Marysieńka Sobieska/Poczta wiedeńska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII. Poczta wiedeńska

Z całej historii Sobieskiego wyprawa wiedeńska najbardziej jest znana, najczęściej opowiadana, utrwalona w historii i legendzie. Nas tutaj — zgodnie z przedmiotem tej pracy — interesują głównie „domowe“ motywy tej wielkiej sprawy. Pomieszane bezładnie z publicznymi, znajdują one najżywsze odbicie w korespondencji króla Jana, z której, na przestrzeni pół roku, posiadamy trzydzieści sążnistych listów do żony.
Widzieliśmy, że Marysieńka dała swoje pełne placet na tę wyprawę, która pośrednio miała być także porachunkiem różnych jej zapiekłych uraz i pretensyj. W dowód aprobaty, odprowadziła swego „Jachniczka“ aż do Tarnowa. Nie przyśpieszyło to zapewne marszu, którego pierwszy nocleg po wyruszeniu dn. 18 lipca z Wilanowa, przypadł w Falentach; dłuższe postoje w Częstochowie, w Krakowie... Sukurs szedł mniej szybko niżby nagląca sytuacja oblężonego Wiednia zdawała się nakazywać; ale taka droga z całym taborem nie dopuszczała zbytniego pośpiechu, przy tym król oglądał się na wojsko litewskie, które sabotując tę imprezę rozmyślnie się spóźniło, i na lennika swego, elektora brandeburskiego, który też uważał za praktyczniejsze nie zjawić się w porę.
Opuściwszy granice Polski, ciągnął nasz król „kraiem barzo ślicznym“, witany w drodze owacyjnie, aż się skarży swojej Marysieńce na wielką fatygę dla oracji ustawicznych i dziwów, tak że się co dzień jak do ślubu ubierać musi i jak pan młody wjeżdżać z kawalkatą. Spotkał się w obozie z dawnym rywalem do korony, Karolem Lotaryńskim, z którym bardzo sobie przypadli do gustu. Ściągające wojska książąt niemieckich robią na królu Janie doskonałe wrażenie: arcypiękne, gromadne, munderowane i w wielkim porządku. „Może się rzec o Niemcach co o koniu powiedziano, że nie znają siły swojej“ — pisze z właściwym sobie poczuciem lapidarności słowa. Później, co prawda, pod wpływem doznanych zawodów, a zwłaszcza nieszczęśliwych Parkanów, sąd ten zmieni się nieco: okaże się, że ci tak paradni na oko żołnierze „exercycyj żadnych nie umieją, a oficerowie głupcy, niedbalcy, niepilni“.
On sam, Sobieski, ciągnie w istocie na tę wyprawę jak pan młody, z pewnością nawet z mniejszą tremą od niejednego pana młodego. Pogodnie i ufnie. Trochę jak prowincjonalny aktor, mający poczucie swego geniuszu, gdy mu nareszcie dane będzie zagrać na wielkiej scenie. Jeszcze z pół drogi do Wiednia, jak gdyby wszystko było rozstrzygnięte, pisze do żony, iż może przymówić księdzu nuncjuszowi, „żeć-em przecie godzien był owego miecza, który królowi Michałowi posłano, i tej róży, a przecie mię to nie spotkało, z podziwieniem całego świata. Zaprawdę takiego erroru Rzym jeszcze nigdy nie popełnił“.
Chodziło o honorowy „miecz“, użyczony swego czasu przez papieża królowi Michałowi, oraz złotą różę daną żonie Michała Eleonorze, a odmówioną Marysieńce. Biedny bohater miał się przekonać, że najświetniejsze zwycięstwo nie uchroni go od tego rodzaju „errorów“...
Dnia 12 września dwudziestokilkotysięczna czy trzydziestotysięczna armia polska stanęła na Kahlenbergu, skąd obiecywano królowi gładziutką, lekko pochyłą drogę do Wiednia. Istotnie Wiedeń było widać jak na dłoni, ale dzieliły wojsko od niego nieprzewidziane góry i przepaście. Można zrozumieć, czemu się król tak interesował geografią i kartografią i nawet mapom współczesnym nie dowierzał, a często sam je poprawiał. Przy tym — donosi król — straszny wiatr dął wojsku w oczy od nieprzyjaciela; to wezyr turecki, który był wielki czarownik, puścił w ruch des puissances aeriennes. Ludzie barzo ochotni, poglądają miłosiernym okiem na obóz turecki z wielką tam bytności swojej impacjencją: — tak pisze Sobieski żonie dn. 12 września o godz. 3 rano, nie wiedząc że jeszcze tegoż dnia przed nocą będzie już po wszystkim. I nazajutrz, ledwie otarłszy pot z uznojonego czoła, będzie kreślił do niej ów sławny list, pisany tuż po zwycięstwie: „Jedyna, Pan Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony, dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały. Działa wszystkie, obóz wszystek, dostatki nieoszacowane dostały się w nasze ręce“... I następuje ów kapitalny opis, pełen nieoczekiwanych szczegółów, tak iż żal byłoby że całego nie można przytoczyć, gdyby nie to że ów list najczęściej bywał cytowany i reprodukowany.
Dalszy bieg wypadków też jest znany: niewdzięczność i pycha uratowanego władcy, prima aprilis austriackiego sojuszu (nie pomogło antydatowanie traktatu dniem 31 marca!), tragiczne położenie armii polskiej, ogłodzonej, szykanowanej, nękanej przez sojuszników, dziesiątkowanej chorobą... „Jesteśmy teraz tu właśnie jako zapowietrzeni, nikt się tu do nas nie pokaże, a przed potrzebą przecisnąć się było w tak wielkich moich nie można namiotach“ — pisze król Jan z goryczą. Do Wiednia ledwie na parę godzin wpuszczono jego bohaterskiego obrońcę, cesarz Leopold zachował się jak cham, nie odkłonił się nawet królewiczowi, gdy mu go król Jan przedstawiał; zasługę Sobieskiego rozmyślnie starano się zataić, wynosząc i nagradzając Stahremberga. Żołnierz polski, kiedy się odbije bodaj trochę od swoich, ginie zamordowany w bójce lub zdradziecką ręką sojusznika. Od upału ludzie i konie padają. „Wszystka prawie starszyzna pochorowała się na dysenterię, z wojska siła bardzo wraca, którym zabronić niepodobna, bo cale a cale tego niewczasu znieść nie mogą“ tak brzmi relacja króla w cztery dni po zwycięstwie wiedeńskim.
A sam król? Pyszny jest. Ten pięćdziesięciokilkoletni, nadmierną tuszą, obciążony mężczyzna, najwięcej okazuje hartu, równowagi, spokoju. Wszystko znosi; mimo że tak czuły na chwałę, z godnością ignoruje szykany i upokorzenia, nie pozwoli sobie na to aby się obrazić i odjechać, mimo że uprawniałaby go do tego niewdzięczność, mimo że sami Niemcy rozjeżdżają się po trochu do domów. Przybył aby spełnić dzieło i chce je spełnić do końca; zawarłszy sojusz, dotrzyma go bez względu na to jak mu się wypłacą. Rzucając niewdzięczny Wiedeń, puszcza się za nieprzyjacielem przez Węgry. I wiecie, jakie ma przy tym troski? „Wć m. s. wiesz jako rad czytam — pisze żonie spod Preszburga dn. 19 września — a poczciwością to moją Wci m. s. powiadam, żem od samego Raciborza książki w ręku nie miał“. Kochany człowiek!
Niebawem gorsze czekają go opresje. Trochę nieopatrznie odbiwszy się z jazdą od piechoty i artylerii, zaatakowany przez przeważające siły pod Parkanami, opuszczony przez swoje wojsko tknięte paniką, ratując życie i majestat, zmykał aż się kurzyło „samoosiem“, przy czym wierny Matczyński trzymał mu w pędzie głowę, która się telepała. Królowi uciekający tak potłukli boki, to zbrojami to kamaszami, że w kilku miejscach — pisze — ciało ma jak najczarniejsze sukno. Leżał w namiocie potem bez tchu, siny, aż Niemcom żal go było i wymawiali Polakom, że są niegodni takiego króla, skoro go odstąpili. Bo szlachta, zmykając, powiadała tylko — jak notuje współczesny świadek — że ich życie jest równie drogie, a króla mogą sobie wybrać nowego, gdy ten zginie. Jeden tylko prosty rajtar własną piersią osłonił króla i życiem to przypłacił. A Sobieski, skoro przyszedł do siebie, już na radzie wojennej zawstydził płochliwych, zapowiadając, że jeżeli wczoraj fortuna była przeciw niemu, jutro „zdepce ją jako małpę“. I w istocie, w dwa dni później, pod tymi samymi Parkanami odniósł świetne zwycięstwo.
Ale potem znów przychodzą ciężkie próby. Ciągnie to biedne wojsko polskie przez Węgry do kraju. Sobieski nie ma dla Węgrów żadnych wrogich uczuć, raczej sympatię; chciałby unikać z nimi starć, ale postawiony w dwuznacznym położeniu przez nielojalność austriackiej komendy, musi się oganiać partyzantce węgierskiej. Zdobywa po drodze Gran czyn Strigonium, potem Szecin, pcha się wciąż naprzód przez te Węgry, gdzie powiadano mu że gór me masz, a tymczasem tam same góry i góry! Zima też coraz cięższa, wojsko skarży się na trudy, chciałoby do kraju, a znów z kraju dochodzą, króla wiadomości, że jego wyprawa jest mocno krytykowana. To ci „konsyliarze“, co to „mędrkują, szykując w ciepłej izbie kwiczoły na przemiany z kieliszkami, a dyskurując o wojnie i o gościńcach do Węgier, mapę wspak odwróciwszy“. A najgorsze że i ją, Marysieńkę umieli ci konsyliarze przekabacić i podburzają ją przeciw niemu!
No, nareszcie się skończyło. W grudniu spotkali się z ukochaną w Nowym Sączu (stary biograf Marysieńki, Dobiecki, twierdzi, że wyjechała tam — zamiast, jak miała bliżej, na Nowy Targ — aby spotkać swego ulubieńca, hetmana Jabłonowskiego), w wilię zaś Bożego Narodzenia r. 1683 odbył się tryumfalny wjazd do Krakowa.
Obyczajowo w tych pysznych relacjach wojennych Sobieskiego uderza jeden rys. Odpowiadając widocznie na jakieś obawy ambitnej Marysieńki, czy armia polska dość dobrze się prezentuje, pisze król: „Co zaś do tego, aby było koło nas propre, assekuruję w tym, że jeżeli nas z tego tylko sądzić będą, tedy nas będą mieli pour plus riches qu’il ne fut Crésus et pour plus magnifiques de ce siecle“. I następuje opis przepychów, kontrastujących dobitnie ze skromnością, z jaką — wedle tej samej relacji noszą się książęta niemieccy, książę saski, Karol Lotaryński. Ci jakby już przeczuli styl „feldgrau“, wybierają się na wojnę najskromniej, najpraktyczniej, podczas gdy Polacy ciągną na wyprawę jak na karnawał, z całym dobytkiem, kosztownościami, z rzędami strojnymi w drogie kamienie. To już moda wschodnia, bo tak samo, jak słych niesie, wezyr turecki wiedzie z sobą nieprzebrane bogactwa. I to tłumaczy po troszę, czemu czysto polityczne wojny z Niemcami lub Szwedami nie nęciły ówczesnej szlachty; obok fanatyzmu krzyża, owo dziecinne niemal pożądanie łupów, zdobyczy, odgrywało w jej psychice niemałą, rolę. Aż dziw, ile miejsca zajmują te łupy w listach króla Jana.
Równocześnie uderza kontrast: wspaniała, złotem kapiąca jazda szlachecka — zabiedzona i obdarta piechota. Dzisiejsi historycy zgodnie podkreślają rolę, jaką w tych polskich wojnach odegrał „cham“, bez blasku i bez nagrody. Ale już współczesny świadek Daleyrac pisze, że piechota naga, dająca dowody nieprawdopodobnej wytrwałości i męstwa, jest „zbawieniem armii, której rycerstwo jest tylko ozdobą“. Ten sam notuje nieraz powtarzaną później anegdotę, świadczącą zarówno o losie biednych piechurów jak o fantazji naszego króla. Kiedy mianowicie przed książętami niemieckimi po wspaniałej jeździe przyszło defilować tej obdartej piechocie niemal w łachmanach, co stwarzało sytuację nieco żenującą, Sobieski, nie tracąc rezonu, powiedział: „Widzicie tu panowie zuchów, którzy ślubowali nosić jedynie suknie zdobyte na nieprzyjacielu. Te łachy, co je mają na sobie, noszą od czasu ostatniego pokoju; zobaczycie ich jak wspaniale wyglądać będą za kilka dni“.
Tak się przedstawia nasz bohater. Nigdy może nie oglądało się go w lepszej formie. Dzielny, przytomny, hartowny a ludzki, dumny bez małostek, naiwny z wdziękiem, pełen humoru — pyszny jest! I wciąż zakochany, i zawsze Celadon. Cóż za kapitalny dokument te jego listy, pisane na gorąco w najcięższych opresjach, tuż po zwycięstwie czy po klęsce. Mimo że Sobieski, w poczuciu ważności tej wyprawy, wziął z sobą — jak mówi pan Pasek — „historyków i aretalogów, żeby jego i narodu polskiego dzieła pisali i głosili“, najlepszym korespondentem wojennym jest tutaj on sam. „List ten najlepsza gazeta, z którego na cały świat zrobić gazetę, napisawszy que c’est la lettre du roi a la reine“ — poleca, kończąc ów sławny list z opisem zwycięstwa z dn. 12 września. Gdzie indziej dodaje: „to trzeba opisać w gazecie“. Docenia zresztą rolę fachowej prasy: „Postąpić pensję gazetarzowi (w Hadze), aby chciał prawdę pisać“ — poleca żonie. Zresztą posługiwanie się jego listami prywatnymi jako „korespondencją wojenną“ miało swoje niebezpieczeństwo, bo czasem z listu, z którym się Marysieńka obnosiła, dostało się do gazety to co niepotrzebne, np. jakieś poufne szczegóły tyczące zdobyczy. „Niesłychanie mnie to poalterowalo — pisze żonie Sobieski — że to com chciał mieć w sekrecie, wydrukowano po polsku i jeszcze excerptem uczyniono z listu mego do Wci m. s., i jeszcze głupio i ni to ni owo poprzydawano. Dla Boga, wykupić to kazać i popalić, bo mię to niewymownie gryzie“.
Ale istnieje inny jeszcze, jedyny w swoim rodzaju dokument, świadczący jaki w Sobieskim krył się temperament publicysty. Wiemy, że w ostatnim okresie przed wyprawą wiedeńską, orientując się zdecydowanie przeciw partii francuskiej król kazał przejmować wszystkie listy tak stronników Francji jak francuskich agentów. Łatwo pojąć, że w tych poufnych relacjach wyczytał niejedną rzecz niemiłą o sobie, którą musiał przełknąć i udać że o niej nie wie. Czasem nie mógł wytrzymać, ręka go świerzbiała do polemiki. Istnieje np. taki przejęty raport agenta francuskiego Baluze, obserwatora szczególnie jadowitego, pokryty na marginesie dopiskami króla, widocznie kreślonymi z wściekłością. Dopiski są takie: „Kłamca i szalbierz!“ — „Co za bezczelność!“ — „Nowe kłamstwo, niech to udowodni!“ itp. I teraz, po zwycięstwie, król musiał sobie ulżyć. Dn. 18 września, w kilka dni po bitwie wiedeńskiej, stojąc obozem nad Dunajem, machnął sążnisty anonim skierowany do agenta francuskiego du Vernay, którego raporty również naszemu królowi dosyć krwi napsuły. Ten anonim, pisany nie bezbłędną zapewne ale żwawą francuszczyzną, przesyła Sobieski żonie z tym poleceniem, aby poprawiła trochę francuski język, podpisała jakimkolwiek nazwiskiem Francuza i przesłała imć panu du Vernay. Czy on to pokaże swemu królowi czy nie, to jego rzecz; ale „lubo pokaże lubo nie pokaże, przecież się będzie musiał pukać od gniewu i żalu, i przejrzy w swych fałszach i niecnotliwym procederze“. I dopieroż ten rzekomy Francuz, piórem króla Jana, tak się natrząsa z niefortunnego dyplomaty:

No i co, drogi panie, powiedz, czy twój król jest dobrze obsłużony i czy pan jesteś zręczny poseł i wierny piastun prawdy? Jak się panu teraz zdają te nędzne zaciągi Sarmatów bez chleba i bez pieniędzy?... Czy król polski stracił coś owego sławnego dnia ze swojej dzielności, ze
swojej postawy, ze swojego zwykłego męstwa skroś tego wielkiego pędu od Wilanowa i skróś tych uścisków, pieszczot i włosów królowej, jakeś to fałszywie i złośliwie donosił? Zali oszczędzał swoich skarbów, kiedy szło o chwałę Boga i o dobro chrześcijaństwa, o swoją ojczyznę i o własną sławę?... A Vitry (ambasador), twój kompan równie sprytny, pisał do Francji, że król polski nie myśli o niczym i nie dba o nic poza ciułaniem dukatów... Ja, który ci to piszę, jestem Francuzem z rodu i ze skłonności; jestem tu w wojsku i mam dość swobodny przystęp do króla polskiego, który jest tutaj szanowany, uwielbiany i kochany, tak że każda z nacyj będących przy nim rada by przelać w jego służbach ostatnią kroplę krwi... Pokaż ten list królowi swemu panu, inaczej ja napiszę do niego drugi podobny, aby osądził, czy jest dobrze obsłużony, czy jego ambasadorowie w obcych krajach mówią mu prawdę i czy mu zyskują przyjaciół lub też tracą ich przez swoje głupie postępowanie...

Jeszcze królowi było nie dość; jeszcze dopisał, ale przekreślił, spostrzegłszy się zapewne, że demaskuje swoje incognito: „Nie baw się już w spryciarza, mój chłopczyku, bo wszystko jest odkryte, ani się nie baw w fanfaronady zwyczajne twojej nacji“...
Nie ma co, ulżyło królowi.
Ten element trochę jakby dziecinny, naiwny, zawsze bezpośredni, barwiący korespondencję Sobieskiego, daje jej szczególny wdzięk, rozjaśniając akcentem humoru najpoważniejsze momenty dziejów. Bohater dowodzący w tej chwili armią ściągniętą z połowy Europy, rozstrzygający może losy świata, uroczy jest w tych listach, gdzie zwięzłe i proste relacje wypadków przeplatane są znacznie obszerniejszym sumitowaniem się przed zarzutami żony. Na trzy dni przed bitwą wiedeńską, wielka troska: Marysieńka pomawia go cierpko (a Bóg widzi, niesłusznie), że on jej listów nie czyta, że jej już nie kocha. I nic dziwnego, po tylu latach, dzieciach itd. Pomyślcie, jemu podobne zarzuty! „Po tak wielkich dowodach miłości mojej, pomawiać mnie czy się godzi, że listów nie czytam! a ja w największych zabawach swoich najmniej ich trzy razy czytam: raz kiedy przyjdą, drugi raz układłszy się, kiedy się uwolnię od spraw publicznych, trzeci kiedy na nie odpisuję. Rachowanie zaś lat pobrania naszego, liczba dzieci, cale nie miała co robić nie tylko w liście ale w myśli. Że czasem nie wiele piszę, och, moja duszo, trzeba było inszym przypisać przyczynom, nie tej którą sobie niewinnie i niesłusznie imaginować raczysz“ — odpowiada Sobieski. I tuż potem troszczy się, że ona za rano wstaje, że sobie gotowa w zdrowiu zaszkodzić. „A co do miłości, osądźmy się, moja duszo, kto w niej bardziej ziębnieje? We mnie, jeśli jej lata już nie grzeją, serce jednak i umysł zawsze ciepły, zawsze gorący i jednostajnie kochający. W ostatku, wszak tak się było rzekło, mon amour, że też to już miał być votre tour, że się od Wci mojej duszy caresses zaczynać miały, a w tej cale nie dotrzymują słowa. Tak tedy, moja pociecho, swoje winy nie składać na kogo innego“... I już, w noc po bitwie wiedeńskiej, gotując się dalej ruszyć za nieprzyjacielem, już umawia z nią spotkanie w Stryju i — zawsze dobry gospodarz i mający głowę do myślenia o wszystkim — dodaje: „gdzie pan Wyszyński niech każe kończyć kominy i stare poprawiać budynki“...
„Lata już nie grzeją“ — pisze Sobieski. Zdaje się, że się spotwarza dobry król. Bo oto wydawcy jego listów co chwila muszą opuszczać zbyt frywolne zwroty, my zaś, obznajmieni już z jego szyfrem miłosnym, wiemy jak czytać takie tkliwe aluzje, jak „la mouche snadź już zapomniała swego przyjaciela, że i w pomyśleniu przed nią nie postoi. Dlatego i on nie śmiał się przypominać, lubo tak tęskni bez jej usługi, że się to śmierci równa“... Albo: „Że mi się zaś zobaczyć tak prędko jakom był u siebie postanowił z Wci m. s. nie przyjdzie, na to umierać będę. Jam sobie był porachował pour la Conception, potem na Świętą Łucją, kiedy najdłuższa noc, ale mię to widzę omyli. Zrozumiałem też to z listu Wci s. m. że to jest contre son temperament i że sobie w tym gwałt czynisz, kiedy piszesz de la Duchesse et de la Comtesse“... (duchesse i comtesse też należą do specjalnego szyfru Sobieskiego i Marysieńki).
Z niewyczerpaną cierpliwością i czułością odpowiada na rady, jakie mu ona daje na odległość: „Pisze Wć, moja pociecho, żeby wojsko zostawić już, a samemu się wrócić... Mais vous faites la guerre, mon amour, selon que vous souhaitez“... Prostuje wszystkie jej rekryminacje, w których mieszają się zabawnie wielkie i małe materie: to w jednym liście donosi mu królowa, że go krytykują w Warszawie^za to że wszystkiego po Wiedniu nie poniechał, to znów, że kiedy posłała swój portrecik synowi Jakubowi, król nie napisał jej czy podobny do oryginału, które to zaniedbanie bardzo się jej wydaje podejrzane: „jam zaś nie tylko odpisał — sumituje się Sobieski — aleśmy to tu wszystkim pokazywali i przyznawali, że nic podobniejszego. Kończysz Wć s. m. na ostatek tem, que vous êtes grandement mal contente de moi. To takie moje szczęście i moja konsolacja!“.
Ale nie bierzmy tego zbyt tragicznie. Właśnie taka miłość, to danie władzy nad sobą wątłej, silnej a wdzięcznej istocie, musiało być potrzebą tej tak męskiej i miękkiej równocześnie natury. Miłe mu było to zrzędzenie i ta troska o niego. Musiała się np. troszczyć Marysieńka, aby się ten zagrożony apopleksją pasjonat nie irytował, gdyż Sobieski odpisuje jej: „Obiecuję też Wci nie gniewać się, tylko w dzień potrzeby na samych Turków“. Miło mu było w tych twardych „potrzebach“, gdy ludzie naokoło padali z ran i chorób jak muchy, odbierać te listy, w których czytał wymówki i sceny zazdrości, że grał po drodze w karty z jakąś piękną panią. Takie plotki! „W karty, jakom wyjechał z Krakowa, nie grałem nad dziesięć razy, z tym o kim się to rozumie, razów ze trzy, i to kiedy nie było innego gracza“...
Bardziej go drażnią plotki i mędrkowania innych owych „konsyliarzy od kwiczołów“. Za dużo było malkontentom w kraju wspaniałej sławy, jakiej nabył Sobieski; dochodziły też wiadomości o fantastycznych łupach, jakie mu przypadły; za czym krewni tych co poginęli „narzekają — pisze Sobieski — że tu swoich potracili nie na usłudze ojczyzny, ale na jakiejści mojej prywacie“. Czego doprawdy od niego chcą? „Chciało się im ligi: jam na to pozwolił. Że ludzie umierają: bo na to się rodzą“. Bo najbardziej Sobieskiego jako starego żołnierza drażnią pretensje o to, że ludzie na wojnie giną. „A cóż też może być cięższego i nieznośniejszego, wyprawić kogoś na wojnę, kazać mu hazardować zdrowie, życie i substancyę, a potem kazać mu odpowiadać kiedy kto umrze albo z konia spadnie i jeszcze kłaść kalumnie na poczciwość czyją i mieszać interes, który że żaden nie jest i nie był, świat to widzi i widzieć będzie“.
Musiała w istocie dopiec biednemu bohaterowi ta niewdzięczność swoich i obcych, skoro tuż potem nasuwają mu się pod pióro te słowa, tak nieoczekiwane w jego ustach: „Aleć ja, da P. Bóg, myślę temu wszystkiemu i sobie taki uczynić koniec, jaki jeszcze w imaginacji nie był ludzkiej“...
Podczas gdy poczta wiedeńska króla Jana jest tak obfita, że starczyło jej na całą książkę, listów królowej z tego czasu znamy tylko dwa. „Muy szliczny serdecznie ukochany Jachniczku, jedyny Panie serca mego i duszy pociecho“ — taki powtarza się polski nagłówek listów pisanych całkowicie po francusku, bez owych polskich makaronizmów, które tyle wdzięku dodawały dawnym bilecikom pani Zamoyskiej do Celadona. W jednym zaleca mu, aby nie jadł za dużo owoców, zapewnia, że posłała mu pierścioneczek w kształcie serca i że tylko siedzi nad mapą i mierzy odległości. Drugi list, obszerniejszy, nosi datę 3 października: już Marysieńka dostała relacje o zwycięstwie i o wypadkach wiedeńskich. Ogromnie bierze do serca niegodne traktowanie Polaków, afront jaki cesarz zrobił jej synowi Jakubowi. Sam nuncjusz — pisze królowa — był oburzony; wciąż tylko powtarzał: „Pani synowi coś podobnego! Pani synowi! Takim ludziom jak ja, to jeszcze, ale pani synowi! Co za głupota!“. Łzy miał w oczach dobry nuncjusz, ale mówi że to nic, że trzeba aby król nie zważał na to i wytrwał.
Bardzo przejmuje się Marysieńka kwestią łupów; nie może strawić, że „hultaj Gałecki“ przywłaszczył sobie co najpiękniejsze. Za jeden rząd dają mu 24 000 franków! Przecie jeżeli to było w namiocie wezyra, to należy się Sobieskiemu; a jeżeli już nie on miał wszystko dostać, to czyż nie słuszniejsze byłoby, aby to dostał — jej brat?... Zawsze ta sama! Ale bo też łupy nie były dla tych rycerzy rzeczą, błahą. Wspomniałem już o tym wschodnim nieco sposobie pojmowania wojny. To była wielka loteria fantowa. Jedne z pierwszych słów w liście Sobieskiego po zwycięstwie, tuż po złożeniu hołdu Opatrzności, to wzmianka o „dostatkach nieoszacowanych“, jakie dostały się w jego ręce. I zaraz przystępuje do wyliczenia, przy czym ma się po trosze wrażenie dziecka, olśnionego choinką. Wezyr uciekł, jemu dostały się po nim wszystkie splendory i tysiąc cacek bardzo ładnych i bardzo bogatych. „Porównania nie ma z Chocimem“ — pisze Sobieski, nie licząc się z tym, że te słowa zacytowane przeze mnie zgorszą zapewne niedostatkiem heroizmu jakiego dzisiejszego Podbipiętę z psich kiszek. „Namioty, wozy wszystkie dostały mi się, et mille d’autres galanteries fort jolies et fort riches, mais fort riches, lubo się jeszcze siła nie widziało. N’y a point comparaison avec ces de Chocim. Kilka samych sajdaków rubinami i szafirami sadzonych stoją się kilku tysięcy czerwonych złotych. Nie rzekniesz mnie tak, moja duszo — dodaje żartobliwie Sobieski — jako więc tatarskie żony mawiać zwykły mężom bez zdobyczy wracającym, żeś ty nie junak, kiedyś bez zdobyczy powrócił, bo ten co zdobywa w przedzie być musi... Co zaś za delicye miał wezyr przy swoich namiotach, wypisać niepodobna. Miał łaźnie, miał ogródek i fontanny, króliki, koty i nawet papuga była, ale że latała, nie mogliśmy jej pojmać“... (Był i struś, ale mu wezyr kazał głowę uciąć, aby się nie dostał w ręce chrześcijańskie).
Czy nie uroczy jest ten Sobieski, uganiający się za papugą, choćby mu niektórzy zgryźliwi historycy mieli przyganiać, że za długo podobno się wojsko zabawiło łupieniem i przez to nie dość wyzyskało zwycięstwo.
Poza tym królowa była posłuszna zleceniom króla, aby stworzyć coś w rodzaju „biura prasowego“. Przeczuła nawet dzisiejsze biura prasowe w dość zuchwałym sposobie przeinaczania prawdy. Tak np. towarzyszył królowi syn jego, szesnastoletni Jakub — „Fanfanik“ — i zachowywał się dzielnie. Młodszy Aleksander miał dopiero sześć lat i został oczywiście w domu, tylko chorągiew jego imienia walczyła. Zadowolony ojciec donosi o dzielności Jakuba, a zarazem o tym że „Minionek (Aleksander) ma się z czego cieszyć, bo jego chorągiew wezyra złamała i sławę największą u wszystkiego uzyskała wojska“. Ale Marysieńka już robiła między synami tę różnicę, która później miała tyle szkody przynieść domowi Sobieskich: Jakuba nie lubiła, a Aleksander był jej ulubieńcem. Zdaje się, że podłożem tej różnicy była okoliczność, dla nas dość dzika, ale dla ówczesnych ludzi całkiem zrozumiała: mianowicie Jakub był synem tylko hetmana polnego Sobieskiego, gdy Aleksander urodził się już na tronie. Dość że Marysieńka dopuściła w biuletynie rozmyślnej omyłki w imieniu, wysyłając na Europę wiadomość, że syn króla, Aleksander, walczył mężnie przy boku ojca...
Są w tej korespondencji dyskusje rozkoszne swoim kontrastem z doniosłością wydarzeń. Tak więc Sobieski, jak się zdaje, nieraz wyrzucał Marysieńce, że kiedy przychodzą jakieś nowiny i jest w nich mowa o wojnie, ona nie słucha uważnie. To prawda, kiedy jesteś przy mnie, mam oczy i uszy tylko dla ciebie — odpowiada przymilnie, wiedząc czym go ugłaska. Ale teraz — pisze — niesłusznie twierdzi, że ona jest obojętna na tę wojnę. Przeciwnie, wszystkim się interesuje, czyta wszystkie listy, nie tylko jego, ale i wszystkie inne, mimo że wciąż powtarzają jedno i to samo. Wszyscy są znudzeni tą wyprawą, a ona słucha z ciekawością. Kiedy Dupont przyjechał z obozu i proszono go aby objaśnił bitwę pod Wiedniem i jak były ustawione wojska, niech sam Dupont powie, że ona najuważniej słuchała, uważniej niż sam hetman, który zaczął w końcu pozierać gdzie indziej, mimo że to należy do jego obowiązków. I z pewnością, gdyby przyszło opowiedzieć, ona by to lepiej zrobiła niż le Grand Général, z wyjątkiem les gros mots, których może nauczył się par routine, aby się zdawało, że jest biegły w swoim rzemiośle...
Tak, w tych rzeczach ta straszliwa Marysieńka była nieodparta. Kochanka raczej chłodna, ale zdolna utrzymać Celadona w ciągłym pogotowiu serca, zrzędna, dokuczliwa, umiała — kiedy chciała — być jego mamusią, jego błazenkiem, jego przyjacielem. Czuć, jak się Sobieski rozchmurza, jak topnieje, mimo żołnierskiej ironii tego zapytania, kiedy mu coś w liście napaplała, jak powiedziała staroście Kowalskiemu, że pójdzie sama na czele żołnierzy swojej kompanii: „którzy to tak szczęśliwi będą soldats, i która kompanja co ją Wć zowiesz la Vôtre?“ — pyta jej Sobieski.
Mamy i listy królewicza Jakuba do matki. Bardzo dobrze wychowany chłopiec, pisze jak na imieniny. Tuż po bitwie pod Parkanami (drugiej), śpieszy matce „powinszować wiktoryi po tak wielkim wstydzie“. Po czym w — post scriptum, podaje drobne wiadomości: „Krótko opowiem, że Karę Machmet Baszę zabito. Ali Baszę i sylistryjskiego paszę żywcem pojmaliśmy na miejscu zabitego pana wojewody pomorskiego. Połowa Turków potopionych. Dziś pierwszy meczet turecki na chwałę bożą spalimy“...
Po czym bez żadnego przejścia dodaje: „Jeżeli śmiem, proszę W. K. Mci żebyś mnie ekskuzowała przed dziadziusiem, że nie piszę“...
Grzeczne dziecko. Taka była szkoła młodego królewicza. Szkoda, że z niej nic nie wyszło.
Bo w całej tej korespondencji na tle wyprawy wiedeńskiej widzimy Sobieskiego jako najczulszego ojca. Każdy list kończy się dziećmi. Cieszy go Jakub, „brave au dernier point, na piędź mię nie odstąpił“; nie bez mile pogłaskanej próżności donosi, że z młodym księciem bawarskim Fanfanik jest „jako brat z bratem, zdobycze mu swoje rozdaje ostatnie“. Przejmuje go afront wyrządzony przez cesarza, kiedy mu sprezentował syna, a cesarz w znanej scenie nie sięgnął nawet do kapelusza, „na co ja patrząc — powiada Sobieski — ledwiem nie zdrętwiał“. I o Minionku nie zapomina i wiedzie dla niego konia tureckiego, i cieszy się z fantazji Murmurka czy Amorka (Konstantego), który „bije wściekle biednego Aleksandra“ i wciąż pyta się o powrót ojca, a kiedy ciotka zapowiada że pojedzie do króla Jana, on odpowiada nadąsany: „Nie pójdziesz! Nie zmiszlaj!“. Pamięta też Sobieski o córce Kunegundzie, którą w listach — wedle dawnego tekstu Raczyńskiego — zowie „Purpurienką“, co jakoś nie bardzo licowało ze zwykłą prostotą króla Jana. Jakoż sumienny Helcel skorygował w swoim wydaniu (1860), że to nie „Purpurienka“, ale po prostu Pupusieńka. Zostańmy przy Pupusieńce: aby przydać Sobieskiemu wątpliwej purpury, nie ujmujmy mu jego poufałego wdzięku. Zwłaszcza że ta wyprawa wiedeńska, ten krwawy“ kulig, huczne i świetne weselisko z la Gloire, to jest ostatnia radosna chwila w życiu króla Jana. Odtąd same chmury zaciemnią jego schyłek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.