziało nad stołami, pilnie pisząc i rachując. Iwicki wprowadził mnie do małego pokoju z wielkiém biurem i wielką szafą ogniotrwałą, — jest to zapewne jego gabinet, — i wskazał mi miejsce na twardéj ławie, przykrytéj dywanem. Rozmówiliśmy się o interesie prędko i zgodnie, a jakkolwiek zajmował mię trochę i człowiek, z którym rozmawiałem, i zaciekawiało bardziéj jeszcze czynne i czyste jego gospodarstwo, nie chcąc przeszkadzać mu w zajęciu, pożegnałem go rychło. Nie zatrzymywał mnie wcale. Budynek z szalami, wozy z worami, pociągały widocznie oczy jego i serce. Twarz ma on szczerą i bystrą, ale grubą i źle narysowaną, ruchy jego żywe są, szorstkie i dość niezgrabne, uścisk ręki silny i sympatyczny. Patrząc na niego, rozumiałem, że mógł drzémać albo zajmować się swą notatkową książką, w czasie seraficznych śpiewów pięknéj swéj narzeczonéj, i o Szyllerze zapytywać: kim jest ten jegomość?
Przechodząc z powrotem przez wielką sklepioną sień, słyszałem kędyś w górze nad wschodami, czy na wschodach, dziecięce śmiechy i rozmowy. Podobne to było trochę do świergotu młodego ptactwa w gnieździe. Byłem już na progu, kiedy nad świergotem tym uniósł się głos kobiecy, wołający po razy kilka różne spieszczone imiona, do świergocących ptasząt pewno należące. Głos to był donośny, czysty i czuć w nim było uśmiech. Jakieś dalekie wspomnie przyleciało do mnie z tym głosem.
Słyszałem go, a raczéj słuchałem go był niegdyś w chacie choréj wieśniaczki, w lesie nad Niemnem...
Zapytasz mnie pewno, mój Jerzy, dlaczego nie skorzystałem z nadarzającéj się sposobności i nie odnowiłem stosunków z tak miłą osobą, jaką jest niezawodnie pani Iwicka. Henryk uczynił-by to jednym skokiem, ty może dwoma albo trzema. Ze mnie dziki trochę człowiek. Nie przywykłem do towarzystwa pięknych i miłych pań, i po co mi ono? Zdaje mi się, że, oprócz hygienicznych reform, które tu mam wprowadzić, chorych moich i przyszłego towarzystwa lekarskiego w mieście Ongrodzie, nic na świecie mię nie zajmuje.
A jednak człowiek bywa czasem dziwném stworzeniem. Spoczywają w nim jakieś utajone, spodnie warstwy wrażeń i marzeń, o których istnieniu, przy zwyczajnym biegu życia, nic wcale on nie wié.
Składową jest natura człowieka, i któż dowié się kiedy, kto się domyśli, jakie tęsknoty i żądze podnosić się mogą nagle w piersi człowieka, długo zakutéj w stal panowania nad sobą? jakie miękkie i czyste szmery przelatują tam czasem wpośród milczących ścian surowéj pustelni? jakie twarze białe i słodkie zwieszają się nad głową samotnika, kiedy zamyka on do snu zmęczone pracą powieki?
Bądź zdrów, mój drogi przyjacielu!

Adam.



LIST  VII.
Jerzy do Adama.

Warszawa, d. 20 Listopada.

Mój kochany Adamie. Jestem pewny, że lada dzień, traf, czy potrzeba, sprowadzą odnowienie znajomości twéj z panią Iwicką. Zlituj się, miéj wzgląd na moję powieściopisarską głowę, chciwą zawsze zajmujących portretów ludzkich, i opisz mi tę kobietę wraz z otoczeniem jéj szczegółowo. Wiem, że stać się to nie może inaczéj, jak z ofiarą twego czasu, który teraz, więcéj niż kiedy, cennym ci być musi. Ależ, ręka rękę myje, mój Adamie. Ja także nie jestem ptaszęciem niesiejącém ani orzącém, jednak przyrzekam spełniać, jak zwykle, w stolicy, wszystkie twe wydawnicze i książkowe polecenia, byle-byś zaspokoił moję ciekawość i podał fantazyi méj ładny jaki wątek.
Czekam listu twego.
Jerzy.



LIST  VIII.
Adam do Jerzego.

Ongród, d. 25 Listopada.

Dla czegoż, mój Jerzy, nie miałbym opisać ci tego, co jest piękném i rozweselającém życie. Widoków takich zbyt mało jest na świecie, abyśmy mieli zamykać na nie oczy własne i przyjaciół naszych. Czas mam zajęty bardzo, to prawda, ale każdemu wolno miéć chwilę spoczynku, a dla mnie pisanie do ciebie jest najprzyjemniejszym ze sposobów odpoczywania.
Trzy dni temu, otrzymałem od pani Iwickiéj list, wzywający mnie, abym jéj dom odwiedził. Nazajutrz więc zatrzymałem znowuż powóz mój przed szeroką bramą ruchliwego podwórza, i tym razem, przebywszy sklepioną sień, wstąpiłem na górne piętro kamienicy. Przedpokój był otwarty i pusty. Do mieszczańskiego mieszkania tego etykieta światowa mało ma snadź przystępu. Nie strzegą go anonsujący gościa lokaje.
Nie potrzebowałem zresztą zapytywać nikogo, czy państwo są w domu, gdyż z wnętrza mieszkania dochodziły mię zmieszane głosy i rozmowy. Wszedłem tedy naprzód do sali jadalnéj, widnéj i obszernéj, a tu od progu już, w ramie drzwi rozwartych, przedstawił mi się rodzajowy obraz, który, upewniam cię, mógłby rozweselić humor najzgryźliwszego pod słońcem hipochondryka.
Zamiast jednego z tych bawialnych pokojów, które znajdują się zazwyczaj za jadalnemi salami, zobaczyłem olbrzymi bukiet. Musiał on być olbrzymim, gdyż czarą czy koszem, który go zawierał nie było nic innego, tylko wielki, wysoki pokój. Nigdzie może, prócz chyba w cieplarniach, nie widziałem o téj porze roku tak wielkiego nagromadzenia roślin. Było ich pełno wszędzie, na oknach, na sprzętach, dokoła ścian, w wielkich koszach, ustawionych tu i owdzie bez ładu. W dodatku, nietylko zieleniły się one, ale i kwitły wszystkiemi kolorami tego świata. Pośrodku bukietu tego stał stół okrągły, piętrzący się mnóztwem najrozmaitszych przedmiotów; przy stole siedział pan Iwicki, z obu łokciami opartemi o stół i brodą schowaną w dłoniach, po obu zaś stronach tego ojca rodziny stało i siedziało troje dzieci w różnych postawach Cherubinów z obrazów. Głównym jednak punktem całego widoku była kobieta, wchodząca do pokoju przeciwległemi drzwiami, w chwili właśnie, gdym ja przestępował próg sali jadalnéj. Nie wiem, jak się nazywa to ubranie, które posiada widoczną predylekcyą pani Iwickiéj. Wiem tylko, że barwa jego jest ponsową, że okrywa ona kibić jéj tylko do połowy i że, gdy zjawiła się w pokoju podobnym do bukietu, wyglądała w nim jak kwiat, z najgorętszą ze wszystkich barwą. Nie postąpiła ku stołowi, przy którym zgromadzoną była jéj rodzina, tylko stanęła u samego progu i podniosła wysoko rękę, u któréj kołysał się kosz, przepełniony ciężkiemi gronami winnych jagód. Wejście jéj spostrzegł najprzód najmłodszy malec i dał hasło do ataku. Za nim poskoczyło dwoje starszych, trzy pary drobnych rąk wyciągnęły się ku podniesionemu w górę koszowi i trzy gamy śmiechu rozległy się po mieszkaniu. Ona sama nie śmiała się, tylko, z wejrzeniem spuszczoném ku dzieciom, uśmiechała się. Iwicki zato zawtórował grubym i donośnym basem dyszkantowym głosom dzieci.
Nagle, wiész, co się stało, Jerzy? Pani Iwicka podniosła spojrzenie, a zobaczywszy mię, opuściła w dół rękę z koszem i krzyknęła. Nie umiem zdać sprawy sobie, ni tobie, co było powodem tego wykrzyku. Najprawdopodobniéj wywołało go zdziwienie. To tylko pewna, że poznała mnie od jednego wejrzenia i że twarz jéj stała się na mgnienie oka tak szkarłatną, jak jéj ubranie.
Iwicki, idąc za kierunkiem wzroku żony, głowę odwrócił, zobaczył mię i z miejsca poskoczył.
— Marciu! — zawołał, chwytając moję rękę i, wstrząsając nią według zwyczaju swego — Marciu! — powtórzył z większym jeszcze wybuchem głosu, — oto pan Adam Strosz, który jest tak łaskaw, że...
Nie skończył, bo zdziwić się musiał. Pani Iwicka szła na spotkanie moje krokiem przyśpieszonym nieco, podała mi rękę na powitanie i mówiła:
— Witam pana, po długiém niewidzeniu!
— Jakto, Marciu — zawołał Iwicki — znałaś pana Strosza i nic mi o tém nie mówiłaś?
— Owszem, mówiłam — odpowiedziała z uśmiechem — nie wiem zresztą, czy można to nazwać znajomością, to pewna tylko, żeśmy się z panem raz w życiu spotkali.
— W chacie choréj Praxedy — wtrąciłem.
Iwicki uderzył się w czoło.
— A! — zawołał, i kilka sekund milczał.
— Tak, tak! — dokończył — mówiła mi Marcia o tém... mówiła...
Co ona takiego mówić mogła o naszém dawném spotkaniu, że przy wspomnieniu o tém siwe oczy jego zamigotały żywo i spuściły się ku ziemi. Zwyczajnie ma on wzrok bystry, lecz spokojny i prosto przed się patrzący.
— Nie wiedziałaś więc, Marciu — rzekł — że pan Strosz jest twoim dawnym znajomym.
— Nie wiedziałam — odpowiedziała, i stała przez chwilę, milcząc i patrząc na mnie. Ja także zdobyć się nie mogłem na piérwsze słowo. Przyznam się, że doświadczałem jakiegoś całkiem mi niezwykłego uczucia, o którém nie mogłem na pewno powiedziéć, czy było radością, czy smutkiem. Rozgniewało mię mazgajstwo to, którego cierpiéć nie mogę, i z pewną przykrością zmusiłem siebie do zwykłéj swéj roli. Bo naprawdę, pomimo niewyraźnego wspomnienia, które łączyło mnie z gospodynią domu tego, wszak byłem tu zupełnie obcym.
— Czy w domu państwa jest ktoś cierpiący, komu użytecznym być mogę? — zapytałem. Przez chwilę jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi. Iwicki patrzał na mnie z taką uwagą, jak gdyby mnie widział piérwszy raz w życiu. Żona jego spuściła powieki i milczała; zdaje mi się, że szybkie przystąpienie moje do interesu sprawiło jéj pewną przykrość.
— Właściwie — odpowiedziała nakoniec — nikt z nas chorym nie jest. Ale dzieci nasze są słabego zdrowia i rozwijają się pod względem fizycznym nie tak dobrze i silnie, jak być powinno. Jestem pewną, że nie umiem sama skutecznie zapobiegać złemu i postanowiłam prosić pana o udzielenie mi rad i przepisów hygienicznych, co do urządzenia domu naszego i sposobu życia całéj naszéj rodziny.
W ciągu dziesięcioletniéj praktyki méj lekarskiéj, piérwszy to raz zdarzyło mi się usłyszéć z ust gospodyni domu i matki rodziny podobne żądanie. Spojrzałem uważnie na dzieci, które otaczały panią Iwicką. Najstarsza z nich, trzynastoletnia dziewczynka, stojąca za krzesłem matki, twarzyczkę ma ładną i inteligentną, ale kibić smukłą, nad wiek wybujałą. Średni chłopak, którego matka ze szczególną jakoby pieczołowitością otaczała ramieniem, posiada wyraz oczu i ust, zwyczajny dzieciom z powstrzymanym, w skutek ułomności jakiéjś, rozwojem umysłowym. Najmłodsze z dzieci, siedmioletni malec, najzdrowiéj i najsilniéj wygląda. Znać, że wcześniéj, niż nad starszemi, rozpostarła się nad nim umiejętna i troskliwa opieka. Prosiłem o pozwolenie przystąpienia do ściślejszego examinu. Iwicki usunął się na stronę, ale żona jego pozostała przy mnie, i w czasie, gdy oddawałem się zwykłym w podobnych razach czynnościom lekarskim, mówiła mi o różnych właściwościach organizmów i temperamentów swych dzieci. Wszystko, co mówiła, rozsądném było, logiczném i objawiającém niezwykły dar spostrzegania i kombinowania. Zna ona nawskróś nietylko organizmy, ale temperamenta, charaktery i zdolności przybranych dzieci swych, które widocznie stanowią dla niéj przedmiot nieustannych studyów. Jeżeli niegdyś zadziwiać mogła niepospolitém swém wykształceniem umysłowém, teraz znać w niéj wielkie wyrobienie praktyczne. Cień przesady ani sentymentalizmu, tak zwyczajnego kobietom i matkom, nie zabłąkał się w jéj mowie, gdy opowiadała mi o swych dzieciach. Że jednak ma ona do nich bardzo silne przywiązanie, spostrzegłem to najlepiéj w chwili, gdy, po odejściu dzieci, mówiłem jéj o średnim chłopcu, któremu wypadek jakiś, w niemowlęctwie zaszły, nadwerężył nieco układ nerwowy i mózgowy. Idyotą nie jest on, ale pozostać musi na zawsze ze słabemi zdolnościami umysłowemi. Kiedy powiedziałem jéj to, ręce jéj splotły się mimowolnym ruchem.
— Przecież, — zapytała ze wzruszeniem, — pilne starania i umiejętne rozwijanie władz jego mogą w części przynajmniéj zmniejszyć to nieszczęście?
Dałem odpowiedź potwierdzającą.
— A! — rzekła — spodziewałam się więcéj, ale trzeba czynić, co można.
Prosiła mię, abym obejrzéć chciał mieszkanie, rozkład i urządzenie pokojów. Chciała zaprowadzić w domu swym różne urządzenia hygieniczne, ale nie była pewną, czy pomysły jéj są trafnemi i w jaki sposób uskutecznić je należy.
Wskazała mi giestem głąb’ mieszkania. Poszedłem za nią.
Trzeba ci wiedziéć, mój Jerzy, iż poetyczna, jednodniowa bohdanka mojéj miłości, zajmuje teraz najprozaiczniejszy dom pod słońcem. Jest on budową zupełnie świeżéj daty.
Wzniósł ją sam już Iwicki, według smaku własnego, który nie jest ani artystycznym, ani arystokratycznym, ale po prostu praktycznym smakiem. Zewnętrzna strona kamienicy wygląda ciężko i trywialnie, wnętrze zaś jéj składa się z pokojów wielkich, wysokich, widnych i doskonale monotonnych. Komnat zaciemnionych, framug tajemniczych, sufitów nizko opuszczających spłowiałe malowania, spłowiałych również fantastycznych obić i obrazów, wszystkich słowem tych cieni i wspomnień, które napełniają stare domowstwa, niéma tu wcale. Niéma téż tu i wykwintu siedlisk ludzkich nowych, lecz zbytkownych, które, nie będąc właściwie poetycznemi, składają się przecież na pewną miękkość i promienistość, rozkoszną dla ciała i wyobraźni.
W domu Iwickich znać dostatek, ale połączony z mieszczańską prostotą. Sprzęty obfite, ale zupełnie zwyczajne; białe, wysokie sufity, okna liczne i duże, jednostajna prawie wielkość pokojów, ciągnących się monotonnym sznurem, świadczą o surowości przyzwyczajeń i całego sposobu życia. Kwiaty owe, nagromadzone tłumnie w bawialnym salonie, są tu jedynym przedmiotem zbytku i objawem poezyi. Zresztą marzycielstwo i poetyzowanie wszelkie zdaje się być wygnaném z domu tego, o którym mimowoli pomyślałem sobie, że jest typem siedliska pracowników nowych czasów, czynnych, przemyślnych, surowych dla teraźniejszości, bo o przyszłości myślących, pragnących wszystko dokoła siebie widziéć nie w zmroku i mgle, ale jasno i trzeźwo.
Oglądając wraz z gospodynią domu to mieszkanie jéj, tak jasne i trzeźwe, jak jéj własne spojrzenie, i tak surowe, jakiém być musi jéj życie, udzielając jéj różnych uwag i rad, których żądała, przypominałem sobie z wewnętrznym uśmiechem tę przeddziesięcioletnią chwilę, w któréj, idąc obok niéj prześliczną drogą leśną, nauczałem ją, jak ma ratować od panującéj podówczas epidemii, domowników i włościan.
Uśmiechałem się wewnętrznie ze zbliżenia tego, które jednak właściwie nic i nikogo nie zbliżało. Wtedy szła ze mną dziewczyna wolna, exaltowana, wrażliwa, fantastyczna, jak senne zjawisko; teraz, nad płomienistą szatą kobiety zamężnéj i matki cudzych dzieci, unosiła się twarz spokojna, jak woda w pogodę, z rozważném, chłodném prawie wejrzeniem pięknych oczu, z białém czołem, tak gładkiém, jak u dziewicy, ale zamyśloném i nieco dumném, pod skromną swą, chociaż bogatą, koroną z czarnych warkoczy.
Gdy się jednak ma do czynienia z kobietą, jakkolwiek była-by ona niepospolitą, należy zawsze spodziewać się niespodzianek. Niespodzianką taką był dla mnie pokój, przez który przechodzić mieliśmy, aby z sypialni dziecięcych przejść do dalszych pokojów. Pokój ten jest pracownią także, ale pracownią artystki, kobiety wytwornie ukształconéj, córki szlacheckiego rodu nakoniec, która snadź lubi uciekać niekiedy od trzeźwych świateł i surowéj monotonii mieszczańskiego domu, do tych półcieni i wykwintów, które wykołysały początek jej życia.
Gabinet to obszerny, jak i wszystkie inne pokoje domu, z dwoma oknami, wychodzącemi na ogród i na północ. Napełniają go sprzęty nizkie, miękkie, artystycznie wyrobione i ustawione. Ogromna szafa z książkami zakrywa tam ścianę jednę, aż do wysokiego sufitu, na drugiéj wisi kilka obrazów starych mistrzów, w rogach pokoju stoją posągi, u jednego z okien przyrządy malarskie, u drugiego biurko z różanego drzewa.
Nie wiem, jakiém uczuciem wiedziona, pani Iwicka chciała pokój ten minąć prędko; ale ja, pod groźbą stania się niedyskretnym, stanąłem i rozejrzałem się dokoła.
— Jest to pracownia pani — rzekłem.
Spuściła oczy na chwilę, potém jednak, podnosząc je, odpowiedziała:
— Nie; chciała-bym, aby pracownią moją był cały dom mój. Tu czytam i maluję... trochę...
Wyraz: trochę, nie przedstawiał rzeczy w istotnéj jéj proporcyi. Kilka stolików mniejszych i większych zarzuconych było książkami i broszurami, które, naprawdę, posiadały kartki rozcięte i nadwerężone czytaniem.
— Byłaż-by „błękitną pończochą?“ — pomyślałem. — Ale nie; „błękitne pończochy“ nie zajmują się tak troskliwie i rozsądnie zdrowiem i pomyślnym rozwojem swych rodzin, i nie malują tak ładnie. Przy oknie, na stalugach, rozpiętą była malarska robota, niewielkich rozmiarów i przedstawiająca rzecz nieważną, jasne jakiéś tło, usypane bez pozornego ładu kwiatami. Jakkolwiek nie jestem znawcą, malowanie to z fantastyczną nieco myślą, wydało mi się istotném dziełem sztuki.
Zauważyła, że przypatruję się jéj robocie i rzekła z uśmiechem:
— Obrazek ten nie jest jeszcze skończonym. Maluję go dla Natalki. Dziecko przepada za kwiatami, i pamiątka ta ode mnie uszczęśliwi ją.
Nie, stanowczo nie jest „błękitną pończochą“! W artystce odzywa się tu jeszcze matka.
Z obrazu przeniosłem mimo woli wzrok na okno i spostrzegłem, że widać z niego było, jak na dłoni, po-za ogrodem a ulicą, dom, w którym mieszkam.
— Jesteśmy blizkimi sąsiadami — rzekłem, wskazując dom mój.
— Tak — odpowiedziała — mąż mój mówił mi o tém. Szczególna to rzecz — dodała po chwili — że w ostatnich latach, często słysząc o panu, ani domyślałam się, że jesteśmy z sobą znajomi...
— Wszakże — zauważyłem — pani nie raczyłaś przed chwilą przelotnemu spotkaniu naszemu przyznać prawa do nazwy znajomości...
Nie wiem, doprawdy, dlaczego, ale czułem gwałtowną chęć dokuczenia jéj tą uwagą. Nie osiągnąłem celu. Podniosła na mnie śmiałe swe, jasne oczy, i odpowiedziała:
— Omyliłam się. Można w istocie spędzić z kimś kilka godzin i poznać go dobrze. Z nami stać się to mogło podówczas tém łatwiéj, że byliśmy bardzo młodzi.
Wskazała mi fotel przy jednym z małych stolików i sama usiadła.
— Czy pan całe te dziesięć lat przepędziłeś w miejscu, do którego udawałeś się wtedy? — zapytała.
— Tak, pani — odpowiedziałem.
Odkąd wszedłem do tego przyćmionego, miękkiego pokoju, ogarnęło mię nieprzezwyciężone zamyślenie. Doświadczałem uczucia gniewu czy żalu, z którego przyczyn zdać sobie sprawy nie mogłem. Milczałem więc, zapominając o podtrzymywaniu rozmowy. Kiedy nakoniec przezwyciężyłem się i podniosłem oczy, spotkałem wzrok jéj, utkwiony w méj twarzy z wyrazem pytającym. Pojąłem niewłaściwość znajdowania się mego, ale, cóż chcesz? nie darmo ludzie nazywają mnie dzikim odludkiem. Nie umiem naginać się do konwenansów. Czułem, że powszednia rozmowa z tą kobietą była mi w téj chwili niepodobną; wstałem więc w sposób, którym objawić pragnąłem zamiar pożegnania. Pani Iwicka zrozumiała mnie i wstała téż szybko. Przez chwilę stała, milcząc, prosta i zamyślona, ze spuszcznemi oczyma. Nagle, najniespodzianiéj dla mnie, postąpiła parę kroków i podała mi obie ręce.
— Panie Adamie! — rzekła — bądźmy przyjaciółmi!
W tém nazwaniu mnie nie po nazwisku, ale po imieniu, było takie odwołanie się do dawnego wspomnienia, a w głosie jéj tyle ciepłéj szczerości, giest jéj był tak przyjaznym, a spójrzenie tak przypomniało mi owe źrenice, utopione w blaskach wzruszeń, które niegdyś tak długo i uparcie szły wciąż za mną i przede mną, że wziąłem obie podane mi dłonie i uścisnąłem je silnie.
Wtedy odzyskała całą swobodę obejścia się, która opuściła ją była przed kilku minutami, a nawet stała się mówną i wesołą. Zaczęła pokazywać mi różne przedmioty, nagromadzone w pokoju, i istotnie godne uwagi. Mnie téż opuściło rozdrażnienie, którego doświadczałem, dopóki czułem się zupełnie dla niéj obcym. Zacząłem przeglądać książki, zawarte w wielkiéj szafie. Z niewymowną przyjemnością spotykałem tam dobrych znajomych moich, ze studenckich jeszcze czasów, a z którymi potém zerwałem był wszystkie stosunki. Uśmiechnęły się do mnie imiona pisarzy i dzieł, które były przedmiotem czci i źródłem zachwytów mojéj młodości. Ale zarazem ujrzałem długi szereg imion i tytułów, o których wadze i znaczeniu najlżejszego już nie miałem wyobrażenia. Przyznałem się pani Iwickiéj do téj mojéj ignorancyi.
— To szkoda, że oddaliłeś się pan w ten sposób od świata żyjących — rzekła z uśmiechem. — Mnie się zdaje, że w dziedzinie myśli ludzkiéj wszystko ma z sobą łączność, i że uprawianie jednéj z gałęzi prac umysłowych nie powinno pociągać za sobą zupełnego rozbratu z innemi.
Przyznałem, że miała słuszność, i wyspowiadałem się jéj ze zbytecznego zapewne zasklepienia się mego w obranym specyalizmie. Rozmawialiśmy dość długo na ten temat i nasunęła mi kilka myśli i uwag, które dotąd nie przyszły mi do głowy. Potém wydobyła z pod stosu innych druków parę broszur moich i ostatnią mą książkę o hygienie, i pokazała mi je z uśmiechem.
— Czy pan piszesz co teraz? — zapytała.
Czułem się wesołym. Śmiejąc się więc powiedziałem jéj, że tym razem z pod pióra mego wyjdzie wielce poetyczne i ponętne dzieło, traktujące o wpływach, jakie na losy ludzkości wywierają dobrze urządzone systemata ścieków miejskich. Zaśmiała się także, a w téj saméj chwili wbiegła do pokoju smukła, jasnowłosa Natalka i, obejmując ramionami kibić matki, oznajmiła, że ojciec pyta się, czy mama i pan Strosz prędko wrócą do salonu, bo potrzebuje wyjść za interesami, a chce pana Strosza pożegnać!
Gdy weszliśmy do salonu, Iwicki przechadzał się po nim zwykłym swym szerokim i zamaszystym krokiem. Doprawdy! człowiek ten, a raczéj mąż téj kobiety, mógł-by posiadać trochę estetyczniejszą powierzchowność, i mniéj głośno mówić i śmiać się. Ujrzawszy nas wchodzących, zawołał:
— Przybycie pana do Ongrodu, panie Strosz, jest wielkiém szczęściem dla naszego miasta, ale także i dla nas. Uspokoisz pan przynajmniéj moję Maryą. Najrozumniejsze nawet kobiety bywają zawsze exaltowane. Marya troszczy się zbytecznie o dom i dzieci, i nieraz wymyśla sobie zmartwienia nieistniejące. Ma ona tak drażliwe sumienie, że zawsze wątpi o tém czy robi to, co należy i jak należy. Teraz, pod przewodnictwem pana, będzie pod niektóremi przynajmniéj względami pewniejszą siebie.
Zbliżył się do mnie i zaczął formułować propozycyą, abym został domowym, stałym ich lekarzem. Wspomniał coś o sławie mojéj i o honoraryach, i o słabém zdrowiu swych dzieci, i o tém, iż w domu jego mieszkają urzędnicy z jego biura, którzy także chorują czasem; ale składał to wszystko niezręcznie i mówił wciąż niepewnym, wahającym się głosem. Nie przypuszczam, aby człowiek przemyślny, obrotny, jak on, i mający całe życie do czynienia z arytmetyką i ludźmi różnego gatunku, podobnéj trudności mógł doświadczać w mówieniu o interesach. Dlaczego plątał się i wahał się w swéj mowie, i dlaczego miał pozór człowieka, spełniającego coś dla niego ciężkiego, nie pojmuję. Pani Iwicka nie mówiła nic, ale z wyrazu jéj twarzy poznawałem, że niezręczna przemowa męża sprawiała jéj przykrość. Propozycyą naturalnie przyjąłem, i zobowiązałem się raz w tydzień, albo i częściéj, dom Iwickich odwiedzać.
W salonie znajdowała się osoba, któréj wprzódy tam nie było, a któréj pani Iwicka przedstawiła mię, jako pannie Klotyldzie Iwickiéj, siostrze swego męża. Stanowczo wieszczki wdzięku i dystynkcyi nie znajdowały się przy urodzinach rodu Iwickich. Twarzy panny Klotyldy nie pamiętam już wcale, ale wiem, że jest ona dużą, grubą osobą, i że na głowie swéj ma jakąś potworność, zbudowaną z włosów, trochę już siwiejących. Tylko co snadź wróciła była z miasta, bo na owéj włosianéj potworności miała jakiś malutki, dziewiczy kapelusik, zdobny w kwiatki tak niewinne, jak niewinnym był ukłon i wzrok spuszczony ku ziemi, z któremi mię powitała.
Gdy wychodziłem, państwo Iwiccy towarzyszyli mi aż do sali jadalnéj. Była to chęć przedłużenia przyjacielskiéj rozmowy ze mną, nie zaś objaw ceremonialnéj grzeczności. W sali zobaczyłem stół nakryty do obiadu zapewne. Sądząc z licznych nakryć, zasiąść miało przy nim osób kilkanaście.
— Myślisz pan może — zaśmiał się Iwicki — że mamy dziś u siebie jakiś obiad proszony. Bynajmniéj. Nie lubimy bawić się często w fety. Mam oto w biurze mojém kilku nieżonatych i niezamożnych urzędników, których Marya chciała do naszego domu przyciągnąć. I czy uwierzysz pan, że nie jest to nawet tak kosztowném, jakby się to zdawać mogło. Odkąd pomocnicy moi, zamiast jadać w garnkuchniach, siadają przy naszym stole, a w święta spędzają nieraz z nami całe wieczory, prowadzenie się ich i pilność w pracy uległy wielkim polepszeniom, co naturalnie wychodzić musi na korzyść interesom moim.
— Zdaje mi się — wtrąciła pani Iwicka — że tylko na téj drodze dojść można do rozwiązania wielkiéj i groźnéj kwestyi pracy i kapitału.
— Marya ma słuszność — potwierdził Iwicki — bo niech tam sobie, co chcą, mówią, uczciwość i oświata są co najmniéj zaraźliwemi, jak zepsucie i ciemnota. Jednak — dodał po chwili, z właściwym sobie uśmiechem pół-dobrodusznym, pół-przebiegłym — jednak mnie samemu nigdy to dawniéj na myśl nie przyszło.
Ona zawsze musi miéć słuszność. Zdaje mi się jednak że raz w życiu popełniła omyłkę. Może zresztą ja to jestem w błędzie, a ona pozostała tylko wierną swéj naturze. Natura zaś jéj musi być jedną z tych, które czyste, jak kryształ i jak kryształ chłodne, obcemi pozostają zarówno skazie, jak namiętności wszelkiéj.
Niegdyś przedstawiała mi się inaczéj, ale była to zapewne gra własnéj méj wyobraźni, chociaż z drugiéj strony, trudno przypuścić, aby, pod powierzchownością tak wymowną, ukrywał się temperament i charakter zimny. Z dawnych czasów pozostała w niéj skłonność do częstego rumienienia się. Nadaje to powierzchowności téj, blizko trzydziestoletniéj kobiety, pozór dziewiczy i razem dziwnie drażniący ciekawość. W twarzy jéj, nietylko oczy i usta, ale karnacya skóry, posiada swą wymowę. Widziałem to wczoraj jeszcze, kiedy, jadąc przez miasto, spotkałem idącą na przechadzkę rodzinę Iwickich. Szli sobie zupełnie po mieszczańsku, w zgodzie i pokoju. Mąż podawał ramię żonie, przed nimi starsza córka prowadziła młodszych synków. Wszystko było w ładnym i wzorowym porządku. Ale, gdy pozdrawialiśmy się ukłonami, na policzki pani Iwickiéj wystąpił cień różowy i wmgnieniu oka podniósł się na czoło, aż po czarne warkocze...
Co prawda, istnieją na świecie ludzie, którzy w czepkach się rodzą. Wyobrażam sobie naprzykład, że ten Iwicki musi być szalenie szczęśliwym człowiekiem!
Adam.




LIST  IX.
Marya do Klementyny.

Ongród, 25 Listopada.

Wielki wypadek w jednostajném życiu mojeém, kochana Klemensiu! Pan Adam Strosz, sławny lekarz-hygienista, jest moim dawnym znajomym, z którym niegdyś odśpiewałam wspólnie jedyną i krótką erotyczną strofę mego życia. Kiedy przyszedł do nas, poznałam go od razu i tak byłam zdumioną, że aż głośno krzyknęłam. Zawstydziłam się potém tego dziecinnego wyskoku, tak dalece, że trudno mi było przyjść do słowa. Pan Strosz jednak ułatwił mi zadanie, bo zaraz i prosto przystąpił do celu swéj wizyty. Mógł był, co prawda, znaleźć się mniej trochę oficyalnie, ale w ogólności wydaje się nieco ochłodzonym przez życie i zbyt wyłącznie pogrążonym w swym specyalizmie. Wkrótce jednak zabraliśmy ze sobą bliższą znajomość, udzielił mi wielu bardzo cennych rad i przepisów, i zdaje mi się, że z czasem staniemy się dobrymi przyjaciółmi. Prosiłam go nawet o to, bo jest mi zawsze sympatycznym i wygląda na człowieka, który, jakkolwiek zakuł się od stóp do głowy w stal surowego spokoju, nie czuje się zupełnie zadowolonym z życia. Być może, iż nie dopisały mu gorące ambicye i nadzieje młodości, że nie uczynił wszystkiego, co zamierzał, i nie doświadczył wszystkiego, o czém marzył. Wielce to pospolity los ludzki, ale w życiu każdego na świecie człowieka bywają momenta, w których trudniéj, niż zwykle, przychodzi mu złożyć spokojną głowę na prawdziwym, lecz ciernistym axyomacie, że wszystkiego razem na ziemi posiadać nie można!
List mój dzisiejszy do ciebie pełen będzie nowin. Dziś właśnie, Michał zwiastował mi wiadomość, która ucieszyła mnie do głębi serca. Pamiętasz pewno, bo pisałam ci o tém niedawno, że Porzewin, kochana moja wieś rodzinna, wydzierżawionym został przed śmiercią ojca mego na lat sześć. Przez cały czas ten nie posiadaliśmy do miejsca tego praw żadnych, tak dobrze, jak gdyby nie było ono naszą własnością, a nawet, prócz wycieczek, które Michał czynił tam parę razy do roku, dla nadzoru lasu i gospodarstwa dzierżawcy, nie zaglądaliśmy tam wcale. Wyznam ci, że niekiedy, w lecie szczególniéj, tęskniłam za tém piękném i drogiém miejscem i że z niecierpliwością oczekiwałam chwili, w któréj poczciwy mój stary dom rodzinny otworzy się znowu przede mną. Wiedziałam wprawdzie, że termin kontraktu dzierżawnego kończy się z przyszłą wiosną, ale zachodziły dotąd niejakie wątpliwości, czy się nie nastręczy potrzeba przedłużenia go jeszcze na lat kilka, i dziś dopiéro dobry mój Michał oznajmił mi, że przeszkody wszelkie usuniętemi zostały bez strat z innéj strony i że na wiosnę wejdziemy w prawne i rzeczywiste posiadanie Porzewina. Mówiąc: dobry, powinnam była dodać jeszcze: rozumny; nie wyobrazisz bowiem sobie, jak mądrze, przemyślnie i pracowicie prowadzi on szerokie i powikłane interesa, i z jaką zręcznością rozwiązać potrafił teraz zadanie, polegające na nienadwerężeniu spraw swych handlowych, i jednocześnie odzyskaniu praw naszych do Porzewina. Jest to zapewne rozum tak zwany praktyczny, ale, mojém zdaniem, mylą się grubo ludzie niektórzy, mający rodzaj ten rozumu w pogardzie. Jeżeli tylko jest on połączony z prawością charakteru, rozum praktyczny składa podwaliny pomyślnych losów rodzin, a także dobrobytu i materyalnéj potęgi narodu. Cóż dopiéro, jeżeli tak, jak w Michale, przymiot ten umysłowy łączy się z nieopisaną dobrocią serca! Teraz, naprzykład, jestem pewna, że wszystkie usiłowania w celu odzyskania Porzewina, dokonanemi były przez Michała przeważnie dlatego, abym ja przez nie doświadczyła serdecznéj radości. Wdzięczną téż mu jestem szczerze i rzewnie, i z powodu uczucia tego wytaczam ci znowu wojnę, któréj w ostatnim liście, do pary z wojną o sposób rozumienia miłości, wytoczyć ci zapomniałam. Napisałaś, że wdzięczność jest uczuciem szlachetném, ale nic a nic do czynienia niemającém ze sprawami miłości i małżeństwa. O, jak mylisz się, Klementyno! wdzięczność jest jednym z najsłodszych i zarazem z najsilniejszych uczuć, wiążących ze sobą ludzi; jest ona téż jednym z najlepiéj zadzierzgniętych węzłów rodzinnego życia. Wdzięczność za wspólne jasne wspomnienia, za wzajemnie otrzymane pomoce i pociechy, rozświeca dla męża i żony chwile, zmroczone troską lub znużeniem, które w najszczęśliwszém względnie istnieniu znaleźć się muszą; wyrównywuje różnice usposobień; na wzajemnie dostrzeżone wady, lub śmieszności, rzuca zasłonę łagodnego i łatwego pobłażania. Biedne są serca, które nie umieją, albo nie mają za co czuć wdzięczności! Niezupełnemi są rękojmie domowego spokoju dla dwojga ludzi, którym uczucie to, jedno z najmilszych i najsilniéj obowiązujących, nieznane lub niedostępne!
Wracając do spraw naszych rodzinnych, marzę już tylko o tém, jak na wiosnę wywiozę dzieciaki moje na wieś, pomiędzy silne wonie sosnowych borów, i piérwsza pokażę im to, czego nie widziały jeszcze nigdy: szerokie łany pól ojczystych, wdzięczne pejzaże ojczystego kraju i biednych pracowników wiejskich, uprawiających w pocie czoła twardą ziemię. A ileż ja mam świetnych planów i projektów, dla udoskonalenia i upiększenia tego kawałka ziemi, który my, posiadacze jego wobec prawa, trzymamy także w dzierżawie wobec potrzeb i interesów ogółu! Słowem, głowa moja jest dziś stosem marzeń, co zresztą często z nią się zdarza. Spoglądam nawet w daleką przyszłość. Przyznam ci się do téj słabości, że pragnęłabym, aby Porzewin został własnością Natalki, gdy dorośnie ona i zechce sobie drogę życia wybierać. Synowie wezmą po ojcu miejską jego posiadłość i kapitały. Powinnam była wyrazić się: syn, gdyż Janek, to zapewne, najmłodszy z dzieci naszych, zostanie jedynym następcą ojca w zawodzie, który oddawna jest dziedzicznym w rodzie Iwickich. Biedny Franuś, kalekie moje dziecię, nie będzie mógł podobno być niczém więcéj, jak skromnym pomocnikiem swego brata.
Ty, Klementyno, która nie masz jeszcze dzieci, zaśmiejesz się może z tego patrzania mego w tak daleką przyszłość. Nie wyobrażasz sobie przecież, jakie poczucie obowiązku i jaka rozkosz zarazem spoczywają w długiém i powolném budowaniu przyszłości rodzinnéj.
Wiele mogła-bym jeszcze pisać ci na ten temat, ale późno już i czuję się trochę zmęczoną.
Kilka słów tylko dodam jeszcze.
Piszę zazwyczaj, jak wiész, przy oknie, które wychodzi na ogród. Otóż za ogrodem i wązką ulicą, którą znasz, znajduje się dom, w którym mieszka pan Adam Strosz. Pamiętasz ten dom jednopiętrowy, drewniany, z pozorem ładnéj willi miejskiéj? Przez całe jesienne wieczory, długi rząd okien domu tego bywa zupełnie ciemnym. W dwóch z nich tylko widać światło lampy. Pali się ono zato późno po północy, i ani razu jeszcze nie czuwałam dość długo, aby widziéć je zagasającém. Są to zapewne okna pracowni pana Adama. Smutne wrażenie sprawiają mi: dwa te samotne światła. Jak tam ciemno być mi, głucho i pusto w tém mieszkaniu człowieka, który jednak, jako pracownik nauki i ludzkości, ma swoję wielką wartość i zasługę, a jako człowiek, posiadać musi koniecznie pragnienia i tęsknoty ludzkiego serca! Chciałabym wiedziéć, dlaczego dotąd pozostał samotnym? czy nie spotkał w życiu kobiety wedle wyobrażeń i uczuć swoich? czy téż może, jak wielu ludzi z surowemi przyzwyczajeniami umysłu, lekceważy uciechy i obowiązki rodzinne? Jakkolwiekbądź, przykro mi jakoś patrzéć na dom ten, który właściwie nie jest domem, i na ten blask lampy, który przyświeca jednéj właściwie połowie życia. Mimo woli zapytuję siebie: dlaczego najwznioślejsze postacie ludzkie stoją najczęściéj wśród świata i ludzi osamotnione i zaledwie spokojne? Dlaczego głowy, najwyżéj wzniesione, tak rzadko spocząć mogą na piersi, która myśli ich w siebie wchłonąć umié? Dlaczego natury bardzo bogate nie zużywają nigdy wszystkich swych bogactw, lecz zawsze coś z nich uronić muszą w konieczności, lub niepodobieństwach życia? Pytania te zadają mi te dwa światłe punkta, które zdają się patrzéć prosto w moje okna, jak dwie źrenice, zamyślone i smutne. Niech na czoło człowieka, który tam za niemi pracuje sam jeden, spłynie przynajmniéj cały spokój ciszy, bez goryczy tych i tęsknot, które często zawiera ona w sobie! Niech, w braku innych radości życia, pierś mu napełnią czyste pociechy spokojnego sumienia! Niech głowę jego, w zamian kochającéj piersi, któréj przy nim niéma, osłonią od zwątpień i znużenia chłodne, ale wierne dłonie pracy i wiedzy!
Dobranoc ci, Klementyno.
Marya.




ROZDZIAŁ  X.
Adam do Jerzego.

Ongród, 20 Grudnia.

Myślałem dotąd, kochany Jerzy, iż człowiek, niepozbawiony rozumu i woli, może urządzić życie swoje w ten sposób, aby było, jak zegar, z jednostajném tętnem i wskazówkami, wiernie wciąż przebiegającemi wykreślone im koło. Omyliłem się. Czas i stosunki z ludźmi każdemu snadź przynosić muszą najmniéj oczekiwane niespodzianki.
Mógł-żem ja, który na kobiety patrzałem, jako na połowę rodu ludzkiego niedokształconą i niedołężną, zdolną do wywierania bardziéj ujemnych, niż dodatnich wpływów na męzkie umysły i exystencye, mógłżem przed miesiącem jeszcze myśléć i przypuścić, że spotkam kobietę, któréj przyjaźń, z którą stosunek stanie się dobroczynném wytchnieniem wśród trudów zawodu mego, co więcéj, żywém i pogodném światłem, przy którego pomocy widzę dokoła siebie wiele rzeczy, wprzódy niedostrzeżonych.
Źle ci ją określiłem, pisząc w ostatnim liście, że jest ona zupełnie inną, niż była przed dziesięciu laty. Nie; kobieta ta jest wierną kontynuacyą czarującéj niegdyś młodéj dziewczyny. W postawie jéj, wyniosłéj i bezwiednie dumnéj, w swobodzie mowy jéj i poruszeń, w przeciągłém i zamyśloném wejrzeniu jéj oczu, znać poczucie spokojnéj siły i poważne nawyknienie do pracy i skupiania myśli; lecz zarazem, w srebrnym śmiechu, który od czasu do czasu wypływa z-za warg jéj, świeżych jak róża, w gładkości jéj czoła, w srebrnych blaskach, które oblewają źrenice jéj, ile razy wesołą jest, lub rozrzewnioną, tkwią znamiona natury dziewiczéj, nietkniętéj nigdy żadnym gwałtem ni wstydem burzliwéj namiętności. Z wielkiego zasobu posiadanych umysłowych wiadomości wywikłać potrafiła pełno pojęć, które czci i kocha. Nieraz, gdy rozmawiam z nią, zdaje mi się, że przed oczyma memi rozwija się pasmo złotych nici, których końce zaczepiają kędyś w oddali i idealną cnotę i idealne szczęście ludzkości!
Zagadnienia, czy kobiety z natury swéj zdolne są do podniesienia się na wyższy stopień umoralnienia i urozumnienia, niż ten, na którym najogólniéj zostają teraz, nie odsyłam już do pedagogów i moralistów. Rozstrzygam je sam w sposób twierdzący. Gdyby zaś większość kobiet, w przybliżeniu przynajmniéj, posiadała zalety umysłu i charakteru pani Iwickiéj, dla większości mężczyzn szczęście było-by dostępniejszém, praca i uczciwość łatwiejszemi.
Nie deklamuję wcale, gdy mówię o uczciwości, ułatwionéj wpływem wprawdzie uczciwéj téż i dobréj kobiety. Wpływ ten był-by nieobliczonym, gdyby istniało na świecie wiele domów takich, jak dom Iwickich. Miałem tego naoczny dowód parę dni temu.
Jeden z urzędników, pracujących w biurze Iwickiego, i mieszkających w jednéj z oficyn kamienicy, zasłabł. Oznajmiono mi o tém, odwiedziłem chorego, poczém wstąpiłem do Iwickich, aby zdać sprawę pani Maryi o stanie pacyenta i o tém, czego w czasie choroby będzie on potrzebował. Zwyczaj ten oddawania chorych, znajdujących się w domu, pod opiekę pani domu, znalazłem już wprowadzonym tam oddawna. Stosował się w tym względzie do woli pani Iwickiéj mój poprzednik, ja téż przyjąłem go z łatwo zrozumiałą przyjemnością.
Przybyłem w chwili, gdy całe towarzystwo wstawało od obiadu.
Rodzina składa się właściwie z osób sześciu, do stołu jednak zasiada osób piętnaście. Wiész już o tém, kim są ci codzienni goście Iwickich, i w jakim celu pani Iwicka zgromadza ich przy swym stole.
Z sali jadalnéj towarzystwo przeszło do bawialnego salonu i ugrupowało się tam najrozmaiciéj. Iwicki rozmawiał wesoło i przyjacielsko z dwoma staruszkami, siwymi, jak gołębie, których przedstawił mi wprzódy, jako najstarszych, i wiekiem, i urzędem, pomocników swoich i ojca swego jeszcze. Były to przecież, nie licząc siwiejącéj czupryny gospodarza domu, jedyne siwe włosy w całém zgromadzeniu. Siedmiu młodych zupełnie i widocznie bardzo niezamożnych ludzi, otoczyło kanapę, na któréj siedziała pani domu, i prowadziło z nią rozmowę, w któréj z jednéj strony była szczera i wesoła uprzejmość, z innéj głęboki szacunek, połączony z odcieniem ufności i uwielbienia.
Pogadanka toczyła się powszedniemi zupełnie torami, o sprawach biurowych i rodzinnych, o zamążpójściu siostry jednego z młodych ludzi, o szkolnych powodzeniach braci innego z nich, o jakiéjś zabawie nakoniec, która niedawno odbywała się w którymś z mieszczańskich domów, i o któréj epizodach młodzi ludzie opowiadali żartobliwie, lub z naiwném zachwyceniem. Pomimo jednak lekkości i powszedniości pogadanki téj, z przyjemnością zauważyłem, że młodzi ludzie ci, niepokaźni, ubodzy, i widocznie niewysoko urodzeni, całą powierzchownością swą różnili się bardzo od kolegów swych, kancelistów i komisyonerów, pracujących, jak oni, w biurach rządowych lub prywatnych. Była w obejściu się ich pewna skromność, w sposobie wyrażania się pewna poprawność i logiczność, które znamionowały wyższą skalę nietylko obycia się towarzyskiego, ale nawet umoralnienia i niejako estetycznego wykształcenia. Łatwo przecież zrozumiałem zjawisko to, przypomniawszy sobie konieczne wpływy, wywierane na ludzi przez miejsca, do których uczęszczają oni, i widoki, na które choćby od czasu do czasu spoglądają.
Kwadranse upływały, młodzi ludzie przeglądali albumy i broszury, których zbiór wielki znajduje się w salonie, i zapytywali gospodynią domu o nazwy roślin, napełniających pokój. Nie wiem, czy mylę się, sądząc, że nawet tłumy kwiatów, zgromadzone w salonie pani Iwickiéj, przyczyniają się nieco do uszlachetnienia wyobraźni i udelikatnienia smaku skromnych jéj gości. Obiadując w garkuchniach, widzieliby oni zamiast nich, odymione ściany, otłuszczone naczynią i inne nieładne rzeczy, które, jeżeli nie poniżają umysłu widza, to przynajmniéj pozostaw[iają go] w uśpieniu.
Iwicki rozmawiał wciąż ze swemi siwemi gołębiami, a bardzo rzadko wtrącał się w rozmowę młodych swych pomocników. Zdaje mi się, że, przypuszczając ich do swego towarzystwa, chce on przecież względem nich zachować powagę pryncypała, w czém, może być, że i słusznie postępuje. W ogólności zacny ten kupiec miał wśród zgromadzenia tego pozór człowieka, dumnego trochę swém towarzyskiém i patryarchalném położeniem. Siedział on na szezlongu wygodnie, trochę może zbyt wygodnie rozparty, palił zwolna fajeczkę, na krótkim cybuszku osadzoną, i debatował z gołębiami o cenach zboża i drzewa na zagranicznych targach, o kursie pieniędzy krajowych za granicą, o wartości lasów jakichś, znajdujących się w oddalonym powiecie i proponowanych mu do nabycia. Dwaj czy trzéj z pomiędzy młodych kancelistów, opuściwszy gospodynią domu, albumy i broszury, stanęli w pełném uszanowania oddaleniu od pryncypała i przysłuchywali się z zajęciem jego rozmowie.
Po pewnym czasie, wysmukła Natalka i siedmioletni Janek wbiegli z sali jadalnéj do salonu, i z wielkiém swém uradowaniem poczęli roznosić pomiędzy gośćmi koszyki z owocami. Natalka posiada ruchy, giesty i sposób uśmiechania się swéj przybranéj matki. Widocznie kształci się ona według pierwowzoru, do którego przywiązana jest z fanatyzmem pojętnego i niezmiernie żywego dziecka. Mały Janek podawał owoce urzędnikom swego ojca, mówiąc:
— Proszę brać! Mama prosi, żeby pan wziął!
Niektórzy z nich, zamiast jabłek i gruszek, brali malca, podnosili go nad ziemię i całowali w oba policzki. Iwicki patrzał na to z ukosa i uśmiechał się nieznacznie na widok powszechnéj łaski, któréj doświadcza u ludzi mały jego faworyt; pani Iwicka zaś ściśléj przygarniała ku sobie średnie dziecię swe, które nie odstępuje jéj nigdy ani na krok, a wtedy, siedząc przy niéj na kanapie, przeglądało w milczeniu jeden z albumów i uśmiechało się czasem na widok obrazka, którego treść zrozumiéć już mogło.
Wiész o tém, mój Jerzy, jak rzadko wytrwać mogę w liczniejszych nieco zebraniach dłużéj nad godzinę, po godzinie już nawet szmerów tych, najczęściéj bezmyślnych, czuję się zmęczonym i w najgorszym humorze. Tu jednak, zapomniałem, że istnieją na świecie zegarki. Mówiłem przecież sam bardzo rzadko, ale patrzałem i myślałem. Myślałem, że tu i owdzie są na tym świecie rzeczy szlachetne i rozumne, i że nie jest zgubioném społeczeństwo, które posiada domy takie, jak ten, w którym się znajdowałem.
W akordzie tym były jednak dwie nuty fałszywe. Jednę z nich stanowił człowiek z powierzchownością dość ładną, lecz znamionującą pewną nieszczerość i przewrotną giętkość; drugą — siostra gospodarza domu, owa panna Klotylda, o któréj nieraz pobieżnie wspomniałem, a która, jak mi się zdaje, przedstawia jeden z tych patologicznych niemal okazów, które my, lekarze, często wśród kobiecych organizacyi napotykamy. Przypatrzyłem się jéj bacznie, jak wszystkiemu, co mnie otaczało, co otacza zwykle panią Iwicką. Jest to panna trzydziestokilkoletnia, z ładnemi płowemi włosami, które jednak układa w sposób nadzwyczajnie brzydki, z bardzo białą, dobrze zachowaną cerą, trochę ciężka i niezgrabna, dość jednak, po bliższém przyjrzeniu się, przystojna.
Otóż młodziutki urzędnik, z chytrym wyrazem twarzy, i panna Klotylda, trzymali się ze sobą ciągle nierozłącznie i na stronie. Rozmowa pomiędzy nimi toczyła się półgłosem, przerywana szeptem i śmiechami. Panna Klotylda trzpiotała się nawet trochę, zerwała kwiat, pysznie rozkwitający w wazonie, i przypięła go do butonierki młodzieńca. On spoglądał w jéj oczy z poufałością, trochę nieprzystojną.
Kobieta jest widocznie żywo zajętą; mężczyzna, nie wiem w jakim celu, stara się zajęcie to rozbudzać. To tylko pewna, że szepcąca i trzpiotająca się para ta sprawiała pani Iwickiéj przykrość widoczną, choć ukrywaną, Iwicki zaś chmurzył się, ile razy z pod oka spójrzał na siostrę.
Zmierzch zapadał, gdy służący i pokojówka wnieśli do salonu dwie wielkie zapalone lampy, i umieścili je na stołach pomiędzy kwiatami. Dzień to był świąteczny, wieczór więc cały towarzystwo to przepędzić miało razem. Pani Iwicka zbliżyła się i usiadła przy mnie.
— Czy pan nie znudziłeś się dziś u nas? — zapytała.
— Owszem, pani — odpowiedziałem — nie pamiętam, abym kiedykolwiek, wśród tylu na raz ludzi, przepędzał czas tak wybornie.
Byłem szczery.
— Ale dla pani — rzekłem — czy zabawy podobne nie są zbyt nużącemi? Wszak wśród ludzi tych, których zgromadzasz pani dokoła siebie, niéma takich, którzy-by towarzystwem swém istotną przynieść jéj mogli przyjemność?
— Owszem — odpowiedziała — miło mi jest być z tymi ludźmi, bo ich szczerze lubię, bo, jako domownicy moi prawie, obchodzą mnie oni bardzo. Zresztą, nie o samę przyjemność mi tu idzie... patrzę trochę daléj.
Opowiedziała mi historyą kilku z tych młodych ludzi, którzy tak wesoło wyglądali w jéj salonie. Nie były to przecież wcale historye wesołe. Dzieciństwa opuszczone, rodzinne domy pełne ciemnoty albo nawet nędzy, piérwsze młodości oddane na pastwę pracy ciężkiéj i źle wynagradzanéj, przesuwały się przed memi oczyma, wywołane opowiadaniem, którego słuchałem, a którego każdy wyraz brzmiał miłością dla ludzi i litością dla cierpień ich i upadków.
Nagle, kędyś w rogu salonu, zegar wydzwonił godzinę.
Przypomniałem sobie wtedy, że były na świecie zegary i godziny, i że na ten wieczór właśnie zwołałem był do jednego z pacyentów moich lekarską naradę.
Czy będziesz dziwił się, Jerzy, gdy ci powiem, że ciężko mi było wstać i odejść? Ale nie miałem już do darowania sobie ani jednéj minuty.
Kiedy żegnałem panią Iwicką, spostrzegłem, że mąż jéj stoi naprzeciw nas i patrzy na mnie z tym szczególnym wyrazem, który już parę razy w oczach jego zauważyłem. Jest to wyraz badawczéj, chmurnéj nieco uwagi. Mogło-by się zdawać, że, wpatrując się tak we mnie, człowiek ten chce mię przeniknąć do głębi, w gruncie zaś musi to być szczególne przyzwyczajenie do patrzenia takiego na ludzi, jedna z powierzchownych chropowatości, których najzacniejszy zresztą kupiec ten ma sporą dozę. Kiedy chciałem pożegnać go, powiedział mi, że pójdzie ze mną, bo ma pilny interes na mieście i wyjść z domu musi. Zapytał mię dokąd idę i oznajmił, że udaje się w tę samę właśnie stronę. Z gośćmi, których pozostawił u siebie, postępował bez żadnéj ceremonii, jak zresztą ze wszystkimi zawsze postępuje.
Gdy szliśmy obok siebie chodnikiem ulicy, Iwicki piérwszy zaczął rozmowę, któréj punkt wyjścia był dla mnie wcale niespodziewanym.
— Pan od niedawna jeszcze znasz moję żonę, — zaczął po krótkim wstępie, — bo tego spotkania się waszego przed wielu laty niéma co liczyć. — Otóż widzisz pan, jest to kobieta, którą znać trzeba długo, aby poznać i ocenić w zupełności. Nie można powiedziéć o niéj, że jest uczoną kobietą, ani wyborną gospodynią domu, ani najlepszą matką... cudzych dzieci... ani wesołą i przyjemną towarzyszką tych, z którymi żyje, bo jest ona wszystkiém tym razem.
Nie znalazłem na przemowę tę żadnéj głośnéj odpowiedzi. W myśli tylko powiedziałem sobie, że zacny kupiec bardzo porządnie układać musiał inwentarz przymiotów swéj żony.
Iwicki mówił daléj:
— Kiedy żeniłem się z Maryą, wielu ludzi utrzymywało, że popełniam szaleństwo, biorąc za żonę kobietę, młodszą od siebie o lat dwadzieścia, piękną i wysokiego rodu. Otóż pokazało się, że nie popełniłem szaleństwa, ale owszem, uczyniłem rzecz najrozumniejszą, jaką człowiek uczynić może, bo zdobyłem sobie wraz z nią szczęście i błogosławieństwo życia. Co prawda, odkąd zacząłem żyć z Maryą, przekonałem się dopiéro, że ludzie, którzy utrzymują, że szczęścia niéma na świecie, kłamią!
— Zapewne — zauważyłem — ale uczyń-że pan tak, aby gwiazdy na niebie i perły morskie dostępnemi były wszystkim ludziom, a ludzie przestaną kłamać w ten sposób.
Iwicki patrzył na mnie chwilę przy zmroku, panującym na ulicy, jakby chciał dojrzéć wyraz mojéj twarzy.
— Poetycznych zbyt używasz pan porównań — rzekł po chwili, ale nie są one przesadzonemi. — Żadna nawet gwiazda nie oświeci tak zmroku nocy i żadna perła nie uszczęśliwi tak nurka, który ją znajdzie, jak ta kobieta oświeca i uszczęśliwia moje życie.
Nie sądziłem doprawdy, aby był zdolnym do wyrażenia się w ten sposób. Zazwyczaj mówi on z prostotą, graniczącą z blizka z trywialnością.
— Nie powiem panu — mówił daléj — abym był przed ożenieniem się z Maryą nędzarzem albo nędznikiem. Miałem owszem zawód uczciwy i pewne przyjemności życia. Jednak odkąd zacząłem żyć z nią, wszystkiego mi przybyło: zręczności, rozumu, majątku i szacunku ludzkiego. Czuję, że jestem więcéj wart, niż byłem przedtém, i że więcéj wielkich wartości wytwarzam wkoło siebie. Na pozór wydawać się może, iż kobieta nie ma żadnego wpływu na interesa męża, jeżeli szczególniéj są one takiéj natury, jak moje. Otóż całkiem przeciwnie. Przez pięć lat ostatnich majątek mój wzrasta, wtedy gdy przedtém utrzymywał się zaledwie w równowadze. Co do tych ludzi, których pan widziałeś dziś zgromadzonych w moim domu, uważałem ich zawsze za rodzaj służących moich, którym płaciłem wedle wartości ich pracy. Nie przychodziło mi na myśl, abym coś więcéj mógł i powinien dla nich czynić. Teraz widzisz pan, że w domu moim znajdują oni nietylko kawałek chleba, ale i coś więcéj jeszcze. Jest téż jedno z dzieci moich, które kocham mniéj niż inne, przewidując, że nie uczyni mi zaszczytu ani przyjemności, będąc na-pół kaleką. Byłem niesprawiedliwym, nie prawdaż? No tak, ale zrozumiałem to i poprawiłem się, a raczéj poprawiło się to we mnie samo przez się, i teraz mam nadzieję, że żadna krzywda ani niechęć nie zapanuje nigdy pomiędzy mną a dziećmi memi.
Po krótkiéj chwili milczenia rzekł jeszcze;
— Wyobraź pan sobie budowę jaką, która-by opierała się na jednym filarze; gdyby filar ten runął, gmach cały upadł-by z nim w gruzy. Otóż wszystko, co posiadam, czynię i znaczę na świecie, pomyślność przedsiębierstw moich, dom mój i rodzina moja wspiera się na Maryi. Gdyby mi jéj zabrakło, nie powiem, że strzelił-bym sobie w łeb, albo że pękło-by mi serce; ale śmiało powiedziéć mogę, że przepadło-by nietylko szczęście moje, ale wiele rzeczy, którym podobne nie z pod każdego kamienia wyrastają.
W téj chwili stanęliśmy u bramy domu, do którego wejść miałem. Nad bramą paliły się dwie latarnie, przy których świetle spojrzeliśmy sobie w twarze. Siwo, głęboko osadzone oczy kupca błyszczały wzruszeniem.
Co do mnie, czułem się zimnym, jak lód. Dość szczególném było to nawet, że wzruszone słowa tego człowieka, zamiast zarażać mnie wzruszeniem, mroziły mię i wywoływały na usta moje uśmiech, który wątpię, czy wygłądał-by wesoło, gdybym pozwolił mu się ukazać.
Podałem Iwickiemu rękę na pożegnanie i rzekłem:
— W ciemne otchłanie nieszczęść, które pan ostatniemi słowami odmalowałeś, nie wejdziesz pan prawdopodobnie nigdy. Jesteście państwo oboje w wieku, w którym spodziewać się jeszcze można długich lat zdrowia, szczęścia i wszelkich pomyślności...
Po tych słowach pożegnaliśmy się. Wstępując na wschody, prowadzące do mieszkania mojego chorego, myślałem: dla czego człowiek ten uczynił dziś dla mnie tak znaczny wydatek wymowy? A przyznać trzeba, że gdy jest wzruszonym, znajduje w głowie swéj pewne wyrażenia energiczne i trafnie rzeczy malujące, które wymową nazwać można. Czy jest on tak przepełniony poczuciem szczęścia swego, że doznaje potrzeby oblewać niém swoich znajomych? Czy myśli, że jestem ślepym i nie widzę sam tego, co bije w oczy?
Narada lekarska trwała dość długo; późna już była godzina, gdy wróciłem do domu.
Czy znasz, Jerzy, usposobienia takie, jak to, które opanowało mnie wtedy? Po dwugodzinnéj zaledwie, roztargnionéj pracy, rzuciłem z rozdrażnieniem książkę i pióro i odbywać zacząłem jednę z tych komicznych z daleka, a z blizka niezbyt uciesznych przechadzek, w których wzburzonym myślom krokom człowieka odpowiada tylko głucha cisza, a wzrokowi jego na spotkanie biegną: ciemność, zalegająca milczące kąty domu, i pustelnicze światło, palące się wpośród nagromadzonych po stołach druków i szpargałów.
Upewnić cię mogę, że wieczoru tego położyłem się spać w humorze zupełnie czarnym, spowodowanym tém głównie, że nie byłem zadowolony z samego siebie. Nazajutrz jednak przekonałem się, że miałem dnia tego chyba trochę gorączki. Ani wewnętrzna równowaga moja nie została zachwianą, jak mi się to wydało, ani Iwicki nie mógł miéć w rozmowie swéj ze mną téj ostatniéj myśli, o którą go przez chwilę posądzałem. Jesteśmy obaj zbyt rozsądni, aby nas każda mara życia, ponętna czy straszna, podbijać albo przerażać miała.
Przed południem odwiedziłem chorego kancelistę państwa Iwickich i ztamtąd udałem się na piętro kamienicy, aby zobaczyć małego Franusia, którego cera niezupełnie podobała mi się dnia poprzedniego.
W bawialnym pokoju spotkała mnie Natalka, zrobiła przedemną zgrabny dyg i, podając mi rączkę, po którą sięgnąłem, powiedziała mi, że matka jéj prosi mię do swego pokoju.
Wszedłem więc do ustronnéj pracowni pani Iwickiéj i znalazłem ją, siedzącą na nizkiéj kanapce, z książką otwartą na kolanach i Franusiem, u stóp jéj na taboreciku. Na-pół tylko podniosła się na spotkanie moje i zaczęła mię pytać o chorego pomocnika swego męża. Potém wzięła w obie dłonie głowę Franusia i z uśmiechem zwróciła twarz jego ku mnie.
Dziecko było zdrowe, choć wyglądało blado; w przyległych pokojach mały Janek bawił się z jakimś rówieśnikiem swym; Natalka z robótką w ręku usiadła w kątku pokoju na nizkim stołeczku. Cisza wielka panowała w domu, przerywana tylko czasem śmiechem bawiących się dzieci. Za oknami prószył deszcz drobny i szumiały w szaréj mgle nagie drzewa ogrodu. W rogu pokoju, z za żelaznéj kraty komina, błyszczały żółte płomienie ognia.
Spojrzałem na wielką szafę z książkami, i żartując, przypomniałem pani Iwickiéj przyrzeczenie, które mi dała, otworzenia kiedyś przede mną tego przybytku niezupełnie mi znanych mądrości. Powstała szybko i, śmiejąc się, otworzyła na oścież szerokie drzwi szafy. Zdjęła z półki parę tomów i usiadła z niemi na uprzedniém miejscu. Imię autora książek tych było mi prawie nieznane, a jednak, jak przekonałem się potém, jest on jednym z przywódców tegoczesnéj umysłowości. Tylko, że gałęź nauki, któréj się oddaje, nie posiada bezpośredniéj styczności z tą, która stanowi przedmiot specyalnych moich studyów, dlatego wiedziałem o nim zaledwie to, że kędyś pod słońcem istnieje.
Mniejsza o tytuł książki téj i o imię jéj autora. Była to rzecz pomyślana i wykonana z tą potęgą myśli i słowa, która podbija i zachwyca każdy dobrze uorganizowany umysł. Ustępy czytane były dla nas wątkiem długiéj rozmowy, w któréj posprzeczaliśmy się parę razy, a sto razy zgodziliśmy się na jedno, i z któréj przyjaciel twój, Jerzy, dowiedział się z pewném zmartwieniem swém, że w czasie, gdy on ścigał uporczywie okiem jeden prąd myśli ludzkiéj, mnóztwo innych płynęło sobie światłem szerokiém, a on na nie patrzéć nie myślał, choć były ważne i na wielu punktach z wybraną przezeń specyalną dziedziną związane.
Tak: miałeś słuszność, Jerzy, utrzymując, że myślenie we dwoje jest rzeczą arcy dobrą. Czworo oczu widzi zawsze lepiéj i więcéj, niż dwoje. Jest ono także rzeczą dziwnie rozkoszną, dla mnie przynajmniéj, który, odkąd rozstałem się z towarzyszami piérwszéj młodości, z tobą szczególniéj, Jerzy, myślałem zawsze sam jeden.
Prawdą téż jest niezawodną, ale którą wczoraj dopiéro stwierdziłem na sobie, że jeden rodzaj pracy umysłowéj udzielić może spoczynku po innym; że myśl, znużona nieco wśród jednego kręgu badań, uczuć się może świeżą i rzeźwą śród innego.
W ślicznym, ciepłym, cichym pokoju pani Iwickiéj spędziłem parę godzin. Nie wyrzekliśmy o sobie samych ani jednego słowa, a jednak, ja przynajmniéj doświadczałem uczucia takiego, jakbyśmy się sobie ciągle zwierzali z tego, co nas najżywiéj obchodzi na świecie. W istocie, dla niéj, jak dla mnie, idee, zawierające w sobie najwyższy wykwit myśli i nadziei ludzkich, posiadają czar, nienadwerężony ani latami, ani niejedném doświadczeniem, które się zdaje zaprzeczać prawdziwości ich a możliwości. Mogą zdarzać się chwile, w których wielkie pomysły i aspiracye ludzkie wywołują na usta uśmiech niedowierzający i smutny, tło życia całego przecież osnuwa się wciąż na nich bezwiednie prawie, z popędu najgłębszéj natury, nieledwie z przyzwyczajenia.
Wyszedłem ztamtąd, Jerzy, młodszy o lat kilka, z myślą tak świeżą, jak niegdyś, przed wszelkiém zmęczeniem, bywała, z jakąś gorącą iskrą, którą czułem w źrenicy. Przyrzekliśmy sobie, że ile razy będziemy mieli czas po temu, puszczać się będziemy razem na poszukiwania nowych światów, jak mówiła, śmiejąc się pani Iwicka. Prawdopodobnie nieczęsto zdarzać się to będzie, bo ani ja, ani ona nie mamy wielu godzin do rozporządzenia naszego. W każdym razie przyjazny stosunek z tą kobietą, rozmowy z nią, choć nieczęste, sam jéj już widok stanowi w życiu mojém żywioł całkiem nowy, i najlepiéj określę wpływ jego na mnie, gdy powiem: odmładzający!
Cóż dziwnego, że Iwicki w pięćdziesięciu latach swych jest tak krzepki i czynny i tak wesoły! Nieba i ludzie! dajcie mi codziennie dwie godziny, tylko dwie godziny takie, jak te, które przepędziłem wczoraj, a wrócą mi wszystkie siły, wiary i zapały piérwszéj młodości, praca moja sto razy większy plon przyniesie, a humor mój będzie tak wesołym, że chyba samém wyglądaniem mém wszystkich moich chorych uleczę.
Adam.




LIST  XI.
Klementyna do Maryi.

Warszawa, 15 Stycznia.

Niepoczciwie postępujesz, Maryo, nie pisząc do mnie przez cały miesiąc. Siostry moje donoszą mi, że widują cię czasem, że jesteś zdrową i że ani z tobą, ani w domu twoim, nic złego się nie stało. Dla czegoż więc przerwałaś szczerą i ożywioną rozmowę swoję ze mną? Czy obraziłam cię czém? Przypuszczam raczéj co innego. Oto mniéj niż wprzódy potrzebujesz dzielić się ze mną myślami swemi, bo znalazłaś podział ich gdzieindziéj. Pamiętasz, jak, przez kilka miesięcy mieszkając w Ongrodzie, przychodziłam do ciebie co dzień przed południem, i jak godzinami niekiedy czytywałyśmy wspólnie w twoim ślicznym pokoju? Czasem tyś malowała, a ja opowiadałam ci różne fantastyczne pomysły obrazów i książek, które przychodziły mi do głowy. Mówiłaś wtedy, że godziny te były ci miłém wytchnieniem i czyniły zadość jednéj z wewnętrznych potrzeb twoich. Teraz znalazł się tam blizko ciebie ktoś, z kim, wśród ciszy porannych godzin, siadujesz niekiedy przed ogniem kominka, czytając i myśląc razem. Potém pochwytują cię na dzień cały zwykłe zajęcia i starania, wieczorem czujesz się więcéj znużoną i zamyśloną, niż bywałaś dawniéj, i pisanie do mnie odkładasz z dnia na dzień? Prawda, Maryo, że tak jest, jak się domyślam? Popraw się i pisz co prędzéj bo mi jakoś niespokojnie robi się w sercu, gdy myślę o tobie.
Klementyna.




LIST  XII.
Adam do Jerzego.

Ongród, 18 Stycznia.

Mój drogi Jerzy! Posyłam Ci przy tym liście spis książek, który, bądź tak dobry, zanieś księgarzowi G. z prośbą ode mnie, aby żądane dzieła wysłał mi jak najprędzéj.
Jestem zdrów zupełnie i pogrążony w pracach i kłopotach różnego rodzaju. Pacyentów mam tylu, ile gwiazd na niebie. Z władzami administracyjnemi staczam formalne boje o reformy w hygienicznych urządzeniach miejskich. Towarzystwo lekarskie w Ongrodzie otrzymało już zatwierdzenie władz należnych i odbywa posiedzenia swe, którym ja przewodniczę.
Zlituj się, niech mi G. coprędzéj książki przysyła, bo na gwałt potrzebne mi są one, nie tyle mnie, ile kolegom moim, którzy o istnieniu ich i zawartości naocznie przekonać się pragną.
Adam.




LIST  XIII.
Jerzy do Adama.

Warszawa, 20 Stycznia.

Otrzymawszy list twój, kochany Adamie, przekląłem Lacedemończyków, którzy wymyślili lakonizm. Nie lubię takich listów, z których wyczytując, że ktoś jest zdrów, wątpić przecież muszę o zupełności i wszechstronności tego zdrowia. Obchodzi mię bardzo Towarzystwo Lekarskie w mieście Ongrodzie i, przez miłość dla cierpiącéj ludzkości, cieszę się z reform, mających utrwalić rumianość policzków i muskularność członków sławetnych mieszkańców tego miasta. Nierównie jednak żywiéj zajmuje mię wszystko, co ciebie bezpośrednio dotycze, i zły jestem, że tak nagle przestałeś mi pisać o sobie. Że jednak nie jestem z natury pokornym, wywieram zemstę moję, naśladując lakoniczność ostatniego twego listu, i ze smutkiem, ale z konieczności, oczekuję na porę, w któréj uczujesz znowu potrzebę zawiązania długiéj, serdecznéj, a od tylu lat trwającéj, rozmowy z twym starym i dyskretnym przyjacielem
Jerzym.




LIST  XIV.
Klementyna do Maryi.

Warszawa, 10 Lutego.

Coś niezwykłego dziać się musi z tobą lub w tobie, moja Maryo, jeżeli tak długo możesz nie odzywać się do mnie. Wiem, że masz dla mnie przyjaźń, opartą na podstawach takich, na jakich opierają zwykle stosunki podobne ludzie myślący i uczciwi. Nie mogłaś więc o mnie zapomniéć. Alboż ty zresztą możesz zapominać o czémkolwiek, co ci kiedy było drogiém? Jeżeli nawet który z listów moich przykro cię teraz zadrasnął, wiem, że w każdéj innéj porze swego życia ukarała-byś mię nazwą marzycielki i jedną z tych długich, kochanych sprzeczek, które staczałyśmy ze sobą tyle razy ustnie i na papierze. Zamiast tego, milczysz uparcie. Cierpisz więc chyba i cierpieniem swém nie chcesz dzielić się ze mną. To źle, Maryo. Cieszyłam się nieraz z tobą i przez ciebie. Nie powinnaś odsądzać mnie od wspólnego z tobą cierpienia. Jeżeli zaś idzie o tę na-pół dobrowolną ślepotę, któréj poddają się niekiedy natury, tak jasne nawet i rozważne, jaką jest twoja, pozwól, abym ci powiedziała, że nie pozwolę na nią. Powiész, iż zbyt despotycznie pojmuję prawa przyjaźni. Myśl, co chcesz. Wolę, abyś oskarżyła mię teraz o niedelikatność, niż abyś kiedyś myślała, że trzymałam się z dala od ciebie wtedy, gdy potrzebowałaś miéć obok siebie myśl, zdolną do pomagania twéj myśli, i ramiona, gotowe zawsze, w każdym wypadku, do ogarnięcia cię kochającym uściskiem. Dlatego, jeżeli przez parę tygodni jeszcze nie otrzymam od ciebie długiego i szczerego listu, rzucę matkę i męża, którzy zdrowi są i bardzo zajęci swemi różnemi sprawami, wsiądę do wagonu i przylecę do ciebie.

Klementyna.

LIST  XV.
Marya do Klementyny.

Ongród, 20 Lutego.

Moja ty złota marzycielko! Rzucaj męża i matkę, którzy niech przez czas jakiś potęsknią sobie za tobą, wsiadaj do wagonu i przylatuj do mnie! Pomysł twój jest wybornym, tém wyborniejszym, że oczekuje cię tu miła niespodzianka. Zamiast cierpień, dobrowolnych ślepot i różnych innych patetycznych i tragicznych rzeczy, które wyśniła wiecznie ruchliwa twa wyobraźnia, znajdziesz tu ten sam spokój i ten sam ruch, te same zajęcia i te same przyjemności, które skłoniły cię do nazywania życia mego „pięknie rozkwitłém południem!“ Może nawet na tém południowém niebie zobaczysz nowy promień, który nic a nic nie przyćmiewa innych, ale owszem, lepiéj jeszcze rozwidnia cały widnokrąg. Wszak serce ludzkie zawrzéć w sobie może nieskończoną rozmaitość uczuć i uciech, a im więcéj ich zawiera, tém pełniejszém, dobroczynniejszém, doskonalszém jest życie.
Nie pisałam do ciebie, bo wiész, że w ogólności nie cierpię ani rozmów, ani pisaniny o niczém. Na list zaś rozsądny i który-by wiernie przedstawił ci ostatnie tygodnie, zebrać się jakoś nie mogłam. Przyjeżdżaj! Będziemy rozmawiały z sobą o wszystkiém co zechcesz, i jestem pewna, że w rzeczywistości to wszystko wyda ci się zrozumialszém, prostszém, niż gdybyś zobaczyła je na papierze.
Czekam cię niecierpliwie.
Marya.




LIST  XVI.
Klementyna do Jerzego.

Ongród, 24 Lutego.

Od dwóch dni dopiéro jestem tu, ukochany mój, a już opisać ci mogę wiele rzeczy, które obchodzą cię żywo przez wzgląd na Adama, tak jak mnie, przez wzgląd na Maryą.
Przyjechałam do Ongrodu, jak wiész, wieczorem, i ze stacyi kolei udałam się naturalnie wprost do mieszkania Maryi.
Na oświetlonych wschodach spotkał mię służący, ale zabroniłam mu oznajmiać o moim przyjeździe, gdyż chciałam najść Maryą niespodzianie. Będziesz znowu, mój najdroższy, śmiał się z zamiłowania mego w niespodziankach i przypiszesz je, jak zwykle, romantycznéj mojéj wyobraźni. Masz słuszność; nie cierpię komunałów w żywiołach życiowych i przepadam za wszyskiém, co ma najlżejsze choćby podobieństwa do wybuchających wulkanów.
Wpadłam tedy do sali jadalnéj tak, jak byłam, w futrze i kapeluszu, i znalazłam całą rodzinę, zebraną przy wieczerzy.
Marya stała przy samowarze, urządzając herbatę. Zobaczywszy mię, krzyknęła z radości, poskoczyła i rzuciła mi się na szyję; poskoczyła téż za nią Klotylda; wstał od stołu pan Michał; przybiegły dzieci. W mgnieniu oka byłam rozebraną z podróżnych okryć, ucałowaną przez kilkoro ust (honny soit, qui mal y pense! pan Michał całował mię tylko w obie ręce) i posadzoną przy stole, na którym stało wiele smacznych rzeczy i na który lampa, wisząca u sufitu, rzucała rzęsiste, wesołe światło.
Przyznam się, że jakkolwiek wstęp ten do gościny méj tutaj przyjacielskim był i wesołym, czułam w sercu pewne rozczarowanie. Wyobrażałam sobie, że znajdę Maryą samę w jéj ustronnéj, poetycznéj pracowni, i że będę mogła zaraz mówić z nią o tém, co piekło mi usta i niespokojnie wirowało po głowie. Bliższe jednak przyjrzenie się Maryi wynagrodziło mi z łatwością doznany zawód. Mówiłam ci przed wyjazdem z domu, że wyobrażam ją sobie mniéj pogodną i wesołą, niż dawniéj, a może i zniechęconą już trochę do swych domowych, powszednich zatrudnień i przyjemności. Tymczasem wieczoru tego, Marya nietylko nie wydała mi się bledszą, ani smutniejszą, ale uderzoną zostałam świeżém, mogę doprawdy powiedziéć, rozkwitłém jéj wyglądaniem. Zaszła w niéj wprawdzie zmiana pewna, ale taka, któréj każda z nas kobiet pragnąć tylko dla siebie może. Do zwykłéj piękności jéj przybyły nowe blaski. Ruchy jéj, mające w sobie zwykle coś ze spokojnéj i czystéj harmonii, nabrały niezwykłego ożywienia. Pełnia, a może i nadmiar życia tryskał z promieniejących jéj oczu i z ust, które nabiegły ciemną purpurą. W całéj postaci jéj, w twarzy, a nawet w dźwięku głosu, zjawiły się wdzięki jakieś świetne i zarazem pieszczotliwe, które dawniéj, utajone snadź, drzemały w jéj wewnętrznéj istocie.
Nic na świecie nie może być swobodniejszém, łatwiejszém, serdeczniejszém, jak rozmowa w kółku tych ludzi. Marya zapytała mię zaraz o to, co najwięcéj obchodzi mię na świecie, to jest o ciebie, mój Jerzy, i o twoje najnowsze prace. Masz wiedziéć, że książki twoje czytywane są w wielkiém mieście Ongrodzie, a nawet podobno wysoko cenione. Marya posiada naturalnie u siebie cały ich komplet, panna Klotylda zachwyca się pięknością ich stylu i tkliwością niektórych ich ustępów, Natalka nawet, która, nawiasem mówiąc, staje się coraz inteligentniejszą i piękniejszą dziewczynką, czytała ich parę pod przewodnictwem swéj matki. Jeden pan Michał tylko dzieła twe zna z opinii. Prawdę mówiąc, byłby on zupełnie doskonałym człowiekiem, gdyby choć raz w życiu swém przeczytał coś innego, niż tabelę, wykazującą kursa papierów publicznych. Marya serdecznie śmiała się z zakłopotania swego męża, gdy przyszło mu przyznać się wobec mnie do zupełnéj nieznajomości dzieł pana Jerzego Dalskiego; potém jednak bardzo poważnie wytłómaczyła, że kto tak ciągle i usilnie pracuje w specyalnym zawodzie, jak jéj mąż, ten ani czasu, ani sił miéć nie może do podróżowania po krainach abstrakcyi i poezyi. Mówiąc to, patrzała na męża okiem pełném przywiązania, pan Michał zaś uścisnął rękę jéj, dziękując, że go przede mną obroniła, poczém, zwykłym sobie ruchem, wkładając ręce w obie kieszenie surduta i nadymając nieco policzki, rzekł:
— Przyznam się zresztą państwu, że chociaż nieraz Marcia starała się przekonać mię inaczéj, ja dotąd nie zgadzam się, aby wszystkie te wasze abstrakcye i poezye służyć mogły do czego innego, jak do zabawki dla ludzi, którzy mają czas i ochotę do bawienia się.
Wielki zbiorowy okrzyk podniósł się wkoło stołu. Protestowałam ja, protestowała Klotylda, protestowała i, nie najgorszemi nawet argumentami posługując się, Natalka. Marya milczała i uśmiechała się tylko. Pan Michał obie dłonie przycisnął sobie do uszu.
— Gwałtu! — krzyknął — własne dzieci obracają się przeciw mnie! Ale wiedzcie państwo o tém, że tchórzem nie jestem. Ukamienujcie mię tu zaraz filiżankami i bułkami, a utrzymywać nie przestanę, że, jak żonę i dzieci kocham, najpiękniejszym pod słońcem poematem jest życie uczciwego i pracowitego człowieka!
— Michał ma słuszność — wyrzekła Marya.
Miał w istocie słuszność, ale niezupełną. Był to sąd prawego serca, ale nieukształconéj głowy. Nie mam cierpliwości Maryi i nie miałam może takich, jak ona, powodów, aby kończyć sprzeczkę przyznaniem słuszności ojcu dzieci, siedzących przy stole. Powiedziałam więc z trochą niecierpliwości, że jednak, gardzone te przez niego, abstrakcye i poezye, dopomagają ludziom do czynienia z istnień swych poematów uczciwości i pracy.
— Może być — odpowiedział Iwicki, — ale ja nie mam czasu, ani cierpliwości, łamać sobie głowę nad niemi.
Rzekłszy to, wstał, pocałował Maryą, mnie i siostrę swą w rękę, a wszystkie dzieci po kolei w głowę, i wyszedł z domu, bo tego wieczoru jeszcze miał traktować z jakimś przyjezdnym obywatelem o ważnym interesie.
Wtedy Marya zapytała mię, jak znajduję jéj dzieci?
Zamiast odpowiedzi, pocałowałam naprzód w różową buzie śliczną Natalkę, a potém przyciągnęłam do siebie Franusia i zaczęłam mu się przypatrywać. Dziecię to, o którém przed rokiem źle bardzo wróżyć można było, rozwinęło się i porozumniało znacznie. Znać, że Marya toczy o nie uporczywą walkę z naturą i odnosi nad nią powolne zwycięztwo. Co do Janka, tego pyzata twarzyczka ukazywała się z za matki, któréj szyję oplatał ramionami, a kiedy po chwili zaczęłyśmy z wielkiém zajęciem rozmawiać, dzieciak wspiął się na palce, powyjmował wszystkie szpilki z warkoczy Maryi i rozplótł je całkiem. Nie przeszkadzała mu w tém zajęciu, tylko, gdy już było ono ukończoném, schwyciła malca na kolana i, śmiejąc się, zakryła go całego swemi pysznemi włosami. Śliczny to był widok, mój Jerzy! Z za lasu czarnych włosów matki wybuchał srebrny śmiech i błyszczały jak brylanty oczy dziecka; ona, pochylona nieco, patrzała mu w twarz z uśmiechem na ponsowych ustach.
W godzinę potém Klotylda wysunęła się piérwsza z sali, Natalka poszła do snu ułożyć młodszych braci, a Marya, z zapaloną lampą w ręku, poprowadziła mię do swego pokoju; przechodząc, zobaczyłyśmy przez drzwi otwarte Klotyldę, klęczącą przed ołtarzykiem, urządzonym w jéj pokoju. Ołtarzyk przystrojony był w obrazki, kwiaty, muśliny i pióra; klęcząca przed nim kobieta, postać miała smutną i znękaną.
— Czy Klotylda zawsze jeszcze marzy o miłości i szczęściu? — zapytałam z cicha Maryi.
— Biedna! — odpowiedziała mi ze szczerą litością; — a teraz — dodała — jest ona biedniejszą, niż kiedy.
Nie zapytywałam jéj o znaczenie tych słów, bo głowę miałam zajętą zupełnie czém inném.
Gdy tylko znalazłyśmy się w ustronnym pokoju Maryi i usiadłyśmy obok siebie na jednéj z tych nizkich, leciuchnych kanapek, które tam stoją, wzięłam ją za rękę i zapytałam:
— Często widujesz pana Adama, Marciu?
Spojrzała mi w twarz i wybuchnęła szczerym śmiechem.
— O, moja ty złota marzycielko! — zawołała — z jakimże to uroczystym wyrazem twarzy zadajesz mi to pytanie! Wyglądasz tak, jakbyś mię chciała zapytać: Maryo, czy prędko myślisz sobie życie odebrać? Nie, moja droga! mniej niż kiedy pomyśléć mogę bez trwogi o nieznanych przepaściach, znajdujących się po drugiéj stronie ziemskiego bytu, bo życie to jest mi milszém, droższém, niż kiedy; bo więcéj, niż kiedy, cenię całe bogactwo, całą rozmaitość piękności i dobrodziejstw jego!
Rzekłszy to, uścisnęła mię z całéj siły i zaraz potém, pochwyciwszy ze stołu zeszyt, zapisany jéj własném, szybkiém pismem, na-pół żartem, na-pół z zapałem, czytać zaczęła przetłómaczony ustęp z obcego poety.
„Żyję! nie jestże świat ten marzeniem wielkiego Boga, który, śpiąc na samotnéj gwieździe, senne obrazy w rzeczywistość zamienia? Iliada, Platon, bój pod Maratonem, Mojżesz, Wenera Medycejska, wyznawcy i męczennicy, nie sąż pięknemi pomysłami w tym twórczym śnie Bożym? Niezadługo może świat ten rozpryśnie się w nicość, jak gdyby nie istniał nigdy, ale mniejsza o to! żyję. W żyłach moich wre płyn purpurowy, pod stopami memi drży ziemia, w namiętnym zapale ujmuję w objęcia drzewa i gwiazdy, wszystkie piękne dusze i mądre arcydzieła ludzkie, i odpowiadają mi one żywym uściskiem! Każda chwila jest dla mnie nieśmiertelnością, bo w tém już istnieniu dosyć przeżyć mogę, gdy, rzucając myśl mą wstecz i na przód, spajam życie me z życiem ubiegłych i przyszłych pokoleń i stwarzam sobie wiekuistość w krainach przeszłości i przyszłości!“
Przeczytawszy to, rzuciła na stół zeszyt, utopiła w mojéj twarzy oczy, mieniące się szafirem i srebrem, i uśmiechała się drżącemi nieco ustami.
Patrzałam na nią z trochą zdziwienia. Taką, jaką wtedy była, nie widziałam jéj jeszcze nigdy. Wezbrane życie zdawało się w całéj istocie jéj wrzéć i kipiéć. Oczy jéj, usta, dźwięk głosu, oddech, poruszający piersią, zdawały się razem z poetą, którego przed chwilą czytała, wydawać okrzyk: żyję! Byłaż to ta sama kobieta, która przed chwilą tak spokojnie obdzielała rodzinę swą wieczerzą, a potém tak serdecznie i swawolnie zaglądała w śmiejącą się twarz zakrytego włosami dziecka swego?
— Jak widzę — rzekłam — do zajęć twych, Maryo, przybyło tłómaczenie obcych pisarzy?
— Nie; — odpowiedziała — nie mam dość czasu, aby pracom takim oddawać się na seryo. Czytaliśmy tylko wczoraj książkę tę z panem Adamem i ten jéj ustęp przetłómaczyliśmy wspólnemi siłami.
Wzięła mnie za rękę i, siadając na kanapie wygodnie, jak do długiéj i poufnéj pogadanki, zaczęła:
— Z listów twoich, Klemensiu, wyczytałam, że dziwne dziwy wyroiły się o mnie w twojéj szalonéj trochę główce. Otóż widzisz, jestem żywa, zdrowa i wesoła, weselsza może nawet, niż byłam kiedykolwiek. Z panem Adamem widujemy się parę razy na tydzień, czasem nawet częściéj, i jesteśmy z sobą w bardzo serdecznéj i ścisłéj przyjaźni.
— Nie wyobrazisz sobie — ciągnęła po chwili milczenia, — jak drogim mi jest ten stosunek, jak korzystnemi dla nas obojga są te krótkie godziny, które przepędzamy razem. Pisałaś do mnie, że czas, który kiedyś spędzałam z tobą we wzajemnéj zamianie myśli, a niekiedy i dziwacznych trochę rojeń fantazyi, czynił zadość jednéj z wewnętrznych potrzeb moich; zapytywałaś mię, czy nie czuję w sobie jakiéjś siły drzemiącéj i niewyzyskiwanéj. A więc tak. Nie umiem i nie chcę być nieszczerą. W zwykłem otoczeniu mojém znajduję wszystko, czego mi trzeba dla wypełnienia serca i czasu; ale wymagania umysłu mego może poniekąd i nie były dostatecznie zadowolonemi. Piérwsza młodość moja była na wskroś przesiąknięta wysokiemi uciechami wiedzy i sztuki. Nawykłam do tego. Stało się to drugą moją naturą. Wszak przeszłości nikt nie może wyrzucić za okno i przetworzyć siebie do gruntu, wedle warunków nowego położenia swego. Jestem zupełnie zadowoloną z losu mego, ale są chwile, w których mam czas zupełnie wolny. W dostatnim, widzisz, bycie jak nasz, najzabieglejsza gospodyni domu i najtroskliwsza matka nie jest wyrobnicą, pozbawioną godzin ciszy i samotności. W godzinach tych czułam się zawsze trochę samotną i doświadczałam szczególnych porywów biedz do kogoś, powiedziéć komuś: popatrz! posłuchaj! przeczytaj! Często téż powstają w mojéj głowie całe tłumy uwag, zapytań i wątpliwości, i takbym pragnęła wtedy miéć obok siebie myśl pomocniczą, z którą razem mogłabym zatrzymać się na jakimś: tak albo nie. Pozostawiona saméj sobie, nie mogę uspokoić się póty, aż odpowiem na własne pytania, albo o nich zapomnę. W piérwszym wypadku sprawia mi to zamęt w myśli, w drugim bywam zawsze trochę smutna. Żal mi, że przed oczyma memi przemknęła błyskawica prawdy, a ja jéj pochwycić i w głowie mojéj uwięzić, a zapewne także i w życiu zastosować, nie mogłam. Wszystko to są drobne bardzo rzeczy, to téż nie zatruwały mi one życia. Nie zastanawiałam się nawet nigdy nad niemi i z ich powodu łajałam siebie raczéj, niż użalałam się nad sobą. Łajałam siebie za to, że zachciewało mi się, jak dziecku, gwiazdy z nieba. Nie przeszkadza to jednak temu, że jeżeli-by człowiek, łający siebie za tęsknotę do gwiazd, otrzymał jednę z nich w prezencie, czuł-by się bardzo szczęśliwym...
Przestała mówić a ja, ujmując obie jéj ręce, rzekłam z cicha:
— Więc przyjaźń z panem Adamem jest dla ciebie gwiazdą, nagle spadłą z nieba?
— Nie nastrajajmy się, Klemensiu, na ton zbyt wysoki — odpowiedziała z uśmiechem. — Przyjazny stosunek z takim człowiekiem, jak pan Adam, nie jest zapewne faktem codziennym i nie może przejść w życiu bez śladu. Uważam go za jednę z łask losu, których doświadczyłam już tyle...
— Nie wyobrazisz sobie — mówiła daléj — jaką szczególną i nieznaną mi dotąd przyjemność znajduję w odkrywaniu przed tym pięknym męzkim umysłem światów myśli i fantazyi ludzkiéj, których nie znał on, albo o których zapomniał, pogrążony w wyłącznych swych pracach. Z pozoru można-by sądzić, że człowiek ten zimny jest i niedostępny wszelkim miękkim i łagodnym uczuciom. Nie wiem dobrze, w skutek jakich wpływów życia, przeważnym rysem jego charakteru stały się: surowość sądów i smutne trochę niedowierzanie tak ludziom, jak ideom! Jednak po za chłodem i sceptycyzmem tym ukrywa się skłonność do zapału i wielka żądza wiary. Wiész? wyraz twarzy jego zmienia się czasem tak wśród rozmowy ze mną, że gdyby ktokolwiek, kto widział go przed godziną, zobaczył go wtedy, powiedział-by chyba, że to nie ten sam człowiek. Uśmiech jego bywa czasem tak miękki i łagodny, jakby w tém sercu, opancerzoném surowością zasad i życia, mieściły się skarby słodyczy i tkliwości; czasem téż spuszcza on oczy i milczy długo, a wtedy twarz jego blednie trochę i spada na nią wyraz smutnego zamyślenia...
Oczy jéj błysnęły i nieruchomém wejrzeniem zawisły w powietrzu.
— Chciała-bym — dodała ciszéj — chciała-bym wiedziéć, o czém on wtedy myśli...
Na ustach jéj na-pół otwartych drżał uśmiech, w którym czuć było biegnącą do oka łzę.
Wkrótce potem udałyśmy się na spoczynek. Marya umieściła mię pomiędzy sypialnią swą a pokojem dziecięcym. Kiedy rozbierałyśmy się do snu i przez próg gawędziłyśmy jeszcze z sobą, zawołała nagle:
— Chciała-bym, aby pan Adam przyszedł do nas jutro na parę godzin! Miéć razem u siebie ciebie i jego! co za śliczny dzionek!
Słyszałam, jak przed zgaszeniem lampy zapytywała jeszcze służącą, czy mąż jéj wrócił z miasta i niepokoiła się trochę, otrzymawszy odpowiedź przeczącą.
— Biedny Michał! — rzekła — jak on pracuje, dniami i nocami!
Pan Michał, który późno w nocy wraca często z wycieczek swych na miasto i w okolice, przez wzgląd na spokojność żony i dzieci, urządził sobie sypialnią na dole domu.
Kiedy nazajutrz obudziłam się, usłyszałam głos Maryi, krzątającéj się już w jadalnéj sali. Wczesny z niéj zawsze ptaszek. W rannym szlafroczku żywéj barwy i z włosami ukrytemi pod białym czepeczkiem, wyglądała świeżo i ładnie, ale znowu inaczéj zupełnie niż w przeddzień wieczorem. Można-by było powiedziéć, że kobieta, natchniona i wrząca zapałem, która wczoraj z pałającém okiem i pulsującemi skrońmi czytała mi ustęp namiętnej poezyi, i gosposia, krzątająca się, teraz z kluczykami w dłoni dokoła jadalnego stołu, były to dwie różne całkiem istoty. Pan Michał pośpiesznie bardzo zjadł śniadanie i poszedł do swego biura. Człowiek ten posiada w istocie przymiot żelaznéj i szacunku godnéj pracowitości.
Zaledwie śniadanie było skończoném i Marya gospodarowała jeszcze w najlepsze w swoim szlafroczku i czepeczku, wydając domownikom przeróżne dyspozycye, gdy do sali jadalnéj wszedł pan Adam. W chwili właśnie wejścia jego, Marya stała przy wielkiéj szafie, rozwartej na oścież, i bardzo poważnie rozpowiadała niemłodéj kobiecie, którą sobie niedawno do pomocy wzięła, co tam w szafie do jakiego użytku jest przeznaczoném.
Uczony i sławny przyjaciel twój, Jerzy, po raz piérwszy zapewne, zobaczył, jak Marya wygląda przy swych porannych gospodarskich zajęciach. Zjawił się był w progu, poważny, chmurny nawet trochę; ale zanim postąpił kilka kroków, twarz jego wypogodziła się i z wesołym prawie uśmiechem patrzał na gospodynią domu, która, zatopiona w swém zatrudnieniu, nie spostrzegła była zrazu jego wejścia. Spostrzegłszy je, pośpieszyła ku gościowi z wyciągniętą na powitanie ręką.
— Tak pragnęłam, żebyś pan przyszedł dziś do nas! — zawołała — czy poznajesz pan mego gościa? — dodała, wskazując na mnie.
Klasnęła w dłonie z radością, dowiedziawszy się z powitań naszych, nietylko, że jesteśmy z sobą znajomi, bo o tém już ode mnie wiedziała, ale, że pan Adam jest najbliższym i bardzo dawnym przyjacielem twoim, Jerzy. Poprowadziła nas zaraz do dalszych pokojów. Pan Adam tłómaczył zbyt poranną swoję wizytę.
— Byłem wczoraj na wsi — mówił — i dziś tam znowu jadę. Nie wrócę aż jutro wieczorem i chciałem dowiedziéć się, czy nie jestem państwu na co potrzebnym.
Wszyscy w domu byli zdrowi.
— Czy masz pan godzinę do darowania nam? — zapytała Marya.
Adam spójrzał na zegarek.
— Mogę sobie darować trochę nawet więcéj, niż godzinę. Sześć godzin wystarczy mi do odwiedzenia moich chorych, a potém pojadę na wieś!
— Klementyno! — zawołała Marya — prezentuj nam teraz swoje albumy.
Wiesz o tém, że przed wyjazdem ze stolicy kupiłam dla Maryi parę najświeższych wydań artystycznych, wiedząc, że wielką jéj tém zrobię przyjemność. Zaniosłam do pokoju Maryi zbiór ten kopii najświeższych arcydzieł malarskich, i po kilku chwilach, siedzieliśmy przy kominku, rozpatrując te piękne rzeczy i gwarząc nad niemi. Natalka należała do grona osób, przypatrujących się i zachwycających, młodsze dzieci bawiły się, jak zwykle, w pobliżu matki.
Nie wyobrazisz sobie Jerzy, jak nam było dobrze i wesoło. Ciebie mi brakło bardzo, ale, pomimo tęsknoty za tobą, nie mogłam obronić się od wpływu téj czystéj i pogodnéj, a tak pełnéj idealnego jakiegoś życia, atmosfery, która otacza Maryą.
Od czasu do czasu spoglądałam na dwoje przyjaciół naszych i myślałam, że równie dobrze dobranéj pary ludzi nie widziałam na świecie. Od dwóch lat, w czasie których nie widzieliśmy go, Adam nie zmienił się wcale. Ma on zawsze tę samę postawę szlachetną i pełną energii, tę samę cerę twarzy, w któréj bladości znać podjęte mozoły umysłu i mnogie noce, spędzone bezsennie nad książkami lub przy łożach cierpień; te same oczy, ze spokojném i chłodném nawet wejrzeniem, na których dnie jednak pali się żar niewygasłych, bo niezmarnowanych, ogni uczucia.
W ciągu godziny, którą z nami przepędził, uważałam, że kilka razy przygarnął do siebie Franusia, dając mu różne łagodne zapytania, na które dziecię odpowiadało śmiało, również łagodnie. Piękną była tkliwość ta poważnego i energicznego mężczyzny, okazywana biednemu, upośledzonemu dziecięciu. Ale i Marya upośledzone dziecię to najczęściéj i najczuléj garnie do siebie. Wiem teraz, że Adam dopomógł jéj bardzo radami swemi do rozwoju ociężałego umysłu tego dziecka. Dzieli téż czułość jéj dla niego.
Upewnić cię mogę, ukochany mój Jerzy, że ranki te, które dwoje tych ludzi spędza niekiedy razem, są najpromienniejszemi i zarazem najniewinniejszemi z ranków, jakim kiedykolwiek przyświecało Boże słońce. Ale — długoż tak trwać będzie?



28 Lutego.

Mieliśmy tu, w spokojnym zwykle domu tym, parę dni burzliwych, które na mnie wywarły przykre wrażenie, a dla Maryi rozpoczną może nową fazę życia,
Piérwszą z burz podniosła Klotylda. Trzeba ci naprzód wiedziéć, mój Jerzy, że gdyby ktokolwiek umyślnie po całym świecie szukał dwóch kobiet, najbardziéj do siebie niepodobnych, aby umieścić je pod jednym dachem, nie mógł-by znaleźć doskonalszéj sprzeczności, jak ta, którą przedstawiają sobą Marya i Klotylda. O ile piérwsza energiczna jest i żywa, o tyle temperament drugiéj przedstawia najpiękniejszy exemplarz flegmy i apatyczności. A jednak dziwném ci się może z razu wyda to, co powiem, że kobieta, pełna energii i życia, przedstawia tu sobą żywioł pokoju i przedziwnéj czystości, a flegmatyczna i apatyczna — żywioł burzy i namiętności. O ile Marya dumnie wzgardziła miłością w pospolitém jéj rozumieniu i zuchwale zrzekła się jéj na życie, o tyle dla Klotyldy miłość taka stanowi jedyny, ale to jedyny, przedmiot pragnień, tęsknot i nigdy niegasnących zapałów. Stosunek jednak pomiędzy dwiema kobietami temi nie przedstawia żadnych niezgód ani niechęci; ale pan Michał, który nie posiada cierpliwości Maryi i jéj wysokiego poglądu na ludzkie słabości, spogląda na siostrę, jak na stare dziecko, które lada chwila popełnić może kłopotliwe jakieś szaleństwo, i obchodzi się z nią czasem z pewną szorstkością, oznaczającą brak istotnego szacunku.
Parę dni temu, po obiedzie, gdy rodzina zgromadzona była w bawialnym salonie, Klotylda wzięła rękę Maryi i zapytała drżącym głosem, czy spełniła ona jéj prośbę. Marya wydawała się zasmuconą i trochę niespokojną; gdy jednak siostra nalegała wciąż na nią pocichu, zwróciła się do męża i rzekła:
— Klotylda prosi cię, Michale, abyś dał jéj odpowiedź na to, o czém ci dziś za pośrednictwem mojém oznajmiła.
Pan Michał, który dnia tego mniéj wesołym był, niż zazwyczaj i wprzódy już chmurnie trochę na siostrę spoglądał, zerwał się z krzesła i, stanąwszy przed Klotyldą, siedzącą ze spuszczonemi oczyma, grzmiącym głosem, zawołał:
— Chcesz, abym odpowiedział ci stanowczo na zapytanie, które mi przez żonę moję przysłałaś? Dobrze więc; odpowiem, że byłaś, jesteś i całe życie będziesz nierozsądną.
Ostatni wyraz dosadniéj nieco brzmiał w ustach pana Michała, niż go tu powtórzyłam.
— Michale! — zawołała Marya proszącym głosem.
Klotylda podniosła roziskrzone nagle oczy i krzyknęła także:
— A ja ci powiem, Michale, że byłeś i jesteś dla mnie nieczułym, złym bratem!
Gniew pana Michała wzmógł się.
— Dlaczego? — wołał — dlaczego byłem i jestem złym bratem? czy dlatego, że parę razy w życiu przeszkodziłem ci popełnić głupstwo!
— Zagradzałeś mi zawsze drogę do szczęścia!
— Do pięknego szczęścia! Wyprawiłem z domu mego kilku głupców i łotrów, którzy kochali się nie w tobie, ale w twoim posagu i których poślubiwszy, miała-byś piekło, nie życie...
— Ja ich kochałam! — ze łzami w głosie wyrzekła Klotylda.
— Kogoż i kiedyż ty nie kochałaś! — ciągnął pan Michał, wzburzonym krokiem chodząc po pokoju — kogoż ty nareszcie kochać nie możesz, jeżeli nawet ten lis, Ryszard, zdołał podbić twoje serce!
Klotylda porwała się z krzesła. Zwykła flegma jéj zniknęła. Łzy lały się potokiem z jéj oczu a usta drżały.
— Proszę nie ubliżać wobec mnie narzeczonemu memu! — zawołała.
— Jakto! — krzyknął pan Michał — więc mu już nawet przyrzekłaś swoję rękę!
— Przyrzekłam.
— Czy zapomniałaś o tém, że jest on z piętnaście lat młodszym od ciebie?
— Kocham go!
— Czy nie wiész o tém, że to człowiek najgorszych skłonności, którego dziesięć już razy wyprawiłbym z mego biura, gdyby nie wzgląd na nieszczęśliwych jego rodziców!
— Kocham go!
— Czy ślepa jesteś, że nie widzisz, iż zły ten i leniwy dzieciak oszukuje cię najniegodziwiéj, chcąc posiąść nie ciebie, ale twój fundusz!
— Kocham go! — powtarzała wciąż Klotylda jednym tonem i z rękoma na piersiach splecionemi.
— Ależ on wyłudzi od ciebie wszystko, co masz a potém rzuci cię i czmychnie tam, gdzie pieprz turecki sieją!
— Kocham go!
Pan Michał zaśmiał się na całe gardło i jednocześnie łzy mu w oczach stanęły. Gniewał się bardzo, ale i żal mu było siostry.
— A to kochaj go sobie i gub się ze szczętem, jeżeli już tak chcesz tego koniecznie. Jesteś pełnoletnią i pozwolenia mego nie potrzebujesz, ale zapowiadam ci z góry, że w domu moim młokosa tego widywać nie będziesz, bo go we dwadzieścia cztery godziny już tu nie będzie! — Rzekłszy to, wyszedł w ogromném wzburzeniu i z całéj siły stuknął drzwiami od przedpokoju. Klotylda, płacząc, poszła do swego pokoju, a Marya siedziała długo zamyślona.
— O czém tak myślisz, Marciu? — zapytałam.
Spójrzała na mnie smutnemi oczyma i odrzekła:
— I takiemi-to są te sławione miłości! I to nazywa się kochać!
Tak; postacie, w jakich miłość przedstawia się jéj oczom, w jakich zresztą najczęściéj zjawia się ona na świecie, budzą w niéj dumny wstręt do tego rodzaju uczucia. Dlatego nie przypuszcza go ona w sobie i dla siebie i stąpa po wulkanie ze spokojem dziecka.
Nazajutrz po burzliwéj scenie owéj, siedziałyśmy bardzo spokojnie w pokoju Maryi. Ja czytałam z Natalką książkę jakąś, ona dawała Franusiowi lekcyą rachunków, która ku wielkiéj jéj uciesze szła wcale dobrze, gdy usłyszałyśmy na dole domu rozgniewany i grzmiący głos pana Michała. Trzeba ci wiedziéć, że Iwicki popędliwym jest z natury, brak zaś ogłady towarzyskiéj nie pozwala mu nad objawami uniesień swych dostatecznie panować. Dawniéj przecież wybuchał daleko rzadziéj. Teraz spostrzegam w nim pewne rozdrażnienie, którego powodów może i domyślam się trochę, a które charakter jego czyni więcéj jeszcze niejednostajnym. Maryą uniesienia męża niepokoją zawsze, częścią przez wzgląd na jego zdrowie, częścią zaś, jak mi się zdaje, przez obawę, aby wśród nich nie popełnił jakiéj niesprawiedliwości, któréj-by potém sam najmocniéj żałował Przerwała téż lekcyą z dzieckiem, wzięła mię pod rękę i zeszłyśmy razem na dół. Tu, w jednéj z sal biurowych, zobaczyłyśmy gwałtowną i zarazem smutną scenę. Dwudziestoletni Ryszard, oblubieniec Klotyldy, stał, przyciśnięty plecami do ściany, wylękły i blady. Iwicki grzmiał i piorunował, grożąc mu oddaniem go w ręce sprawiedliwości. Ze wzburzonych słów rozgniewanego zwierzchnika dowiedziałyśmy się, że młody człowiek, z przebiegłym i niedobrym wyrazem na ładnéj w istocie twarzy, bądź to pod wpływem nieprzezwyciężonéj jakiéjś namiętności, bądź też ufając w pobłażliwość pryncypała, z racyi stosunku, jaki łączył go z jego siostrą, dopuścił się grubego oszustwa, które wykonał z nadzwyczajną zręcznością i przebiegłością. Marya zbliżyła się do męża i prosiła go, aby wspólnie z nią udał się na wyższe piętro domu. Wpływ jéj nad gwałtownym człowiekiem tym jest potężny. Zaledwie dłoń jéj dotknie jego ramienia, uspakaja się on i przemienia w łagodnego baranka.
Poszliśmy więc na górę. Iwicki radził się żony, co ma czynić z nieuczciwym młokosem, sam bowiem chciał go skarżyć przed sądem. Marya stanowczo oparła się temu. Nie należało, mówiła, gubić bezpowrotnie tak młodego człowieka. Nagłe zresztą usunięcie Ryszarda z biura i domu, albo téż uczynienie go zbyt nieszczęśliwym, mogło-by, według zdania Maryi, rozdrażnić bardziéj uczucie dla niego Klotyldy i przyprowadzić ją do szalonego jakiegoś kroku. Iwicki zżymał się i unosił jeszcze trochę, ale potém przyznał słuszność żonie i poszedł, aby, spokojniéj już ale stanowczo rozmówić się z winowajcą. Spodziewam się, rzekł, wychodząc, że teraz już przynajmniéj Klotylda wybije sobie z głowy tego młokosa. Mylił się. Przed końcem dnia, Klotylda wiedziała o wszystkiém, co zaszło z jéj ukochanym; ale kiedy Marya wspomniała jéj o potrzebie stanowczego zerwania z nim, wyprostowała się jak struna, zaśmiała się szydersko i odpowiedziała:
— O nie! ja nie zmieniam uczuć moich dla lada potwarzy, rzuconéj przez ludzi.
— Nie wierzysz więc Michałowi? wszak wiész, że nic nie jest sprzeczniejszém z charakterem jego, jak kłamstwo — z łagodnym wyrzutem rzekła Marya.
— A choćby i tak było, jak mówicie — odparła czuła ta istota, — cóż mnie to obchodzi? Ja kocham go!
Gdy znalazłyśmy się same, Marya zawołała:
— Jak mogą ludzie bluźnić w ten sposób imieniu miłości! Kiedy patrzę na Klotyldę i na jéj Ryszarda, zdaje mi się, że widzę pierwotnych ludzi, którzy, w ciemnych głębiach jaskini swéj, padają sobie w objęcia, bo tak im każe uczynić dziki ich popęd.
Wyraz głębokiego wstrętu odmalował się na jéj twarzy.
Domowe sceny te, a także chmurna niezgoda, która zapanowała między siostrą a bratem, martwią i nużą Maryą.
Na domiar biedy, zmuszoną ona była wczoraj przyjąć u siebie, z powodu familijnéj jakiejś rocznicy, kilkanaście osób z rodziny swego męża. W mieszczańskich zamożnych rodzinach, rocznice takie obchodzi się zawsze z uroczystością, a Marya nie chciała obrażać przybranych swych krewnych lekceważeniem świętego dla nich zwyczaju. Był to więc obiad proszony, czyli, trzy godziny piekielnéj nudy. Wszystko tam było wystrojone, gadatliwe, krzykliwe albo nadęte. Parafianizm, pretensyonalność i zły smak przedstawiły mi się w pełnym blasku.
Mówiono tam o mydle i kucharkach z emfazą, godną ód Horacyusza, wyrzekano na złą pogodę i ciężkie czasy i popisywano się zarówno z jedwabiami, jak i przerażającą francuszczyzną. Marya wyglądała w tém towarzystwie, jak Madonna Syxtyńska, którą-by otoczono dokoła tuzinem obrazków, sprzedawanych zazwyczaj w budach jarmarcznych.
Cóż więc dziwnego, że gdy umilkł gwar ten, goście powychodzili, a pan Michał, wyskarżywszy się z gniewem i żalem na siostrę, wyszedł za interesami, twarz Maryi, zesztywniała nieco w dniu tym od przymusu i znużenia, ożywiła się i błysnęła radością na widok wchodzącego pana Adama. Od trzech dni nie był on w jéj domu. Przy powitaniu zaraz powiedział, że przez czas ten był niezmiernie zajęty, mając wiele do czynienia, i w mieście, i na wsi, i z pacyentami, i z rządowemi władzami.
— A cóż się dzieje u Państwa? — zapytał.
Marya powiedziała mu o chorobie młodego Ryszarda, który ze zgryzoty może, czy ze wstydu, albo téż jeszcze w skutek zbyt wesołych zabaw, którym oddawać się podobno lubi, zasłabł dnia tego dosyć ciężko.
— W porę więc przybyłem — rzekł pan Adam i, wziąwszy kapelusz, natychmiast udał się do oficyny, w któréj znajduje się mieszkanie chorego. Niebawem jednak wrócił, mówiąc, iż stan młodego człowieka jest dość groźnym i że, ponieważ w mieszkaniu jego urządzić należy pewne konieczne zmiany, może która z pań zechce zejść na dół i powziąć na miejscu stosowne informacje.
Marya spojrzała na Klotyldę, która, przez cały dzień ubiegły, płacząc, biadała nad chorobą ukochanego.
— Może zechcesz, Klosiu, pójść tam z panem Stroszem? — zapytała z cicha.
Czuła istota zarumieniła się aż po swe lniane warkocze, spuściła oczy i z zawstydzeniem wyjąknęła:
— Czy sądzisz, Marciu, że było-by to przyzwoitém?
Marya uczyniła ramionami mimowolny i rzadko u niéj zdarzający się ruch niecierpliwości, owinęła się długim ciepłym płaszczem, który podała jéj Natalka, i poszła z lekarzem do chorego. Patrzałam na nich przez okno, gdy przechodzili długi dziedziniec i przypomniałam sobie dawną chwilę piérwszego ich na świecie spotkania. Zapytałam téż siebie: czy, gdy teraz znowu znajdą się razem u łoża chorego, przed ich pamięcią także nie stanie w ogniu i w kwiatach całe wspomnienie piérwszego obowiązku dokonanego wspólnie, piérwszych uczutych w życiu silnych uderzeń serca.
Gdy wrócili, w salonie pełnym kwiatów, zmrok zaczynał zapadać i duży ogień palił się na kominku. Marya drżała trochę od silnego chłodu, który dnia tego panował, nie zdejmując więc płaszcza swego usiadła na kanapie. Nie jest ona wcale zakochaną w strojach, jednak lubi piękne i czasem fantastyczne trochę ubrania. Nad wszystkie barwy przekłada ponsową. Nosi téż różne ubrania tego koloru, a dnia tego, płaszcz, który miała na sobie był także ponsowy. Gruba draperya ta, którą się owinęła, i ogień palący się naprzeciw, rzucały na twarz jéj przelotne błyski i rumieńce. Pan Adam stanął przy kominku, ja siedziałam z dala od nich, w zaciemnionym kątku pokoju.
Marya musiała mówić w drodze towarzyszowi swemu o wypadku, zaszłym z młodym Ryszardem, bo, usiadłszy na kanapie, i jakby ciągnąc daléj rozpoczętą rozmowę, zawołała:
— Czyż żadnego dobrego i rozsądnego pomysłu nie można urzeczywistnić w zupełności? Mnie tak żywo obchodzą, tak na sumieniu leżą losy i charaktery młodych tych ludzi, pod dachem moim pracujących! usiłowałam zawsze dopomagać im, o ile tylko mogłam, materyalnie i moralnie. Aż oto jeden z nich został nieuleczalnym leniwcem, a w dodatku jeszcze i oszustem. Jest to wprawdzie wyjątek pomiędzy nimi, ale czy w istnieniu tego wyjątku niéma jakiéj mojéj winy? Czy nie powinnam była uczynić czegoś więcéj, niż czyniłam? zwrócić uwagę Michała na to, aby baczniejsze miał nań oko? Żałuję teraz bardzo, że nie zaznajomiłam się z rodzicami jego; udzielili-by mi oni może wiadomości jakich o nim, które-bym na jego korzyść obrócić mogła! Nie pomyślałam o tém nigdy, i mam to sobie teraz do wyrzucenia!
Gdy Marya to mówiła, pan Adam, stojąc przy kominku, nie spuszczał wzroku swego z jéj twarzy.
— Dziwnie delikatne posiadasz pani sumienie, — rzekł po chwili milczenia, — wyrzuca ono pani nieraz to, co innym dało-by powód do skarżenia się na złość i na niewdzięczność ludzką. Cóż więcéj możesz pani czynić dla ludzi tych, nad to, co czynisz? Materyalnie i moralnie włączyłaś ich pani do domu swego...
— Bo téż należą oni do domu mego — z żywością przerwała Marya.
— Nie wszystkie naczelniczki domów były-by tego zdania — ozwałam się z ciemnego mego kątka.
— Być może, ale obowiązki nasze zakreśla nam przecież niecudze, lecz własne zdanie. Ja zaś przez wyraz dom, nie rozumiem czterech ścian tylko, które osłaniają ludzi od słoty i chłodu, ani śpiżarni tylko, kuchni i jadalni. W mojém wyobrażeniu dom jest pracownią, w któréj wyrabiać się powinny nietylko przedmioty codziennego użytku, ale także charaktery i rozumy ludzkie. Gdy wymawiam wyraz domy, wyobrażam sobie zawsze mnóztwo ognisk, z których każde, według sił swoich, rozsyła na znajdującą się dokoła przestrzeń promieniowanie światła i ciepła.
— W naszém szczególniéj położeniu — dodała po chwili przestanku, — tu, gdzie niedostaje wszelkich narzędzi i organów publicznego działania, domy są wszystkiém: strażnicami obyczajów, spójniami serc, warsztatami, wyrabiającemi lepszą przyszłość. Cóż dziwnego, jeżeli do idei tak pojętego domu można przywiązać się z całéj siły, i jeżeli przeszkody, w urzeczywistnieniu jéj napotykane, sprawiać mogą trwogę i niepokój sumienia!
Głos jéj, jak zwykle, gdy mówi z zapałem, brzmienie miał przyciszone nieco i drżące.
Pan Adam nie spuszczał z niéj wciąż oczu.
— Tak zawsze bywa ze wszystkiemi na świecie ideami — wymówił zwolna — praca nad ich sprawdzeniem zabiera nam myśl i spokój, a czy daje szczęście?
Teraz powieki jego opadły na źrenice, które, od blasku ognia może, zaświeciły złotym połyskiem. Na podniesioném nieco czole jego zarysowały się dwie podłóżne zmarszczki, a po ustach przemknął zamyślony i niedowierzający uśmiech.
— Szczęście — powtórzyła Marya, jak echo, i jakby przelękniona dźwiękiem, który wydały własne jéj usta, umilkła nagle.
— Tak — rzekł Adam — czy idąc dumnie i wytrwale wytkniętą raz drogą, kochając wiedzę i pracę dla ludzi, a wszystko, co nie jest niemi, wzgardliwie mijając, nie stajemy czasem, nagle uderzeni pytaniem: azali nie popełniliśmy ważnéj jakiéj pomyłki? Nie jestże życie ludzkie syntezą, któréj wszystkie składowe części wspierają się wzajemnie, i z któréj bezkarnie żadnego żywiołu wyrzucić nie wolno? Spojrzenia ich spotkały się ze sobą. Oczy pięknego człowieka tego, tak spokojne zawsze i prawie chłodne, wyglądały teraz jak dwie ciemne gwiazdy, palące się i palące. Widać, że ogarnęło go nagle jedno z tych uczuć, których gwałt najbardziéj niezmożonym bywa, gdy dotknie surowéj i niezmęczonéj namiętnościami piersi. Zbliżył się szybko do Maryi, usiadł przy niéj i, cichszym nieco, niż dotąd, głosem, wyrzekł:
— Pani, która kochasz idee i urzeczywistniasz je wciąż tak ochoczo i pracowicie, możesz najlepiéj zagadnienie to rozwiązać. Czy jesteś pani istotnie zupełnie szczęśliwą?
Kilka miesięcy temu, Marya, w ten sposób zapytana, dała-by odpowiedź twierdzącą, szybko, głośno, z uśmiechem i silną wiarą. Teraz widziałam, że lekkie drżenie poruszało fałdami jéj płaszcza od ramion jéj aż do stóp. Chwilę milczała, potém jednak wyprostowała kibić, podniosła głowę i odpowiedziała:
— Tak, jestem szczęśliwą!
Ja tylko jedna, która ją znam tak, jak siebie samę, dostrzedz mogłam na dnie wejrzenia jéj, zawieszonego w przestrzeni, mękę nagle zrodzonéj wątpliwości. Adam jéj nie dostrzegł. Zbladł bardzo. Na czole jego dwie zmarszczki, zaledwie widzialne przed chwilą, pogłębiły się i rzuciły mu na twarz całą wyraz posępny. Dość długo siedział zamyślony i nieruchomy, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wstał potém i bardzo powoli wyciągnął rękę po stojący na stole kapelusz.
— A! — rzekł, nie podnosząc oczu — bywają na świecie uprzywilejowane wyjątki. Ideały mają także swych ulubieńców. Co do mnie, jestem zdania, że życie prowadzi z nami często grę, podobną do téj, w jaką czasem bawią się dzieci, ukazując współtowarzyszom trzymane w ręku przysmaki i wnet potém chowając je sobie za plecy. Stosuje się to do wszelkich ponęt życiowych, do urzeczywistnienia idei, zarówno jak do zdobywania osobistego szczęścia!
Mówiąc to twarz miał wciąż bladą i rysy zesztywniałe, kamiennéj prawie nieruchomości. Głos z trudnością wydobywał mu się z piersi. Sięgnął na pożegnanie po rękę Maryi i, gdy mu ją podała, zaledwie jéj dotknął. Mnie skłonił się z daleka.
Po chwili byliśmy sam na sam z Maryą. Zbliżyłam się do niéj i spostrzegłam, że drży cała pod grubemi fałdami swego płaszcza.
— Co ci jest? — zapytałam.
— Nic! — odpowiedziała bardzo cicho — nic... zimno mi trochę.
Potém nagle wyprostowała się, obie dłonie przeciągnęła po bladém czole i, patrząc na mnie, zapytała szeptem prawie:
— Klemensiu! co to było? co to się stało? dlaczego wyszedł on tak nagle? dlaczego był on taki smutny?
Moment, tylko co ubiegły, był dla niéj momentem objawienia. Inaczéj być nie mogło. W naturę tę, przedziwnie czystą a nieświadomie namiętną, świadomość miłości wpaść musiała, jak grom nagły i na chwilę druzgocący przytomność.
Objęłam ją obu ramionami i szepnęłam:
— Co to się stało, Maryo? Stało się... że ty go kochasz!
Wyrwała się z mego objęcia i stanęła sztywnie wyprostowana. Oczy jéj patrzyły w przestrzeń ze szklistym wyrazem przerażenia.
— Nie! — wymówiła po chwili stłumionym szeptem — nie! nie! nie!
I, pochwyciwszy moję rękę, ścisnęła ją z taką siłą, jakiéj nigdy spodziewać-by się nie można po jéj giętkiéj, delikatnéj dłoni. Był to przecież spazm walki, wyprężającéj wszystkie nerwy fizycznéj i moralnéj jéj istoty.
Przemocą prawie przyciągnęłam ku sobie głowę jéj i złożyłam ją na mojém ramieniu. Gorzko żałowałam niebacznie wyrzeczonego słowa, ale wiész, Jerzy, że zawsze trochę zawraca mi się głowa, gdy patrzę na miłość dwojga dobrych i pięknych ludzi. Tu zaś idzie o Maryą i o człowieka, którego ty, mój Jerzy, tak kochasz.
Gdy tak stałyśmy, milcząc, ona, wsparta na mnie, z suchym ogniem w szeroko otwartych źrenicach, ja z żalem w sercu, na progu salonu zjawiła się ochmistrzyni i oznajmiła pani swéj, że, jak codziennie bywało o téj porze, domownicy różni przyszli do niéj z rachunkami i po dyspozycye. Kobieta ta tak otaczała się przez całe życie zachodami i zajęciami powszedniemi, że rzeczywistość pochwytuje ją teraz w chwilach najbardziéj od nich oddalonych.
Z razu nie usłyszała głosu ochmistrzyni, gdy jednak ta zbliżyła się i powtórzyła oznajmienie, podniosła ciężką głowę i wymówiła, jak przez sen:
— Powiedz im pani... żeby przyszli późniéj!
Kobieta, zdziwiona trochę tym niezwykłym rozkazem, uczyniła parę kroków ku drzwiom, gdy Marya zawołała nagle:
— Niel nie! nie odsyłaj ich pani! idę już, idę!
— Idę! — powtórzyła jeszcze, obu dłońmi pocierając czoło, które wysoko podniosła, i drżącemi rękoma rozpinając płaszcz, którego zapięcie przykro snadź dolegało ścieśnionemu jéj gardłu. Szybko potém, bardzo szybko przeszła przez salon, udając się do sali jadalnéj, gdzie odbywała zwykle z domownikami swymi gospodarskie narady i rozporządzenia.
Utrzymanie ładu, dostatku i sprawiedliwości w domu tak ludnym i zamożnym, jak dom Iwickich, wymaga istotnie niemałych zachodów i starań.
Teraz także w jadalnéj sali znajdowało się kilka osób różnéj płci, z których jedne prosiły o sprawdzenie rachunków, inne żądały rozporządzeń na dzień jutrzejszy.
Stanęłam w progu i patrzałam na Maryą, gdy i dziś także spełniała codzienne swe obowiązki. Z razu patrzała ona i odpowiadała machinalnie, prawie jak przez sen, ale po chwili wyraz przytomnéj myśli wrócił zupełnie do jéj oczu. Siedziała przy stole nad podanemi jéj kilku arkuszami papieru, pełnego cyfr. Z ołówkiem w ręce podkreślała i sumowała cyfry, zwracając się niekiedy do domowników z zapytaniami i uwagami. Od chwili do chwili tylko czoło jéj marszczyło się pod wpływem wysiłku woli, z jakim skupiać umiała myśl na przedmiot swego zajęcia, raz także ołówek zadrżał w jéj ręce, na rzęsę jéj wybiegła łza i, spłynąwszy po pochylonéj twarzy, spadła na papier.
Nikt zapewne łzy téj nie spostrzegł, prócz mnie i pana Michała, który w téj saméj chwili wszedł do sali drzwiami, znajdującemi się naprzeciw miejsca, na którém siedziała Marya.
Wszedł; spojrzenie jego, jak zwykle, naprzód znalazło twarz żony, i tym razem spoczęło na niéj długo i nieruchomie. Czoło jego sfałdowało się nagle w mnóztwo zmarszczek. Było to przecież jedno tylko mgnienie oka. Zbliżył się do żony z twarzą zupełnie już zwyczajną. Tylko spojrzenie jego zdawało się być przykutém do wilgotnéj plamki, spoczywającéj na papierze, leżącym przed Maryą.
Cały wieczór potém zszedł zupełnie jak zwykle. Pani domu nie poskarżyła się nawet na ból głowy, jak to czynią zwykle kobiety, które chcą milczéć i myśléć. Nie milczała téż. Owszem, rozmawiała z mężem, ze mną i z dziećmi, wieloletnie przyzwyczajenia i silna wola zapanowały nad niepokojem wyjątkowéj w jéj życiu chwili.
Lecz późniéj... o tém, co powiem późniéj, nie mogę pisać bez drżenia ręki i serca. Ale ty, Jerzy, powinieneś wiedziéć o wszystkiém, tracę sama głowę i potrzebuję twojéj rady.
Kiedy wszyscy spali już w domu, a ja, niespokojna i smutna, cicho leżałam, usłyszałam szelest w sypialni Maryi. Usiadłam na łóżku i przez dwoje drzwi rozwartych, wśród mroku, rozświeconego palącą się lampą nocną, zobaczyłam Maryą, jak w białém ranném ubraniu, zarzuconém na ramiona, weszła do swojéj pracowni. Tu stanęła przed jedném z okien, wychodzących na ogród. Podniosłam się nieco na mém siedzeniu i rzuciłam wzrokiem po-za ogród, na mieszkanie Strosza. Pomimo bardzo spóźnionéj pory, w mieszkaniu tém dwa okna były jeszcze oświetlonemi. Jakiż pociąg niezmożony, jakaż rozdzierająca tęsknota zmuszały Maryą do patrzenia na te dwa światłe punkta, za któremi pracował on, albo cierpiał. Przez kilka minut stała ona tam prosta, nieruchoma, wytężonym wzrokiem wpatrzona w szybę, lecz wkrótce wysmukła postać jéj pochyliła się i upadła na klęczki.
Splecione ręce oparła o podstawę okna i przycisnęła do nich czoło. Ramiona jéj zadrżały płaczem, milczącym z razu. Potém jednak usłyszałam łkania, ciche naprzód, bo usilnie tłumione, lecz stopniowo coraz głośniejsze, głębsze, częstsze, wypierane z piersi wielką przemocą łez i boleści.
Piérwszym popędem moim było zerwać się i biedz do niéj. Ale ogarnęła mię nieśmiałość, prawie trwoga.
Kobieta, którą bardzo kocham, przebywała tam, w zmroku i ciszy nocnéj, straszną i uroczystą chwilę. W postawie upokorzonéj, wielkim płaczem witała ona namiętność, tę despotyczną realność życia, która po raz piérwszy, w szkarłacie i ogniu, wstąpiła do piersi téj, pełnéj dotąd uczuć idealnych i przeczystego spokoju. Cóż mogłam powiedziéć jéj? czém ją wesprzéć? jak pocieszyć? Czy i tak już nie powiedziałam za wiele? nie przyśpieszyłam téj chwili cierpienia i płaczu? Alboż zresztą pewną jestem, co jéj doradzić, na jaką stronę usiłować zwrócić szalę zwycięztwa? Jestem może wielką grzesznicą, Jerzy, ale ty wiész o tém, że sąd mój przychyla się zawsze na stronę miłości, ile razy szczególnie zjawia mi się ona w postaci dwojga ludzi, tak młodych sercem, a tak dojrzałych rozumem, tak godnych szczęścia i tak wielkie szczęście dać sobie mogących, jak ci ludzie, tobie i mnie tak znani i drodzy! Z innéj strony, mam-że prawo, najlżejszém choćby dotknięciem, popychać delikatne i zarazem surowe sumienie Maryi w uwielbioną moję stronę?
Piszę to o bardzo rannéj porze w pracowni Maryi, przy jéj biurku, stojącém u okna, za którém widzę mieszkanie Adama, na które w téj chwili właśnie pada różowy blask wschodzącego słońca. Idąc tu, przechodziłam przez sypialnią Maryi, i przypatrywałam się jéj uśpionéj. Początek snu jéj trudny snadź był i niespokojny, bo poszewki poduszek zmięte są i okryte włosami jéj, splątanemi w nieładzie. Ale na tych splątanych włosach twarz jéj spoczywa, blada i ze śladami łez na powiekach, lecz spokojna. Spokojny też oddech porusza jéj piersią i na ustach przewija się łagodny uśmiech. Jestem pewna, że śni ona o dzieciach swych. Ten sam promień słoneczny, który barwi okna Adama, wnikając do pokoju z za uchylonéj story, opasał czoło jéj różanym rąbkiem...
Jerzy! młodsza od niéj o lat parę, lecz tysiąc razy doświadczeńsza w burzach i namiętnościach serca, bezdzietna jeszcze i więcéj do marzeń i uniesień, niż do surowych myśli, skłonna, ja czuję się nieśmiałą wobec dziewiczéj niewinności téj dojrzałéj kobiety, wobec téj powagi dobrowolnie przyjętego macierzyństwa, w obec tego życia, palącego się dotąd, jako kadzidło przed ołtarzem nieskazitelnéj cnoty!
Ja nie mogę obojętnie patrzéć i milczéć, a nie wiem, co mam mówić i czynić! Pragnę téż wracać do ciebie, a nie mogę jéj opuścić! Napisz do mnie jak najprędzéj i daj mi radę, którą spełnię ślepo, bo sama zdolna jestem tylko kochać i cierpiéć z tymi, których kocham.
Klementyna.




LIST  XVII.
Jerzy do Klementyny.

Warszawa, d. 3 Marca.

W liście twoim, moja najdroższa Klemensiu, poznaję całą ciebie: żywą wyobraźnią twoję i łatwo wzruszające się serce, na które nie mam prawa skarżyć się, bo mnie uszczęśliwiają, ale których nie dość dla rozstrzygnięcia spraw ważnych i zawikłanych. Położenie, w jakiém stanęli względem siebie Marya i Adam, jest niewątpliwie jedną ze spraw takich. Ty, jako kobieta, pomimo wykształcenia i szczeréj prawości, które posiadasz, aż nadto skłonną jesteś do widzenia jednéj tylko jéj strony. Ale to, co wam kobietom najpospoliciéj ukazuje się z za mgły i niewyraźnie, dla nas mężczyzn jawném jest i jasném, poważnémi ważném. Ze sprawami podobnemi igrać nie można, bo rozstrzyga się w nich nietylko kwestya szczęścia dwojga ludzi, ale wiele innych kwestyi. Pomówimy o tém obszernie, gdy wrócisz do domu. Wracaj zaś prędko. Matka cię wzywa i mnie źle bez ciebie. Z tém, co się dzieje w Ongrodzie, ty, droga moja iskierko, nie poradzisz sobie, a możesz tylko popełnić jakąś niebaczność, jak to już parę razy uczyniłaś. Serca i sumienia ludzi dojrzałych najlepiéj pozostawić własnym ich siłom.
Jerzy




LIST  XVIII.
Klementyna do Jerzego.

Ongród, d. 10 Marca.

Wracam już, ukochany mój Jerzy, wracam do ciebie, do matki i do domu! Za parę dni wyjadę ztąd. Piszę dlatego, abyś przyjechał po mnie na stacyę kolei.
Piszę jeszcze i dlatego, abyś dniem wprzódy dowiedział się o wielkiéj i dziwnéj trochę nowinie. Pan Adam od dwunastu dni nie był u Iwickich. Widocznie postanowił sobie, albo wcale u nich nie bywać, albo bywać jak najrzadziéj. Odwiedzał przez ten czas kilka razy chorych, znajdujących się w oficynie, ale na górne piętro domu nie przyszedł. Marya téż zdaje się nie oczekiwać go wcale. Od burzliwego dnia, który ci opisałam, nie zamieniłyśmy z sobą ani jednego wyrazu o palącym przedmiocie. Lękam się popełnić znowu jaką, według wyrażenia się twego, niebaczność. Pozornie przynajmniéj w Maryi żadna nie zaszła zmiana. Jest zupełnie taką, jak była, mniéj wesołą może, ale również czynną i dla otaczających dobrą. Wyraźnego smutku ani walki nie znać w powierzchowności jéj ani obejściu. Czasem siedzi tylko przez chwilę nieruchoma, szklistym wzrokiem patrząc przed siebie, a potém wstrząsa się nagle, jakby gwałtem wyrywała się z ogarniającego ją snu. Zdarza się to jednak bardzo rzadko. Często w zamian słyszę, że długo w noc nie śpi. Odgaduję to tylko z rzadkich szelestów odzywających się w jéj sypialni, bo zresztą spoczywa ona na łóżku swém zupełnie cicho, bez targań się ni płaczu, ale w jakiém zamyśleniu pogrążona? Któż to odgadnie? Zdaje się, że po piérwszym burzliwym wybuchu odbywa się w niéj wielka i trudna robota stanowczego wyrzekania się. Jestem pewna, że myśl o podniesieniu buntu przeciw dotychczasowym węzłom i obowiązkom nie przeszła jéj jeszcze przez głowę, że całém cierpieniem jéj jest dotąd wielka tęsknota i uczucie konieczności zupełnego wyrzeczenia się. Czy zawsze tak będzie?
Wczoraj siedziałyśmy obok siebie w salonie, przy zapadającym zmroku. Marya trzymała przy sobie Franusia i prowadziła z nim jednę z tych długich, łagodnych rozmów, które tak skutecznie rozwijają przytłumione władze umysłowe tego dziecka. Stopniowo jednak, im większy mrok napełniał pokój, tém głos jéj stawał się cichszym i z większą trudnością wydobywającym się z jéj piersi. Odzywała się coraz rzadziéj, potém, pocałowała czoło dziecka i umilkła zupełnie. Siedziała do okna profilem. Za oknem padał drobny deszcz wiosenny i w szaréj mgle rysowały się nagie jeszcze skielety drzew ogrodowych. Marya oparła twarz na poręczy fotelu i patrzała na płaczącą wierzbę, któréj zwisłemi w dół gałęźmi zwolna kołysał wiatr. Oczy jéj były okropnie smutne. Trwało tak dość długo.
Wstałam, zbliżyłam się do niéj i, milcząc, ucałowałam ją w czoło i w te takie strasznie smutne jéj oczy. Oddała mi pocałunek mój w milczeniu i, jakby obudzona, wstała zaraz, kazała podawać światło i przez cały wieczór była znowu taką, jak dawniéj, jak zwykle.
Od kilku dni, to jest od czasu jak przekonałam się, że pana Adama nie zobaczę już w domu Maryi, myślałam nad tém, w jaki sposób będę mogła go pożegnać. Odjeżdżać ztąd bez pożegnania dawnego znajomego mego, a twego najlepszego przyjaciela, i nie wypadało, i było-by mi przykro. Zdawało mi się znowu, że, wzywając go w tym celu do domu Maryi, popełniła-bym i niedelikatność, i może nową niebaczność. Namyśliwszy się więc, poszłam dziś z rana sama do jego mieszkania. U lekarzy przecież wszystkim bywać wolno. Trafiłam właśnie w godzinę, w któréj przyjmuje on chorych. W przedpokoju znalazłam tłum ludzi różnéj płci i różnego wyglądania, i ubogiego, i zamożnego. Posłałam mu moję, kartkę wizytową. Przyjął mię naturalnie zaraz. Gabinet jego, czy pracownia, w któréj téż chorych przyjmuje, jest wielkim pokojem, napełnionym książkami, papierami i najrozmaitszemi narzędziami i przyrządami lekarskiemi. Spotkał mię we drzwiach i bardzo przyjaźnie powitał. Spodziewałam się znaleźć go więcéj zmienionym. Wyobraźnia moja przedstawia mi zawsze ludzi, zostających w jego położeniu, bardzo bladymi i z bardzo wyraźném piętnem cierpienia na twarzy. Bladym jest on zawsze, bo już taką ma cerę, ale bledszym niż wprzódy nie znalazłam go wcale.
W wyrazie jego twarzy znać było, że tylko co oderwał się od zajęć, które go całkiem pochłaniały.
Powiedziałam mu, że odjeżdżam i przyszłam go pożegnać. Podziękował mi serdecznie i wspomniał o tobie.
— Bardzo już dawno nie pisałem do Jerzego — rzekł — musi on trochę gniewać się na mnie za to.
Uśmiechnął się tym właściwym sobie uśmiechem, który poważną i zimną twarz jego oświetla na mgnienie oka wyrazem miękkiéj słodyczy.
— Wierzę w przyjaźń Jerzego jak w niczyją na świecie — chciéj mu pani powiedziéć, że jest on jedynym człowiekiem, wobec którego nie wstydził-bym się nawet zapłakać.
Kiedy wymawiał ostatni wyraz, oczy jego, chłodne dotąd, błysnęły. Widać uczuł w piersi nagle ukłócie bólu.
Nie chcąc, aby tylu ludzi przeze mnie czekało na widzenie się z nim, zaczęłam go żegnać. Ściskając moję rękę, rzekł z trochą wahania się w głosie.
— Pani Iwicka z przykrością musi rozstawać się z panią.
— Tak! — odpowiedziałam — ja i Marya jesteśmy szczeremi, prawdziwemi przyjaciółkami, ale życie jéj jest tak pełném różnych uczuć, zajęć i obowiązków, że...
— Że jest ona zupełnie szczęśliwą — dokończył pan Adam.
Powieki jego opadły w dół i na czole zjawiły się znowu dwie podłużne, głębokie zmarszczki. Stał chwilę, milcząc, potém dokończył ciszéj i zwolna:
— Jest to święte szczęście, dla którego każdy uczciwy człowiek musi miéć cześć głęboką. Oby trwać mogło zawsze!
Czy ty rozumiész słowa te, Jerzy? Ja z nich odgadłam, że Adam pracuje nad tém samém, co wypracować w sobie postanowiła Marya. Jacy oni silni mój drogi! Ja nie potrafiła-bym być taką. Czy oni zawsze potrafią?
Po powrocie od pana Adama, powiedziałam Maryi, że pojutrze odjeżdżam do domu.
— Tak prędko! — zawołała z razu i z żalem, ale potém dodała:
— Jedź, moja Klemensiu, matka i mąż oczekują pewno niecierpliwie twego powrotu. Powinnaś być z nimi.
A kiedy patrzałam na nią smutnie i łzy kręciły mi się w oczach, uścisnęła mię i rzekła:
— Wiem, co w téj chwili myślisz, ale bądź spokojną o mnie.
Każdy z nas ludzi miewać musi chwile, w których ciemniéj mu trochę na ziemi niż zwykle. Ale droga życia, raz na zawsze wytknięta, roztacza przed nami szlak swój widny i równy; u kresu drogi jasny i wyraźny stoi ideał, któryśmy sobie za cel życia wybrali, i to rzecz najważniejsza. Mniejsza o to, jeżeli, skończywszy podróż, legniemy kiedyś z jednym więcéj lub jednym mniéj bólem na dnie piersi, z jedną więcéj lub mniéj cząstką szczęścia we wspomnieniach.
Masz słuszność, Jerzy: serca i sumienia ludzi dojrzałych trzeba zostawiać własnym ich siłom.
Klementyna.



LIST  XIX.
Adam do Jerzego.

Ongród, d. 20 Kwietnia.

Dawno już nie pisałem do ciebie, Jerzy, a i ty milczysz także, stary i dyskretny mój przyjacielu.
Dwa miesiące blizko zeszło mi na ustawicznéj, niczém nieprzerwanéj i mogę śmiało powiedziéć, że ciężkiéj pracy. Właściwy grunt działań moich bywa zwykle na prowincyach, a tu był także przed przybyciem mojém gruntem niemal dziewiczym. Z obowiązku urzędu i powołania miałem więc i mam jeszcze wiele do zrobienia. Nie skarżę się na to; owszem, ten natłok zajęć jest mi może więcéj niż kiedy potrzebnym...
Wiész zapewne od swojéj żony, że od kilku tygodni przestałem bywać u Iwickich. Człowiek ułomnym jest i wola jego słabą. Byłem tam znowu wczoraj i to — najniespodzianiéj dla samego siebie.
Trudno mi będzie trochę wytłómaczyć ci powód, który mię tam znowu sprowadził. Miłość własna moja cierpiéć będzie nad tém zeznaniem, ale usuwam ją na stronę. Ty zresztą, Jerzy, który sam nie masz się za świętego i nie wymagasz od bliźnich swych, aby byli świętymi, wiész o tém, że człowiek każdy może uczynić to tylko, co może.
Otóż dzień wczorajszy i zawczorajszy były mi dniami trudnemi do przeżycia. Spotkało mię parę ważnych niepowodzeń, z których piérwszém była śmierć jednego z pacyentów moich, człowieka znanego mi dobrze i zacnego ojca licznéj rodziny. Był to wprawdzie wypadek dość pospolity w życiu i praktyce każdego lekarza. Wiem, że powszechném jest mniemanie, jakoby z wypadkami podobnemi ludzie nauki oswajają się tak dalece, iż nie czynią one na nich żadnego wrażenia. Ale ty, Jerzy, gadaninom tym nie wierz. Jeżeli już kogo w podobnych wypadkach nie obchodzi dobro bliźniego, obchodzi go zawsze miłość własna i opinia ludzka. Kto nie dba o własną sławę, tego znów boli i trwoży niedostateczność nauki. Co do mnie, doświadczam zwykle wszystkich tych uczuć razem.
Tego samego dnia wieczorem, zabrałem się do pisania dalszego ciągu dzieła, dawno rozpoczętego, i nagle spostrzegłem, że braknie mi pewnego materyału statystycznego, a to nie w chwilowy wcale sposób, ale całkiem stanowczy; wiedziałem bowiem, że nie istnieje on nigdzie, i że zatém dostać go niepodobna. Wiész o tém, że jeżeli statystyka na całym świecie piérwsze zaledwie kroki stawiać zaczyna, u nas znajduje się ona jeszcze w pieluchach, kto wié, czy urodziła się już nawet na dobre? Nie znając rzeczy téj z blizka, trudno dostatecznie ocenić, jakie olbrzymie przeszkody brak ten cyfr i faktów stawia naukowym badaniom. Sprawia on, że na wielu ich punktach tracimy cały grunt z pod stóp naszych i zawisamy w powietrzu. Ja jednak, który nie znoszę sam napowietrznych sytuacyi, ani-bym mógł sumiennie wprowadzać w nie innych, rzuciłem pióro i dokończenie pisma, które przydało-by się może na coś ludziom i mnie także, pozostawiłem oddalonym zapewne, bo pomyślniejszym chyba czasom.
Do dwóch tych faktów, które mają prawo nazywać się faktami, dołączyć należy rój fakcików drobnych, ale nie ponętnéj wcale natury. Zatargi z oficyalnemi sferami, które żądają niby po nas czegoś, aby czynnościom naszym wnet i ustawicznie na wspak stawać, zazdroski i intryżki koleżeńskie, rażąca obojętność dla spraw ogólnych ludzi, którzy u steru ich stać powinni: wszystko to są rzeczy powszednie, maluczkie, ściśle przywiązane do miejsca i czasu, ale bynajmniéj nie uszczęśliwiające. Być może zresztą, iż w tych czasach czulszy byłem, niż zwykle, na śpilki życia, siły moje rozdwoiły się. Miałem do czynienia nietylko z trudnościami obowiązku i niedołężnościami otoczenia mego, ale i z sobą samym.
Wczoraj przed wieczorem odbywało się jedno z posiedzeń naszego Towarzystwa Lekarskiego. Nowa to jest rzecz tutaj i, jak wszystkie nowe rzeczy, na prowincjach szczególniéj, okropnie kulawa. Szanowni koledzy przychodzą na posiedzenia, albo nie przychodzą, przynoszą na nie coś godnego uwagi, albo nie przynoszą. Jedni rozmawiają z trochą zajęcia o rzeczach, tyczących się nauki, inni poziewają, inni jeszcze przynoszą z sobą humor zgryźliwy i z góry powzięte postanowienie rzucania na prawo i lewo nieuzasadnionych zaprzeczeń i niedowierzających uśmiechów. Stara bajka, ale niewesoła. Towarzystwo to powstało z mojéj inicyatywy. Jestem pewny, że przyniesie kiedyś znaczne pożytki, ale teraz jeszcze jedyną korzyścią, jaką z niego odnosić mogą ludzie dobréj woli, jest zaprawienie się w cierpliwości.
Wczoraj zebrało się nas dziesięciu, czy dwunastu. Ktoś coś przeczytał. Mówiliśmy o tém i owém. Życia w tém wszystkiém, a po prawdzie i sensu, było niewiele. Siedziałem przy oknie otwartém na ogród i myślałem o tém, jacy téż ludzie bywają po większéj części niedołężni i leniwi. Doświadczyłem trochę zniechęcenia. Zapytywałem siebie: czy ja zrobię tu kiedy cokolwiek porządnego, albo téż może wszystko to na nic się nie przyda? A jeżeli zrobić mogę, to jakim sposobem? Dajcie mi jaką machinę elektryczną, która-by umysłami ludzkiemi tak wstrząsała, jak stos Volty wstrząsa nerwami!
W ogrodzie zielono było i ciepło. Owocowe drzewa osypane są tam teraz białym kwiatem.
Pomiędzy zielonością mignął mi w oczach ponsowy kolor. W głębi ogrodu siedziała na ławce pani Iwicka. Znajdował się tam téż obok niéj i pan Iwicki. Były i dzieci.
Myślałem wtedy, że człowiekowi temu lepiéj było, spokojniéj jakoś i weseléj siedziéć tam, niż mnie tu. Może i on wprawdzie nieraz doświadcza także różnéj biedy ze swemi handlowemi sprawami i rachunkami, ale po tych biedach znajduje się tam, gdzie się znajduje. Ma stronę życia szarą i jasną. Ma troski i ma pociechy, trudy i spoczynek. Dawniéj nie myślałem nigdy w ten sposób o żadnych małżonkach żadnych niewiast, ale teraz wiem już, mój Jerzy, jak wyglądają Fenixy!
Wkrótce poszedł sobie. Nie wiem, gdzie podziały się dzieci.. Została samą i czytała książkę. Siedziała w głębi ogrodu, tak daleko, że twarzy jéj dojrzéć nie mogłem. Gdybym mógł, może-bym był tam nie poszedł. Przyszła taka chwila, że iść musiałem. Rozumiész mię, Jerzy? Musiałem. Nie tłómaczę się przed tobą ani przed sobą. Zrozumieją mię wszyscy, którzy choć raz w życiu zwyciężyć nie mogli. Był to mus taki, jak ten, który spragnionego prowadzi do zdroju...
Wszedłem przez furtkę, prowadzącą z ulicy do ogrodu, a znajdującą się tuż naprzeciw mego mieszkania. Zobaczyła mię z daleka, wstała i szła powoli na moje spotkanie. Powitaliśmy się milczącym uściskiem ręki. Nie zapytała mię, dlaczego tak długo u niéj nie byłem. Nie dostrzegłem w niéj ani rozgniewania, albo zażalenia, ani radości. Nie spodziewałem się téż wcale, aby doświadczała z mego powodu któregokolwiek z tych uczuć. Bywałem chwilowym gościem w jéj domu, jestem prostym przechodniem w jéj życiu, oto wszystko. Jednak nie jest zupełnie taką, jak była. Zmieniła się przez te kilka tygodni w sposób uderzający. Cera jéj, biała wprzódy, jest teraz bladą. Twarz jéj schudła znacznie, a przez to oczy wydają się jeszcze większemi, niż były. W ruchach jéj i wejrzeniu czuć jakieś zmęczenie, — nieprzezwyciężoną słabość.
Dlaczego ona tak się zmieniła przez czas méj nieobecności? Wielki Boże! jakież brzydkie radości kołacą czasem do piersi ludzkich! Radości téż to bez istotnéj racyi bytu, bo wszak nic i nikt nie powiedział mi, dlaczego ona tak się zmieniła!
Zapytałem ją, czy nie była słabą? Odpowiedziała przecząco.
— Nie choruję nigdy — rzekła z uśmiechem.
— Godny zazdrości los — odpowiedziałem. — Nie jestem tak szczęśliwym. W ostatnich dniach byłem ciężko chorym.
— Dlaczego pan to mówisz? — zapytała ze zdziwieniem — zbyt ogólnie znanym i zbyt często widywanym pan jesteś, aby o chorobie pana, ciężkiéj w dodatku, miasto nasze mogło nie wiedziéć.
— Miasto — odpowiedziałem — wiedziéć może o takich tylko chorobach, które leczą się za pomocą recept doktorskich i aptecznych preparatów. Istnieją choroby, na które człowiek sam sobie tylko powinien być lekarzem, a często nie może.
Usiadła na ogrodowéj ławce i mnie obok siebie miejsce wskazała.
— Często nie może... — powtórzyła zwolna i w zamyśleniu, ze wzrokiem patrzącym gdzieś daleko. Nagle zwróciła spojrzenie na mnie. Widziałem w niém ciepłą, trwożną troskliwość.
— Wiem — rzekła — że miałeś pan w ostatnich czasach trochę zmartwień i niepowodzeń. Mówią o tém. Sfery oficyalne stawiają panu trudności w zaprowadzeniu reform, które były-by w istocie zbawieniem dla naszego miasta. Towarzystwo lekarskie nie rozwija się pomyślnie, jak-by się tego spodziewać można było...
— Następstwem zaś tego wszystkiego — wtrąciłem — było dla mnie w ostatnich dniach zniechęcenie i zwątpienie, które bolą więcéj niż wszystkie bóle, poskramiane zazwyczaj aptecznemi przyrządami.
— Zniechęcenie i zwątpienie! — zawołała. — Tak, rozumiem, że doświadczać ich każdy musi chwilami. Ale trwać długo one nie mogą... pan ich długo doświadczać nie możesz? nie prawdaż?
Patrzała na mnie swemi wielkiemi oczyma, w których był teraz niepokój i troska. Dobrą jest, więc nie chce, aby ktokolwiek cierpiał. Ceni wysoko wiedzę, więc pragnie aby pracownicy jéj byli rycerzami niedostępnymi bliźnie żadnéj, sans peur ni reproche!
Powiedziałem jéj, że stan taki w istocie trwać długo nie może, bo sparaliżował-by całą życiową działalność człowieka; że ja stanu takiego doświadczam od czasu do czasu w skutek zapewne popędliwości charakteru mego, który mi sprawia pragnienia i niecierpliwości, sprzeczne z porządkiem spraw ludzkich.
— Przyszedłem tu dziś dlatego — rzekłem — abyś mi pani dopomogła do prędszego przebycia — paroxyzmu.
— Cóż ja mogę? — wymówiła po chwili zwolna. — Myślę, że najlepsze lekarstwo przynoszą panu ci, którzy codziennie napełniają dom pana, wołając ratunku!
Słowami temi dotknęła najdraźliwszéj struny moich zgryzot.
— Ratunku! — rzekłem — gdybyż ratunek ten był zawsze w mojéj mocy. Gdyby nauka była cudowną skarbnicą, do któréj zapukać-by tylko trzeba, aby módz wydobyć z niéj leki na wszystkie cierpienia! gdyby była ona już przynajmniéj tém, czém kiedyś będzie z pewnością, to jest gmachem, doskonale w sobie samym harmonijnym i ukończonym, księgą, do ostatniéj karty zapisaną a wyświetlającą większość, jeżeli już nie całość, tajemnic przyrody i życia. Niestety! nowicyusze tylko albo niedouki wierzyć mogą w teraźniejszą jéj nieomylność. My zaś, doświadczeni wyrobnicy wiedzy, taić przed sobą nie możemy, że przed nami, w odległościach wzrokowi naszemu niedostępnych, rozciągają się dziewicze jeszcze przestrzenie prawd niepoznanych i nierozwiązanych zagadek. Tajemnica! oto wyraz, o który co krok prawie rozbijają się wysilenia umysłów naszych!
— Cóż dziwnego? — przerwała z żywością — od dawnaż z myśli ludzkiéj zdjętemi zostały okowy, które przez długie wieki lot jéj krępowały? Od dawnaż myśl ta zdobyła sobie dzielne, pomocnicze narzędzia które, potęgując władze wzroku i słuchu, pozwoliły człowiekowi dojrzéć to, co było wprzódy niedojrzalne, i dosłyszéć niedosłyszalne?
Jak ona wié o wszystkiem i jak wszystko rozumie! Co za rozkosz rozmawiać w ten sposób nie z płytkim, światowym człowiekiem, nie z zazdrośnym potajemnie kolegą, ale z kobietą szczerą, wykształconą i taką piękną w zapale swym do rzeczy ważnych.
— Ma pani słuszność — rzekłem. — Nauka jest na świecie rzeczą względnie nową i pociesza nas, którzy dla przyszłości jéj więcéj składamy życzeń, niż dla naszéj własnéj. Teraźniejszość jednak nie przestaje przez to być kolczatą.
Wierzę, iż wydźwiganie z otchłani skarbów ukrytych i ściąganie na ziemię świateł, kryjących się w wysokościach, pozostanie na zawsze najżywszém pożądaniem i najżywszém szczęściem dla pewnéj części ludzkości, dla téj jéj części, która składa się z Kolumbów, ciekawych nowych dróg i światów, i z Prometeuszów, rozkochanych w wysokich blaskach prawdy i piękna...
Nie mówiła o niczém, czego-bym sam nie wiedział, nie mówił sobie sto razy w życiu. Jednak ze słów jéj spływała we mnie dziwna pociecha.
Dzień kończył się. Słońce już nawet zaszło. W ogrodzie było mnóztwo woni od drzew kwitnących.
Przez otwarte okna górnego piętra domu wyglądały od chwili do chwili śmiejące się głowy dzieci i przesyłały matce, siedzącéj w głębi ogrodu, przyjazne znaki i uśmiechy. Na dole domu, tam zapewne, gdzie położone są gospodarskie pokoje, słychać było wesoły gwar służby, krzątającéj się około wielkiego ogniska. Kobiecy głos jakiś, cienki i piskliwy, zawodził ładną przecież śpiewkę ludową.
W téj chwili Natalka wychyliła się do połowy prawie przez jedno z okien górnego piętra.
— Mateczko! — zawołała — czy mogę sama zadysponować wieczerzę?
— Zadysponuj ją, moje dziecko — lekko podnosząc głos, odpowiedziała matka. Dziewczynka klasnęła w dłonie i zniknęła z okna, przez które wybiegł po chwili na ogród, rozlegający się we wnętrzu mieszkania, wybuch głośnego jéj śmiechu. Wesoły odgłos ten przykry był jakoś dla mnie w chwili, gdy patrzałem na twarz siedzącéj obok mnie kobiety. Zapytywałem siebie nieustannie: zkąd pochodzi wyraz utajonego cierpienia, który przyoblekał teraz twarz tę, a którego wprzódy nigdy w niéj nie dostrzegłem? Spokojna i wierząca, jak dawniéj, dlaczego jest ona teraz smutną? dlaczego? dlaczego? Ty, mój Jerzy, lepiéj zapewne ode mnie pojmujesz, te palące ciekawości, które niewiedziéć zkąd zjawiają się czasem w głowie człowieka. Jesteś w tym względzie doświadczeńszym ode mnie. Jam piérwszy raz w życiu dowiedział się, że one istniéć mogą...
Przed kilku tygodniami, kiedy ostatni raz byłem gościem w jéj domu, siedziała ona na kanapie, owinięta jakiémś okryciem żywéj barwy, a ja stałem naprzeciw niéj, przy ogniu komina. Wróciliśmy byli ze wspólnie odbytych odwiedzin u jakiegoś chorego. Rozmowa nasza była całkiem poważna, wcale nie tycząca się bezpośrednio ani mnie, ani jéj; a jednak, patrząc na nią, pomyślałem sobie nagle: jakby też kobieta ta, którą widywałem w różnych chwilach codziennego jéj życia, jakby téż wyglądała ona w objęciu człowieka, który-by ją strasznie kochał... Wyobraźnia moja malowała mi twarz jéj takiemi barwami, jakich nie miewała ona nigdy w rzeczywistości... Miałaż-by nigdy nie doświadczyć tego, o czém po raz piérwszy myślałem, że może życiu dać chwile raju? Miałem wtedy moment wielkiego cierpienia. Powiedziała, że jest zupełnie szczęśliwą... Postanowiłem widywać ją najrzadziéj, jak będzie można, albo i nie widywać wcale.
Teraz, w ogrodzie, gdy siedziała obok mnie, blada i czémś niepojętém dla mnie znużona, wróciły mi te pytania, te myśli, te ciekawości, których żadną siłą woli zmusić do milczenia nie mogłem. Widziałem już ją był troskliwą, rozumną matką i panią ludnego i wpływowego w społeczeństwie domu, samotną i otoczoną ludźmi, spokojną i uniesioną, wesołą i smutną; jaką była-by ona, gdyby ogarnęła ją łuna namiętności, gdyby blade czoło to zrumieniło się pod pocałunkami, gdyby wyniosła kibić ta nagięła się do gorącéj i stęsknionéj za nią piersi? Choć na mgnienie oka... rozumiész Jerzy? choć na mgnienie oka! Powinno przecież być mi przebaczoném, jeżeli na czas jednego odetchnienia zapragnąłem dla siebie tego, czego inni ludzie używają tyle... Byliśmy we dwoje tylko, wśród zmroku, tak blizko siebie, że dotykał mię skraj szkarłatnego jéj płaszcza... Mogłem był mówić, chciałem mówić. Zapomniał-bym był może o wszystkiém, co nas rozłączało, o wszystkich na świecie zasadach i obowiązkach, i mówił-bym, ale nie śmiałem. Ta kobieta jest tak prawdziwie cnotliwą, otacza ją atmosfera tak istotnéj czystości, że są w mowie ludzkiéj słowa, których do niéj wymówić niepodobna.
Mówiła znowu do mnie, nie powtórzę ci już o czém. Ale tak, jak mówiła, ja nieraz myślałem. W ustach jéj odnajdowałem pociechy, które mię były odbiegły na chwilę. Głos jéj przytłumiony nieco, jak bywa zwykle, gdy mówi o tém, co dla niéj jest święte, kołysał głowę moję nakształt pieśni téj, którą matki usypiają spłakane swe dzieci. W kobiecie... nie! w takiéj tylko kobiecie jak ona, spoczywa głęboki zmysł macierzyństwa, uczący ją nietylko uspokajać płacz dziecka, ale zaklinać burze, podnoszące się w piersiach dojrzałego mężczyzny.
Pochylony nieco, patrzałem w twarz jéj z upojeniem i żalem. Kiedy mówiła i kiedy umilkła, myślałem: dlaczego, mając taką zdolność wierzenia, nie wierzyłaś własnéj przyszłości? Czemu nie czekałaś na mnie? dlaczego nie przewidziałaś, że spotkamy się jeszcze kiedyś na świecie? dlaczego tak dalekim jesteś ode mnie, tak mi niedosięgłym, zdroju mój ukojenia, wzmocnienia i szczęścia?
Nie patrzała na mnie. Przed chwilą przybiegło do niéj jedno z jéj dzieci i położyło głowę na jéj kolanach. Zwolna przesuwała dłoń po włosach dziecka i siedziała nieruchoma, ze spuszczonemi powiekami. Czy, nie patrząc na mnie, czuła przecież wzrok mój, przywiązany do twarzy jéj z tłumem zapytań i wyrzutów, czynionych nie jéj, losowi może, najprędzéj własnemu szaleństwu memu, które niegdyś oderwało mię od niéj?... Zobaczyłem, jak na policzki jéj wybił się blady z razu rumieniec i w mgnieniu oka zmienił się w płomień, który opłynął całą jéj twarz. Czoło jéj było w ogniu, usta zadrżały...
Jednocześnie powstała i, owijając się długim swym płaszczem, spojrzała gdzieś daleko takiém głębokiém, takiém rozdzierająco smutném spojrzeniem, że wstałem także i, o jeden krok oddalony od niéj, wytężyć musiałem wszystkie siły woli i przytomnéj myśli, aby nie wyciągnąć ramion i nie ogarnąć jéj szalonym uściskiem.
Ze wszystkiego, com napisał, dowiész się, mój kochany Jerzy, iż ubyło mi w tych czasach wiele rozumu. Tak to już na świecie. Człowiek najrozważniejszy nie może nigdy przewidziéć wszystkiego, o czém donosić mu przyjdzie najlepszym swym przyjaciołom. Donoszę ci, mój Jerzy, iż pomimo hartu charakteru mego, którym się tak szczyciłem, pomimo dyplomów naukowych i prozaicznéj praktyki lekarskiéj, któréj święcę życie, jestem, tak jak inni ludzie, prostym zupełnie śmiertelnikiem, słabym śmiertelnikiem, mogącym strasznie cierpiéć przez rzecz tak błahą, jak tęsknota za kobietą, jak ta nieopisana przemoc, która mię tu ku niéj pociąga, a którą przecież poskramiać muszę...
Pożegnaliśmy się wkrótce. Musiała wracać do domu. Rzecz to bardzo zrozumiała. Trzeba jéj przecież było zasiąść do wieczerzy z małżonkiem i niewiniątkami. Prosiła mię, abym wszedł do jéj mieszkania. Podziękowałem za grzeczność i poszedłem do siebie. Nie jestem do tego stopnia ucywilizowanym człowiekiem, aby módz przyjemnie zabawiać się w towarzystwie, pomiędzy które rozdzieliła ona tak dobrze uczucia swe i całe swe życie... Niech będą szczęśliwi! Nie przeszkadzam... Śmiéj się, Jerzy, ze wszystkich pretensyi ludzkich do doskonałości, ilekroć ujrzysz je, albo o nich posłyszysz. Gdybym mógł przeszkodzić temu wzorowemu, regularnemu jak Genewski zegarek, szczęściu, kto wié, czy srogi Anioł, który z mieczem karności strzegł dotąd życia mego, nie ustąpił-by przed Szatanem? Łatwo powiedziéć: nie przeszkadzam! kiedy się nie wié, czy przeszkodzić można, a raczéj, gdy się wié, że nie można. Ale gdybym wiedział, że mogę... Czy jestem człowiekiem uczciwym albo nim nie jestem? czy myślałem często o tém, że ludzie uczciwi szanować powinni cnotę kobiet i spokojność rodzin, albo o tém nigdy nie myślałem? nie pamiętam. Nie mam siły filozofować. Wiem tylko, że te głębokie, smutne oczy kobiece stoją wciąż przede mną i fatalnie przeszkadzają mi w pracy. Nie mogłem dziś ani czytać, ani pisać porządnie, dlatego może uczęstowałem cię tym długim listem.
...Koniec końców, jakie prawa ma Iwicki, aby na tym padole płaczu być szczęśliwszym ode mnie? czy jestem mniéj wart od niego? czy mniéj pracowałem? czy mniéj karnie i nieposzlakowanie wiodłem moje życie? Prawa piérwszeństwa, historyczne prawa do posiadania podbitéj prowincyi!
W jakim kodexie prawodawstwa czy moralności napisaném jest, abym nie bywał w domu pani Maryi Iwickiéj, abym nie śmiał podnosić na nią oczu i brać od niéj tego, czém sama chce mię obdarzać, to jest: widoku jéj twarzy, dźwięku jéj głosu, kilku słów przyjaznych, pociechy w złych chwilach?
Postanowienia moje, Jerzy, były prostemi następstwami ascetycznego życia, które wiodłem na mojéj podolskiéj pustyni. Zaczynam uczuwać wstręt do karmienia się szarańczą i umartwieniami. Pójdę tam jutro, i pojutrze, i zawsze, kiedy zajęcia moje pozostawią mi chwilę wytchnienia. Nie mogę inaczéj, choćbym chciał.
Adam.




LIST  XX.
Marya do Klementyny.

Ongród, d. 20 Kwietnia.

Droga moja i dobra przyjaciółko! Kiedyśmy się ostatni raz rozstawały z sobą, przyrzekłam ci, że jeżeli zajdzie ze mną coś niezwyczajnego, dowiész się o tém zaraz. Dotrzymuję danego ci przyrzeczenia. Niedawno jeszcze myślałam, że dotrzymać zdołam wszystkich przyrzeczeń, danych sobie i innym...
Stała się ze mną rzecz niezwyczajna. Dotknęło mię największe nieszczęście, jakiego zaznać może myśląca istota ludzka. Zawiodłam się na saméj sobie.
Wczoraj, Klementyno, po strasznie długiém niewidzeniu, widziałam znowu Adama. Nie szukałam tego spotkania, nie wzywałam go, nie oczekiwałam nawet. Wierzyłam mocno w siłę przekonań i innych przywiązań moich, że zdolne one będą zepchnąć tę nową kartę mego życia w krainę snów przelotnych... że, gdy raz uleci ona w przeszłość niepowrotną, wszystko we mnie i około mnie zostanie tak, jak było...
Przyszedł. Rozmawialiśmy z sobą w ogrodzie krótką godzinę. Wróciłam do domu jak upojona. Przez cały wieczór chodziłam jak senna, i gdyby mi ktokolwiek rozkazał był zdać sobie sprawę z tego, co mówiłam, co czyniłam, na co patrzałam, wybuchnęłabym była śmiechem, albo płaczem, i zawołała: alboż ja wiem?
Około północy w domu zrobiło się cicho zupełnie. Zostałam nakoniec sama i odetchnęłam, jak po długim przymusie. Klementyno! czy ty to słyszysz? Ja, po rozstaniu się z rodziną moją i z domownikami moimi, odetchnęłam, jak po godzinach męki, ja, która z nimi tak szczęśliwą bywałam, która tak chętnie i szczerze oddawałam im zawsze cały czas mój i całe moje serce!
Siedziałam sama jedna przed dogasającym na kominie ogniem i było mi strasznie zimno. Na świecie ciepłe już są noce, w pokoju przez wieczór cały palił się ogień, a jednak ja drżałam od stóp do głowy. Przejmowała mię nawskroś trwoga o jutro. Czułam, że cała moralna istota moja chwieje się w swych podstawach.
Z gorzkiego zamyślenia obudził mię szelest jedwabnéj sukni. Klotylda weszła do pokoju i naprzeciw mnie usiadła. Z pomiędzy wszystkich pod słońcem śmiertelnych, ją najmniéj chciała-bym wtedy widziéć przy sobie. Przewidywałam, że, jak zawsze bywało, przyszła powierzać mi swoje sercowe tęsknoty i marzenia, albo wzywać méj rady względem szczegółów wyprawy ślubnéj, którą sporządza z uradowaniem i chroniczném rozrzewnieniem szesnastoletniéj dziewczyny. Epoka niewyczerpanéj cierpliwości skończyła się snadź dla mnie. Chciałam wstać i odejść.
Ale Klotylda pochwyciła moję rękę w swoje puchowe dłonie i bardzo cicho rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia, Marciu, nie o sobie, ale o tobie saméj. Jesteś bardzo dobrą, więc nie rozgniewasz się na mnie. Zresztą, cóż cię obchodzić mogą gadaniny świata? Ty przecież jesteś inną, niż my wszystkie, biedne zwyczajne kobiety, i o świat nie dbasz. Jednak ja cię tak kocham, że przestrzedz cię muszę...
Słuchałam jéj na-pół tylko. Nie byłam ani trochę ciekawą tego, co mi powiedziéć miała. Milczałam więc.
— Moja Marciu — mówiła daléj Klotylda — chociaż ty jesteś rozumną i uczoną kobietą i nie dbasz o to, co świat o tobie mówi, jednakże opinia świata jest najdroższym skarbem dla każdéj kobiety.
— Świat mówi, moja droga — kończyła, że pan Adam Strosz kocha się w tobie!
Boże litościwy! mogąż ludzie tak niemiłosiernie dotykać ran cudzych! Mogąż ręce ludzkie, obce, zimne, brudne może, szperać w głębinach serc naszych, w które my sami spoglądać możemy tylko z rozpaczą! Siła jakaś nagła podniosła mię z krzesła. Nie było mi zimno, owszem, czułam oblewający mię od stóp do głowy ukrop bólu i wstydu.
Klotylda nie pozwalała mi odejść, trzymając wciąż rękę moję w obu swych dłoniach. Pomimo gwałtownego wzruszenia, dostrzegłam w oczach jéj, w tych blado-błękitnych oczach, błysk tryumfu.
— Widzisz — szeptała — ja nie chciałam sprawić ci przykrości, ani ubliżyć ci. Ja cię tak kocham i wiem przecież, że jesteś rozumną i bardzo wzniosłą kobietą, nie taką, jak my sobie wszystkie zwyczajne, pospolite kobiety. Tylko myślałam, że przestrzedz cię powinnam. Ludzie gadają, że pan Strosz niby-to jest takim zawziętym uczonym i poważnym człowiekiem, a jednak na zabój kocha się w tobie... w mężatce... Bóg jeden wié, zkąd oni o tém wiedzą... o czém ludzie nie wiedzą? Wczoraj jeszcze kłóciłam się z żoną doktora Gustawa o pana Strosza i o ciebie, ale cóż ja mogę? Świat jest złośliwy... a Michał, gdyby się o tém dowiedział!.. Zresztą i Natalka jest już dorosłą prawie dziewczyną, a gadaniny te o tobie mogłyby potém i do niéj ludzi zrażać.
Każde ze słów jéj było długą, dobrze zaostrzoną śpilką, którą łagodna ta istota wkładała w moje serce, niby w tę poduszeczkę, paciorkami wyszytą, która przyozdabia jéj gotowalnią. Coś jednak — uczucie dumy i godności zapewne, którym po raz piérwszy w życiu mém ubliżono — powstrzymało mię od wybuchu.
— Kochana Klotyldo — rzekłam, mocując się z głosem moim, który drżał — proszę cię, abyś, myśląc o mnie, spokojnie usypiała. Gdybym była na twojém miejscu, powiedziała-bym żonie doktora Gustawa i wszystkim żonom wszystkich doktorów, którzy panu Adamowi zazdroszczą jego wziętości i sławy, że odgadywanie uczuć i myśli ludzkich, nieobjawionych jeszcze żadnym postępkiem, może stanowić zajęcie tych tylko ludzi, którzy pragną sławą i spokojem bliźniego czas swój zabijać.
Klotylda wstała. Nie znać było na niéj obrazy ani zasmucenia; owszem, stanęła przede mną i wzięła obie już moje ręce.
— Widzę, że rozgniewałaś się na mnie, Marciu — rzekła. — Dziwi mię to bardzo, bo przecież jesteś nie taką, jak my, pospolite kobiety, ale Aniołem dobroci, który nie gniewa się nigdy. Ja, widzisz, choć jestem biedną istotą, sto razy niższą od ciebie pod każdym względem, chciała-bym być twoją przyjaciółką. I jeżeli kiedykolwiek, moja droga Marciu, cierpiéć będziesz przez to, czém dotąd, jako kobieta wyższa, gardziłaś, powiédz mi o wszystkiém szczerze, otwarcie, a chociaż jestem siostrą Michała, znajdziesz we mnie współczucie i może jaką pomoc. Ja bo, widzisz, wiem, co to miłość, i wszystko przebaczyć mogę tym, którzy przez nią cierpią...
Wymówiwszy to, przyłożyła na chwilę usta swe do mego czoła i odeszła zwolna, szeleszcząc jedwabną suknią. Nie wiem, czy widziałaś kiedy, Klementyno, jak te łagodne, pełne tkliwości i poddania się oczy kobiet, takich, jak ona, mogą czasem złośliwie i zwycięzko spoglądać! Jakie ostre, przenikliwe światełka napełniają blade te źrenice w chwilach czyjegoś upokorzenia, a ich tryumfu!
Było to upokorzenie, był to wstyd, była to gorycz najstraszniejszego z zawodów, bo zawodu na własnych siłach, o których mniemałam, że, jak niewzruszone opoki, strzedz będą zawsze méj nieskazitelności!
A jednak była to tylko krótka chwila, po któréj nad upokorzeniem, i wstydem, i goryczą zawodu, wzniosło się uczucie inne i przytłumiło je... było to uczucie świadomości takiéj, o któréj za cenę życia pragnęła-bym zapomniéć, i któréj wydrzéć nie dałabym sobie za cenę życia. Przez usta Klotyldy świat powiedział prawdę. Sama wiém już o wszystkiém Klementyno! wiem już, dlaczego, rozmawiając ze mną, zapada on w długie milczenia i twarz jego blednieje zwolna, jakby serce jego ściskała jakaś dłoń żelazna! Wiem, o czém myśli wtedy, gdy powieki opadają mu w dół, a na czoło występują dwie głębokie bruzdy! Wiem, dlaczego, ilekroć spotykamy się ze sobą, surowe i zamyślone rysy jego miękną w uśmiechu nieopisanéj słodyczy! Wiem wszystko... odgadłam... przeniknęłam... O! dlaczegoż nie mogę wątpić i wątpliwością studzić własnego serca? dlaczegóż ten strumień gorący, który wre w jego piersi, przez oczy jego, przez uśmiech, przez dźwięk głosu, przez te nagłe bladości, które mu na twarz spadają, wnika we mnie tak, że wiem, nie wiedziéć nie mogę, iż czuję i cierpię nie jedna!
Gdyby mi kto rozkazał po imieniu nazwać uczucie, które świadomość ta we mnie budzi, nie umiała-bym powiedziéć, czy to jest szczęście, albo rozpacz; wiem tylko, że piérwsze i druga topią się we mnie w morze niepojętego żalu, w ten płacz wewnętrzny, który przez dnie i miesiące szemrał na dnie méj piersi, rwąc ją zwolna i cicho, lecz który teraz wybuchnąć musiał płomieniem szału i zdrojami łez!
Po nad upokorzeniem, wstydem i goryczą zawodu, wzniosło się we mnie jedno uczucie, jedno pragnienie: zobaczyć go! Czułam się bardzo nieszczęśliwą. Potrzebowałam pociechy. On dziś po nią przychodził do mnie. Ja teraz biegłam po nią do niego. Biegłam do mojéj pracowni, aby przez jéj okno spojrzéć na jego okna... Nie zobaczyłam ich. We wnętrzu mieszkania zagasła lampa samotnego pracownika. Za ogrodem wszędzie, na całym świecie było zupełnie ciemno... Okropnie zabrakło mi tych dwóch świateł dalekich, od których przez dnie ubiegłe z najwyższém wysileniem woli odwracałam wzrok mój, a za których ujrzenie teraz oddała-bym była połowę życia! Pomyślałam, że przyjdzie zapewne czas, w którym te okna zagasną dla mnie na zawsze... Wszak on odjechać może gdzieś daleko... Wszak nic nas nie wiąże, prócz uczuć niewymówionych ani jedném słowem, nieobjawionych dobrowolnie ani jedném spojrzeniem... Uczucia! usypiają one i konają w piersi, gdy nie odżywia ich nadzieja lub szczęście... Więc on może kiedyś stać się dla mnie obcym... przyjdzie pora, w któréj nie będę widziéć go nigdy, i tylko od czasu do czasu imię jego przyleci do mnie na skrzydle sławy, tak jak przylatują imiona wielu nieznanych mi ludzi... kto wié? przyleci może w parze z jakiém... kobiecém imieniem... Ogarnęła mnie trwoga nieopisana i uczucie niepodobieństwa. Zlękłam się przyszłości bez niego i, z zawrotem myśli, powiedziałam sobie: to niepodobna!
W dole, u stóp domu, krzewy rosnące w ogrodzie oblane były smugą srebrnego światła. Wypływało ono z pokoju Michała, który snadź czuwał jeszcze. Pochwyciłam ze stołu lampę i powiedziałam sobie: pójdę. Wszak było to zwyczajem naszym zchodzić się po dniu skończonym w pokoju tym na dole, aby rozmawiać o wszystkiém, co nas wspólnie obchodziło. Niepodobna przeliczyć, ile razy w późnéj wieczornéj porze siadywałam w pokoju tym, dopomagając Michałowi do rozwikłania różnych spraw trudnych, nasuwając mu myśli i plany, nad któremi długo potém myśleliśmy razem. Po każdéj z takich poufnych rozmów, nazywał on mię pociechą swoją i pomocą...
Pójdę i teraz, myślałam, idąc z lampą w ręku przez ciemne milczące pokoje, przyjdę do ciebie i dziś, ale nie dlatego, aby przynieść ci pociechę i pomoc. Przyjdę aby powiedziéć ci: za to, żeś kiedyś podał mi pomocną rękę, gdy byłam w nieszczęściu, żeś mi skon ojca zbawił od rozpaczy i wstydu, za to, żeś powierzył mi cześć imienia swego i przyszłość swych dzieci, zaufał mi bez granic i węzeł łączący cię ze mną oddał pod staż wolnéj i nieprzymuszonéj méj woli, przynoszę ci teraz zgryzotę, wstyd i ruinę domowego życia, przynoszę słowo, które wiem, że będzie dla ciebie wyrokiem nieszczęścia: oddaj mi wolność moję, bo nie jestem taką, za jaką miałeś mię i za jaką ja miałam samę siebie; nie jestem kobietą dobrą, wierną, silną i nieskazitelną, ale taką samą słabą, nikczemną grzesznicą, jak tysiące innych kobiet na świecie! Nie jestem tylko przewrotną i obłudną, więc przychodzę, aby z bezczelną szczerością powiedzieć ci: oddaj mi wolność moję, bo pokochałam piérwszy raz w życiu, bo nie chcę już dłużéj szczęśliwą być przez szczęście innych, ale pragnę szczęścia tego, którém wzgardziłam, a bez którego teraz żyć mi nie sposób!
Jak on cierpiéć będzie! — pomyślałam, zstępując ze wschodów.
I cóż ztąd? odpowiedziałam sobie z szalonym jakimś gniewem.
A tamten, czy nie będzie cierpiał także, gdy zniknę mu z życia, jak srebrny zdrój z przed oczu spragnionego?
Suknia moja zaczepiła się o jeden z wazonów, któremi zwykle na wiosnę ostawiam wschody. Rzuciłam okiem na gęstą zieloność roślin, wśród któréj migotały białe światła lampy, którą niosłam.
Znikną ztąd kwiaty, gdy ja zniknę, — pomyślałam. — Na dom ten spadnie żałoba. Chłód zawodu ściśnie tu serca dziecięce...
Ile razy przez głowę przemknęło mi które ze wspomnień niedawnéj jeszcze przeszłości, tyle razy czułam straszne ściśnienie serca. Szłam jednak wciąż. W głowie mojéj, dziwném psychiczném zjawiskiem, istniała druga nić myśli, zaczepiona o te dwa okna za ogrodem, których światła nadaremnie dziś szukałam śmiertelnie stęsknionemi oczyma, i drugi zmysł wzroku, którym ciągle, nieustannie, widziałam twarz jego, blednącą zwolna, ze spuszczonemi powiekami i tym uśmiechem na ustach, z tym uśmiechem niewymownéj, tajonéj czułości, który mi serce wydzierał z piersi...
Drzwi pokoju Michała były na-pół otwarte. Stanęłam przed progiem i doświadczyłam uczucia takiego, jakbym nagle budziła się z burzliwego snu...
Dlaczegóż ten człowiek właśnie cierpiéć miał, a nie tamten? komu przyrzekałam wierną przyjaźń i pomoc? temu, czy tamtemu? Jakież są winy jego, przeciw mnie popełnione? Czy z ręką na sumieniu położoną mogę powiedziéć sobie, że nie mam dla niego szacunku, tego najkosztowniejszego dyamentu w skarbnicach rodzin? Czyż jestem, jak tyle innych kobiet, niewolnicą, zmuszoną poddawać się uściskom mężczyzny ze wstrętem, ze wzgardą, na mocy lekkomyślnie wyrzeczonéj przysięgi i despotycznéj woli władzcy i pana? Nie; jestem kobietą, która w wieku dojrzałości i rozwagi stanęła obok człowieka tego i stała przy nim dotąd, dumna, wolna, szanowana, nie czująca ani kajdanów przymusu, ani grubiańskiéj woli tego, który umiał zawsze szanować jéj wolę! Tamte mają prawo rwać węzły, które im niosą męczarnią i spodlenie. Ja... znajdowałam obok niego cnotę spokojną, a dzisiejszéj męczarni mojéj cóż on winien?
Burza namiętności spadła na dno méj piersi i wrzała tam tłumioną rozpaczą, ale słowa, z jakiemi tu przyszłam, zamarły mi w gardle...
Michał nie spostrzegł mię z razu. Stałam więc w progu i przez długie kilka minut przypatrywałam się mu z nagle powstałém zdziwieniem. Takim, jakim ujrzałam go, nie widziałam go nigdy. Zwykła energia postawy jego i pogoda twarzy zniknęły. Siedział przy stole, z głową opartą na dłoni i z przygarbionemi plecami. Czoło jego fałdowało się w mnóztwo boleśnych zmarszczek, a wzrok, utkwiony w leżących na stole papierach, nie musiał nic widziéć, bo szklistym był i wewnątrz jakby cofniętym. Wyglądał tak, jak człowiek, z osłupieniem patrzący we własne swoje, ciemne myśli. Przeszłość, Klementyno, nie mija nigdy bez śladu. Miałam ze sobą lata przyzwyczajeń codziennych i świętych, lata ciągłéj, bacznéj troskliwości o spokój i szczęście tych, którzy mię otaczali. Zbliżyłam się cicho i kładąc dłoń na ramieniu Michała, zapytałam:
— Co ci jest, Michale?
Podniósł głowę, spojrzał na mnie i wzrok jego rozpromienił się nagle.
— Przyszłaś tu! — zawołał.
W mimowolnym wykrzyku tym nie było z pewnością intencyi wyrzutu, a jednak uczułam w nim wyrzut. W istocie, długie tygodnie minęły, odkąd tu byłam po raz ostatni. Piérwsze poruszenie Michała było takie, jakby chciał porwać się z krzesła i objąć mię uściskiem. Nagle jednak powstrzymał się i, milcząc, przysunął mi krzesło do stołu. Nie patrzałam na niego, ale czułam, że on patrzał na mnie bacznie i uparcie.
— Dlaczego, — zaczął po chwili wahającym się głosem, — dlaczego, Maryo, zapytałaś mię, wchodząc, co mi jest? czy znajdujesz, że zmieniłem się pod jakimkolwiek względem? Chciałbym przecież... staram się... zdaje mi się, że jestem zupełnie... zupełnie takim, jak byłem zawsze.
Podniosłam na niego wzrok. Gorączkowy prawie niepokój był w jego oczach.
— Tak; odpowiedziałam, siląc się na wydawanie głosu, który nie chciał mi wychodzić z piersi — znajduję w istocie, że jesteś dziś zmienionym.
— A! zawołał z pośpiechem, być może! być może miałem w ostatnich dniach wielkie zmartwienie, poniosłem znaczną pieniężną stratę, a najprzykrzejszą tém, że stała się w skutek własnéj mojéj nieuwagi i zaniedbania.
Wstał i, chodząc po pokoju nierównym, śpiesznym krokiem, opowiadał mi, jak został niedawno wprowadzonym przez spólnika swego w matnią, przykrą niebezpieczną, z któréj wydobyć się mógł kosztem zaledwie strat znacznych i dotkliwych. Z trudnością skupiałam myśl moję, aby wniknąć w treść i znaczenie sprawy, którą mi opowiadał, ale to tylko z niéj pojmowałam najjaśniéj, że piérwszy raz, odkąd zamieszkaliśmy pod jednym dachem, nie wiedziałam o przykrych zajściach, które spotkały Michała.
Usiadł znowu i przeciągając dłoń po zbrużdżoném czole, wymówił więcéj do siebie, niż do mnie.
— Co prawda, wszystko to stało się z własnéj mojéj winy. Od jakiegoś czasu mniéj pilnie czuwam nad interesami, niż zwykle... mniéj o nie...
Chciał zapewne powiedziéć: mniéj o nie dbam! ale powstrzymał się. Jakże-by potém wytłómaczył troskę o interesa, wyraz cierpienia, który na twarzy jego dostrzegłam.
Teraz stanęło mi w myśli coś, o czém byłam zapomniała przez czas jakiś. Stanął mi w myśli jeden z łączników, wiążących małżeństwa i rodziny: wspólność interesów. Tak; idzie ona w parze ze wspólnością uczuć, i żadne uniesienie poetyczne, żaden sofizmat namiętności nie zdoła zaprzeczyć jéj miejsca wśród różnostronnych obowiązków i solidarności ludzkich. Myślą i tęsknotą wybiegłam była po za ściany domu i oderwałam odeń myśl i uwagę tego, w czyjéj dłoni i głowie spoczywają rządy jego i losy. I oto kruszyć się zaczęła budowa pomyślności rodzinnéj... dezercya moja pozostawia niszczące ślady nietylko w dziedzinie uczuć, ale echami jéj są jeszcze: ruina domu i krzywda dzieci.
Znękana byłam i milcząca. Michał kilka razy zwracał ku mnie twarz, tak, jakby chciał coś powiedziéć, ale wahał się widocznie i długo.
— Trzeba, — rzekł nakoniec — abyśmy pomówili z tobą, Maryo, o jednéj jeszcze sprawie. Żądałaś kiedyś, aby Porzewin uznanym był prawnie w połowie dziedzictwem mojém. Spełniłem wtedy życzenie twoje i dokonałem wszelkich należnych formalności. Myślę jednak, że należy rzecz tę przerobić i znowu Porzewin przyznać wobec prawa wyłączną własnością twoją. Wszak ja tam nic, zupełnie nic swego nie włożyłem. Trzeba więc, abyś w każdéj chwili rozporządzić się mogła dowolnie poojcowską fortuną.
Jakże wyrazy ludzkie najprzerozmaitsze posiadać mogą znaczenia! Na pozór, słowa, wymówione przez Michała, odnosiły się do najpowszedniejszego, majątkowego interesu. Dla mnie jednak miały one w sobie coś z posępności przedśmiertnego testamentu. Czułam w nich umierającą przeszłość moję..
Długo nie mogłam przemówić. Michał oczekiwał odpowiedzi mojéj ze wzrokiem wpatrzonym w ziemię.
— Wszak wiesz, Michale, — ozwałam się nakoniec, — że najżywszém życzeniem mojém jest, aby Porzewin otrzymała kiedyś po nas Natalka. Ponieważ zaś jest ona dzieckiem zarówno mojém, jak twojém...
Nie dokończyłam, bo pochwycił moję rękę i przycisnął ją do ust.
— Spodziewam się — rzekł po chwili — iż wiész, że nie za połowę Porzewina dziękuję ci, ale... ale za przywiązanie twoje do mego dziecka...
Radość, która mu wzrok rozjaśniła, zniknęła wkrótce.
— Jednak — rzekł ciszéj — nie uważaj się za związaną słowami, które wyrzekłaś. W każdéj chwili, gdy zechcesz wrócić do całego dziedzictwa swego, powiédz mi jedno tylko szczere słowo, a stanie się według twéj woli.
Raz już kiedyś powiedział do mnie te same zupełnie słowa: „jeżeli kiedy zobaczysz szczęście twe gdzieindziéj, powiész mi tylko jedno szczere słowo, a stanie się według twéj woli.“
Zobaczyłam szczęście moje gdzieindziéj... szłam tu, aby mu to powiedziéć. Nie powiedziałam i nowe wyrzekłam przyrzeczenie. Był we mnie głos zadowolenia i był głos buntu, ale skarga serca zagłuszała cichą pochwałę sumienia.
Milczeliśmy długo. Uleciał od nas pogodny aniół wzajemnéj ufności... może na zawsze! Żal mię ogarniał po nim. Wspomniałam nagle o wszystkich godzinach, które tu, w tych samych ścianach, spłynęły mi tak spokojnie, tak pracowicie, tak przeczysto, i uczułam, że duża łza zawisa na mojéj rzęsie. Z za niéj, jak z za mgły, widziałam bladą i wzywającém okiem we mnie wpatrzoną twarz Adama!
Sztywna i niema powstałam z krzesła. Michał podał mi rękę.
— Blada jesteś i zmęczona — rzekł z cicha — idź spocznij!
Kiedy byłam przy progu już, uczynił takie poruszenie, jakby chciał zbliżyć się do mnie i coś jeszcze powiedziéć; powstrzymał się jednak i pozostał w głębi pokoju sam jeden, tak jak ja sama jedna, bardzo powoli wstępowałam po wschodach. Lampa, którą niosłam, drżała mi w ręku tak, jak chwiały się i drżały przed splątaną myślą moją treść i przyszłość istnienia mego, podkopanego nagle i w najgłębszych swych podstawach.
Weszłam do sypialni mojéj, zesztywniała cała od niemego osłupienia. Tak więc bywa i być musi na świecie? takiemi są historye wszystkich postanowień świętych i pięknych zapałów? Któż może miéć pod stopami swemi grunt stały i niezachwiany, jeżeli ja go nie miałam? O! chwiejności, nikczemności wszystkiego, co na ziemi!
Uczuć, podobnych moim w chwili owéj, doświadczać mógł-by architekt-artysta, który-by długo, długo budował gmach w myśli wypieszczony, od piérwszych dni młodości wyrojony i kochany, i nagle spostrzegł, że kruszą się podstawy jego i rysują się ściany. Ja także długo myślałam, że życie moje będzie w swoim zakresie arcydziełem cnoty, rozwagi i pracy, aż oto zarysowało się ono skazą... Czysta byłam jak dyament i taką zajść pragnęłam aż do mogiły; aż oto kobiety, budzące we mnie pobłażliwą litość, przychodzą, aby na czole mojém złożyć pocałunek wspaniałomyślnego przebaczenia.
Opinia świata skarb najdroższy kobiety każdéj.
Moim najdroższym skarbem była opinia ta, którą sama o sobie miałam. Wierzyłam w siłę przekonań moich i w możliwość urzeczywistnienia mych ideałów... Cóż wobec utraty wiary najdroższéj, znaczy opinia świata?
Siedziałam tak w mrocznym pokoju skamieniała w myślach, z palącym uśmiechem szyderstwa na ustach. Kilka razy do uszu moich doleciały z dziecięcych pokojów niespokojne szelesty. Była-bym biegła dawniéj. Teraz nie uczyniłam poruszenia żadnego i nie uczułam nic, ani niepokoju, ani chęci zobaczenia dzieci. Wielki Boże! możnaż tak nagle zobojętniéć dla istot, nad któremi przepędziło się wiele nocy bezsennych, z któremi zeszło wiele dni wesołych, których niegdyś uśmiech każdy lub jęk budził radość lub trwogę!
Nagle wśród ciszy nocnéj rozległ się odgłos grzechotki nocnego stróża. Zadrżałam od stóp do głowy. Odgłos ten brzmiał na ulicy, za ogrodem, tuż pod oknami jego mieszkania. Obudził go może. Obudzony myślał on może o mnie. Pękły okowy, które opasywały mi serce szyderstwem zwątpienia. Upadłam na klęczki i płakałam! płakałam!
Nie mam siły pisać dłużéj, Klementyno. Chcąc dotrzymać danego ci przyrzeczenia, wkrótce zapewne napiszę znowu do ciebie, minęła bowiem dla mnie pora rzeczy zwyczajnych. Spodziewaj się niezwyczajności, Klementyno, spodziewaj się wszystkiego, bo na téj biednéj, drżącéj pod stopami ludzkiemi ziemi, wszystko stać się może.
Marya.



LIST  XXI.
Jerzy do Adama.

Warszawa, 30 Kwietnia.

List twój, drogi mój Adamie, otrzymałem w dniu właśnie, w którym wiele rozmawiałem o tobie ze sławnym naszym i czcigodnym doktorem i profesorem Ch.
O treści rozmowy naszéj donieść ci jestem obowiązanym z dwóch względów, naprzód dlatego, że mię o to, choć niewyraźnie, proszono, następnie, że przychodzi ona dla ciebie bardzo w porę.
Znajdowałem się kilka dni temu w pewném liczném towarzystwie, które, nawiasem mówiąc, zadziwiałem niezwykłą wcale posępnością swéj fizyonomii. List twój siedział mi w głowie i jak ciężki kamień przyciskał sobą całą moję towarzyską wenę. Nie mogąc w żaden sposób błyszczéć humorem i dowcipem, rzuciłem towarzystwo dam i braci belletrystów i wmieszałem się między mężów uczonych.
Tu zbliżył się do mnie profesor Ch. Znasz sympatyczną powierzchowność tego księcia nauki naszéj i ten magnes szczególny, którym pociąga on ku sobie ludzką życzliwość i ufność. Po kilku uprzejmych wyrazach, któremi zaszczycić raczył moję ubogą powieściopisarką godność, profesor przystąpił do sprawy, dla któréj umyślnie, jak mi się zdaje, zbliżył się do mnie.
— Mówiono mi — rzekł — że zostajesz pan w blizkich stosunkach znajomości i przyjaźni z doktorem Adamem Stroszem.
Powiedziałem, że na ten raz, głos ludu jest głosem prawdy, że w istocie doktor Adam Strosz jest najlepszym, prawdę mówiąc, jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego posiadam na świecie.
— Musisz pan więc miewać częste od przyjaciela swego wiadomości — ciągnął profesor — jakże mu się powodzi w Ongrodzie? czy zadowolonym się czuje z miejsca pobytu swego i czy nie życzył-by sobie zamienić go na inne?
Czując ciągle ostatni list twój, ciężący na moim mózgu, tak sobie ex promptu i na własną odpowiedzialność, odrzekłem, że i owszem, rad-byś był, o ile mi się zdaje, porzucić Ongród, gdyby ci się na szerszym jeszcze świecie trafiła sposobność odpowiednia zużytkowania zdolności twych i nauki.
Profesora słowa moje ucieszyły widocznie.
— Zdolności te są niepospolite i również niepospolitym jest zasób nauki, który doktor Strosz wykazał w pismach swych, w ostatniém mianowicie obszerném swém dziele. Z przyjemnością słyszę od pana, że nie myśli on zagrzebywać się na prowincyi przez całe życie, ale że możemy miéć nadzieję ujrzenia go kiedykolwiek tu, pomiędzy sobą.
— Znam doktora Adama nietylko z pism jego i opinii, ale trochę i osobiście — ciągnął daléj profesor — przed kilku laty bowiem, traf zagnał mię w odległe Poleskie strony i tam, w zakącie jakimś, noszącym miano, jeżeli się nie mylę, Białoboru, miałem prawdziwą radość spotkania się z młodym i uczonym lekarzem, który młodość i uczoność swą oddawał w ofierze świętemu, lecz ciężkiemu dziełu niesienia pomocy i oświaty najniższym warstwom narodu. Wyznam panu, że, wobec panującéj dziś chciwéj pogoni młodzieży naszéj za karyerą, blaskiem i użyciem, to zrzeczenie się wszystkich gwarów i świetności życia, to ciche i bezinteresowne oddanie się całą duszą powołaniu swemu, uderzyło mię w niewymownie przyjemny sposób. Powszechną także w okolicy tamtéj była opinia, że doktor Adam jest nietylko wysoce uczonym, ale także prawdziwie dobrym i moralnym człowiekiem. Mówiono mi, że życie jego odznaczało się przesadzoną niemal surowością przyzwyczajeń i obyczajów...
Możesz domyślić się, że, gdy czcigodny interlokutor mój umilkł, ja puściłem z kolei wodze elokwencyi swojéj i malowałem portret twój najwierniéj, jak tylko mogłem.
Kiedy umilkłem, profesor rzekł:
— Ongród jest prawdziwie szczęśliwém miastem, posiadając takiego lekarza i takiego człowieka. Ale my zazdrościmy mu szczęścia tego i nie czynili-byśmy nawet sobie skrupułów żadnych, gdybyśmy mogli mu je odebrać.
Ogniska wiedzy potrzebują kapłanów z czystemi rękoma i świętym ogniem w głowach. Tu, u samych źródeł wiedzy, wyrabiają się uczeni i ludzie, którzy potém roznoszą po całym kraju dobre wieści światła i postępu. Pomiędzy tymi, którzy trudnią się kształceniem młodzieży, wielu jest powołanych, lecz niewielu wybranych. Doktor Adam byłby z pewnością jednym z wybranych, gdyby tylko zgodził się na to, aby zostać powołanym.
Tu nastąpiło coś nakształt dyplomatycznego półzwierzenia. Profesor mówił mi o jednéj z wakujących od niedawna katedr profesorskich w uniwersytecie tutejszym i o ważnych a wszechstronnych interesach, wiążących się z wyborem człowieka, któremu na katedrze téj zasiąść przyjdzie.
— Osiągnąć stanowisko to — ciągnął daléj, — nie jest dziś rzeczą tak łatwą, ale nie jest téż niepodobną. Trzeba tylko, aby kandydat znajdował się tu na miejscu i uczynił wielustronne, konieczne kroki i przygotowania. Przybysz nie byłby zapewne powitanym tu z otwartemi ramionami przez wszystkich. Ale na wszystko są sposoby. Wiem zaś z pewnością o tém, że nietylko ja, ale i kilku, najlepiéj dla nauki i kraju intencyonowanych, kolegów moich, uczyniło-by wszystkie możliwe starania, aby żądanie w téj mierze człowieka według wyobrażeń naszych poprzéć i do szczęśliwego rezultatu doprowadzić. Przesyciliśmy się miernością. Trzeba nam koniecznie odkrywać prawdziwą wyższość, gdziekolwiek-by się znajdowała, i pociągać ją ku sobie. Inaczéj zmalejemy do szczętu.
Długo jeszcze profesor mówił do mnie w ten sposób, aż nakoniec rzekł:
— Jeżeli-by doktor Strosz objawił w tych czasach żądanie opuszczenia Ongrodu, chciéj mię pan łaskawie natychmiast o tém uwiadomić, a skomunikuję się z nim sam listownie i mam wszelką nadzieję, że potrafimy go tu pomiędzy nami umieścić, na pociechę serc naszych i pożytek naszéj młodzieży:
Wiész, Adamie, jak wysokiego poważania doświadcza profesor Ch., nietylko w świecie uczonym, ale i w sferach oficyalnych, jak wiele słowo jego waży wszędzie i jak bardzo ułatwionemi bywają drogi tych, których przyjazna dłoń jego w szeroki świat wprowadza. Rozumiész téż zapewne znaczenie uczynionego ci przez pośrednictwo moje przedstawienia, i niepodobném jest, aby perspektywa, śród któréj widziéć możesz dla siebie wysokie dostojeństwo i pole dla wyższéj jeszcze zasługi, nie pociągnęła cię ku sobie uśmiechem pięknéj nadziei i ambicyi.
Bezpośredniéj odpowiedzi na list twéj nie dam ci żadnéj. „Serce i potok ostrzegać daremnie.“ Przebacz przecie tę poetyczną ale arcy prawdziwą cytacyą.
W zamian proszę cię usilnie o jak najprędszą odpowiedź, którą mógł-bym zanieść profesorowi Ch. Nie kładnę żadnego nacisku na twoję wolę, dlatego chociaż-by, iż wiem, że na nic-by się to nie zdało. Parę zdań tylko wygłoszę: dobre szanse rzadko kiedy powtarzają się dwa razy w życiu, a namiętność wszelka jest płomieniem, który prędzéj lub późniéj wypala się i gaśnie, obowiązek zaś gruntem stałym, na którym stoi wszystko, co jest dobrego i pięknego na tym biednym świecie.
Obowiązek wzywa cię tu, Adamie, a wszak do niedawna jeszcze pełnienie jego było nietylko zadaniem, ale namiętnością i szczęściem twego życia.
Odpowiadaj jak najprędzéj.
Jerzy.



LIST  XXII.
Marya do Klementyny.

Ongród, 4 Maja.

Dopomóż mi, Klementyno! radź mi, ratuj mię! Zeszłam na szczebel, na którym zajrzało mi w oczy; kłamstwo!
Po tém widzeniu się w ogrodzie nie widziałam Adama przez cały tydzień. Nie przychodził. Przez dwa ubiegłe wprzódy miesiące nie oczekiwałam i nie wzywałam go. Teraz każda sekunda mego życia, każde uderzenie mego serca było oczekiwaniem.
Nie należę już do ścian tych, śród których żyję, ani do ludzi, którzy mię otaczają. Jestem cała ciągle u ścian domu tego, co stoi za ogrodem.
Parę dni temu, siedziałam przy oknie pracowni mojéj, więc w miejscu, od którego odrywanie się męczy mi wolę wysileniami, o jakich dawniéj pojęcia nie miałam, gdy zobaczyłam otwierającą się furtkę ogrodową. Wszedł do ogrodu naszego.
Zerwałam się z miejsca, a potém nie mogłam już usiąść znowu, albo stać i czekać. Siła niepokonanéj niecierpliwości wiodła mię ku niemu. W domu zresztą było, jak zawsze, pełno ludzi. Z całéj mocy mojéj pragnęłam spotkać go tam, na któréj z zielonych, cichych i już cienistych dróg ogrodowych.
Biegłam przez pokoje na-pół tylko przytomna. Jednę tylko myśl miałam w głowie: uprzedzić go, spotkać przedtém, nim wejdzie na wschody.
U dołu wschodów twarzą w twarz spotkałam się z Michałem. Stanęłam jak wryta, a on, biorąc mię za rękę, zapytał zwykłym zupełnie głosem.
— Dokąd tak śpieszysz, Marciu?
Och! co za męczarnia! Jakże powiedziéć mu mogłam: śpieszę, bo chcę minutą piérwéj powitać człowieka, za którego widzenie przez jednę minutę oddała-bym całe życie?
Skłamać więc? wymyślić na prędce jaką przyczynę wzruszenia i pośpiechu? Nie; do tego stopnia nikczemności nie doszłam jeszcze. Odetchnęłam z głębi piersi i, całą siłą poskramiając drzenie ciała i głosu, rzekłam:
— Zobaczyłam przez okno idącego tu pana Adama i szłam na jego spotkanie.
Nie widziałam, jaką była twarz Michała, gdy to mówiłam, bo zrobiło mi się na moment ciemno w oczach. Usłyszałam tylko głos jego.
— Pójdziemy więc razem — rzekł.
I, położywszy rękę moję na swojém ramieniu, razem ze mną wszedł do ogrodu. Spotkaliśmy tak nadchodzącego we dwoje. Na widok twarzy Adama doznałam okropnego ściśnienia serca. Inaczéj wyglądał on wcale, gdy widziałam go przez okno wchodzącego do ogrodu. Teraz blady był trochę i bardzo zimny. Powieki miał spuszczone i usta silnie zwarte. Powitał nas chłodnym ukłonem i ceremonialném uchyleniem kapelusza i zaraz zapytał, czy nie jest komukolwiek w domu potrzebnym. Michał odpowiedział uprzejmie, że wszyscy w domu są zdrowi, ale mimo to szczerze rad będzie widziéć u siebie dawno niewidzianego gościa. Ja milczałam. Za żadną cenę wyrzec-bym nie mogła ani jednego słowa.
— Dziękuję panu za zaproszenie — odparł Adam — ale pomimo chęci przyjąć go nie mogę. Chorzy i liczne zajęcia czekają na mnie. Przyszedłem na chwilę, ale, widząc się niepotrzebnym, odchodzę.
Oddał mi ponowny ukłon i dotknął ręki, podanéj mu przez Michała.
Milcząc zrazu, potém mówiąc o obojętnych jakichś rzeczach, Michał zwolna oprowadził mię dokoła ogrodu. Raz mimowoli rzuciłam wzrok na otwarte okna domu i spostrzegłam w nich kilka twarzy kobiecych. Były to stare ciotki Michała i jeszcze jakieś przyjaciółki Klotyldy. Teraz dopiéro przypomniałam sobie, że kobiety te były od rana w naszym domu. Czy Michał, wiedząc o obecności ich, wiedział także, iż spoglądać one będą przez okna na spotkanie nasze z Adamem i obecnością swą osłonić chciał dobrą moję sławę?
Uwaga ta przemknęła mi tylko przez głowę. Cała myśl moja krążyła około kilku pytań: dlaczego odszedł on tak nagle? dlaczego był blady taki i zimny? zkąd ten błysk żalu, zmieszanego z gniewem, który spostrzegłam w oku jego, gdy stał przed nami i grzeczne, chłodne słowa zamieniał z Michałem? Zkąd?... pocóż pytać? z pod spuszczonéj powieki patrzał on wtedy na rękę moję złożoną na ramieniu Michała...
Przeznaczoném-że mi więc było poznać wszystkie nędze kobiety, należącéj do człowieka jednego z myślą o innym!
Nie! ja położenia takiego dłużéj znieść nie potrafię.
Wkrótce zapewne przyjdzie chwila, w któréj powiem Michałowi wszystko. A jednak, jak to ciężko, o! jak ciężko!... trzeba mi więc będzie śmiertelnie zranić człowieka, który tyle dobrego dał mi w życiu i poraz ostatni uścisnąć jego dzieci! Chyba serce pęknie mi z żalu, bo ja kocham te dzieci. Klementyno, kocham je jak dobre anioły, które długo oskrzydlały mi życie wesołością bez skazy i rozkoszą niewinnych pieszczot, jak rozpoczęte dzieło, w którego przyszłość wkładałam długo najlepszą część moich nadziei.
Więc wyrzec się tamtego i powiedziéć sobie: nigdy!... O! nie mogę! Gdyby ktokolwiek mógł spojrzéć we mnie, powiedział-by z pewnością: ona nie może!
Czy ty wiész, Klementyno, czém jest śmiertelny smutek? Wiele o tém prawili ludzie, ale posłuchaj jeszcze określenia mego. Człowiek śmiertelnie smutny nie płacze, nie wyrzeka głośno, nie wzdycha nawet, owszem, spełnia codzienne czynności swe z regularnością machiny, słucha rozmów otaczających go ludzi i w sens ich usiłuje wnikać, odpowiada nawet, uśmiecha się nawet, gdy wypada; ale jeżeli-by mu moc jakaś wszechwiedna i niezaprzeczalna oznajmiła, że jutro umrze, wyciągnął-by załamane dłonie i zawołał: tak nieprędko!
Kwadranse całe wpatruje się w portret mojéj matki i zapytuję: czy to po niéj odziedziczona krew zagrała nagle w żyłach moich burzą i buntem? czy tragiczna dola jéj spadnie mi także dziedzictwem po niéj? Biedne, drogie dzieci moje! Biedny domie mój, z którego czynić miałam zawsze pracownią wyrabiającą charaktery i rozumy ludzkie, ognisko, rozsyłające na otaczającą je przestrzeń promieniowanie światła i ciepła... Nie, Klementyno! ja uczynić tego nie mogę! to niepodobna...
...Przed chwilą słyszałam że, ktoś śpiesznie szedł po wschodach. Ręka mi jeszcze drży... myślałam że to... Nie.
To Michał biegł do mnie z wiadomością, która kiedyś uczyniła-by mię bardzo wesołą. Powiedział mi, że sprawa z Porzewinem całkiem już załatwiona i że za parę tygodni będziemy mogli pojechać tam wszyscy. O ile ucieszyła-bym się niegdyś, o tyle przelękłam się teraz. Odjechać ztąd...




2 Maja.

Zobaczę więc stary mój dom rodzinny, Niemen, płynący u stóp ogrodu, moje kochane lasy z zapachem sosen i strumieniami, szemrzącemi w wilgotnych nizinach. Powitam siwe głowy starych sług mojéj rodziny. Zgrzybiała Prakseda wyjdzie o kiju, aby spotkać mię przed progiem swéj chaty. Dzieci napełniają dom wybuchami śmiechu, tak cieszą się z tego, że pojadą na wieś. Ojciec im to powiedział. Ja mało z niemi rozmawiam teraz, to téż Franuś mniéj znowu mówi i trudniéj pojmuje. W oczach tego najbiedniejszego z dzieci moich, kiedy patrzy ono na mnie, tkwi dziwny jakiś smutek. Czyżby upośledzone dziecię rozumiało, lub czuło, że odwróciła się odeń ta, która z upośledzenia wydźwigała go zwolna i wydźwignąć przyrzekła. Natalka zato mówi mi wciąż o Porzewinie. Słyszała kiedyś, że miejsce to dla niéj przeznaczają rodzice. Zapytuje mię ciągle, co trzeba wiedziéć i czynić, aby być rozumną właścicielką i dobrą gospodynią wiejskiéj posiadłości. Przypomina mi, że miałam wziąć ze sobą na wieś różne gospodarskie i ogrodnicze książki, i że miałyśmy z nią razem urządzać tam wiele dobrych i pięknych rzeczy... W istocie, wiele tam zapewne jest do uczynienia.
Dobrze-by téż było zaznajamiać zwolna dzieci z innemi społecznemi sferami, niż te, śród których żyły one dotąd. Może dała-by się założyć i szkółka dla chrześciańskiéj dziatwy. Wiem, że to trudno, ale przy staraniach i stosunkach Michała... Znowu ktoś wstępował na wschody... myślałam... zawiodłam się... O! jak to wszystko targa mi serce!




3 Maja.

Dziedzictwo matki mojéj czuję w mojéj piersi. Boli ono i szaleje we mnie. Ale gdzież jest dziedzictwo ojca mego? Gdzie są wiadomości te i wysokie miłości, które on piérwszy wlał w głowę i piersi moje? Mająż one przepaść, a raczéj mamże ja je zmarnować?




4 Maja.

Nie; ja nie mogę ztąd odjechać! On myślał-by może, iż umyślnie kładnę przestrzeń pomiędzy nim i sobą i że nie chcę go więcéj widziéć. Jednak jechać muszę. Wiem, co uczynię! Pojadę na jeden dzień tylko i zaraz wrócę. Ale i w tym jednym dniu on może przyjść i mnie tu nie znaleźć. Gdybym mogła oznajmić mu o tém, że wyjeżdżam na krótko, na jeden dzień i zaraz wrócę. Od tego dnia, jak go widziałam krótką chwilkę, razem z Michałem, nie przyszedł ani razu. Tak jednak być nie może, abyśmy się już nigdy... Nie, to w żaden sposób być nie może. Napiszę do niego, żeby przyszedł. Muszę widziéć go przed odjazdem. Dziwną radość czuję w téj chwili. Przyjdzie z pewnością, gdy wezwę go, nie prawdaż?

Marya.


LIST  XXIV.[1]
Adam do Jerzego.

Ongród, 5 Maja.

Nie, Jerzy, ja ztąd nie odjadę. Podziękuj czcigodnemu Nestorowi nauki naszéj za dobre jego dla mnie intencye, nazwij mię przed nim dziwakiem i mizantropem, a przed sobą szaleńcem, ale ja nie odjadę ztąd wprzódy, aż rozwiązaną będzie paląca zagadka, w którą wplątało się moje życie.
Piszesz mi, Jerzy, o obowiązku i o namiętności. A więc tak. Trzeba raz nazwać rzecz po imieniu. Ja kocham tę kobietę, którą tak niespodziewanie spotkałem na drodze mojéj, w chwili może, gdy najwięcéj potrzebowałem pierwiastku rozgrzewającego i odmładzającego życie, twardo i surowo pojęte; kocham ją z wezbraniem sił takiém, jakiego możliwości w sobie nie podejrzewałem przedtém.
Czém jest miłość ta? Marzeniem senném! z którego lada chwila obudzi mię rzeczywistość? Płomieniem, który przesunie się szybko po tle chłodnych dni moich i zgaśnie, zostawiając po sobie ognisty szlak we wspomnieniach i niezgojoną ranę w sercu? Zboczeniem nagłém z prostéj i prawéj drogi, albo zapomnieniem o wielu rzeczach, o których niegdyś myślałem, że są podstawowemi zasadami moralnéj istoty mojéj? Czémkolwiek-by była i cokolwiek-by mi niosła, rozstać się z nią nie mogę, nawet przez pamięć, iż złamie ona może niejedno z tego, com zawsze uznawał za święte i nienaruszalne, nawet za cenę téj bogatéj w zasługę, sławę i wdzięczną pracę perspektywy, którą postawiłeś mi przed oczyma. Trudno jest bardzo zmierzyć siły własne. Człowiek słabszym jest albo silniejszym niekiedy, niżli sam mniema.
Rozstając się z Maryą parę tygodni temu, mówiłem sobie: pójdę tam codzień, zawsze, gdy będę mógł! Nie poszedłem jednak długo. Nawyknienie panowania nad sobą wyćwiczyło moję wolę. Raz tylko widziałem ją przez chwilę. Dzień był słoneczny a ogród jéj, przez otwartą fórtkę wyglądał, jak zielony raj wiosny. Długo poranka tego siedziałem z czołem ściśniętém obu dłońmi. Długo potém wzywałem sobie na pomoc surową strażniczkę przeszłości mojéj: pracę. Na piersi mojéj leżał wciąż ciężar gniotący i nieznośny, czoło miałem opasane bolącą obręczą. Poszedłem.
Spotkałem w ogrodzie Maryą z jéj mężem. Miała na twarzy żywe rumieńce i oczy w ogniu. Ręka jéj, którą wspierała na ramieniu dozgonnego towarzysza, drżała trochę. Zkąd jéj przyszło wzruszenie to w chwili spokojnéj i wzorowéj przechadzki po ogrodzie z małżonkiem? A! któż odgadnąć może tajemnice chwil które małżonkowie spędzają sam-na-sam, w cienistych ulicach rozkwitłego ogrodu? Wszak oni należą do siebie! A czemuż-by ona nie miała pokochać z czasem człowieka tego, którego koniec końców szanować można i który pada przed nią czołem, jak uwielbiający Fakir przed swém bóztwem?
Co wtedy działo się we mnie, odgadniesz. Odszedłem z odnowioném postanowieniem wrócenia nieprędko. Pocóż mam dobrowolnie iść naprzeciw widoków, które jadem nieznanéj przedtém goryczy gryzą mi serce?
Dziś zrana otrzymałem od niéj bilecik, krótkie kilka słów, któremi prosiła mię, abym dom jéj odwiedził. Pomyślałem sobie, iż ktoś tam zapewne, w domu tym ludnym i troskliwie strzeżonym, potrzebuje lekarza. Myślałem także, iż dziwna to trochę rzecz, że kobieta z tak rozważnym i bystrym rozumem, nie spostrzegła dotąd, iż lepiéj było-by dla mnie, abym jéj był nigdy w życiu mojém nie spotkał. Jestże to ślepota chłodnéj wyobraźni i kryształowo spokojnych zmysłów? Być może zresztą, iż żałuje przyjaźni, która przez czas jakiś łączyła nas z sobą i chciała-by stosunek ten odnowić. Jest to zupełnie niepodobném z méj strony. Umysł mój czerpał ze stosunku z jéj umysłem wiele ciepła i światła, ależ ludzie nie są czystemi duchami... Powinna-by być doprawdy dodoświadczeńszą i wszechstronniejszą w swéj znajomości ludzi, którą przecież zkądinąd posiada w stopniu niepospolitym.
Gdy wchodziłem do jéj mieszkania, uderzyła mię panująca w domu cisza niezwykła. W piérwszym zaraz pokoju zobaczyłem Franusia, samotnie siedzącego nad książką. Piérwszy raz widziałem dziecię to w takiém od matki jego oddaleniu. Nigdzie nie słychać było tych śmiechów i rozmów, które dawniéj dom napełniały. Rośliny, zdobiące salon bawialny, miały pozór przywiędły. Wśród nich z książką w ręku siedziała Natalka. Wstała na powitanie moje i oznajmiła, że matka jéj znajduje się w swojej pracowni. Zamieniając z nią słów kilka, spostrzegłem, że, wesoła dawniéj, dziewczynka smutne miała oczy. Zapytałem ją, czy matka jéj nie jest słabą.
— Nie, — odpowiedziała i nagle dodała. — Nie wiem, mateczka bardzo jest w tych dniach zmienioną... Tak mało rozmawia z nami i taka blada...
Łzy zakręciły się w jéj oczach. Pojąłem, że coś niezwykłego działo się w tym domu, panowała nieokreślona jakaś atmosfera, jakby przedchwili nieszczęścia. Przez nawpółotwarte drzwi zobaczyłem Maryą w głębi wykwintnéj jéj pracowni. We wpółleżącéj postawie wpatrywała się w wiszący naprzeciw portret, o którym wiedziałem, że jest portretem jéj matki. We wzroku jéj nie było przecież tęsknoty, z jaką ludzie dojrzali nawet wpatrują się niekiedy w malowane oblicza rodziców ukochanych a zmarłych. Głęboko zapadłe jéj oczy miały wyraz bezdennéj zadumy, pełnéj zapytań albo wyrzutów. Świecił w nich blask przenikliwy i bolesny. Blade usta jéj, wpółotwarte, zdawały się z trudnością wciągać powietrze do uciśniętéj piersi. Ręce jéj, ściśnięte z kurczową siłą, leżały bezwładnie pośród fałd sukni. Jerzy! kobieta ta w chwili owéj cierpiała strasznie! Miałem przed sobą obraz jakiéjś rozdzierającéj walki, która toczyła się w jéj piersi... Coś jakby objawienie mignęło mi przed oczyma. Przestałem być panem siebie. Zbliżyłem się szybko i — chwila jeszcze, a byłbym porwał w ręce swe te zaciśnięte od bólu dłonie i powiedział jéj wszystko... wszystko... Ale usłyszała moje kroki i porwała się z siedzenia. Z ust jéj wyszedł słaby okrzyk, w szeroko otwartych oczach jéj, które przez mgnienie oka tonęły w méj twarzy, zadrżało morze zmieszanych uczuć, potém zaraz wyprostowała kibić, spuściła powieki i, milcząc, wyciągnęła do mnie rękę... Jerzy, ja rękę tę uścisnąłem silnie, ale milczałem i nie śmiałem nawet zbyt długiém wejrzeniem badać na twarzy jéj tajemnic jéj serca... Kobiéta ta jest dla mnie świętością, któréj ubliżyć lękał-bym się więcéj, niż na wieki z nią się pożegnać. Myślałem zawsze, iż miłosne słowa, szeptane do ucha samotnéj kobiécie w ciszy zaciemnionego pokoju, niosą jéj ubliżenie, ilekroć treści ich powtórzyć i dowieść nie można w obliczu całego świata; że chwila słabości kobiety powinna być dla mężczyzny chwilą siły, ilekroć nie jest on pewny, że szczęście, które jéj przynosi, nie będzie opłakaném przez nią łzami wstydu i żalu. Myślałem tak zawsze i doświadczyłem teraz, że najszaleńsze nawet uniesienie namiętności nie pozwala zapomniéć zupełnie o przekonaniach i instynktach, wyrobionych przez długie lata...
Ona także ma długoletnie przyzwyczajenia myśli i woli. Głos jéj drżał trochę, ale postawa i twarz były spokojne, gdy mówiła o tém, że wezwała mię dla tego, aby oznajmić mi, że wioska jéj rodzinna została całkiem dla niéj odzyskaną i że za dni kilka uda się tam z całą rodziną swoją.
Zapytałem ją, czy na długo odjedzie. Uczyniła takie poruszenie, jakby chciała mi dać prędką jakąś, porywczą odpowiedź; ale potém z zamyśleniem powiedziała, że nie wié, jak długo zabawi na wsi. Chciałaby wrócić jaknajprędzéj, ale dla zdrowia dzieci powinna-by tam czas dłuższy przepędzić; tak dawno zresztą nie widziała miejsca tego, które jest jéj drogiém i tyle tam pewno będzie miała do czynienia. Stopniowo ożywiała się, ale nie było to ożywienie pogodne, pełne harmonii słów i poruszeń, które cechowało ją dawniéj. Na blade policzki jéj wybijały się co chwila rumieńce i wnet znikały, oczy jéj połyskiwały migotliwym ogniem i, gasnąc nagle, powlekały się mgłą wilgotną. Ruchy jéj były chwilami nagłe i ostre, mówiła prędko i trochę bezładnie, jak ktoś, komu uzbierało się w głowie mnóztwo rzeczy do powiedzenia, i kto je wypowiedziéć pragnie szybko, lękając się że mu czasu zabraknie. Pokazywała mi książki jakieś, świéżo jéj przysłane, mówiąc, że chciała-by część ich ze mną przeczytać; zawołała Franusia i powiedziała niezrozumiałym dla niego językiem, że niepokoi ją dziecię to od czasu pewnego zastojem, który nagle objawił się w rozwijaniu się jego władz umysłowych; potém ukazała mi przez okno ogród i opowiadała o prześlicznéj grze światła, którą spostrzegła wczoraj w pewném jego miejscu, gdy słońce spuściło się za dachy, wierzchołki drzew stanęły w różowéj łunie, a niskie krzewy, ze swém bogactwem białych i czerwonych kwiatów, zdawały się usypiać w roju złotych iskier. Chwilami porywało ją poetyczne jakby uniesienie, to znowu wracała myślą do rodzinnych i domowych obowiązków swych i zatrudnień. Spostrzegłem na stole jéj kartkę papieru, zapisaną jéj pismem, i prosiłem o pozwolenie przeczytania; zabrałem ją potém ze sobą. Jest to strofa, przetłómaczona z obcego poety.


„Struny głuche, żałosne, czy w was pozostała
Jeszcze pieśń, która kiedyś pierś mą napełniała
Szaloném wrzeniem,
Pieśń, która u Aniołów niebiańską radością,
U Szatanów się zowie piekielném cierpieniem,
U ludzi miłością!


Mówiła chwilę o poezyach, których urywek, przetłómaczony przez nią, czytałem, potém zaczęła mówić z żalem o trudnościach i przeszkodach, jakie stawią jéj pewne urządzenia miejscowe w przedsięwzięciach, których dokonać pragnęła-by tam na wsi. Chciała-by bliższemi, niż to bywa zwykle, węzłami połączyć dwór z okoliczną ludnością wiejską, założyć szkołę elementarnych nauk i wiejskiego gospodarstwa. Może-by to przyniosło miejscowy tylko użytek, albo téż i posłużyło za przykład innym...
Przez cały czas nieustającej wciąż, choć dziwnie z przedmiotami różnemi igrającéj rozmowy, przypatrywałem się jéj bacznie. Z przyzwyczajenia, z troskliwości téż o nią, spojrzałem na nią okiem lekarza i odkryłem gwałtownie zaszły szwank w tym zdrowym i kwitnącym wprzódy organizmie kobiecym. Stan, w którym znajduje się ona teraz, jest rozstrojem a zarazem nienormalném całkiem wyprężeniem nerwów. U ludzi, podległych stanowi takiemu, zdwaja się wrażliwość wszystkich zmysłów. Wzrok ich bystrzéj spostrzega wszystko i łatwiéj upaja się ulubionemi widokami, słuch zaostrza się w sposób taki, że dźwięk albo szmer, niedosłyszalny innym, sprawia im wzruszenie przykre albo miłe, każde dotknięcie wstrząsnąć może całą ich istotę bólem albo rozkoszą, myśl ich rozpryska się na tysiączne odłamy, które, odpowiednio do natury i bogactwa umysłu, skrzą się blaskiem dyamentów, albo bujają po przestrzeni, szare i nikłe, nakształt atomów pyłu. Jéj myśli, rozproszone i czepiające się wszystkich punktów szerokiego widnokręgu jéj umysłu, ulatywały na zewnątrz słowami wymowy brylantowéj, poetycznéj, rzewnym żalem niekiedy, albo téż mrożącym chłodem szyderstwa przejętéj. Źrenice jéj, których szafirowa barwa pociemniała i mieniła się złotem, miewały chwilami wyraz upojenia, to znowu posępnéj zadumy. Kiedy stała przy oknie, róża, kwitnąca w wazonie, musnęła jéj czoło. Na to miękkie dotknięcie wzdrygnęła się cała i ognisty szkarłat oblał jéj twarz i czoło...
Nie mogłem dłużéj być z nią i patrzéć na nią i milczéć. Czułem, że ogarnia mię całego drżenie nieposkromione, że jeszcze chwila, a zawołam do niéj gwałtowném pytaniem: czy ty przeze mnie tak cierpisz? Czy ty pomiędzy miłością dla mnie a wiernością dla swych ideałów tak strasznie walczysz? Czy chcesz oprzéć się na mojéj piersi i pobladłe usta swe u moich ust uspokoić? Czy zgodzisz się, abym cię porwał ztąd i uniósł ze sobą tam, gdzie zawsze już będziemy razem?
Kiedyś, napisałeś mi, Jerzy, że jedno jéj szczere słowo, wyrzeczone do człowieka, który ją posiada, może zwrócić jéj wolność. Wiadomość ta daje mi jedyną nadzieję. Ani ona, ani ja, nie należymy do rzędu ludzi, którzy szczęścia swego szukać mogą w potajemnéj miłostce. Żadne z nas, umiérając z pragnienia, nie przyjęło-by kropli wody za cenę hańby i kłamstwa. My kochać się możemy tylko w obliczu słońca i świata, otwarcie i śmiało.
Ale — zkąd ma pewność, że domysły moje są prawdziwymi, że ja-to wniosłem w życie jéj tę burzę i to cierpienie?
Nie zdobywałem nigdy serc kobiecych, Jerzy! żyłem zawsze z dala od świata wrażeń i namiętności. Nie mam zuchwałéj pewności siebie, która z najlżejszych poszlak odgaduje zwycięztwo; ani doświadczenia, które kieruje innych wśród labiryntów tajonych uczuć. Gdybym je miał, gdybym z pewnością wiedział! Wtedy rozstrzygnęła-by się w ten lub inny sposób zagadka, która nagle oplątała mi nić życia, wtedy byłbym szczęśliwym albo zrozpaczonym, ale miałbym postanowienie jakieś, stałą świadomość najbliższéj przynajmniéj przyszłości.
Teraz wszystkie myśli moje skupiły się na jednym znaku zapytania, wszystkie pragnienia moje, cała siła méj woli, wszystkie rojenia méj wyobraźni, krążą około téj jednéj postaci kobiecéj, która stała się dla mnie jedynym wydatnym punktem otaczającego widnokręgu. Wszystko, co nie jest nią, jest dla mnie teraz mgłą, próżnią, nudą...
Widzisz więc sam, że na świetne w istocie przedstawienie, któreś mi przesłał w swym liście, nie mogę, odpowiedziéć inaczéj jak: nie! ja ztąd nie odjadę! Kiedyś... może... ale teraz... o! za żadną chwałę, i za żadne dostojeństwo, i za żadną zasługę, i... dla żadnego nawet obowiązku...
Adam.




LIST  XXV.
Jerzy do Adama.

Warszawa, d. 10 Maja.

Nie spełniłem twego życzenia, Adamie, i nie zaniosłem odmowy twojéj profesorowi Ch. Mamy jeszcze trochę czasu przed sobą, a kto wié, co się niekiedy przez jeden dzień stać może?
Mam biédę w domu. Klemensia moja, tak wesoła i żywa zawsze, że ją za to iskierką przezwałem, od jakiegoś czasu dostawać zaczęła napadów czarnéj melancholii. Wracając od zajęć, znajduję ją często smutną i milczącą. Wczoraj nakoniec, kiedy, zamknięty w gabinecie moim, pisałem w najlepsze, weszła, usiadła naprzeciw mnie i zaczęła po prostu płakać. Sceny podobne nie są bynajmniéj w jéj zwyczaju. Bardzo rzadko wchodzi ona do pokoju mego, gdy jestem zajęty, a jeżeli i wejdzie tam kiedy, to zawsze cicho i ostrożnie, ażeby nie przeszkodzić mi w pracy.
Naturalnie, wypadek tak niezwykły, jak płacz wesołéj zawsze żony mojéj, wytrącił mi pióro z ręki. Zaczęła się jedna z tych rozmów, w których zapytaniom mężczyzny: co to? dla czego? co się stało? odpowiadają łkania i łzy kobiety. Z trudnością dobiłem się odpowiedzi wyraźniejszéj, ale dobiłem się. Rzecz szła o Maryą Iwicką, któréj dwa ostatnie listy Klemensia trzymała i mięła w dłoniach.
— Mój Jerzy! — zaczęła, uspokoiwszy się nieco — ja nie mogę już sama znosić tego... ty musisz poradzić mi, co mam do niéj napisać, jaką dać jéj radę... czy może pojechać do niéj? Pisać do niéj w ostatnich czasach nie potrafiłam i milczéć dłużéj nie mogę. A ona tymczasem tak cierpi! i kto wié, na co się zdecyduje, co ją czeka? Powiedz mi, co mogę i powinnam dla niéj uczynić?
Zrozumiałem, iż rzecz jest w istocie wagi wielkiéj i że łzy mojej Klemensi lały się nie nad błahym przedmiotem. Naradzaliśmy się długo, a po naradzie téj i po długiéj rozwadze, ostateczne powziąłem postanowienie, aby powiedziéć ci, Adamie: jesteś kochanym!
Tak! trzeba, abyś wiedział prawdę i postąpił stosownie do tego, jak ci wiadomość o tém, połączona z wielu innemi wiadomościami innostronnemi, które sam posiadasz, postąpić rozkaże. Dla ludzi prawych niéma nic bardziéj dręczącego, jak położenie fałszywe. Oboje znajdujecie się w fałszywém położeniu i jakkolwiek rozwiązalibyście zagadkę waszych losów, mniéj zawsze cierpiéć będziecie, niż teraz. Ale widzę tu coś ważniejszego, niż największe choćby cierpienie dwojga ludzi. Długo trwające targania i walki namiętności zużywają siły, przegryzają w człowieku nerw życia, uczynić go mogą słabym i nieszczęśliwym na całą przyszłość. Gdybyś dłużéj wątpił i wahał się, dłużéj zostawał-byś w mocy płomienia tego, który zwęglił niejednę już piękną inteligencyą i skruszył niejedno pożyteczne istnienie. To samo stosuje się i do Maryi. Ona tylko odgadła cię i wié wszystko. Wybiérać więc może i postanawiać. Ty także wiédz, miéj stały grunt pod nogami, oczy wolne od mgły niepewności, wybieraj i stanów o swych uczuciach i czynach. Ja, cóż ci powiem?
Bocianem ani kaznodzieją nie stworzyły mię nieba. Żaden z popularnych axyomatów moralności nie nasuwa mi się pod pióro. Skoro jednak gram w téj historyi twojéj rolę jakąś, pozwól, abym obok słów, które przesyłam ci po dojrzałéj rozwadze: jesteś kochanym! umieścił kilka uwag, niemających styczności z żadnemi dotąd istniejącemi kodexami ale które kiedyś może znajdą się w jakim spisie prawd, odkrytych w naturze jednostek i społeczeństw.
Naprzód, mój Adamie, zdaje mi się, że ludzi dzielić można na dwie kategorye: takich, którzy, opatrzeni w charaktery miękkie i samolubne, zdolni są tylko do wymagania i przyjmowania szczęścia od innych, i takich, którzy, bogaci w zasoby uczuć, rozumu i woli, najwyższe szczęście swe znajdują nie w uszczęśliwianiu się, lecz w uszczęśliwianiu. Czy można zaręczyć, że dla kobiety, należącéj niewątpliwie do drugiéj z tych kategoryi, wraz z widokiem sprawionego przez nią nieszczęścia, nie zniknie na zawsze zdrój radości życia, a może i samego życia na gruzach jéj wiary?
Następnie: czy myślisz, Adamie, że, jedyną spójnią rodzin jest miłość, pojęta w znaczeniu najpospolitszém? Ja myślę inaczéj. Myślę nawet że bezwzględnie ważna dla ludzkości idea rodziny chwieje się i rozkładowi ulegać zaczyna dlatego właśnie, iż opieraną bywa na tym jedynym żywiole, z absolutném pominięciem wszystkich innych. Gdyby to życie było poematem, jak mówi poeta, gdyby ludzkość składała się z par, oddzielnie żyjących i nic wzajem niemających ze sobą do czynienia, na miłości oprzéć-by się mogła i wierność małżeńska, i szczęśliwość rodzin. Ale wśród olbrzymiéj komplikacyi losów i stosunków ludzkich komplikują się ogromnie wątki wszystkich dzieł, przez ludzi tworzonych. Życie małżeństw i rodzin nie jest idyllą, snutą na pustelni. Czy można więc sumiennie i rozsądnie powiedziéć, że gdzie małżonkowie nie pałają względem siebie ogniem namiętnych uczuć, tam rodzina złą być musi i rozpaść się jéj wolno? Zapytał-bym na to: a czy z wyjątkiem namiętnych ogni, istnieją tam inne ciepłe i ciągłe światła: szacunek, przyjaźń, ufność, wspólna praca i wspólne poważne patrzenie w przyszłość? Jeżeli istnieją, rodzina ta jest dobrą i ostać się powinna... resztę dośpiewaj sobie, Adamie, we własnym rozumie i we własném swém, takiém czystém dotąd, sumieniu.
Jeszcze jedno: czy prawdą jest że ludzie łamią się i umierają fizycznie i moralnie z niezaspokojonych tęsknot i żądz miłości? Są tacy, którzy pytaniu temu dają odpowiedź, aż nadto śpiesznie, twierdzącą, i inni którzy zbyt zuchwale mu przeczą. Ja zaś powiedziałbym: że, tak i nie.
Tu także są dwie kategorye. Do któréj z nich należycie ty i Marya, osądź sam.
Jerzy.




LIST  XXVI.
Adam do Jerzego.

Ongród, 12 Maja.

Godzinę temu otrzymałem list twój, Jerzy. Dziękuję Ci za chwilę największéj radości, jakiéj kiedykolwiek doświadczyłem w mojém życiu. Radość to była taka, że jeżeli kiedyś, w chwili téj uroczystéj, w któréj dla człowieka kończy się wszystko na ziemi, gasnąca pamięć moja sięgnie do przeszłości, na zawsze minionéj, po dobre wspomnienia, wspomnę naprzód tę chwilę i powiem sobie: byłem szczęśliwy!
Nic naturalniejszego w świecie, że poszedłem zaraz do jéj domu. Nie sądź, abym tam szedł z szałem i gorączką. Przeciwnie, doznałem ukojenia takiego, jakby zagoiła się nagle rana, którą-bym długo nosił w mojéj piersi, spadła na mnie uroczysta spokojność i wielka ale cicha radość. Z niemi chciałem powitać ją po raz piérwszy, jako sercem należącą do mnie.
W oknach domu jéj było ciemno. Służba powiedziała mi, że wszyscy wyjechali na wieś. Sprawiło mi to zrazu dolegliwą przykrość, która jednak minęła prędko. Z wiadomością, którą posiadam teraz, mogę czekać. Jutro zobaczę cię, idealna moja Maryo, i śmieléj już spojrzę w głąb’ twoich oczu i w tę tajemnicę twego serca, która stała się już moją nieocenioną własnością!




godzina 11-ta wieczorem

Parę godzin upłynęło od napisania kilku słów poprzedzających. Przepędziłem je na mieście, odwiedzając moich chorych. Dziwna rzecz! Oddawna już nie miałem myśli tak jasnéj i tak przytomnéj, jak dziś, i z tak żywém współczuciem nie patrzałem na cierpienia ludzkie. Myśl o Maryi nie opuszczała mię ani na chwilę, ale nie przeszkadzała mi bynajmniéj w zajęciach, jak się to działo w dniach poprzedzających. Owszem, mam uczucie takie, jakby nagle przyoblokło mię dostojeństwo, nowe dla mnie i ze zdwojoną mocą obowiązujące mię do wszystkiego, do czego zawsze czułem się zobowiązanym. Tak, Jerzy, miałeś słuszność, utrzymując w którymś ze swych listów do mnie, że miłość dla kobiety może być ważną i piękną rzeczą w istnieniu choćby najpoważniejszego mężczyzny.



godzina 1-sza po północy.

Utrzymywałeś kiedyś, że miłość dla kobiety może być ważną i piękną rzeczą, teraz jednak, w ostatnim swoim liście przychodzisz do przekonania, że rodzina może być dobrą i powinna być szanowaną, chociaż-by niedostawało jéj wzajemnéj dla siebie miłości mężczyzny i kobiety. Pragnął-bym dopatrzéć sprzeczności w tych dwóch zdaniach twoich, ale sumiennie nie mogę. Oba mają za sobą słuszność. Rozumiem, iż jakkolwiek miłością w pospolitém jéj pojmowaniu gardzić nie należy, życie rodzinne nie jest romansem, czyli jednym ciągiem poetycznych i namiętnych uniesień. Masz słuszność, masz słuszność, ale to smutne. Trzeba-by na dobry ład łączyć wszystko razem. Cóż robić jednak, skoro na świecie zawsze i we wszystkiém zachodzą niedostatki pewne. Uważasz zresztą że: szacunek, przyjaźń, ufność, wspólna praca i wspólne poważne patrzenie w przyszłość, stanowią także pewien gatunek miłości, który gdy istnieje, rodzina żyć może i powinna, chociaż-by z wyłączeniem jednéj z cegieł jéj podstawy. Masz słuszność znowu, ale w takim razie rodzina Iwickich jest dobrą rodziną i ostać się powinna... Jerzy, ty jesteś szkaradny ze swemi rozumowaniami!...



godzina 3-cia z rana.

Zamyśliłem się tak, że chociaż dzień biały na świecie i do pokoju mego zagląda wschodzące słońce, lampa pali się jeszcze na moim stole. Myślałem o wielu rzeczach, które minęły. Jako lekarz, znałem w życiu swojém wiele domów i mnóztwo rodzin. Większość ich, wszystkie prawie, ulegały wielu żywiołom rozkładu. Uderzało to mię jako spostrzegacza, bolało jako niezamarłego członka społeczeństwa. Zastanawiałem się nad przyczynami tych nieszczęść jednostkowych, które niewątpliwie składają się na wielką klęskę i groźbę powszechną, i przychodziłem do przekonania, że nazywają się one: nierozum kobiet i niemoralność mężczyzn. Kobiety nie rozumieją najpospoliciéj znaczenia i wagi domu i rodziny, mężczyźni ich nie szanują. Nad piérwszemi nie rozmyślałem nigdy długo, ale obowiązki mężczyzn w tym względzie określałem sobie jasno, przez wzgląd choćby na kierunek własnego postępowania. Teraz, jedyna znana mi kobieta, która szeroko i dokładnie pojmuje, czém jest idea domu i rodziny, i ja, który w myśli kréśliłem surowe przepisy moralności, zobowiązującéj mężczyznę, a w postępowaniu stosowałem się zawsze do nich...
Szczególny traf!..........
....Ty nie pojmujesz, Jerzy, jaki czar mieści się w wiadomości o tém, że nie jestem i nie będę prostym przechodniem w jéj życiu! Połączeni ze sobą, bylibyśmy bez granic szczęśliwi
....Ale, jeżeli prawdą jest to, co piszesz, że to jedna z tych natur, dla których widok sprawionego nieszczęścia wysusza zdrój radości życia... „Na gruzach swéj wiary“ piszesz... Tak; przeważną cechą téj szczególnéj organizacyi kobiecéj jest wiara. Uwierzyła w piękne ideały ludzkości, ukochała je i szła do nich pogodna, czysta, czynna, jak słoneczny dzień letni. Zaszedłem jéj drogę... Prawda, że i ona także wstrząsnęła życiem mojém, że cierpiałem wiele, odkąd poznałem ją, a wyrzec się jéj było-by dla mnie, przewidziéć nie mogę, czém. Ale mamże prawo być samolubem i myśléć o swojém szczęściu, czy swojéj rozpaczy? Piérwszą tu rzeczą jest jéj szczęście... stanowczy wyrok musi wydać jéj wola... Ja...




Godzina 5 zrana.

Dzień dzisiejszy wszedł w pełnym majestacie wiosny. Jest to raczéj dzień już letni. Zanim blaski jego zagasną, stanowczy wyrok zapadnie na trwogi i nadzieje moje. Za kilka godzin udam się po wyrok ten do niéj. Wiem, że i w mojéj także jest mocy przechylić szalę przyszłości naszéj na stronę moich pragnień. Prośba, żal, rozpacz mężczyzny, nie mogą być obojętne dla kobiety, która kocha. Mogę je przynieść jéj w spojrzeniach i słowach i użyć całéj mocy pociągu, który popycha nas wzajem ku sobie, aby wolę jéj przéchylić na stronę tę, po któréj widzę moje szczęście takie wielkie... Ale ja nic z tego nie uczynię...
Przez tę noc minioną, która wygląda mi teraz, jak tłumne zbiegowisko uczuć, marzeń i rozmyślań, powziąłem postanowienie niezłomne.
Wyrzec się jéj, teraz, kiedy wiem, że ona także kocha, pragnie i cierpi, nie mogę i nie powinienem. Nie mogę — bo do bohaterstwa takiego, albo niedołęztwa, nie jestem zdolnym. Nie powinienem — bo mam już dla niéj święte obowiązki. Zdziwili-by się zapewne temu układacze i znawcy kodexów powszedniéj moralności — niemniéj przecież ja uznaję się zobowiązanym względem kobiety téj, przez miłość wywołaną i sprawione cierpienie.
Ale ja własne jéj i moje losy oddam w ręce jéj — szczerze i prawdziwie, nie tak, jak czynią to ci, którzy wydzierają szczęście swoje chwilom słabości kobiecéj, wzruszenia, podsycanego przez nich wszelkiemi sposoby. Gdy stanę przed nią i będę z nią rozmawiał, zmuszę do milczenia oczy moje, poskromię drżenie głosu, strzedz będę piersi, by nie wydała westchnienia ni jęku, skrzyżuję silnie ramiona, aby nie wyciągały się do niéj i po nią. Przyrzekłem sobie, że jéj tylko wola stanowić winna o wszystkiém i na wolę tę nie położę nacisku żadnego. Nie będę jéj upajał, nie będę gwałcił serca jéj i wyobraźni; niech wybiera, o ile to być może, trzeźwo i spokojnie. Za obojętność — tego najwyższego szacunku mego dla niéj — ona nie weźmie. Wszak wié o wszystkiém. Zrozumiéć mię potrafi. Ja czekać tylko będę piérwszego jéj wezwania, piérwszego jéj pozwolenia, piérwszego stanowczego wyrazu jéj woli, które ona objawi mi z pewnością, jak kobieta szczera i pewna, że miłość, przez nią ofiarowana mężczyźnie, musi być dla niego najwyższą łaską i najwyższém szczęściem — czekać będę, aby z wdzięcznością i radością bez granic przyjąć to, co daném mi będzie dobrowolnie, bez gwałtów uczucia i nieprzytomnego szału...
Adam.




LIST  XXVII.
Marya do Klementyny.

Porzewin, 20 Maja.

Był to, Klementyno, prześliczny zachód słońca w szkarłacie i ogniu cały. W ogrodzie Porzewińskim stałam sama jedna, wsparta o stare drewniane sztachety, strzegące wierzchołka spadzistéj góry, u któréj stóp płynie Niemen.
Przed wyjazdem moim z Ongrodu rozbiegła się była po mieście wieść, przywieziona przez kogoś, kto wrócił ze stolicy, że ludzie, przewodniczący nauce naszéj, wzywają Adama, aby stanął tam pomiędzy nimi. Z wieścią tą, jak z cierniem w sercu, przybyłam do mojéj rodzinnéj wioski i nad znaczeniem jéj dla mnie i dla niego myślałam dnie i noce. Odjedzie więc... nie mogłam wątpić o tém. Miałże-by nie być posłusznym wezwaniu obowiązku i nie oddać sił swoich sprawie, która stanowi główną treść jego życia? Wiedziałam więc, że odjedzie, ale wiedziałam także, iż nie uczyni tego bez zapytania mię: czy chcę, abyśmy pożegnali się na zawsze. Pytanie to szło naprzeciw mnie, z każdą godziną, z każdą minutą było mi bliższém, głosem nieubłaganéj konieczności wołało do mnie: wybieraj!
Wybrałam. Przybycia Adama oczekiwałam z powziętém już postanowieniem niezłomném. Jak, kiedy, powstało we mnie postanowienie to — tajemnica to już moja, któréj opowiedziéć nie zdołałabym nikomu, tak jak opowiedziéć niepodobna czarnych godzin bezsennych nocy, w których serce i głowę człowieka opasuje tragiczna plecionka marzeń szalonych, nieprzytomnéj rozpaczy i jasnych jak dzień, głębokich jak zagadka życia, rozmyślań.
Byłam pewną, że lada chwila zobaczę Adama. Czekałam na niego i myślą przebierałam dnie najbliższéj przeszłości tak, jak pobożny przebiera paciorki różańca, nad każdą z nich zatrzymując się z modlitwą i westchnieniem. Duch mój rozmodlonym był téż do wszystkich wiar i miłości, które jak dobre i silne Anioły strzegły dotąd mego życia — a modlitwy te moje pełne były westchnień.
U stóp góry powoli i z cichym szumem płynęła błękitna rzeka, na przeciwnym jéj brzegu pięły się smutne czarne sosny i ozłocone wierzchołki, niby ofiarne pochodnie, podnosiły aż pod skłon nieba. W leszczynach, obrastających stok góry, czuć było dreszcze wieczornych powiewów. W dalekim téż kędyś lesie słowik witał nadchodzący wieczór, nieśmiałém jeszcze dzwonieniem.
Przyroda cała zdawała się łagodnie marzyć i ze wpółsennym uśmiechem oczekiwać objęć rozkosznéj nocy!
Ku mnie téż zwolna zbliżała się fala marzenia, aż ogarnęła mię całą z mocą niepokonaną.
Myślałam, marzyłam raczéj, że gdy przybędzie on, pójdziemy razem piękną drogą nadrzeczną, tą drogą tak wązką, że na niéj, pośród dwóch ścian zieloności, dwoje tylko ludzi iść obok siebie może. We dwoje téż tylko będziemy i nie pójdzie z nami pamięć o przyszłości... Widziałam, jak tuż przy mnie, na tle drzew i nieba przesuwa się profil jego twarzy, czysty, surowy, ze spuszczoną w zamyśleniu powieką. Ale nie było to zamyślenie ciężkie, smutne, z uśmiechu, który przewijał mu się po ustach, odgadywałam bezbrzeżną radość... Rozmawialiśmy z sobą tak, jak ludzie wolni i oddający się sobie wzajem na zawsze. Szliśmy ku temu miejscu, na którém spotkaliśmy się piérwszy raz w życiu, mieliśmy usiąść nad tym samym strumieniem, nad którym, oboje młodzi jak wiosna, przesiedzieliśmy niegdyś krótką lecz niezapomnianą chwilę. I mówiliśmy to sobie wzajem, żeśmy nigdy o sobie nie zapominali, że, sami nie wiedząc o tém, tęskniliśmy nieraz do siebie w długich latach rozłączenia. Jak wtedy było, tak teraz znowu leciały do nas z głębin lasu ciepłe powiewy z mocnemi woniami, złote wiewiórki czepiały się z szelestem po gałęziach drzew i trwożnie spoglądały ku nam, świat cały uśmiechał się do nas uśmiechami wszystkich radości i rozkoszy życia...
Tak z głową pełną marzeń, z piersią pełną łez, stałam długo, o stare sztachety wsparta, aż usłyszałam turkot kół na dziedzińcu. Po chwili kroki męzkie ozwały się za mną na zwirze, uściełającym ogrodowe ścieżki. Odwróciłam się i czułam sama, że stoję cała w płomieniu...
Jednak powitaliśmy się tak, jak witają się ze sobą codzień dobrzy znajomi; tylko usta nasze na żaden sposób wymówić nie zdołały żadnego słowa powszednich pozdrowień. Ja twarz jego widziałam jak przez mgłę.
On piérwszy przerwał milczenie. Zdjął z głowy kapelusz ruchem takim, jakby lekki ten przedmiot ciężył blademu jego czołu, obejrzał się dokoła i rzekł:
— Jakie piękne miejsce!
— Pokażę panu wiele piękniejszych jeszcze — odpowiedziałam, całkiem już przytomna, i ręką wskazałam mu drogę, sunącą wzdłuż brzegu Niemna, ku ciemniejącemu w dali lasowi.
Spełniły się więc przedchwilowe marzenia moje. Szliśmy obok siebie pomiędzy dwiema ścianami zieloności, ale nie sami jedni. Postanowienie moje z przeraźliwą jasnością stało przed moją pamięcią, wolną już od mgły gwałtownego wzruszenia.
Szliśmy bardzo powoli. Wierna danéj obietnicy, pokazywałam mu jeden po drugim dyamenty, strojące ulubioną moję drogę. Piérwszym z nich była stroma, naga ściana przeciwległego brzegu rzeki, cała czerwona teraz od jaskrawości zachodzącego słońca, tu i owdzie tylko splamiona czarnym bukietem nizkiéj sośniny. Był to dyament z jaskrawym, ponurym blaskiem.
Ale o kilka kroków ztamtąd, śmiał się i iskrzył wesoły krajobraz, z okrągłą łączką, zieloną jak szmaragd, ujętą w wieniec śnieżnych pni brzozowych. Drobne liście brzóz wyglądały jak roje ruchliwych iskier, za niemi stało ciemne tło wysokich dębów.
Przed obrazem tym, oddychającym cichą wesołością, staliśmy minut parę.
— Jak tam świeżo być musi i cicho na téj łące!— rzekł Adam, a po chwili zapytał. — Czy istnieje tu jaki sposób dostania się na przeciwległy brzeg rzeki?
Snadź jemu, tak jak mnie, zaszumiało w głowie szalone marzenie przeprawienia się tam za rzekę, na ten cichy raik, który świeżością swą wabił płonące nasze czoła, i gdzie, w cieniu ciemnych dębów, bylibyśmy tak sami jedni, tak oddaleni od wszystkiego, co na świecie huczy walką i znojem.
— Dawniéj — odpowiedziałam — kiedy tu z ojcem moim mieszkałam, mieliśmy łodzie i inne jeszcze sposoby przebywania rzeki, ale teraz niedostaje tu wiele rzeczy potrzebnych. Myślę téż tego jeszcze lata urządzić środki przeprawienia się na brzeg przeciwległy, gdzie znajduje się spora część Porzewińskich gruntów, gdzie więc nietylko miłe przechadzki pociągać nas mogą...
Mówiąc te słowa, nie patrzałam na towarzysza mego. Więcéj téż czułam, niż widziałam, że nagłym ruchem zwrócił twarz swą ku mnie, tak zupełnie, jakby słowa moje zadziwiły go, albo przelękły. Rozumiałam jego milczenie, wiedziałam dlaczego twarz jego skamieniała, jakby na rozkaz woli, a pobladłe usta wymawiały rzadkie i tylko obojętne wyrazy. Rozumiałam, że czekał on, aż spojrzeniem albo słowem jakiém mówić mu pozwolę. Bladość ta jego i panowanie nad sobą nie dziwiły mię wcale; takim przywykłam widziéć go w snach i na jawie: tkliwym i namiętnym z natury, silnym i śmiałym przez wolę i rozum.
Nie mogłam nie spojrzéć na niego. Tak jak w przedchwilowych marzeniach moich, zobaczyłam profil jego ze spuszczoną w zamyśleniu powieką, ale zamyślenie to było ciężkie jak ołów, a ramiona jego skrzyżowały się mu na piersi nieruchomie i mocno. Podniósł wkrótce powieki. Spojrzenie jego nie zatrzymało się na mojéj twarzy, ale, z pod brwi mimowoli ściągniętych, głębokie i jakby zagasłe pobiegło w przestrzeń.
Zielony raik łąki, brzóz i dębów, pozostał już daleko za nami. Teraz, za rzeką widzieliśmy czarne pólko, pnące się po stroméj wysokości i skratowane zielonemi miedzami. Po jednym z zagonów z ciężkością posuwał się w górę pług, prowadzony przez wieśniaka, zaorywającego ostatnią w dniu skibę.
— Tak więc! — wyrzekł Adam powoli i głosem, który z ciężkością wychodził mu z piersi — tak więc człowiek musi koniecznie i ciągle popychać pług swój przed sobą... aż do zachodu słońca...
— Aż do zachodu życia — powtórzyłam.
Po chwili Adam mówić zaczął:
— Znajduję się w porze życia, w któréj traf czy własna zasługa moja, jedno i drugie zapewne, pozwalają zdolnościom i siłom moim wejść na wyższe pole działania, niż to, wśród którego rozwijały się one dotąd...
— Słyszałam o tém — szepnęłam.
— Tak, wieści wszelkie rozchodzą się szybko. Tym razem wieść nie skłamała. Jestem wezwany do pełnienia ważnego i pięknego obowiązku. Wezwanie to przyniosło-by mi w każdéj innéj porze mego życia wielką radość i nadzieję, sięgającą wysokich sfer dążeń i pożądań. Odpowiada ono najzupełniéj wszystkiemu, co kiedykolwiek pełnić zamierzałem dla ludzi, a marzyć mogłem dla samego siebie. Teraz jednak...
Umilkł nagle. O! jak prędko, jak nieubłaganie prędko biegła ku mnie straszna chwila! Nie mogłam iść daléj. Czułam się tak słabą, że oparłam się o wysmukłą brzozę, przy któréj stałam.
Dziwne bywają niekiedy żarty ślepego trafu! Miejsce, na którém stanęłam, było tém samém miejscem, na którém żegnaliśmy się niegdyś, w owym niezapomnianym nigdy dniu piérwszego spotkania. Z jednéj strony cienista ścieżka wiła się i niknęła w zaroślach leśnych, z drugiéj rzeka płynęła u stóp nizkiego brzegu, szeroka i szemrząca.
Spojrzenia nasze razem pobiegły po zakrętach ścieżki i utonęły na chwilę w tajemniczych cieniach lasu.
— Pamiętam miejsce to — rzekł Adam.
Na czole jego spoczywały dwie głębokie bruzdy i oblewały mu pobladłą twarz, wyrazem smutku i siły.
— Od owego dnia, w którym na miejscu tém pożegnałem niegdyś panią, upłynęło dla mnie wiele dni różnych... Wszystkie siły moje poświęciłem temu, co wtedy nie pozwoliło mi tu pozostać... Miewałem godziny zapału i cichéj pracy, głębokich radości zadowolonego sumienia i wysokich aspiracyi myśli, szukającéj prawdy; szczęścia takiego, jak to, które ujrzałem teraz, nie miałem...
Po chwili milczenia, mówił daléj, lecz coraz powolniéj i ciszéj:
— Szczęście to nie ukazało mi się w postaci łatwo dostępnéj. Oplątują go dokoła względy i okoliczności życiowe, których wagi zapominać nie mogę. Dlatego nie chcę go sobie zdobywać, ani prośbą, ani gwałtem okazywanego pragnienia lub żalu. Przybyłem tu, aby z prawością człowieka, który spełnienie najdroższych życzeń swych przyjąć może tylko od przytomnéj myśli i woli, zapytać panią: czy mam odjechać sam jeden?
Słowa, zawierające pytanie, wymówił tak już cicho, że odgadłam je więcéj, niż usłyszałam. Ziemia i niebo zmieszały mi się przed oczyma.
— Jedź! — szepnęłam.
Wtedy uczułam obie ręce moje, uwięzione w gwałtownym uścisku dwóch gorących dłoni. Podniosłam wzrok, i... o! niechaj sumienie moje przebaczy méj pamięci, bo ja chwili téj nie zapomnę nigdy! Oczy nasze tonęły w sobie, rozpłakane największym żalem, jaki się w sercu ludzkiém mieścić może, rozmodlone najstraszliwszą modlitwą ofiary.
— Pozostaniesz tu na zawsze? — wymówił z cicha.
Zebrałam wszystkie siły i, chyląc nizko głowę, odpowiedziałam:
— Na zawsze!
Ramiona jego drgnęły tak, jakby chciał przyciągnąć mię ku swéj piersi. Ale było to jedno mgnienie oka. Dłonie, które więziły ręce moje w długim, ostatnim uścisku, rozplotły się, usłyszałam szelest szybko oddalających się kroków. Krzyknęłam, podniosłam twarz i wyciągnęłam ramiona...
Nadaremnie; byłam już samą......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Przed chwilą otrzymałam list twój, Klementyno. Dziękuję ci, żeś mię odgadła. Zrozumiałaś, że aby módz żyć daléj, potrzebowałam wiedziéć, że on żyć może. Przybył więc pomiędzy was i znajduje się pośród ciepłych, przyjaznych serc waszych. Wzrok jego mniéj spokojny jest i czoło mniéj gładkie, niż dawniéj, znać, że przez życie przeciągnęła mu płomienna burza. Ale, piszesz, sił mu nie zabraknie do kroczenia piękną drogą, która otworzyła się przed nim. Dziękuję ci, Klementyno, za wieści te!
Co ze mną? Milcząc, cierpię i łamię się z sobą. Mówię sobie ciągle to, co on wyrzekł do was, a coś ty mi w liście swym powtórzyła: wielkie boleści leczą się tylko wielkiemi trudami. Wschód słońca widzi mię obudzoną, przez dzień cały krążę pośród rodziny mojéj, czyniąc każdemu, co mu potrzeba, jestem wszędzie, gdzie wzywa mię robota jaka, przygotowuję wiele rzeczy, które udoskonalą, rozszerzą, albo upiększą dom mój tamten i ten... i tylko późną nocą niekiedy, gdy wszyscy już śpią i nikt ani widziéć, ani słyszéć mię nie może, padam czołem przed niebem gwiaździstém, wspominam i płaczę...
Z cichém téż rozpamiętywaniem wpatruję się często w świeży grób, który wzniósł się w mém sercu. W grobie tym spoczywa jedyny płomienny sen mego życia, wielkie szczęście dwojga ludzi, którego oni wyrzekli się dobrowolnie.........

................

...Czy wyrzekając się, nie goniliśmy próżnych ułud? Czy odrobina dobra, którą sprawić mogliśmy, warta była, aby okupić ją cierpieniem, które wielkiém jest i długiém pewno będzie? Zaprzeczą pytaniom tym szydercy. Ale my, którzy wierzymy w ważne i święte ideały ludzkości, wiemy, że ofiarę naszę zapaliliśmy przed godnym jéj ołtarzem.
A nagroda dla nas?.........

................

...Niekiedy miewam widzenie, które mię pociesza. Myślę, że dla mnie i dla niego przyjdzie kiedyś zachód życia... pługi nasze wyciągnięte już będą na najwyższe dostępne nam szczyty. Wtedy spotkamy się może znowu. Po idylli poranku i burzy południa, przyjdzie łagodny wieczór ukojenia. Podamy sobie ręce, jak ludzie, którzy nigdy nie rozłączali się z sobą zupełnie, bo drogami od siebie oddalonemi wiodła ich jedna gwiazda do jednego celu. Podamy sobie ręce i w długiéj, uroczystéj, szczęśliwéj rozmowie, opowiemy sobie wzajem, jak i dlaczego żyliśmy zdala od siebie!


KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Niekonsekwentna numeracja: brak Listu XXIII.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.