Marysieńka Sobieska/Etykieta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX. Etykieta

A teraz, kiedy nasz bohater dokończył bojów i z obiema rękami pełnymi sławy i zdobyczy zjechał się ze swoją ukochaną „w porze kiedy noc najdłuższa“, skorzystajmy z chwili wytchnienia, aby się przyjrzeć, jak wyglądał dwór tego króla z bajki. To pewna, że był niebanalny; wycisnęła na nim piętno nie tyle tradycja, bo sam wybór Sobieskiego był jej przełamaniem, ile indywidualność króla-szlachcica, króla-hetmana, króla-Celadona wreszcie. Ceremoniał tego dworu robi po trosze wrażenie takie, jak gdyby Sobieskiego, przy jego korpulencji, ubrać w trykoty: nigdy nie wiadomo gdzie trzasną. Majestat, to jest fach, do którego zazwyczaj pomazańcy się rodzą i do którego zaprawiają ich od dziecka; pięćdziesięcioletniemu szlachcicowi mogło bywać za ciasno w jego formach. Wyuczy się, zdolny jest, ale nigdy nie zdoła spętać prawdziwej swojej natury.
W jednym z listów, pisanych z Żółkwi w r. 1682 — w ósmym roku panowania — Sobieski skarży się Marysieńce, że mu „wygodziła miłym księciem podkanclerzym“, który ledwie wszedłszy, upominał się o audiencję. „Zaprowadziłem go na winnicę i upoiłem — pisze król — aby zapomniał powtórnej, której się jeszcze napierał. My co trzeźwiejsi jechaliśmy w pole; on lubo się ledwo na koniu osiedzieć mógł, też za nami. Miasto tedy tego cobym się miał cieszyć i szczwać, tom tylko uciekał od krzaku do krzaku przed nim. Bo byłem tylko na moment stanął, to zaraz — audiencja! Mówiłem po kilkakroć, żem teraz dał psom gończym audiencję; nic to nie pomagało. Na ostatek przecie dawszy pokój już i myślistwu, skryłem się tak dobrze że mię nikt nie znalazł. Napadł tedy na pana koniuszego, który się niepodobnym gniewał sposobem. Pan koniuszy znowu go nawiódł na mnie, i tak jużeśmy z pola zjechać musieli, a on w kawalkadę przede mną harcował. Chciał mię koniecznie odprowadzić do zamku, alem mu się kształtnie skrył. Ale on przecie po trzeźwu i po pijanemu mi jutrzejszą grozi audiencją. To taka moja niewola i taki tu wczasik!“.
W ten sposób przyjmował król specjalnie doń przybyłego ministra stanu. Co prawda, rada stanu była na tym dworze inna; wszystko rozstrzygało się w pokoju Marysieńki, w poufnych między nimi dwojgiem rozmowach; audiencje dygnitarzy były dość uprzykrzonym dodatkiem i reprezentowały raczej prywatne owych dygnitarzy interesy.
Bądź co bądź, z tego tak żywego obrazka można by wnosić o królu-szlachcicu żyjącym za pan brat ze swymi poddanymi bez wszelkiego ceremoniału. Toteż zaskoczy nas taki np. ustęp z listu biskupa Załuskiego do dawnego lekarza przybocznego króla Jana, Anglika O’Connora: „Król umiał powagą swoją trzymać na wodzy szlachtę polską. Najpierwsi panowie z wielkim dla niego byli uszanowaniem, żaden z nich nie siadał z królem do jednego stołu, król sam jadał, oni stali, podając mu kubki i kielichy i odpowiadając gdy zapytał. Żaden nie śmiał mieć przy nim kołpaka na głowie, co mnie nie pomału dziwiło“...
I nas to niemniej zaskakuje. To już etykieta niemal hiszpańska! Jak pogodzie te dwa obrazy? Można by rzec, że inna rzecz łowy, a inna życie dworskie; a także i to, że panowanie króla Jana trwało dwadzieścia lat z górą; w miarę jego trwania obyczaj może się zmieniał, ceremoniał się doskonalił. Mogło to być w związku z dynastycznymi marzeniami króla; może sarmacki jego humor naginał się w tym jak we wszystkim — do życzeń ambitnej i od dziecka na dworze chowanej Marysieńki
Że ona pracowała nad umajestacieniem ich królewskości, dowodzi choćby genealogia, jaką sobie kazała sporządzić, znalazłszy się na tronie. Życzyła sobie pochodzić od Ludwika Kapeta; ale heraldyk poszedł w gorliwości swojej jeszcze dalej. Nie osiągnęło to w Polsce zamierzonego skutku. Tak, z okazji małżeństwa siostry królowej, panny d’Arquien, która wyszła za Wielopolskiego, wierny Djablonowski wygłosił toast, w którym rozwiódł się nad genealogią królowej, świeżo — jak pisze złośliwy korespondent nadeszłą z Paryża, a wywodzącą ją od... Karola Wielkiego. Na co pan Lubomirski, przemawiając imieniem pana młodego, z głupia frant oświadczył na wstępie, że nie będzie wywodził dawności jego rodu, bo takie zamierzchłe splendory bywają często bajką, ale będzie mówił o jego dziadku i ojcu, których wszyscy tu znali i w ten sposób będą wiedzieli, że to jest prawda co mówi...
Oto epizod walki między zakusami świeżego majestatu a butą szlacheckiej równości. Bo zważmy, że jak ta genealogia, wszystko było tu improwizacją. Po Jagiellonach, po Wazach, nawet po królu Michale, synu udzielnego niemal księcia, żonatym z arcyksiężniczką austriacką, która mu wniosła w posagu swoje koligacje i wiedeńską etykietę, ten świeży dwór miał szczególnie trudne zadanie. Widzieliśmy, jak braki królewskiej kancelarii zaciążyły przez fatalną „sprawę Brisacier“ na stosunkach z Francją. Ambasador francuski, biskup belowaceński, pisze: „Nie ma na tym dworze żadnego regulaminu, żadnego urzędnika, nie ma żadnego sekretu“. Inny francuski agent podrwiwa sobie z tych porządków, wedle których wysyła się grzecznościowe pisma do monarchów od trzech lat spoczywających w grobie. A mimo to, pewną jest rzeczą, że nigdzie może tyle nie zajmowały miejsca kwestie etykiety, co na dworze króla Jana.
Przyczyna tego jest zrozumiała. Król z rodu i z bożej łaski zastaje wszystko uporządkowane, każdy z członków rodziny czy z dygnitarzy ma swoje właściwe miejsce, każda sytuacja jest mniej więcej przewidziana. W razie jakichś wątpliwości lub sporów są tradycje i są spece do ich interpretowania. Tutaj przeciwnie, wszystko było nieprzewidziane i wymagało doraźnych rozwiązań.
Przypatrzmy się składowi królewskiej rodziny, a już ujrzymy ile się z niego mogło rodzić trudności. Król miał siostrę, podkanclerzynę litewską, Radziwiłłową. Wedle ustaw krajowych była tylko podkanclerzyną; charakter siostry króla nie zapewniał jej żadnych przywilejów, do których — rzecz dosyć zrozumiała — rościła sobie pretensje. Siostra królowej, margrabina de Béthune, była żoną ambasadora Francji przy dworze polskim, a ten podwójny charakter rodził znowuż inne komplikacje. Do tego zjawia się ojciec królowej, dla którego żadna ranga nie wydawała się córce zbyt wysoka, ale który urzędowo w Polsce był niczym. Niejasna była i sytuacja synów króla, niby to „królewiczów“, ale bez wyraźnych praw. A i ci synowie nie byli równi między sobą: pierworodny, którego forytował ojciec jako najstarszego, był upośledzony wobec młodszych tym że się nie urodził na tronie. „Faktem jest — pisze współczesny świadek — że Polacy nie uważają go za syna króla, ale za syna wielkiego marszałka“...
Widzimy, że mistrz ceremonii miałby od czego osiwieć z kłopotów. Wybuchały też raz po raz sprawy, które toczyły się miesiącami, latami niemal, z koniecznością odwoływania się do obcych dworów.
Jednym z talach długo toczących się konfliktów była sprawa między siostrą królowej panią de Bethune a siostrą króla Radziwiłłową, która z nich ma mieć pierwszy krok i miejsce. Pani de Béthune była ambasadorową, chodziło tu o prestige Francji, toteż jej mąż nie chciał się zgodzić na żadne ustępstwa. Królowa nie lubiła siostry; nie lubiła co prawda i szwagierki, która odpłacała jej wzajemnością. „Siostra króla nienawidzi śmiertelnie królowej, która ze swojej strony sądzi, że ją ma w ręku, odkrywszy że się puszcza“ — donosi agent francuski swemu ministrowi, bo wszystko w owym delikatnym momencie frankopolskich stosunków nabierało politycznej wagi. I jeżeli królowa popiera w tym wypadku pretensje szwagierki, grała w tym z pewnością rolę chęć upokorzenia dumnego Ludwika XIV w osobie jego ambasadora.
Pan de Béthune jest w poważnym kłopocie; odwołuje się do swego monarchy. Jakże to, pani Radziwiłłowa jako podkanelerzyna ustępuje kroku wszystkim żonom senatorów, a ambasadorostwo Francji mają ustąpić jej kroku? A któż zaręczy, że się skończy na tym, że po matce nie wystąpi z podobnymi pretensjami i jej córka i cała rodzina? Całą obszerną korespondencję wypełnia ta sprawa, dość leniwo traktowana przez dwór francuski, bo Ludwik XIV, niezmiernie dbały o najdrobniejsze szczegóły etykiety u siebie, niezbyt interesował się miejscem, jakie zajmie przy stole ambasadorowa na tym dość egzotycznym dworze jego pensjonariuszy. Znudzony odpowiada za każdym razem swemu przedstawicielowi, aby nie robił trudności i aby się stosował do miejscowych zwyczajów. Ba, kiedy właśnie nie ma tu tych zwyczajów! Nawet powołanie się na poprzedniego króla nie rozstrzyga, bo król Michał nie miał siostry, tylko matkę.
Królowa wygrywa w danym momencie silną kartę: — nuncjusza papieskiego. Wpływa przez króla na nuncjusza, aby ustąpił pierwszeństwa siostrze króla. Ponieważ ambasador francuski siada po nuncjuszu, tym samym sprawa pani Béthune byłaby pośrednio załatwiona. Ale rzecz jest za poważna aby ją nuncjusz sam mógł rozstrzygać; musi się odwołać do Rzymu. Póki nie przyjdzie odpowiedź z Rzymu, wszystko zostaje w zawieszeniu — w formie walki podjazdowej między damami.
W końcu, po długich oczekiwaniach, nadchodzi odpowiedź. Rzym się godzi. Ale zjawia się nowa trudność: znany już „pan teść“. Ponieważ siostra królewska ustępuje miejsca panu d’Arquien, królestwo chcą aby tym samym i nuncjusz mu go ustąpił, godząc się na trzecie miejsce i spychając ambasadorową Francji na czwarte. A zważmy że papa d’Arquien jest poddanym francuskim. Ale nuncjusz staje dęba (jeżeli wolno się tak wyrazić): Rzym — powiada — zgodził się ustąpić siostrze króla, nie było jednak mowy o ojcu, na tym punkcie nie może być żadnego kompromisu.
W rezultacie, kiedy wśród tego królestwo wyprawili wesele córce wojewody ruskiego, i nuncjusz i ambasadorostwo francuscy woleli się nie zjawić, chcąc uniknąć drażliwej sytuacji. Pan de Béthune jeszcze raz pisze do swego monarchy, rysując stół, komentując gdzie kto ma siedzieć i prosząc o decyzję. Zwraca uwagę że papież zrobił tu ustępstwo, jakiego nigdy król Michał nie mógł uzyskać dla swojej matki. Ambasador przypuszcza, że papież zrobił to aby sobie ująć króla Jana i skłonić go do wojny z Turkami.
Bo cechą tych spraw etykiety jest, że poza dziecinnymi na pozór błahostkami kryją one doniosłe rozgrywki polityczne. Taką rozgrywką była cicha walka, jaką prowadził król o miejsce dla królewicza Jakuba. Król korzysta z każdej sposobności aby pokazywać syna, aby go sadzać przy sobie pod baldachimem, chce naród oswoić z tym że to ma być jego następca. Ale spotyka się z oporem, jak wszelki cień zamachu na wolną elekcję. Tak na procesji w oktawę Świętego Sakramentu, królewicz — oczywiście na rozkaz króla — wysunął się przed króla idącego w asystencji dwóch biskupów. Natychmiast marszałek Lubomirski, który szedł z podniesioną laską przed królem, opuścił laskę i nie chciał jej podnieść. Królestwo wrócili z procesji bardzo zirytowani, królowa zwymyślała marszałka od młodzików, na co on odpowiedział, że jest może młody, ale zna swoje obowiązki i wie że ma laskę podnosić tylko dla króla. Wzięto arbitrów, sięgnięto w dawne panowania, ale okazało się, że nie ma wytycznej, bo żaden z trzech ostatnich królów nie miał podrosłego syna, a czasów króla Zygmunta nikt nie pamiętał... Znów luka w etykiecie! Mimo to, król nadal starał się wysuwać syna i wściekły był, kiedy papież zamianował dwóch biskupów kardynałami, bo nie było sposobu w czasie wielkich uroczystości wysuwać królewicza przed tych książąt kościoła.
Z jednym przynajmniej nie robił sobie król Jan kłopotu; z tym co znów było największą łamigłówką dworu Ludwika XIV — z nieprawymi dziećmi. Nie aby mu ich brakło, jak się okazuje z zapisków jego przybocznego lekarza O’Connora: „Miał on także dzieci z nieprawego łoża, o które nie więcej dbał jak dbają o nie w Polszcze i gdzie indziej“ — pisze ów lekarz. Mimo woli zapytujemy, do jakiego okresu odnieść te dzieci, czy do czasów „przedmarysieńkowych“, czy też do owych późniejszych, kiedy Celadon, mając już za sobą heroiczną epokę swojej miłości, korzystał może ze słynnej carte blanche, której mu w tym okresie Marysieńka mniej zapewne rada była udzielić? Nie sądzę, aby istniał zbytni kontrast między drobiazgowymi kwestiami etykiety a innymi rysami obyczajowymi tego dworu, które uderzają nas swoją brutalnością. Oto pokłosie z jednego tylko raportu francuskiego agenta i z jednego dnia zabawy. W czasie wesela którejś z dworek królowej, poczas gdy król tańczył, dworzanin wojewody ruskiego ciął drugiego szablą w głowę. Sprawa gardlana, ale pewno skończy się na niczym... Tegoż dnia z ulicy jacyś zuchwalcy wybili szyby kamieniami, tak że kamienie wpadały do sali balowej. Tegoż dnia wojewoda bracławski Jabłonowski i marszałek dworu Sieniawski nawymyślali sobie przy królu i omal się nie pobili; poszło o jakiegoś dworzanina wojewody, który jakoby obraził marszałka. Nazajutrz przy uczcie, podczas gdy król siedział przy stole, marszałek dworu, widząc tegoż dworzanina, wyrżnął go w łeb maczugą, tak że ów ledwie schyliwszy się wziął w kark i uszedł śmierci. Marszałek wyszedł, król kazał dworzaninowi przydać wartę, aby go ochronić; za kwadrans marszałek wrócił i siadł do stołu jakby nigdy nie. I w istocie któż mu mógł coś powiedzieć, wobec tego że do przestrzegania porządku był właśnie on, marszałek dworu...
I o tej stronie obyczajowej nie można zapominać, myśląc o owych dawnych czasach. Inaczej obraz byłby bardzo fałszywy. Pełen subtelnych uczuć Celadon, rycerz który w uciążliwym marszu ubolewa że od kilku dni nie miał książki w ręce, który z oblężonego obozu dopomina się o farby do malowania, czuły ojciec, ludzki pan żałujący uciśnionych chłopów („a cóż biedni kmiotkowie winni“ — wykrzykuje Sobieski na wieść o ich ciemiężeniu i rabowaniu przez szczególnie ciężką armię litewską), był równocześnie dzieckiem swego wieku i swego kraju, bliski przy tym tego Wschodu, na którego modę rad stylizował swój strój i sprzęt wojenny. Nie jest się bezkarnie sąsiadem ludu, gdzie za lada przewinienie sypią bambusy w pięty. I gdybyż w pięty! Wiecznie cytuje się z rozczuleniem sławną „wydrę króla Jana“ jako dowód jego dobroduszności. Wyznaję, że mnie zawsze dreszczem przejmuje ta historia, wedle której żołnierza, co przez nieświadomość zabił jego ulubioną wydrę, król skazał na śmierć, a ubłagany przez biskupów i przez spowiednika, „złagodził“ mu karę na piętnastokrotne przegonienie przez pułk wojska z kijami, a to wynosiło przeszło 20 000 kijów. Padł też biedny żołnierz zatłuczony kijami, wydra zaś przeszła w słodkim sosie do wypisów szkolnych. Ale daje ona niejakie prawdopodobieństwo relacjom agenta francuskiego, pana Baluze, którego złośliwy język wymaga skądinąd dość znacznej korektury. „Królowa kazała zbić pod swoimi oknami kogoś ze służby bardzo mocno — donosi Baluze swemu ministrowi; — mimo że to jest obyczaj kraju, nie robiono tego tak na oczach wszystkich; może to przykład króla, który postępuje w ten sposób, nawet porucznika gwardii urządził tak, że się nigdy nie podniesie“... — „Król w bardzo złym humorze. Nikt mu się nie ośmiela sprzeciwić, bo znieważa wszystkich bez różnicy“... — „Wielcy panowie skarżą się, że kiedy mają do czynienia z królem, traktowani są gorzej niż fornale“... — „Król znienawidzony jest dla swego tyraństwa. Bije i każe bić okrutnie za najmniejszą rzecz, co sprawia że ma w swoim pokoju tylko ośmiu czy dziesięciu małych Kozaczków, Wołochów i Tatarów“...
Połączyć tę bezkarność z tym „tyraństwem“, tkliwe westchnienia ze świstem bata, przepych i sknerstwo, gnuśność i heroizm, a wszystko razem uczyni ten dwór czymś równie oryginalnym jak trudnym do odcyfrowania.
Ale gdy mowa o życiu dworu, błędem byłoby przykładać do niego miarę pojęć choćby dworu Marii Ludwiki. Inne były warunki. Cechą dworu króla Jana jest, że był niezmiernie wędrowny. Królowa nie lubi Warszawy; mawia, że wolałaby mieszkać gdzie indziej w chacie niż tu w swoim zamku. Król woli być bliżej wschodniej granicy, mieć oko na ruchy nieprzyjaciół, a zarazem — zawsze dobry gospodarz — doglądać swoich majątków. Te wędrówki przeszły w nałóg, królewska para zmienia co chwila miejsce, a osoby bliskie dworu ciągną za nią na wozach. Kłopot był w tym że szlacheckie, nawet pańskie rezydencje Sobieskiego nie były przygotowane na taki użytek. Ulubione Pielaskowice były niemożliwie ciasne; obszerniejszego Jaworowa dziwnie nie lubiono; zjawiali się tam tylko ci, co musieli. Przyczynę tej niesympatii znaleźlibyśmy może znów w raporcie pana Baluze, który ze zwykłą sobie żółciową przesadą donosząc ministrowi o nienawiści, jaką otoczona jest królewska para, pisze że ponieważ koło Jaworowa są kanały, król kazał dla zabawy przerobić mostki na huśtawki i znajduje wielką przyjemność w tym aby patrzeć jak wszyscy wpadają do wody, bez różnicy płci i stanu.
W tę relację najłatwiej jest uwierzyć, tak bardzo jest w stylu dawnych szlacheckich trefności. Ale pojmujemy, że w tych warunkach można było nie lubić Jaworowa.
Przyczyną, dla której dwór króla Jana mógł być niepopularny, było i to że nie odpowiadał on pojęciu dworu jako źródła łask. Działał raczej jako pompa ssąca. Szło się tam po to aby przynosić pieniądze, nie aby je wynosić. Pod tym względem wszystkie relacje są zgodne. „Sprzedają wszystkie wakanse, biorą od wszystkich, a nie dają nic“. — „Dwór jest opustoszały, bo jedno słowo listu wymieniające sumę więcej robi niż wszystkie nadskakiwania“. — „Wszystko za pieniądze, nic bez tego“...
Wspominałem już poprzednio, że chciwość i sknerstwo króla trzeba brać z niejaką poprawką; widzieliśmy, jak ku zdumieniu wszystkich sknerstwo to mogło się zmienić w entuzjastyczną ofiarność. Bo pieniądz był w ręku króla przede wszystkim narzędziem politycznym, rękojmią wpływu, władzy, wszystkiego tego czego mu brakło jako królowi-parweniuszowi w państwie bez określonego budżetu. Długa kariera pouczyła Sobieskiego, że wszystko się kupuje, sojusze i parantele, największych dygnitarzy korony, głosy na sejmie i ochotników do zerwania sejmu. Obrona kraju była niemal prywatną imprezą królewską. A sekret niejednego odparcia najazdu tatarskiego polegał na tym, że król dawał w łapę Tatarom aby sobie poszli, i to były najmniej efektowne ale bodaj że najtrwalsze zwycięstwa. Szczegóły tych manipulacji opowiada świadek ich Daleyrac (wielki zresztą entuzjasta króla Jana), dodając z tej racji filozoficznie, że „mało trzeba przywiązywać wagi do nadzwyczajnych wypadków odległej historii, których ani ukrytych sprężyn, ani okoliczności ani zasad nie znamy“.
A wreszcie grała tu rolę i polityka dynastyczna: król Jan wiedział, jak się robi elekcję i co ona kosztuje; na powtórzenie się cudu z królem Michałem trudno było liczyć; jeżeli chciał przygotować tron dla syna, wiedział że ten kandydat musi się mieć czym opłacić. Już przebąkiwano o tym, że Jakub zostanie królem za cenę zapłacenia ośmiu lat zaległego żołdu armii. Tak więc, chciwość króla to była nie tylko skłonność osobista, ale i polityczna świadomość doświadczonego człowieka, który wiedział że w szlacheckiej demokracji czy w oligarchii magnackiej pieniądz jest głównym środkiem działania. Być może, że z czasem gromadzenie to ze środka stało się celem, że stało się namiętnością króla na schyłku życia, kiedy stopniowo odpadły go inne cele. Godny uwagi jest sposób w jaki lokował swoje kapitały: rozpożyczał je przeważnie Żydom i przez ich pośrednictwo stawał się bankierem całego kraju.
To upodobanie do pieniędzy spotkało się z podobną skłonnością żony, i te skłonności Celadona i Astrei nie tylko się zsumowały, ale pomnożyły przez siebie. Maria Kazimiera wyszła ze szkoły Marii Ludwiki, gdzie handel kwitł na wielką skalę, handel godnościami i sumieniami. Przedajność szarż doprowadziła Marysieńka do szczytu; istotnie nic tam nie było darmo. Sposoby miała wcale pomysłowe, gdy trzeba było robić ceremonie; np. biskupowi chełmińskiemu Małachowskiemu zaproponowała zakład o 50 000 talarów że zostanie biskupem krakowskim; rozumie się samo przez się, że biskup chętnie zakład przegrał, został biskupem i sumę zapłacił. Nie zawsze chodziło o tak wielkie sumy: zachował się list Marii Kazimiery do króla, dość wymowne dający świadectwo tym małżeńsko-gospodarskim rachunkom. „Pamiętaj o kasztelanii połockiej — pisze do męża — dadzą ci 300 talarów, i mnie także. Pomyśl też zawczasu o tem, komu dasz szarżę miecznika, zanim cię o nią poproszą za darmo. Albo zrób sobie przyjaciela, albo niech dobrze zapłacą“...
Ostatecznie można to uważać za formę ustroju finansowego, nie mierząc tego dzisiejszymi pojęciami. Ani budżet państwa nie był wówczas określony, ani rozdział między kasą prywatną i publiczną zbyt ścisły. Tyle jest pewne, że dwór, z którego się nie wynosiło ale gdzie trzeba było przynosić, że dwór wędrowny na wozach i w zajazdach, nie mógł mieć tego charakteru, jaki się z dworem zwykło łączyć.
I to zapewne było przyczyną, że panowanie tego oświeconego króla znaczy się w ogólnej kulturze kraju głębokim upadkiem. Czasy nie sprzyjały. Jedynie teatr, operowy zwłaszcza, tak wysoko postawiony za Władysława IV, rozbity później prawie całkiem, podniósł się nieco dzięki upodobaniom Marysieńki. Sama bardzo muzykalna, grała na fortepianie; wracającego z wyprawy męża witała podobno marszem tryumfalnym na klawicymbale otrzymanym w darze od cesarza Leopolda. Dbała o kapelę i o balet, sprowadziła trupę włoską; zwłaszcza uroczystości weselne uświetnione były pasterskimi operami. Godnym wreszcie zdarzeniem jest wystawienie Andromaki Rasyna, odegranej w r. 1675 — ledwie w kilka lat po premierze paryskiej — i to nie w Warszawie, ale w Jaworowie. Gazeta urzędowa, redagowana przez księdza Brunettiego, donosi że zaraz po tancerzach na linie, którzy dokazywali cudów, domownicy królowej odegrali bardzo znakomicie Andromakę, w pięknych dekoracjach i specjalnie zrobionych kostiumach, strojni we wszystkie klejnoty królowej i klejnoty korony, wypożyczone im na tę okazję.
Relacja nie donosi nam, czy grali po polsku czy po francusku; raczej po polsku, skoro w owym czasie powstał polski przekład Andromaki Stanisława Morsztyna. Dwie premiery: Cyd i Andromaka; heroiczna tragedia Kornela, to był styl Marii Ludwiki; miłosny dramat Rasyna — styl Marysieńki.
To pewne, że ta kobieta, w której nie było wielkości, miała w sobie silny motor. Widzieliśmy jak potrząsała największym mocarzem Europy i jak mu pokazała, co znaczy z nią zadrzeć i nie być dość powolnym jej życzeniom. Teraz coraz więcej będzie przejmowała berło polityki z rąk słabnącego i zniechęconego króla. I będzie handlowała urzędami w kraju a zbożem za granicą, będzie spekulowała, ciułała, organizowała balety, maskarady, intrygowała, różniła między sobą i tyranizowała synów, żarła się ze szwagierką i z synową, robiła politykę austriacką, francuską (najrzadziej polską), napełniała Polskę swarami i nienawiściami, sama dość obojętna na to co o niej mówią i jak ją znoszą. I zawsze piękna „tak białej cery i tak pięknie zakonserwowana, że nie znam damy pierwszej młodości, która by mogła z nią rywalizować — takie świadectwo wystawia jej nuncjusz Santa Croce w r. 1690. I dodaje że jest to kobieta bystrego umysłu, umiejąca strzec sekretu, chciwa panowania, zdolna nie tylko grać — jak gra na tym dworze — pierwszą rolę, ale i rządzić sama całym królestwem.
Tę samą wytrwałość i ten egotyzm wnosiła w dbałość o siebie. Może to był jeden z sekretów jej długotrwałego czaru, odbijającego się w intymnych litaniach Celadona do jej „najwdzięczniejszego ciałeczka“? Widzieliśmy jej początki, piętnastoletnią panienkę, która klasztor poznański przewraca do góry nogami, każąc sobie, ku zgorszeniu mniszek, przez cały dzień nosić wodę na kąpiel. Ujrzymy ją jako królowę, kiedy się udała na Śląsk, aby brać kąpiele siarczane. Łazienka była strojna wonnymi kwiatami, muzyka przygrywała harmonijnie, podczas gdy królowa raczyła być w wodzie; a dwie panny dworskie trzymały jej w czasie kąpieli róże pod nosem.
Ta dbałość o siebie, ten „kult ciała“, daje jej dość swoistą fizjognomię, odcinającą się na tle w. XVII, wieku koronowanych brudasów. I kto wie, czy ze wszystkich poufnych dokumentów dotyczących Marysieńki, jakie się przechowały, nie najbardziej godny uwagi byłby przypisek jej pod listem do syna, w chwili gdy królewicz Jakub zabiegał o rękę przebogatej córki Bogusława Radziwiłła. Przypisek ten brzmi: Ayez soin de votre bouche, car c’est la chose du monde qui nous fait le plus tôt haïr.
Ta przestroga i ta refleksja są na tle epoki tak egzotyczne, jak egzotyczny byłby Bolesław Chrobry cytujący np. wiersze Baudelaire’a. Nie ma co, Marysieńka to była indywidualność.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.