Marysieńka Sobieska/Koniec romansu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI. Koniec romansu

Charakter tej pracy pozwala nam nie zatrzymywać się dłużej przy obrazie rządów króla Jana od wyprawy wiedeńskiej aż do ich końca. Smutny to obraz, bardziej może przygnębiający niż doba rozbiorów. Bo wówczas, wbrew ruinie politycznej, jest równocześnie instynkt dźwigania się kraju w innych dziedzinach, są twórcze zadatki na przyszłość, gdy tutaj wszystko cuchnie rozkładem i nawet czyny orężne przygnębiają poczuciem ich beznadziejności.
Kiedy Sobieski wrócił spod Wiednia przez Węgry, potęga turecka była jeżeli nie złamana to straszliwie osłabiona; równocześnie austriacki sojusznik pokazał czego się można po nim spodziewać; zdawałoby się, że teraz zwycięski król obejmie okiem nową sytuację i zdecyduje się na linię niezależnej polityki polskiej. Otwierała się możność nawiązania dawnych stosunków z Francją, załagodzenia spraw wschodnich. Ale nie: król Jan już się do końca nie wyzwolił z sugestyj krucjaty, z myśli dosięgnięcia Turcji w jej własnych granicach, z pominięciem wszystkich innych zadań i możliwości. Raz po raz Polska się krwawiła w chimerycznych wyprawach, których jedyną korzyścią będzie dywersja dla Austrii, pozwalająca Wiedniowi zdławić i ujarzmić Węgry. W r. 1684 powstaje nowa Liga Chrześcijańska, której celem miał być — rozbiór Turcji; niebawem tzw. traktatem grzymułtowskim odstępuje Polska Moskwie Kijów i Smoleńsk wraz z dużym szmatem ziemi, przyznaje jej prawo ingerencji w. wewnętrzne stosunki Polski w sprawach wyznaniowych — wszystko w zamian za iluzoryczną, pomoc przeciw Turcji; wreszcie opłakana wyprawa mołdawska (1686), przypominająca wyprawę moskiewską Napoleona, staje się grobem sukcesów Sobieskiego i zbrojnych wysiłków Polski. Ogromna armia, wspanialsza od tej, która parę lat wprzódy ruszyła pod Wiedeń, dociera aż do Jass, aby oszukana przez sojuszników, szarpana przez Tatarów i tubylców, ciągnąc w odwrocie przez podpalone i w popiół zmienione stepy, ogłodzona, zdziesiątkowana chorobami, dowlec się do Polski, „jak garść szkieletów“ — powiadają historycy. „Gdyby nie tysiąc łagodzących okoliczności, musielibyśmy ten czyn jego nazwać zbrodnią, zdradą swego narodu“ — powiada tu o Sobieskim tak zwykle umiarkowany Szujski.
Bo jednym ze skutków systemu elekcyjnego było to, że interes króla wcale nie zawsze pokrywał się z interesami państwa. Naczelną ideą i ambicją Sobieskiego było zostawić tron synowi, stworzyć dynastię umocnioną przez skoligacenie się z panującymi domami Europy. Nadzieją małżeństwa z jedną z arcyksiężniczek dla królewicza Jakuba trzymała go na uwięzi Austria. Zdobyć dla syna na Wschodzie jakiś tron, któryby mu dał silniejsze stanowisko wobec Rzeczypospolitej, i ten cel również podsycał króla w jego beznadziejnych wyprawach. Tego nie lubianego syna wysuwał król przy każdej okazji naprzód, czyniąc go w potrzebie wodzem, ku niezadowoleniu wojska i hetmanów, łudząc się że mu da w ręce zaszczyt odzyskania Kamieńca. Kiedy król podpisywał (podobno płacząc) fatalny traktat grzymułtowski, miał tę wątpliwą satysfakcję, że w czasie audiencji posłów moskiewskich syn zasiadał przy nim pod baldachimem i na tronie. Ale tylko ten jeden raz. Bo te zakusy dynastyczne króla poruszały przeciw niemu cały naród, który widział w nich zamach na wolną elekcję.
Walka pomiędzy możnowładztwem a tronem wypełnia resztę panowania Sobieskiego, w atmosferze nieufności, spisków, przekupstwa i zrywania sejmów. Trudno o głębszy upadek powagi tronu. Dość powiedzieć że król porywał się w sejmie do korda na obelgi Paca, tego samego który za młodu porąbał go w pojedynku i który ciskał mu w oczy, że potrafi go jeszcze raz naznaczyć. „Panuj sprawiedliwie, albo przestań panować!“ — krzyczał królowi w sejmie biskup Wierzbicki, a chodziło o ohydną sprawę Łyszczyńskiego, któremu, za przyczyną niesumiennego dłużnika, oraz gorliwości biskupa łakomego kardynalskiego kapelusza, wytoczono proces o ateizm i na podstawie błahych poszlak skazano na wyrwanie języka, ucięcie ręki i spalenie na stosie. Proces ten wywołał zgorszenie w samym Rzymie, papież napisał do króla że wyrok sfanatyzowanego sejmu był lekkomyślny. Ale król był bezsilny; ledwie zdołał uzyskać tyle, że Łyszczyńskiego ścięto przed spaleniem.
Jeżeli z myślą polityczną króla Jana było w owym okresie słabo, nie znajdzie się już ani cienia tej myśli u królowej. Zresztą u niej zawsze myśl była „personalna“ i na krótką metę. Przypadkowo — jak widzieliśmy — ambicje jej ulokowane w osobie ojca i płynąca stąd niechęć do Francji stały się pośrednio narzędziem wielkich wydarzeń. Jak przedtem miłość ojca, tak teraz wypełnia jej życie niechęć do syna. Widzieliśmy różnicę, jaką — zgodnie zresztą z większością opinii narodu — robiła Maria Kazimiera między dziećmi; Jakub był dla niej synem hetmana polnego, Aleksander synem króla; tym samym faworyzowany przez ojca Jakub był dla niej zawadą, prawie przedmiotem nienawiści. Były też indywidualne różnice między tymi synami. Ów od niemowlęcia przez lekarzy merkuriuszem traktowany Jakub był niewydarzony, trochę ułomny, niesympatyczny, podczas gdy urodziwy Aleksander był dumą swojej matki. Pamiętamy, jak przyrządzała biuletyny wyprawy wiedeńskiej, aby czyny wojenne szesnastoletniego Fanfanika przypisać wobec Europy sześcioletniemu Minionkowi. Ta polityka domowa trwa nadal; swary rodzinne zatruwają życie królowi, dochodzi do tego, że pewnego dnia królowa wpada do jego gabinetu i tłucze biust Jakuba stojący na biurku.
Piekielna baba — oto co zostało z dawnej Astrei. A z Celadona? Zdaje się też niewiele. Kiedy wreszcie wiek przygasił jego namiętność, musiała się ujawnić obcość między tym Polakiem a cudzoziemką, która od czwartego roku życia mieszkając w Polsce, do końca cudzoziemką pozostała. Zmęczony król ustępuje jej coraz więcej rządów, liczy się z jej wolą i zdaniem, ale głównie pod kątem świętego spokoju. Ot, przyrzekł kanclerstwo biskupowi Załuskiemu; kanclerstwo wakuje, ale królowa naparła się go dla innego; i król poczciwie prosi Załuskiego: Przyrzekłem ci, prawda, ale ustąp, bo mi baba żyć nie da...
Niechęć królowej do najstarszego syna przenosi się na jego żonę, księżniczkę neuburską, siostrę cesarzowej austriackiej, którą, wreszcie dostał Jakub. Posagu miała ledwie sto tysięcy, pięć razy mniej niż musiał dać Sobieski swojej Pupusieńce, aby ją wydać za elektora bawarskiego. Honor wystarczał. Ale ten honor, te cesarskie parantele synowej, drażniły znowuż ex-pannę d’Arquien, której bolączką był własny brak pochodzenia królewskiego, ten jej peché original, jak to nazywała w listach do syna. Przy tym, jeżeli małżeństwo zwiększało szanse Jakuba, tym samym odsuwało nadzieje Aleksandra. Zrozumiałe jest, że te rywalizacje przenosiły się na dzieci, którym matka zaszczepiała swoje ambicje i niechęci, ku rozpaczy ojca. Bo Sobieski był człowiekiem bardzo rodzinnym i rad byłby, po ciężarach życia publicznego znaleźć pociechę w zaciszu domowym. Uciekał też od tych swarów na wojnę, na łowy, do ogrodu, albo filozofował z księdzem Votą, ale ta filozofia najdrożej kosztowała Polskę.
Zdrowie jego zresztą podupadało coraz bardziej. Imponujące, co ten człowiek wytrwał, ile jeszcze kampanij odbył wśród ponawiających się ataków choroby. Ostatnia jego wyprawa przypadła na r. 1691; znów jak poprzednie przyniosła parę wygranych bitew, korzystną dywersję dla Austrii i ruinę dla Polski.
Odtąd zaczyna się najsmutniejszy schyłek bohatera. Przeżył swoją sławę, przeżył swoją miłość, nie ziścił nic ze swoich planów i nadziei, wszystko rozsypywało mu się w rękach. Ogarnia go coraz większa obojętność; z urąganiem patrzy na ludzkie zabiegi. Sam, bezwiednie uprzedzając słynne après moi le déluge, które włożono w usta Ludwika XV, powtarza ruskie przysłowie: „Niech ogień spali ziemię, niech wół wszystkie wyżre łąki, po śmierci nic o to nie dbam“. „Nie ma na świecie dobrego człowieka, nie ma ani jednego“ — mówił Załuskiemu stary kochanek Marysieńki. On, który przez pół życia gromadził bogactwa, teraz wybucha gorzkim śmiechem, kiedy mu, za sprawą królowej, ten sam Załuski podsuwał myśl o testamencie. „Za życia nie chcą mnie słuchać, będąż słuchali po śmierci? — powiadał. — Nie ma się komu prawdziwie powierzyć, nikt z nas zepsutych ludzi nie przetworzy w dobrych. Po co narażać egzekutorów na zgubę duszy, na pokusę niewykonania obowiązku? Raczej pamiętać o zbawieniu własnym i nie troszczyć się o więcej“...
Dnia 17 czerwca r. 1696 powalił go ostatni atak apoplektyczny. W pierwszej chwili nie miał mu kto udzielić pomocy; wszyscy dworzanie byli pijani.

*

Znane są sceny, jakie nastąpiły po śmierci króla. Królewicz Jakub pośpieszył na zamek, odebrał od gwardii przysięgę wierności, opieczętował skarbiec i przesłał matce wiadomość, że jej na zamek nie wpuści. Musiał ją wpuścić, kiedy nazajutrz przybyła z ciałem męża; pod wpływem zgorszenia ludu upadł nawet matce do nóg i błagał ją o przebaczenie. Nie przebaczyła mu tego nigdy. Kiedy ubierano ciało nieboszczyka, nie chciała wydać korony, z obawy aby jej Jakub nie zdarł trupowi z głowy i nie przywłaszczył sobie. Wierny Matczyński zamiast korony włożył królowi-rycerzowi na głowę hełm. Pochowano go w kościele Kapucynów, zanim w r. 1733 zwłoki spoczęły na Wawelu.
Charakterystyczny dla stylu epoki jest protokół sekcji, podpisany przez trzech lekarzy. Konkretne szczegóły mieszają się z panegirycznymi dygresjami. Protokół wzmiankuje brzuch uderzający olbrzymimi rozmiarami, prawie sześciostopowy pokład tłuszczu, „objętość kiszki grubej zaiste zdumiewającą, zgoła ponad zwykłe wymiary“, po czym mówi: „Niektórzy z chirurgów twierdzili, że mózg był nieco suchy, co jeśli tak było przez naturę urządzone, któż dziwie się będzie, że król takim blaskiem umysłu się odznaczał, że cokolwiek mówił, mówił rozumnie, że wreszcie głowa jego mieściła ducha wyższego rzędu“. Stwierdziwszy zmiany chorobowe we wszystkich prawie organach, kończą trzej lekarze tak: „Z tej krótkiej relacji można wywnioskować, ile i jakich przyczyn chorobowych jakby zbiorowo napadających skojarzyło się na zgubę króla godnego nieśmiertelności, skoro śmierć zarówno uderza w królewskie wieże jako i w lepianki nędzarzy“...
Nawet sekcja ówczesna nosiła znamiona baroku.
Nie na zamku skończyła się rywalizacja między synem a matką. Chodziło przecież o skarby, o słynne skarby króla Jana, znajdujące się podobno w Żółkwi. Jakub popędził do Żółkwi, ale zastał już tam hetmana Jabłonowskiego, który opieczętował wszystko imieniem królowej. Zaczęto liczyć skarby i klejnoty, przy czym jeżeli wierzyć biskupowi Załuskiemu — mężowie zaufania, wykonawcy testamentu, najwięksi dostojnicy kraju z kardynałem Radziejowskim na czele, ściągali co mogli dla siebie. W ocenie ludzi i zdarzeń trzeba nam pamiętać o epoce, w jakiej się to dzieje.
Wreszcie przyszło do układu między królową a synami. Królowa zgodziła się wziąć ugodowo pięć milionów złotych; ile miała gdzie ulokowanych własnych oszczędności — nie wiadomo. Był już czas zakończyć te gorszące spory, bo zbliżała się pora sejmu konwokacyjnego. Bezkrólewie po śmierci Jana III i elekcję zaliczono do najsmutniejszych kart naszej historii. O ile w poprzednich elekcjach można się było jeszcze dopatrzeć jakichś starć myśli politycznej, o tyle tutaj nie ma już nic, oprócz korupcji i cynicznego przetargu. Wielkie mocarstwa były już znużone tymi polskimi elekcjami, gdzie wszyscy brali pieniądze ze wszystkich stron a nie dotrzymywali wiary nikomu; toteż, w braku silnej konkurencji, możebne jest że hojnie sypnąwszy złotem, Jakub Sobieski byłby się utrzymał jako następca po ojcu, gdyby działał w zgodnym porozumieniu z matką; ale zadawnione urazy i niechęci wzięły górę, i Maria Kazimiera stała się najnamiętniejszą przeciwniczką kandydatury własnego syna. I nawet nie w imię ukochanego Aleksandra. Młodsi synowie Sobieskiego — ci zrodzeni na tronie — nie mieli ambicji politycznych; ustępując pola bratu, wyjechali do Francji, gdzie niebawem matka miała sposobność słać im listy karcące ich grzeszki młodości. Jeżeli kogo widziała zrazu Marysieńka na tronie, to raczej siebie: to ze starym hetmanem Jabłonowskim, to z księciem Vendôme... Ale to były pomysły nie mające poza jej fantazją widoków życia.
Realnych kandydatur było kilka. Austria popierała, choć bez zbytniego zapału, Jakuba Sobieskiego, który był szwagrem cesarza. Francja — również dość miękko — dawała do wyboru syna i wnuka Kondeusza, albo księcia Conti. Ale nauczona doświadczeniem, nie szczędząc obietnic, nie kwapiła się z gotowizną; poseł francuski liczył podobno na to, że nienawiść Marii Kazimiery do syna zastąpi w agitacji francuskie pieniądze. W końcu miał zostać królem elektor saski August, poparty przez trzy mocarstwa, te które w niespełna sto lat potem dokonały rozbioru Polski.
Być może, że do tego wyboru przyczyniła się i ona, bodaj negatywnie. Kogo poparła, ten musiał przepaść, tak bardzo w czasie elekcji dała się wszystkim we znaki. Od samego początku. Wbrew przyzwoitości i zwyczajom nie chciała w czasie sejmu opuścić Warszawy, mimo protestacyj posłów, którzy chcieli zatamować obrady, dopóki królowa nie wyjedzie. Nie mogąc pozyskać Francji dla własnej kandydatury, przerzuciła się chwilowo na stronę Jakuba; potem popierała swego zięcia, elektora bawarskiego. Odnalazłszy całą swoją zawziętość przeciw Francji, zrujnowała swoimi wpływami kredyt posła francuskiego Polignaca; przyczyniła się (podobno) do zawiązania konfederacji wojskowej, po czym znów wyłożyła znaczne sumy aby pomóc tę konfederację rozwiązać. Straciwszy wszelką równowagę miota się bez celu i sensu, wyświecona dwa razy z Warszawy, wytykana na ulicy przez dzieci palcami jako „stara intrygantka“. Nawykła tyle lat do wszechwładzy, nie mogła się pogodzić z faktem, że ze śmiercią nie docenianego przez nią Jachniczka czar przestał działać. Kiedy, nie wiedząc już co ze sobą począć, udała się do Gdańska aby dla odmiany poprzeć kandydaturę Contiego, i tam znalazła drzwi zamknięte. „Królestwo moje nie jest z tego świata“ — miała niebawem nadpisać komicznie zrezygnowana. Dnia 27 czerwca 1697 r. obrano równocześnie dwóch królów: prymas ogłosił królem Contiego, biskup kujawski Augusta. Oba stronnictwa udały się kolejno do katedry aby odśpiewać Te Deum. Conti, ogłoszony przez prymasa, był może legalniejszy, ale August był szybszy. Zjawił się pierwszy i zajął tron. Conti pokręcił się w okolicach Gdańska i zrezygnował.
Z tą chwilą Marysieńka uczuła że nie ma dla niej miejsca w Polsce. Rzuciła okiem po Europie: najstarszy syn osiadł w dobrach swoich na Śląsku, córka panowała w Bawarii i nie śpieszyła się z ofiarowaniem matce gościny; młodsi lampartowali się w Paryżu i nie odpowiadali jej na listy: „Wasza podróż do Francji jest bardzo nieszczęśliwa — pisała do nich. — Zamiast żeby wam wyszła na korzyść, tylko zgubiła waszą reputację. Cóż się z was stało, z młodych ludzi, którzy się zapowiadali tak doskonale? Zapomnieliście prawie o Bogu, rzuciliście się w życie rozpustne i hulaszcze, raczej szukając towarzystwa komediantów, śpiewaków i karciarzy niż przyzwoitych ludzi“... Tacy już mieli, ku strapieniu matki, pozostać.
Gdzież się tedy Marysieńka obróci? Wzrok jej padł nieomylnie na — Rzym. Zawsze była pobożna, z wiekiem chyliła się ku dewocji. Na tronie apostolskim zasiadał papież, którego samo nazwisko przywodziło na pamięć jej młodość, dwór jej opiekunki, królowej Marii Ludwiki. Bo ten co nosił imię Inocentego XII, to był dawny nuncjusz Pignatelli, ten sam, który młodej wdowie, pani Zamoyskiej, dawał ślub (ten drugi ślub, oficjalny) z panem chorążym koronnym Janem Sobieskim. Trzydzieści lat temu. Mój Boże, co za wspomnienia, co za spotkanie. Dziś on papieżem, ona królową w żałobie...
Wszystko skłaniało ją do Rzymu. Alboż nie miała ojca kardynałem? Pyszna sposobność, aby go zawieźć z sobą do stolicy apostolskiej, gdzie co prawda do niego nie tęskniono. A wreszcie czyż nie była wdową po zbawcy chrześcijaństwa? Jeżeli pamięć o czynach obrońcy Wiednia nie zawsze wystarczała, aby rozwiązać sakiewkę papieską, można się było spodziewać że wystarczy aby zapewnić królowej wdowie zaszczytne przyjęcie. Tym bardziej że wdowa była na razie dobrze zaopatrzona. Wyjechała z Warszawy do Rzymu wielkim dworem. Orszak Marii Kazimiery składał się z kilkudziesięciu ludzi; po zainstalowaniu się, dwór jej liczył wraz z przyboczną gwardią 259 osób. Ustalono z rzymskimi mistrzami ceremonii drobiazgowo porządek drogi przez Włochy i przyjęć aż do najdrobniejszych spraw etykiety, jak dywanik w kościele, paziowie do niesienia ogona, forma powitania przez nuncjusza... Uprzejmości doznała Maria Kazimiera w drodze raczej za dużo niż za mało; aż zmęczona nimi, zapragnęła wjechać do wiecznego miasta incognito. Jakoż w kwietniu r. 1699 stanęła w pałacu Odescalchi, który był niegdyś mieszkaniem królowej Krystyny szwedzkiej.
Trudno sobie wyobrazić bardziej wymarzoną emeryturę monarszą niż ta która czekała Marysieńkę w Rzymie. Nigdy nie mogła się oswoić z klimatem Polski — tu ma Włochy. Z królowania zawsze najbardziej lubiła blask, polityka interesowała ją, mniej — tu ma same honory, bez kłopotów władzy w kraju tak trudnym jak Polska. I nareszcie ona będzie obcinała — bodaj w honorach — kupony od zwycięstwa pod Wiedniem, które tak niewiele przyniosło biednemu Sylwandrowi, a jeszcze mniej Polsce.
Rozkoszne miasto ten Rzym dla kobiety nabożnej a lubiącej zabawę. Karnawał, wielki tydzień, jubileusz, wybór nowego papieża... Bale, maskarady, serenady, kolacyjki, gra — a źródło dyspens i odpustów tuż obok, zbawienie jak w kieszeni. Marysieńka zresztą jest naprawdę pobożna. Buduje klasztor dla swoich protegowanych benedyktynek. Co rok zakupuje w kościele św. Stanisława dei Polacchi mszę za żołnierzy poległych pod Wiedniem; sama udaje się na tę mszę pieszo, rozdzielając hojnie jałmużny. Ale skądinąd wie co się jej należy i umie strzec swojej godności. Kiedy się spóźni na kazanie, kaznodzieja musi zaczynać dla niej od początku. Wskrzesza tradycje akademii stworzonej przez jej poprzedniczkę Krystynę szwedzką; urządza dla pp. akademików uroczyste zebranie z muzyką i kolacją, i sama zostaje akademiczką pod mianem Amirisca Telea.
To miłe życie nie było bez chmur. Niekiedy sprowadza je ona sama, kiedy się wydaje królowej, że ktoś jej lub jej dzieciom nie okazuje dosyć względów. Wówczas wysuwała pazurki i umiała walczyć do upadłego, aż postawiła na swoim. Czasem — jak zobaczymy — aż Rzym się trząsł od tego. Ale były i poważniejsze kłopoty, — coraz poważniejsze, gdyż wiązały się z kwestią finansową. Tych kłopotów dostarczał jej — jak już wspominaliśmy — zwłaszcza papa-kardynał, dziewięćdziesięcioletni szaławiła. A także synowie, Aleksander i Konstanty, typowi złoci młodzieńcy, utracjusze, którym wszystkie bogactwa zbierane przez ojca nie byłyby na długo starczyły. Ten papa i ci synowie byli przyczyną coraz to cięższych trosk finansowych Marysieńki. A te znów troski sprawiły może, że pod pięknym niebem włoskim nie zapomniała ze wszystkim o la Poulogne. Bo opuszczając Polskę, wdowa po Janie Sobieskim, niezależnie od wywiezionej gotowizny, pozostała, na zasadzie dawnej intercyzy zatwierdzonej przez sejm, panią ogromnych włości: Olesko, Sambor, Jaworów, Jarosław, Rzeszów, Złoczów, Stryj, Kałusz... i wiele innych — z przyległościami. Ale wszystko na łasce dzierżawców, intendentów, a także kwaterunków i rekwizycyj, których król August II, nie mający powodu lubić Sobieskich, nie oszczędzał ich majątkom. I w miarę jak wyczerpywała się gotowizna, coraz częściej obracał się wzrok Marysieńki ku Polsce, i coraz pilniej oblegała ją myśl, w jaki sposób dałoby się podnieść dochodowość tych ziem, lasów, stawów, żup solnych... Podnieść z zera na jakąś cyfrę. Dało to powód do systematycznej korespondencji z pewną młodą przyjaciółką, którą królowa zachowała w Polsce, a te znowuż listy zapoznają nas z duchowym wnętrzem wdowy po królu Janie w owych latach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.