Mgła (Unamuno)/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mgła |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | Niebla |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
August siedział wgłębiony w fotel, z oczami, wbitemi w ziemię.
— Co ci się stało? — zapytał Wiktor, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Nie wiesz, co mi się stało?
— Wiem o faktach, które zaszły w świecie zewnętrznym, wiem, co zrobiła ona. Nie wiem jednak, co się dzieje w twojem wnętrzu... dlaczego jesteś taki osowiały i przybity?...
— Nie mogę jeszcze w to uwierzyć!
— Jedną miłość djabli wzięli?! Nazwijmy ją A. Czy ci nie zostaje jeszcze do wyboru miłość B, C czy X?
— Nie mam teraz głowy do żartów!
— Właśnie należałoby pożartować!
— Cierpię nietyle z powodu odtrąconej miłości, ile z powodu ośmieszenia mnie! Zadrwiono sobie ze mnie! Wykpiono mnie, chciano mi widocznie dowieść, że nie istnieję...
— Quel boinheur!
— Nie naigrawaj się ze mnie, Wiktorze...
— A dlaczegóż miałbym się nie naigrawać? Chciałeś robić mad nią eksperymenty, traktować ją jak zwierzę z laboratorjum, tymczasem to ona zrobiła z ciebie żabę. Wskocz więc do bagna, zacznij skrzeczeć i kumkać, i niech ci się dobrze dzieje!
— Jeszcze raz cię proszę...
— Prosisz, abym nie żartował? Mam ochotę na żarty! Żarty stworzone zostały właśnie dla podobnych sytuacyj...
— Ale twój żart rani i kąsa...
— Trzeba cię gryźć, kąsać i ranić, abyś przestał mylić pojęcia: mieszać sen z jawą, złudzenie z rzeczywistością, prawdę z kłamstwem... Żart, który nie rani, jest do niczego! Dziecko śmieje się z tragedii, starzec płacze, słuchając komedji. Chciałeś eksperymentować, a sam stałeś się objektem eksperymentów.
Eksperymentuj więc dalej na sobie samym...
— Tak, chciałbym popełnić samobójstwo!
— Byłoby to rozwiązanie kwestji, tak dobre, jak każde inne, ale nie najlepsze.
— A możeby ich zabić?
— Zabijać, aby zabijać, to chybia celu! Można jednak popełnić mord, chcąc się wyzwolić od nienawiści, która paczy duszę. Zły czyn rodzi się ze złych myśli, a prawo częstokroć wiedzie do bezprawia, zbrodni i grzechu.
— Co mam robić?
— Na tym naszym, kochanym świecie trzeba albo pożerać innych, albo pozwolić, aby ciebie pożerano.
Oszukiwać i drwić z innych, albo samemu padać pastwą drwiny i oszustwa.
Jest jeszcze trzecia alternatywa: pożerać samego siebie. Pożeraj się więc! Ten, kto pożera, odczuwa rozkosz, a wiedząc, że rozkosz będzie miała swój kres, staje się pesymistą; ten, którego pożerają, cierpi, ale wierząc, że cierpienie skończyć się musi, staje się optymistą.
Przyjemność pożerania zneutralizuje się z bólem, płynącym z tego, że jesteś pożerany. Dojdziesz w ten sposób do idealnej równowagi duchowej, do ataraksji — staniesz się dla samego siebie aktorem.
— I to ty, Wiktorze, mówisz mi takie rzeczy?
— Tak, ja, Auguście!
— Dawniej nie byłeś taki złośliwy.
— Dawniej nie byłem ojcem.
— Co ma jedno do drugiego?
— Ojcostwo budzi w człowieku rzecz najstraszniejszą: odpowiedzialność. Można oszaleć, rozmyślając nad tajemnicą ojcostwa! Ciesz się więc, Auguście, że zerwała z tobą, że uniknąłeś możności zostania ojcem. Mówiłem ci, żeś się powinien ożenić, ale nie mówiłem że powinieneś zostać ojcem. — Małżeństwa jest próbą psychologiczną... ojcostwo już wchodzi w zakres patologji...
— Ona mnie zrobiła ojcem, Wiktorze!
— Ciebie zrobiła ojcem?
— Tak, ojcem samego siebie. Urodził się ze mnie człowiek, człowiek dla śmierci i cierpienia.
— Po raz wtóry rodzimy się zawsze dla cierpienia, rodzimy się, aby zyskać świadomość tej śmierci, na którą bezprzestannie umieramy. Jeżeli jednak stałeś się ojcem samego siebie, to również musiałeś się stać swoim własnym synem?
— Nie jestem teraz w nastroju, abym mógł słuchać spokojnie twoich paradoksów i makabrycznych facecyj. Daremnie starasz się mnie rozerwać! Wściekły jestem na samego siebie!
— Gramy komedję, Auguście, gramy komedię przed sobą, na wewnętrznej naszej scenie, na szarlatańskiem proscenium świadomości. Jesteśmy jednocześnie aktorami i widzami! Na smutnej scenie gramy bolesne role i oburzamy się, gdy się komuś na śmiech zbierze. Ból jest komedją...
— A jeżeli ta komedja bulu pcha kogoś do samobójstwa?...
— Samobójstwo jest także komedją.
— Jeżeli jednak samobójca umiera?
— Komedja!
— Cóż więc jest prawdziwe, rzeczywiste, istotne?...
— Czyż mówiłem, że ta komedja nie jest prawdziwa, rzeczywista, istotna?
— Jeżeli tak, to tamci grają ją teraz doskonale!
— Ty także grasz doskonale! Czy byłeś dla siebie kiedykolwiek tak interesujący, jak teraz? Czy człowiek zdaje sobie sprawę, że posiada ten czy inny członek, dopóki go ten członek nie boli?
— Co mam teraz robić?
— Robić... robić! Chciałbyś się zaraz stać bohaterem dramatu, lub romansu. Możebyś się tak zadowolił... nowelą, jeśli łaska! Robić... robić! Wydaje ci się, że mało robimy, rozmawiając z sobą? Manja działania! Akcja jest pantomimą! Mówi się, że w dramacie jest dużo akcji, gdy aktorzy gestykulują, chodzą tam i z powrotem po scenie, pojedynkują się: pantomina! Wszystko to jest pantomimą! „Mówią za dużo“ — powie ten i ów z widzów. Tak, jakby mówienie nie było działaniem.
Na początku było słowo i słowo stało się przyczyną wszystkiego. Gdyby naprzykład w tej chwili, gdy tak rozmawiamy z sobą, jakiś pisarz ukrył się za tą szafą i odstenografował naszą rozmowę, czytelnicy powiedzieliby, że się nic nie dzieje, gdy tymczasem...
— Zaręczam ci Wiktorze, że, gdyby mnie mogli zobaczyć na mej scenie wewnętrznej, napewno nie powiedzieliby tego.
— Na scenie wewnętrznej? Czyjej scenie? Twojej? Mojej? My nie mamy wnętrza! Dusza protagonisty dramatu, czy romansu ma tylko takie życie wewnętrzne, jakie mu nadaje...
— Autor...
— Nie, czytelnik!
— ...Pożeram się, pożeram! Zacząłem Wiktorze, jako cień, jako fikcja. Przez dwa lata tułałem się po świecie jako mara, jako majak, błądzący we mgle. Wyobrażałem sobie, że jestem jakąś fantastyczną postacią, stworzoną przez tajemniczego, ukrytego genjusza, który mnie zrodził dla swojej igraszki; ale teraz, po tem, co ona ze mnie zrobiła, teraz po tym okrutnym żarcie, czuję, że istnieję, nie wątpię już w moje rzeczywiste istnienie.
— Komedja, komedja, komedja!
— Jakto?
— W komedji ten, który gra rolę króla, ma wrażenie, że się staje królem naprawdę.
— Do czego zmierzasz?
— Chcę cię rozerwać trochę. Zresztą mówiłem ci już, że gdyby się tu ukrył jakiś powieściopisarz i spisał to wszystko, o czem mówimy, to chciałby on, aby jego czytelnik, czytając powieść, zaczął powątpiewać choćby na chwilę o swem własnem istnieniu, wierząc, że jest tylko osobą powieściową, tak, jak my!
— Sztuka niesie nam ulgę, ponieważ dzięki niej zapominamy, że istniejemy. Zagłębiamy się w lekturę książek, aby zapomnieć o swych cierpieniach.
— Lub uczyć się wątpić we własne istnienie.
— Co to znaczy właściwie: istnieć?
— To pytanie dowodzi, że już zaczynasz przychodzić do zdrowia. „Być, albo nie być“ powiedział Hamlet, jedna z tych postaci, które wynalazły Szekspira.
— Dla mnie Wiktorze to „być, albo nie być“ było zawsze pompatycznem głupstwem.
— Nie ma większej głębi, jak głębia studni, która nie ma dna. Zdania są o tyle puste, o ile są głębokie. Jaki aksjomat wydaje ci się najprawdziwszy?
— „Myślę, więc jestem“.
— Nie jest to nic innego, jak A = A.
— W takim razie nie znaczyłoby nic?
— Właśnie dlatego jest takie prawdziwe, że nic nie znaczy. Czy ta brednia Kartezjuszowska wydaje ci się taka niewzruszona, niewątpliwa?
— Tak mi się zdaje.
— Czy Kartezjusz ją powiedział?
— Ależ, tak!
— Otóż właśnie, nie! Kartezjusz był istotą fikcyjną, wymysłem historji... ani nie istniał, ani nie myślał!
— Któż to więc powiedział?
— Nikt nie powiedział, ale to się mówi samo przez się!
— A więc istotą, która istniała i myślała, była sama myśl...
— Oczywiście! Mówiąc inaczej, będzie to znaczyło, że istnieć to myśleć, a ten, kto nie myśli, nie istnieje.
— To prawda!
— Nie myśl więc, Auguście, nie myśl. A jeśli już zdecydujesz się myśleć...
— To co?
— To pożeraj samego siebie.
— To znaczy, że powinienem się zabić?
— Nie chcę wchodzić w twe prywatne sprawy! Żegnam cię.
Wiktor wyszedł, zdając Augusta na pastwę sofistyce.