Miłość Sulamity/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miłość Sulamity |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1911 |
Druk | W. Poturalski |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | Edmund Jezierski |
Tytuł orygin. | Суламифь |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem poszła Sulamit na stare miasto, tam, gdzie długiemi szeregi ciągną się sklepy jubilerów, lichwiarzy i handlujących olejkami wonnymi. Tam też sprzedała jubilerowi za trzy drachmy i jednego dynara swą kosztowność: — świąteczne kolczyki, w kształcie złotych pierścieni, każdy ze złotą gwiazdą.
Następnie zaszła do sprzedawcy wonności. W głębi ciemnej, kamiennej niszy, pośród słoików z szarą ambrą arabską, paczek z bursztynem libańskim i szklaneczek z olejkami wonnymi, siedział podwinąwszy pod siebie nogi, mrużąc leniwemi oczyma, nieruchomy, zda się sam przesycony wonnością, stary, tłusty, pomarszczony rzezaniec egipski. Odliczał on ze wszelkimi ostrożnościami ze szklaneczki fenickiej do małego glinianego flakonika akurat tyleż kropel myrry, ile było dynarów w rękach Sulamity; a kiedy skończył odliczanie, to rzekł, zbierając koreczkiem resztki olejku z brzeżka szklaneczki i uśmiechając się chytrze:
— Smagła dziewczyno, piękna dziewczyno! Kiedy dziś luby twój pocałuje cię między piersi i powie: „Jakże ślicznie pachnie twe ciało, oblubienico moja!“ — wspomnij wtedy o mnie! Pamiętaj, żem ci dolał trzy krople więcej!...
I oto, kiedy przyszła noc i księżyc wzbił się ponad Siloam, mieszając niebieskawą biel jego domów z ciemnym lazurem cieni i matową zielenią drzew, wstała Sulamit ze swego marnego posłania z szerści koziej i wsłuchała się. Cisza zaległa dom. Siostra jej oddychała równomiernie, leżąc od ściany, na podłodze. Tylko zzewnątrz, w przydrożnych krzakach namiętnie i zaciekle darły się cykady, od czego krew jej poczęła szumieć w uszach; krata okienka, odbita księżycową pozłotą, wyraźnie zarysowywała się na podłodze.
Drżąc z niepokoju, szczęścia i oczekiwania, rozwiązała Sulamit swe szaty, opuściła je na dół do stóp swych i przeszedłszy przez nie, stanęła naga. Wśród komnaty, twarzą do okna, zalana światłem księżyca przez kratę okienka. Nalała gęstej, przewonnej myrry na swe ramiona, na piersi i brzuch i obawiając się zmarnować choćby jednę kropelkę wonności, poczęła prędko rozcierać olejek po nogach, pod pachami i wokoło szyi.
I gładkie, śliskie dotknięcie jej dłoni i łokci do ciała przyprawiało ją o dreszcz przeczucia słodkiej rozkoszy. I uśmiechając się i drżąc zarazem, patrzyła w okno, gdzie poza kratą widać było dwie topole, ocienione z jednej strony, osrebrzone zaś światłem z drugiej, szeptała sama do siebie:
— Dla ciebie to czynię, mój luby, dla ciebie mój ulubieńcze! Luby mój piękniejszy jest od dziesiątków tysięcy innych; jego głowa jest szczero złota; włosy ma faliste, a czarne jak u kruka. Usta jego to słodycz, a cały on to pożądanie! Oto, kto jest mym oblubieńcem! Oto, kto jest mym bratem, córy Jerozolimskie!..
I oto, rozlewając dokoła woń myrry, legła Sulamit na swe posłanie. Twarz swą zwróciła ku oknu i ręce niby dziecko, złożyła między kolana; serce jej tłucze się głośno w komnacie. Tak mija wiele czasu. Nie zamykając prawie oczu, pogrąża się Sulamit w drzemkę, ale serce jej czuwa. Marzy się jej, że oto oblubieniec jej spoczywa wraz nią. Prawą rękę jego — ma pod swą głową, zaś lewą obejmuje on stan jej. W radośnym lęku otrząsa się Sulamit z drzemki i szuka oblubieńca obok siebie na posłaniu, lecz nie znajduje nikogo! Księżycowe odbicie przesunęło się bliżej ku ścianie, wykrzywiło się i stało się krótszem. Drą się cykady, monotonnie szemrze strumyk Cedronu i słychać, jak w mieście nuci tęskną pieśń stróż nocny.
„A cóż będzie, jeżeli on dziś nie przyjdzie?“ — myśli Sulamit — „prosiłam go przecie o to, więc może mnie usłucha? Zaklinam was, córy Jerozolimskie na sarny i liije polne: nie wywołujcie miłości, póki sama was nie nawiedzi. I oto nawiedziła mnie miłość. Przybądź prędzej, mój oblubieńcze! Czeka cię twa ulubiona, spiesz prędko, jak młody jeleń po górach balsamicznych“.
Zaszeleścił piasek na dworze pod lekkimi krzakami. Dusza zamarła w dziewczynie.
Przezorna dłoń stuka do okna. Dojrzeć można ciemną twarz po za kratą, słychać cichy głos Salomona:
— Otwórz mi, siostro moja, kochanko moja, gołębico moja, czysta moja! Głowa ma rosą pokryta!
Ale czarowne zdrętwienie chwyta naraz ciało Sulamity. Chce wstać i nie może. I nie pojmując, co się z nią dzieje, szepce, patrząc wciąż w okno.
— Ach, kędziory jego pokrywa rosa wilgotna! Alem ja porzuciła swój chiton. Jakże mi go znów włożyć teraz?
— Wstań, miła moja. Wyjdź ku mnie, piękna moja! Oto zbliża się świt, odkrywają się kwiatów kielichy, winograd rozlewa swą woń, nadszedł czas śpiewu ptaków, już z gór synogarlice dają znać o sobie...
— Wymyłam swe nogi — szepce Sulamit — jakże mi teraz stanąć niemi na ziemię?
Ciemna głowa niknie za kratą okienną, dźwięczne kroki okrążają dom i milkną u wrót. Luby ostrożnie przesuwa rękę po przez szczelinę we drzwiach. Słychać jak szuka zasuwki od środka Wtedy Sulamit wstaje, mocno przyciska dłonie do piersi i szepce, pełna lęku:
— Siostra moja śpi i boję się ją obudzić...
Nakłada wahając się sandały, nakłada na nagie ciało lekki chiton, narzuca nań opończę i otwiera wrota, zostawiając na zasuwie ślady myrry. Ale nikogo już niema na drodze, której biel lśni się samotnie pośród ciemnych krzewów i drzew w szarej mgle świtu. Luby snadź nie doczekał się i odszedł — i nawet kroków jego nie słychać. Księżyc jakoby zmniejszył się, pobladł i wzbił się ku górze. Na wschodzie ponad falami gór ozięble różowi się niebo przed świtem. Wdali widnieją białe sznury domów Jerozolimy.
— O, luby mój!Królu życia mojego! — woła Sulamit w zmrok mgły. Otom jest tutaj! Czekam cię... wróć!
Ale nikt jej nie odpowiada.
— Pobiegnę, biedna, po drodze, dogonię lubego“ mówi do siebie Sulamit. Pójdę do miasta, będę szła po ulicach, po placach dzielnicy i znajdę tego, kogo kocha dusza moja! O, gdybyś ty był bratem moim, który ssał pierś matki naszej! Spotkałabym cię na ulicy i całowałabym cię, i nikt by mnie za to nie sądził. W ięłabym cię za rękę i wiodłabym cię do domu mej matki. Tybyś mnie uczył, a ja poiłabym cię sokiem jabłek granatu. Zaklinam was córy Jerozolimskie, jeżeli spotkacie kędy lubego mego, powiedzcie mu, że mię dotknęła strzała jego miłości.
Tak mówi Sulamit sama do siebie i lekkimi, posłusznymi krokami bieży po drodze do miasta. U wrót miasta, koło muru siedzi i drzemie w przewiewie nadrannym dwóch stróżów, obchodzących miasto w nocy. Budzą się zaraz i ze zdumieniem widzą przed sobą biegnącą co tchu dziewczynę. Młodszy z nich podnosi się i rozpostartemi rękoma przegradza jej drogę.
— Czekaj, czekaj, piękna dziewczyno! — woła za nią ze śmiechem. — Dokąd pędzisz tak wcześnie? Spędziłaś ukradkiem noc na posłaniu swego oblubieńca, jeszcze bije od ciebie ciepło od ego objęć, a myśmy zziębnięci od wilgoci nocnej. Sprawiedliwość wymaga, iżbyś chwilę posiedziała wraz z nami.
Starszy także podnosi się i usiłuje objąć Sulamitę. Nie śmieje się, tylko oddychając ciężko, prędko i ze świstem, oblizuje swe usta zsiniałe. Twarz jego, zeszpecona szerokiemi, zabliźnionemi szramami po jakiejś zaraźliwej chorobie, staje się straszną w mgle bladej. Mówi ochrypłym i wstrętnym głosem:
— Weź tylko na rozum, czem luby twój lepszy jest od innych mężczyzn, dziewczyno piękna? Zmruż oczy, a nie odróżnisz mnie od niego. A nawet jam lepszy, gdyż, napewno, mam więcej niż on doświadczenia...
Chwytają ją za pierś, za ramiona, za ręce i odzież. Ale Sulamit jest zwinna i silna, zaś ciało jej, wysmarowane olejkami, śliskie. Wydziera się im, zostawiając w rękach stróży swoją zwierzchnią opończę, poczem jeszcze prędzej bieży z powrotem po tej samej drodze. Nie odczuwa ani zniewagi, ani lęku, cała będąc pochłonięta myślą o Salomonie.
Przechodząc koło swego domu, widzi, że wrota, przez które wyszła, pozostały otwartemi, widać ich czarny czworokąt na białej ścianie. Ale Sulamit zatrzymuje oddech w piersiach, kuli się niby małe kocię i na palcach, bezszelestnie przebiega koło drzwi.
Biegnie Sulamit przez most Cedroński, omija skraj wsi Siloamskiej, wreszcie po kamienistej drodze wdrapuje się pospiesznie na południowe zbocze Watn-El Chaw do swej winnicy. Brat jej śpi jeszcze między gronami, zawinąwszy się w kołdrę wełnianą, wilgotną od rosy rannej. Sulamit budzi go, ale ten nie może się zbudzić, skuty młodzieńczym snem przed świtem.
Jak i wczora, zorza pała nad Anase. Powstaje wiaterek. Leje się wszędy aromat okwiatu winnego.
— Pójdę, popatrzę na to miejsce u muru, gdzie stał wtedy mój luby — mówi Sulamit. Dotknę rękami kamieni, których on dotknął, ucałuję ziemię pod jego nogami.
Lekko przemyka się między gronami. Otrząśnięta rosa spada na nią, ziębi jej nogi i obryzguje łokcie. I naraz wesoły okrzyk Sulamity rozlega się nad równiną. Król stoi za murem! Z promieniejącem radością obliczem wyciąga ku niej ręce.
Lżejsza niźli ptaszę, przeskakuje Sulamit przez ogrodzenie i bez słów, z jękiem szczęścia owija się wokół króla.
Tak mija chwil kilka. Wreszcie oderwawszy się ustami od jej ust, mówi Salomon w upojeniu, a głos mu drży:
— O, jakżeś ty piękna, kochanko moja, jakżeś jest piękna!
— O, jakżeś jest piękny, luby mój!
Łzy zachwytu i wdzięczności — łzy błogosławione lśnią się na bladej i przepięknej twarzy Sulamity. Wyczerpana miłością, opada na ziemię i z ust jej wypływa szept ledwie dosłyszalny. Słychać obłędne słowa:
— Łożem nam ruń zielona. Cedry sklepieniem nad nami... Całuj mnie ust swych całunkiem. Słodsze są niźli wino twoje pieszczoty...
Po chwili leży Sulamit głową na piersiach Salomona. Jego lewa ręka obejmuje ją.
Schyliwszy się do jej ucha, szepce coś król Sulamicie, prosi o coś czułemi słowami, od których Sulamit rumieni się i zakrywa oczy...
Potem z niewysłowienie pięknym rumieńcem zażenowania mówi:
— Postawili mnie bracia, abym strzegła winnicy, a jam swej nie ustrzegła...
Ale Salomon bierze jej małą smagłą rączkę i przyciska ją do ust.
— Czyli ci żal tego, Sulamito?
— O, nie, królu mój, oblubieńcze mój, nie żal mi! Gdybyś w tej chwili podniósł się i odszedł odemnie i gdybym nawet skazana była nie widzieć cię nigdy więcej, to mimo to i wtedy aż do końca życia swego wymawiać będę z wdzięcznością imię twoje, Salomonie!
— Powiedz mi jeszcze, Sulamito... Ale proszę cię, powiedz prawdę, czysta moja... Wiedziałażeś ty: kim jestem?
— Nie, i teraz nie wiem tego. Myślałam.. Ale wstydzę się wyznać... Obawiam się, że będziesz śmiać się ze mnie... Powiadają, że tu, na górze Watn-El-Chaw, przechadzają się niekiedy bóstwa pogańskie.. Powiadają, że niektóre z nich piękne są... Myślałam przeto: czyś ty nie Horus, syn Ozyrysa, albo jaki inny bóg?
— Nie, jestem tylko król, piękna dziewczyno. I oto na tem miejscu całuję twą miłą rączkę, ogorzałą od słońca i klnę ci się, że jeszcze nigdy: ani w porze pierwszych pożądań młodości, ani w dni mojej chwały nie gorzało me serce taką żądzą nienasyconą, którą budzi we mnie jeden twój uśmiech, jedno muśnięcie twych ognistych kędziorków, jedno wygięcie twoich ust purpurowych! Jesteś piękna jak szałasy cydarskie, jak zasłona w świątyni Salomona! Upajasz mnie twymi pieszczoty! Oto twe piersi — ileż w nich aromatu! Jako wino upojne — są piersi twoje!
— O, patrz, luby, patrz na mnie. Niepokoją mnie oczy twoje! Jakaż to radość: Wszakże to ku mnie, ku mnie zwróciła się się żądza twoja! Przewonne są twoje włosy. Odurza mnie woń ich. Ty leżysz niby kwiatuszek pośród piersi moich!
— Czas zatrzymuje swój bieg i zwiera się nad nimi w kręgu słonecznym. Łożem ich ruń zielona; sklepieniem — cedry; ścianami ich schronienia — cyprysy. Sztandarem zaś nad ich szałasem — miłość.