Marysieńka Sobieska/Wilanowski renesans
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marysieńka Sobieska |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady graficzne Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przedmiotem tej pracy jest ona — Marysieńka; niemniej zrozumiałe jest, że raz po raz przesłania ją — On; że co chwila nasze zaciekawienie sprzeniewierza się tej kobietce i ucieka ku niemu, wyrazicielowi całej epoki naszych dziejów. Epoka nie łatwa do rozgryzienia, co najlepiej się wyraża w rozmaitości wizerunków duchowych, jakie może sugerować nazwisko Sobieskiego. Dla ogółu, Sobieski to wcielenie zawiesistego sarmatyzmu, to „najdoskonalszy typ szlachcica Polaka ze wszystkimi jego wadami i cnotami“, jak go trafnie charakteryzuje Szujski. Ale czy to wszystek Sobieski? Widzieliśmy, że nie. Widzieliśmy, że przez całe lata — najpiękniejsze lata męskie — Polonus ten zaledwie ćwiercią duszy żyje na polskiej ziemi, reszta zaś przebywa bez ustanku w „krainie czułości“, jaką sobie w duchu francuskich romansów jako królestwo dla francuskiej kochanki zagospodarował. Kiedy czytamy jego poufne listy, ten swojak wydaje się nam nagle na tle swego kraju i epoki niezmiernie egzotycznym zjawiskiem. Ale nie na tym koniec sprzeczności. W oczach ogółu, Sobieski to niemal centaur, tak bardzo wyobrażamy go sobie zrośniętego z koniem, żołnierz, rycerz, kawalerzysta, wódz, hetman, konfederat, polityk od biedy; wszystko — tylko nie intelektualista. Tymczasem zajrzyjmy do której z nowszych monografii poświęconych Sobieskiemu: zapoznawszy się z jego znojnym życiem rycerza, czytamy o nim zazwyczaj w końcowej charakterystyce jako o jednym z najwykształceńszych ludzi swojej epoki, człowieku wysokiej i samodzielnej myśli, śledzącym pilnie bieg sztuk i nauk, prowadzącym korespondencję z uczonymi, znajdującym rozkosz w dyskusjach naukowych i filozoficznych o wysokim poziomie... Słowem, jego wczasy wilanowskie, to niby platońskie biesiady, gdzie gromadząc dzieła sztuki, otoczony bogatym księgozbiorem, król Jan zgłębia w otoczeniu wysokich duchów niemniej wysokie zagadnienia myśli.
Przyznaję, że zawsze mnie to zaskakiwało po trosze i że, o ile umiem sobie stopić w jedno Sobieskiego-Polonusa i Sobieskiego-Celadona, o tyle trudniej mi dać sobie radę z tym trzecim Sobieskim, uczonym i myślicielem. To że był człowiekiem bystrym, zdolnym, utalentowanym, rozumnym, że przerastał i w tym względzie swoje otoczenie, że miał temperament urodzonego pisarza, że lubił bawić się książką — to pewne. Ale głęboka wiedza, ale nauka, ale filozofia? — tu już nastręcza się pytanie, gdzie, jak i kiedy je zdobył, gdzie, jak i kiedy mógł je zdobyć w środowisku w jakim mu żyć przypadło, przy zadaniach jakie go pochłaniały, przy stylu życia jaki mu narzucał poziom szlacheckiej masy. To jedno pytanie; a drugie, niemniej nastręczające się: jeżeli (dajmy na to) Sobieski był tym wszystkim, jeżeli był tym ogniskiem światła i kultury, jak wytłumaczyć, że panowanie tego króla było epoką tak głębokiego upadku myśli, piśmiennictwa, książki — książki która po prostu w tym czasie, jak stwierdza Brückner, jakby pod ziemię się schowała! Coś się tutaj nie zgadza, nie klei. I dlatego pozwolę sobie w kilku słowach rozważyć, skąd się wziął ów trzeci, jak gdyby sztucznie doczepiony wizerunek Sobieskiego, jak go pogodzie z dwoma poprzednimi i co można z niego zachować.
Gdy chodzi o królów, trzeba przede wszystkim zawsze potrącić pewien procent panegiryzmu, jaki przechodzi z pokolenia na pokolenie. Cytując panegirzystę króla Jana Kazimierza i jego relację, że „młody król (Jan Kazimierz) uczył się nie tylko nauk wyzwolonych, ale i filozofii i matematyki, z równą łatwością wszystko obejmując, szczęśliwie się wyuczył“, Kubala robi uwagę, że to znaczy, „mówiąc zwyczajnym językiem, iż uczył się łaciny i rachunków, umiał po niemiecku, rozmawiał trochę po francusku“... Widzieliśmy, że bodaj większy jeszcze procent wypadło nam potrącić w edukacji Sobieskiego, w owocach kilkumiesięcznego pobytu młodego wojewodzica w Paryżu, nie mówiąc o mitycznych sukcesach w salonach księżnej de Longueville i innych. Wszystko to, „mówiąc zwykłym językiem“, wyglądałoby znacznie skromniej.
Wspominałem już, jak obfitym źródłem tych bajeczek stało się dzieło hr. Salvandy’ego o Sobieskim. Złożyły się na to osobliwe warunki. Około r. 1830, w dobie gdy nasza nauka historyczna ledwie była w zawiązku i nie mogła podołać wszystkim swoim zadaniom, w chwili gdy naród był tak boleśnie zdławiony i upokorzony, zjawia się to obszerne dzieło — pierwsza niby to naukowa monografia o Sobieskim — dzieło będące entuzjastycznym panegirykiem ku czci naszego bohatera, pisane przez cudzoziemca, przez człowieka który niebawem zajął pierwsze stanowiska w swoim kraju, był członkiem Akademii, ministrem oświaty itp. Cóż dziwnego, że przyjęto je skwapliwie, że korzystano z niego chętnie i obficie. Łatwo sprawdzić, że korzystano w sposób przekraczający dozwolone granice. Długi czas np. wyrazem rodzimej wiedzy o Sobieskim była obszerna kilkusetstronicowa monografia Leona Rogalskiego, wydana w r. 1847. Rogalski zażywał wówczas znacznej powagi jako historyk i erudyta, wydawca encyklopedji itp. Otóż, w dziele tym Rogalski „odwala“ z Salvandy’ego po prostu całe stronice, nigdzie go zresztą nie cytując; przepisuje np. całą charakterystykę Sobieskiego aż do końcowego ustępu, gdzie np. tak motywuje klęski panowania Jana III: „Jestże to jeden z kaprysów fortuny, które zdumiewają sumienie? Nie. Jan Sobieski wielki błąd popełnił w swoim życiu, który życiem odpokutował. Kiedy ubiegał się, kiedy otrzymał rękę czarującej Zamoyskiej wdowy, nie upłynęły jeszcze były trzy tygodnie od czasu jak szlachetny Zamoyski“ itd. Po czym, przydługi ustęp kończy Rogalski słowami: „Kiedy nierozumna przewaga niewiasty wpływać może na los narodów, czyż dziwić się można, że Bóg ją karze? Historia należycie napisana byłaby obrazem sprawiedliwości niebios“ (str. 411).
Wszystkie te bajdy, pytania retoryczne, wykrzykniki, jak i szereg poprzedzających stronic, są dosłownie przepisane z Francuza. Ale na ślady Salvandy’ego natykamy się — i nie tylko u Rogalskiego — zwłaszcza tam gdziekolwiek jest mowa o kulturze Sobieskiego. Tutaj francuski historyk pływa po prostu w ignoracji i bladze. Pisze np. iż za Sobieskiego piśmiennictwo w Polsce zakwitło tak, że za jego panowania „wyszło spod prasy więcej dzieł niż przez dwa poprzednie wieki“. Że zakwitła medycyna i historia, że poezja liczyła tłumy adeptów pod wodzą tego bohatera, który umiał i być jej natchnieniem i uprawiać ją. Jeszcze w ostatnich dniach słabnąca jego ręka kreśliła wiersze, równe co do wartości najlepszym utworom poetów polskich swego czasu“...
Tego oczywiście już nawet Rogalski nie powtórzył, niemniej wiele odkryć Salvandy’ego podobnej wartości pokutuje w literaturze tyczącej Sobieskiego dotąd, i dlatego warto temu parę słów poświęcić. Ślad Salvandy’ego można poznać po jego fantazyjnej chronologii. Kiedy np. — Salvandy każe Sobieskiemu czytać w obozie w r. 1653 Prowincjałki Pascala, które ukazały się w r. 1657, i komedie Moliera, któremu się jeszcze wówczas nie śniło o karierze pisarskiej, to samo powtórzy bez zająknienia Rogalski, i to samo te same Prowincjałki i komedie Moliera czytane w obozie w r. 1653 — znajdziemy w najnowszej angielskiej książce Mortona o Sobieskim. Wedle Rogalskiego (i zwięźlejszego nieco w tym Mortona) strach pomyśleć, czego nie zgłębiał w obozie młody pan starosta jaworowski:
Cała ta fantazja przepisana jest znowuż dosłownie z Salvandy’ego. W tej atmosferze kształtowała się pierwsza wiedza o Sobieskim, nic dziwnego że do dziś nosi po trochu ślady swego grzechu pierworodnego.
Sądzę, że wszystkie te baśnie można odrzucić w czambuł: Sobieski nie miał czasu, a tym bardziej nie miał przygotowania na takie uczone zabawy. Czytał za młodu, ale romanse francuskie, i uczył się z nich sztuki kochania, którą miał z takim talentem aplikować; bił się kolejno z Kozakami, Tatarami, Moskalami, Polakami, Szwedami i nie troszczył się wówczas o Huygensa, o preadamitów ani o Prowincjałki, zwłaszcza że ich jeszcze nie było. Tego rodzaju kultury umysłowej, jaką mu wyfantazjował Salvandy — a za nim inni — najprawdopodobniej Sobieski nie miał nigdy, a już z pewnością nie miał jej w tej epoce. Jakie były naprawdę horyzonty umysłowe Sobieskiego! — byłoby ciekawe, gdyby ktoś, wyzwoliwszy się od panegirycznych sugestii, umiał na to wyczerpująco odpowiedzieć. Co do mnie, wciąż wertując w toku niniejszej pracy jego listy, notowałem sobie to co bodaj one mogą nam powiedzieć w tej mierze. Nie mówię o listach pisanych do innych, w sprawach publicznych i prywatnych; w tych Sobieski jest nieodrodnym synem swego czasu i kraju, pisze tak jak pisał każdy szlachcic w Polsce mający pretensje do dobrego tonu, straszliwym makaronicznym stylem: „hoc unicum tylko za osobliwe biorę sobie solacium, kiedy teraz o dobrem zdrowiu y pomyślnych WXMści sukcessach felicem odbieram nuntium“. To są epistoły konwencjonalne; ale chodzi mi o listy do niej, o te urocze i tak żywe listy, w których odbija się cała jego dusza, w których opowiada niemal godzina po godzinie swoje życie, o listy do Marysieńki.
Wiemy z nich, że — w pewnym okresie przynajmniej — czytają oboje te same książki, że pożyczają ich sobie wzajem: czytają tak razem Astreę, Cyrusa, Kleopatrę, modne romanse ówczesnej doby. Z tych lektur pochodzą kryptonimy ich obojga: Astrea, Celadon, Sylwander, Orondat itp. Terminologia ta uderza nawet pewnym skostnieniem; po trzydziestu blisko latach, jeszcze spotkamy w liście Celadona lub Sylwandra. Uderzy nas — na co zwracałem już uwagę — jak dalece w listach pani Zamoyskiej z Paryża nie znajdziemy ani śladu wiadomości o jakichkolwiek objawach życia umysłowego, mimo że właśnie w tym czasie Paryż trząsł się od burzy wywołanej pierwszymi sztukami Moliera. Nie zgadłoby się, że to są listy z Paryża, pisane do kogoś mającego tak żywe rzekomo zainteresowania duchowe. Nigdzie na całej przestrzeni listów Sobieskiego nie znajdziemy — poza dwuwierszem Kochanowskiego i aluzją do Metamorfoz Owidiusza — jakiegoś cytatu literackiego. To pewna jednak, że Sobieski chętnie czytywał; wiemy to z jego własnych zwierzeń, czasem z informacyj o książkach jakie czyta, czasem z tytułów książek których przysłania żąda. Tak w liście z r. 1668 donosi pan hetman żonie, że mu „pani Denhof pożyczyła kilka książek niesłychanie ciekawych“: jako to les Amours du 11 (króla francuskiego), la vie de la reine Christine, la mort de la Marquise de Ganges, autrement madame Castellane“. Widzimy z tego, że Sobieski miał gusty dość zbliżone do gustów dzisiejszej przeciętnej publiczności, lubił reportaże historyczne, nie wolne od ploteczek, jak np. o współczesnych amorach Ludwika XIV. Kiedy indziej prosi o dobry słownik, bo „cale zapomina po francusku“; to znów o gazetę, kilka razy z naciskiem prosi o farby do malowania, aby nimi zabijać czas w obozie. Malarstwem, architekturą, interesował się żywo; — Wilanów sam, założona w Wilanowie szkoła malarska, są tego ślicznym dowodem. To znów prosi żony, aby mu z Paryża przysłała Dictionnaire théologique, historique, poétique, cosmografique, chronologique, contenant sommairement les vies le plus remarquables des Patriarches, Docteurs de l’Eglise, etc., ensemble toutes les fables avec leur mythologie et explication, etc., etc., comme aussi la description de l’état des Empereurs, etc. Znowuż lektura przeciętnego konsumenta owego czasu. Podobne zainteresowania znamionuje jeszcze kilka innych tytułów książek, o które nieco później prosi żonę z Paryża. I o ile ten typ lektury — a nawet o parę szczebli wyższy — godzi się dobrze z pojęciem, jakie sobie możemy wytworzyć o hetmanie Sobieskim czy o królu Janie, o tyle dla tych głębokich nauk, jakie mu hojną dłonią przypisują niektórzy historycy, absolutnie przy jego początkowym wykształceniu, przy jego tysiącznych zajęciach, obowiązkowych ucztach, łowach, dramatach sercowych i politycznych, nie dałoby się chyba znaleźć miejsca.
Nie zachwieją tego przekonania istniejące świadectwa. Że interesował się geografią, kartografią, że mógł poprawiać mapy okolic, które znał z praktyki jak swoją kieszeń, w to łatwo uwierzyć; był przecież świetnym fachowcem wojskowym i sam niejeden raz się przekonał, co to znaczy napotkać góry czy rozpadliny tam gdzie się człowiek spodziewa równi. Mniej trafią nam do przekonania jego rzekome wyczyny astronomiczne: odwiedzić wieżę astronoma, kuknąć przez lunetę, sypnąć astronomowi setkę dukatów, to należy do savoir-vivre’u monarchów. Maria Ludwika ze swoim fraucymerem też odwiedzała tego samego Heweliusza. A że astronom, w zamian za uprzejmość i hojność królewską, mógł pochwalić jego talenty obserwacyjne i nazwał odkryty przez siebie gwiazdozbiór jego imieniem, to też jest w porządku, ale resztę zostawmy panegirystom. O korespondencji króla z włoskimi uczonymi opowiadał nam niedawno w interesującym artykule p. Brahmer; o tym jak król się ucieszył, odebrawszy skrzynię z bardzo uczonymi księgami w tym języku; jak „wybrał (donosi dziękując jego sekretarz Brunetti) natychmiast cztery z nich, aby przed kimkolwiek innym je przeczytać“, znamy nawet tytuły tych książek, ale w dalszym ciągu artykułu dowiadujemy się, że — król prawie nic nie umiał po włosku, więc korzyść z tej lektury musiała być wątpliwa. Ta naukowa korespondencja również trąci savoir-vivrem ambitnego monarchy. Królowie mają w tym swoje ułatwienia: list pisze sekretarz, król dodaje sto dukatów, i ma „prasę“ zapewnioną, za życia i po śmierci. Toteż od wszystkich wcześniejszych i późniejszych panegiryków nie wiem czy nie najrozsądniej będzie wrócić do trzeźwej formuły starego Korzona: „umysł żywy i bystry, ale nie głęboki, filozoficznie i naukowo nie wyćwiczony“.
A te słynne biesiady platońskie w Wilanowie, które nam do wierzenia podają? Te uczone rozmowy, w których się kochał? Mamy na szczęście zwięzłą relację jednej z nich w pamiętnikach lekarza królewskiego, O’Coimora. Opowiada mianowicie O’Connor, jak król, mając przy stole kilku biskupów i tegoż lekarza, wyciąga ich na dysputę, „w której części ciała dusza ma swoje siedlisko“; za czym powstaje na ten temat dyskusja ciągnąca się od trzeciej po południu do siódmej wieczór, przy czym biskupi wykładają naukę wedle Arystotelesa, a król ich „nader dowcipnie opugnuje“. To już, bardziej niż filozofem, trąci szlacheckim gawędziarzem-jowialistą, a jeszcze może bardziej owym królewskim gospodarzem Jaworowa, który mostki na huśtawki przerobił, aby się cieszyć jak goście do wody wpadają. I jeżeli zestawimy ów dykcjonarz wszelkich nauk sprowadzony z Paryża i tę dysputę, czujemy się niezbyt już daleko od przyszłych Nowych Aten księdza Benedykta Chmielowskiego, „czyli akademii wszelkiej sciencii pełnej“. Ku niej szybkim krokiem zmierzała Polska Sobieskiego, poprzedzająca Polskę Sasów. I Sobieski, ten rzekomy czytelnik Kartezjusza i Gassendiego, który może lubił się podroczyć przy winku z biskupami, bez wahania powtarza wiadomości o tym, jak się gdzieś święty obraz pocił i krwawił, wierzy w czary i we wszelkie gusła, w niczym nie odbiegając w tym od psychiki przeciętnego brata-szlachcica.
Ciekawość jego umysłu, potrzebę podniet intelektualnych, stwierdzają liczne relacje. Tylko nie trzeba może przeceniać gatunku tych potrzeb. „Król bardzo ciekaw, lubiący zadawać pytania, bardzo zamiłowany w uczonych rozmowach wszelkiego rodzaju, toteż trzeba mu człowieka w rodzaju Ezopa, który by odpowiadał na wszystko“ — zapisuje dworzanin królewski, Francuz. „Lubiał słodkie rozrywki umysłu, sprawy wiedzy, intrygi republiki literackiej, trzeba mu było un plastron de conversation, sawanta do wszystkiego, ale z duszą giętką, uniżoną, poddańczą, znoszącą kaprysy, zniewagi, przykrości, pracę i niewygody“... Takim opatrznościowym człowiekiem okazał się słynny ksiądz Vota, któremu warto poświęcić kilka słów dla samej osobliwości, bo nie jest banalnym zdarzeniem, aby notoryczny agent obcego państwa został sekretarzem króla, jego nieoficjalnym ministrem, i wreszcie w dodatku — spowiednikiem! Trzeba przyznać że Austria była w osobie księdza Voty dobrze obsłużona. W podróży, ksiądz Vota sypiał w potrzebie na ziemi przy królu, aby go nie popuścić ani na moment.
Ten arcyzręczny jezuita, Sabaudczyk z rodu, Austriak z wyboru, zjawił się na dworze polskim, niby to przypadkiem, wracając z Rosji, i potrafił króla tak oczarować, że już go nie opuścił. Łatwy, mowny, obdarzony uniwersalną erudycją i zadziwiającą pamięcią, wytrawny i taktowny w dyspucie, pokrywał wszystkie umysłowe zapotrzebowania króla i stał się tak niezbędny, że król „umierał z nudów kiedy nie miał swego księdza Voty“; w zamian za co ksiądz Vota uzyskał monopol na załatwianie spraw papiestwa i dworu wiedeńskiego. Próbkę jego stylu mamy w listach pisanych (po francusku) do króla Jana z Rzymu; jest w nich finezja księża, którą smakowałby Anatole France. Ksiądz Vota pojechał do Wiednia w r. 1693 jako rzecznik różnych nadziei finansowych króla Jana. „Papież — pisze — przyjął mnie jak zwykle z radością. Oznajmiłem mu o straszliwych szkodach wyrządzonych przez Tatarów na Rusi i o żałosnym wzięciu w jassyr 40 000 dusz. Był bardzo wzruszony, ale sprawa subsydiów nie ruszyła z miejsca, bo odmienił rozmowę“... Ksiądz Vota zagadnął Ojca Świętego w innej znów delikatnej sprawie: „papież podniósł oczy i ręce do nieba“... Audiencja skończyła się „non sine multis laudibus W. K. Mości, ale które są, jak te laury rosnące na wzgórzach rzymskich, jedynie liśćmi bez owocu“...
Jezuita wszelkiej sciencii pełen a przy tym obcy agent z jednej strony, paru przybocznych Żydków-faktorów do obracania kapitałami z drugiej, oto patronat tych wczasów wilanowskich, czyniący je dość już typowymi wczasami polskiego szlachcica z epoki zmierzchu.