Miłość ubogiego młodzieńca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Miłość ubogiego młodzieńca
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIŁOŚĆ UBOGIEGO MŁODZIEŃCA.

Wszelki, który to czytać będziesz, dowiedz się, że świat jest ułomny. Rozumieli to już starożytni i z tego powodu któryś z dawnych mędrców: Hiob czy Salomon, a może nawet i autor niniejszego, powiedział: „Sycisz miód a pić będziesz piołun.“ Innemi słowy: cnota wychodzi na pożytek złośliwości, a dobre uczynki wyłażą niekiedy bokiem.
Na dowiedzenie tego, opowiem wam, bogobojni słuchacze, historją ostatnich dni życia JW, prezesowej Tupalskiej. Gdy miała lat siedemdziesiąt, umarł jej mąż, JW. prezes Tupalski, i w nieutulonym żalu pozostawił ją w mieście gubernjalnem X., zapisując jednocześnie niepocieszonej wdowie największy dom murowany, dwupiętrowy i parękroć gotówką. Odtąd dobroć jej i miłosierdzie jaśniały nad miastem, jako dwie najpiękniejsze gwiazdy na sklepieniu niebieskiem, i nie było końca jej uczynkom miłosiernym, odnoszącym się zarówno do ciała, jak i do duszy bliźnich. W domu jej każda sierota była przyjęta, głodny nakarmiony, nagi przyodziany; ubogich też na jej rachunek chowano wielką moc, ku uciesze miejscowych zakładów dobroczynnych, które tym sposobem obfite robiły oszczędności.
Przytem i sama miała się niezgorzej. Mieszkania i wygód mógł jej pozazdrościć JE. biskup i kapituła, a powozu i koni sam JW. naczelnik gubernji. Ubierała się też staruszka chędogo i wytwornie, sukien bowiem paradnych miała tyle, że takowe trzem nawet młodym osobom do końca życia wystarczyćby mogły.
A teraz przypatrzcie się, jak dziwne bywają zmiany losu! Taż sama bogata i świętobliwa staruszka dziesięć ostatnich lat spędziła prawie w niedostatku i osamotnieniu.
Ludzie przez ten czas nazywali ją skąpą i egoistką, a jej powóz i siwe konie, murowany dom i gotówka, kosztowne szaty i mnoga bielizna znikły gdzieś tak, że ich oko ludzkie nie widziało. Szczęśliwą jeszcze nazywała się w owej epoce, gdy w wypłowiałym, atłasowym płaszczyku, skulona i na lasce oparta, mogła chodzić do kościoła i Boga chwalić, gdy w swoim niegdyś domu mogła zajmować mały, ciemny i wilgotny pokoik i — wzmacniać schorzałe ciało łyżeczką ciepłej strawy, której z niechęcią udzielał jej pupil — a następnie opiekun i spadkobierca.
Stało się to zaś tak, jak będzie opowiedziane niżej.
Pewnego dnia, do kuchni JW. prezesowej wszedł jakiś młody, skromnie ubrany człowiek i nieśmiało zapytał o panią. Stara i trochę głucha służąca, wyrozumiawszy, o co chodzi, zaprowadziła go do salonu, gdzie właśnie matrona zwykła była spędzać dnie w wielkim fotelu, oddając się ćwiczeniom pobożnym według książki: „Wielbij, duszo moja, Pana!“ lub bawiąc się czytaniem rzeczy świeckich, a przedewszystkiem romansów w „Bluszczu.“
— A kto to?... — zapytała dama, widząc dwie osoby wchodzące i nie będąc pewna, która z nich jest proboszczem a która sędzią pokoju.
— To ja... Kurdybanowicz, do usług pani prezesowej — odpowiedział skromnie ubrany młody człowiek, zacierając pobożnie ręce i kłaniając się do samej ziemi.
Matrona przyłożyła do oczu złote binokle, a pewną będąc, że już dostatecznie obejrzała nieznajomego, poprosiła go, ażeby usiadł.
— A w czem to acanu mogę pomóc? — spytała, myśląc, że nieznajomy jest brunetem (jak jej nieboszczyk mąż w trzydziestym roku życia), choć on był na głowie trochę rdzawy i piegowaty na obliczu.
Kurdybanowicz pokornie odkaszlnął, zatarł znowu ręce jak woźny z konsystorza, który od przychodzących po rozwód bierze co łaska, i słodziutkim głosem szepnął:
— Chciałbym, jeżeli taka będzie wola pani prezesowej dobrodziejki, wynająć ten pokoik pod stryszkiem, co to za dwa ruble na kwartał...
Dama znowu spojrzała przez binokle i tym razem zdawało jej się, że nieznajomy ma szafirowe oczy, że jest blady i smutny, że musi mieć dużo szlachetnych uczuć i że prawdopodobnie walczy z przeciwnościami w życiu, — zupełnie jak w „Bluszczu.“ Potem znowu spytała bardzo przychylnym tonem:
— A cóż acan za jeden?
— Urzędnik, pani prezesowo!... pomocnik dziennikarza w powiecie...
— A z acana porządny człowiek?... Nie będziesz mi w domu wyrabiał jakich zdrożności, boś widzę młody?
— Uchowaj Boże, pani dobrodziejko — jęknął pomocnik dziennikarza, podskakując na krześle.
Ten wstręt do grzechu, zamanifestowany tak energicznie, podobał się prezesowej. Oddała więc Kurdybanowiczowi pokoik za dwa ruble na kwartał, a na dobitkę rzekła:
— Moje serce, a może tobie potrzeba jakich mebelków?
— Chyba tylko obrazka świętego! — westchnął młody człowiek.
— No, a krzesła i stolika nie?...
— Jeżeli łaska pani prezesowej...
— A łóżko maszże jakie?
— Nie tak bardzo! — szepnął Kurdybanowicz.
Za chwilę pożegnał zacną starowinę. Gdy wyszedł, przybiegła z kuchni trochę głucha służąca prezesowej i doniosła pani, że młody człowiek prosił jej, aby mu na parę dni pożyczyła miotły do zamiatania pokoiku, a także — aby mu dawała wody gorącej rano i wieczór, dopóki sobie samowaru nie kupi.
— Widocznie ubogi to musi być młodzieniec — mruknęła staruszka — ale miły... bardzo miły i pewnie uczciwy!
Następstwa tej sentencji były dla Kurdybanowicza bardzo ważne: dostał bowiem za dwa ruble pokoik umeblowany jak cacko i w dodatku kilka obrazków świętych. Niezależnie od tego, prezesowa kazała, aby mu stróż codzień zamiatał mieszkanie, i aby głucha służąca, zamiast gorącej wody, nosiła mu z rana kawę z dwoma bułkami, a wieczór herbatę z taką samą ilością pieczywa.
Ludzie zwykli chełpiliby się podobnemi czynami, lecz zacna staruszka nie myślała nawet o nich. Przecież w książce p. t.: „Wielbij, duszo moja, Pana!“ stało najwyraźniej, aby karmić głodnych i podróżnych w dom przyjmować. No, a taki tam przecież kancelista z powiatu miał się gorzej, aniżeli stu głodnych i drugie tyle podróżnych!
W niedługi czas potem wypadło nabożeństwo żałobne za duszę ś. p. prezesa. Staruszka, jak zwykle pojechawszy do kościoła, zasiadła w ławce i nie widząc, nie słysząc, co się dzieje dokoła, utonęła w modlitwie. Nabożeństwo skończyło się, ludzie wyszli, a prezesowa była dopiero w połowie „Kanonu“, gdy nagle usłyszała jakiś głos. Ktoś klęczał prawie przy jej nogach i mruczał:
— O dobry Boże! wynagródź też panią prezesowę Tupalską za to, że biednego sierotę przygarnęła, za wszystko, co dla mnie już zrobiła, i za to, co jeszcze zrobi. Nieboszczykowi zaś Tupalskiemu wieczne odpoczywanie...
Zdumiona nad wszelki wyraz staruszka przyłożyła binokle do oczu, lecz nie mogąc nic dojrzeć, spytała:
— A kto to się tak modli?
— To ja, pani dobrodziejko, Kurdybanowicz... Bardzo przepraszam, jeżelim w modlitwie roztargnienie zrobił, ale nie uważałem.
Ponieważ prezesowa nie uważała nigdy i na nikogo, objaśnienie to więc wydało się jej bardzo naturalne. Przytem sam czyn ją rozrzewnił. Ileż to ona do tej pory sierot wsparła, a przecież pierwszy dopiero Kurdybanowicz ocenił jej dobrodziejstwa i tak rzewnie Bogu dziękował.
Odtąd los bogobojnego kancelisty znacznie się poprawił. Prezesowa zaczęła mu posyłać obiady i nie przyjmowała komornego, zastrzegając tylko, aby Kurdybanowicz każdego kwartału ubogim owe dwa ruble oddawał. Przytem bardzo często ofiarowała mu jakąś sztukę z pozostałej po mężu garderoby, a wreszcie, co najważniejsza, pozwalała przychodzić do siebie i opowiadać różne epizody z życia. Z rozmów tych dowiedziała się niebawem, że pobożny kancelista jest najzacniejszym człowiekiem na świecie, że ma wielkie zdolności i że zaszedłby bardzo wysoko nietylko w powiecie, ale nawet w rządzie gubernjalnym, gdyby złość ludzka nie stawała mu na przeszkodzie. Wkońcu, wśród westchnień i zaklęć, aby go nie wydała, powiedział prezesowej, że jest zakochany w niebogatej panience, którą ona zdaleka znała.
Teraz poczciwa staruszka znalazła się w swoim żywiole, wiadomo bowiem, że dla dam w pewnym wieku swatanie, odwiedzanie chorych osób, kąpanie niemowląt i trzymanie ich do chrztu — stanowi największą przyjemność. Umyśliła więc jeszcze bliżej zapoznać się z niebogatą panienką i połączyć ją z Kurdybanowiczem, pragnąc tym sposobem uwieńczyć cnoty i miłość ubogiego młodzieńca.
Dzięki jej pośrednictwu, panienka zaczęła bywać w jej domu, a Kurdybanowicz zalecać się na dobre. W jaki zaś sposób ubogi młodzieniec prowadził swoje konkury, przykład najlepiej wyjaśni.
Pewnego razu, przyszedł on do prezesowej z miną bardzo słodką i, jak mówił, z najpokorniejszą prośbą. Chodziło mu o to mianowicie, aby szanowna dama wraz z ukochaną przez niego panienką i jej ciotką raczyły zaszczycić swoją obecnością widowisko teatralne.
— Bój się Boga! — krzyknęła dama — ależ ja mam przeszło siedemdziesiąt lat...
— Nic nie szkodzi! — błagał kancelista. — Zawsze się pani prezesowa rozerwie trochę, a i mnie da możność spłacić cząstkę długu wdzięczności.
— Moje serce, o wdzięczności niema co myśleć, Pan Bóg mi to sam zapłaci najlepiej. Ale — dodała, śmiejąc się — wiem ja, że nie o mnie tu chodzi, tylko o tę młodą osobę, która ci zraniła serce.
Nad wieczorem, do domu prezesowej przyszła panna ze swoją ciotką. Starowinka włożyła na siebie czarną jedwabną suknią z wąziutkiemi rękawami, na to koronkową chustkę, a trzęsącą się głowę ustroiła w czepiec bardzo wykwintny. Wzięła też wody kolońskiej flaszeczkę, kokosowy różaniec i jedwabną sakiewkę z pieniędzmi od wypadku.
Na godzinę przed widowiskiem zjawił się Kurdybanowicz z wynajętą karetą. Nie podobało się to trochę prezesowej, zamilczała jednak i towarzystwo pojechało na spacer za rogatki. Potem grzeczny kawaler zaprosił damy na lody do cukierni.
— Ależ ja tu nigdy nie wejdę! — zawołała prezesowa ze zgrozą. — Nigdy nie słyszałam, ażeby kobiety wstępowały do oberży...
Wytłomaczono staruszce, że cukiernia nie jest oberżą, i że, według mody dzisiejszej, damy mogą tam wchodzić.
Gdy towarzystwo lody zjadło, a panna otrzymała w dodatku pudło cukierków, kancelista włożył rękę w kieszeń, zrobił nagle jakiś tragiczny ruch i szepnął wzruszonym głosem:
— O Boże!... w jak okropnem jestem położeniu... Zgubiłem portmonetkę z biletami i pieniędzmi!...
Staruszce drgnęły trochę usta, a głowa zatrzęsła się mocniej niż zwykle. Nie rzekłszy jednak ani słowa, oddała Kurdybanowiczowi swoją sakiewkę, myśląc przytem:
— A co, jak to dobrze być przezorną! Gdybym nie nosiła przy sobie pieniędzy, bylibyśmy na wieki skompromitowani: my i ten poczciwy młody człowiek!
Lecz ani przez głowę jej nie przeszło, że poczciwy młody człowiek może być szkaradnym blagierem. Co prawda, za jej czasów nie znano jeszcze tego wyrazu.
Po widowisku — za które słono zapłaciła, lecz na którem i przedrzemała się trochę prezesowa — tym samym najętym powozem odwieziono ją do domu, poczem Kurdybanowicz odprowadził jeszcze swoje damy. Było już około północy, a zmęczona i naciągnięta staruszka poczęła usypiać, kiedy nagle zbudził ją straszny hałas. Ktoś nogami i pięściami bił w jej drzwi i wołał:
— A co on sobie myśli, ten złodziej!... Wynajął powóz na trzy godziny, teraz umknął, nie oddał mi trzech rubli i chce widać, abym całą noc czekał na niego!...
W tej chwili wbiegła do sypialni służąca, a do najwyższego stopnia przerażona prezesowa zaczęła ją wypytywać:
— Czy ogień w domu?... Czy zbójcy nas napadają?...
— Nie, proszę pani — odparła niemniej przestraszona służąca — tylko pan Kurdybanowicz nie zapłacił za powóz i furman się dobija o pieniądze.
Trzeba było naturalnie wstać, poszukać w komodzie trzech rubli i jeszcze ukoić furmana hojnym tryngieltem. Pamiętna ta noc przyprawiła prezesowę o chorobę, lecz z drugiej strony ubogi młodzieniec mógł się kochać, robić prezenta i bawić damę swego serca — bez kosztów!
Leżała sobie tedy JW. prezesowa we wdowieńskiem łóżeczku swojem i dumała:
— Aj! ten Kurdybanowicz, to jakiś dziwny człowiek... Chryste, usłysz nas!... Wynajął karetę i teatr za moje pieniądze; gwałt mi zadał, ażebym do cukierni poszła na lody... Chryste, wysłuchaj nas!... Tak jakbym ja już z biegu rzeczy nie miała krwi zimnej...
Najgorzej jednak nie podoba mi się to, że furmanowi nie zapłacił i nie uszanował spokojności mojej. Przecież lat mam zgórą siedemdziesiąt, pamiętam księdza Staszica i z Imci panem Badenim menueta jeszcze chadzałam. A on mi, ten Kurdybanowicz, furmana nasłał, człeka może być miłego Bogu, ale ordynaryjnego. Tacy ludzie to nawet w lecie w kożuchy się ubierają...
Potem zaczęła modlić się:
— Od powietrza, głodu, ognia, wojny, złodzieja, sinej krosty czyli karbunkułu, złamania jakiego członka, burzy gwałtownej — zachowaj mnie, Panie!... I od takiego lokatora jak ten Kurdybanowicz niedobry, co furmanom nie płaci, także zachowaj mnie, Panie!.,.
Nagle uderzyła we dzwonek raz, drugi i trzeci, wołając przytem:
— Brygido!... Brygido!...
Do sypialni weszła po chwili głucha służąca, śpiąc jednem okiem, a drugiem czuwając.
— Co się stało? — spytała.
— Nastaw, serce, rumianku zwyczajnego — rzekła prezesowa. — Jestem bardzo wzruszona! Od bombardowania Zamościa nie pamiętam nic podobnego...
Istotnie wzruszenie zacnej staruszki wielkie było; szczęściem rumianek ukoił je nieco, ku pocieszeniu głuchej służącej, która, widząc, co się dzieje, gorzko płakała.
Była już czwarta rano, gdy JW. prezesowa rzekła:
— Brygido!
— Słucham pani...
— Już jutro w południe nie zaniesiesz temu Kurdybanowiczowi obiadu.
— Oj!... i nawet wart tego.
— A wieczór nie dasz mu herbaty, słyszysz?
— Co nie mam słyszeć. Kto nie wart obiadu, temu nic po kolacji.
— A jak myślisz, czyby mu lokalu nie wymówić?
— Jabym wymówiła — odparła Brygida. — Poco on paniusi tyle zgryzoty i strachu narobił?...
— A i tej jego panny i jej ciotki także niema co zapraszać — dodała prezesowa. — Jeżeli chce się żenić, niech się żeni, i konkurować o pannę także mu nikt nie broni, — ale pocóż ja mam z ich łaski nie sypiać i zdrowie marnować?
Słowa te ogromnie podobały się Brygidzie, która odparła:
— Oj!... złotemi literami wypisaćby to, co pani teraz mówi. Ten Kurdybanowicz to musi być wielki nicpoń!...
Ja zawsze myślałam, że pani przecie dojdzie kiedyś do rozumu i nie będzie wspierać takiego hołocuca, co to niby uczciwy i nabożny, a on gorszy psa, gorszy lutra!
Usłyszawszy to, prezesowa uczuła pewną ulgę na sercu i postanowiła bądź co bądź pozbyć się Kurdybanowicza z domu. Ta myśl, że już nie będzie płacić za jego karety i teatra, że do jej cichego mieszkania nie będą się po północy dobijali woźnice, ucieszyła ją tak, że staruszkę minęło wzruszenie i około piątej zasnęła.
Błahe są jednak i wątłe, o duszo pobożna! zamiary ludzkie, jak cię o tem przekona dalszy bieg dziejów JW. prezesowej.
Na drugi dzień, około południa, zacna staruszka, pomodliwszy się na cześć Bogu i umywszy się na uciechę dobrym ludziom, powstała ze swego łoża boleści i usiadła, jak zwykle, na fotelu. W tej samej chwili dano jej znać, że przyszedł Kurdybanowicz. Starowina aż się zatrzęsła, pofolgowawszy jednak przyrodzonej dobroci serca, kazała go prosić do salonu, robiąc poprzednio bardzo surową i majestatyczną minę, właśnie jak przystało na wdowę po tak znakomitym dygnitarzu.
To jej usposobienie zmiarkował widać niegodzijasz, ledwie że bowiem wszedł, wnet runął do nóg staruszki i całując ze skruchą skraj jej szaty, zawołał:
— Ach, pani!... ach, pani!... co też ja zrobiłem najlepszego przez to moje zakochanie nieszczęśliwe, żem panią, moją najmilszą dobrodziejkę, ze snu wybił i o ciężką zgryzotę przyprawił!...
Prezesowej żal się zrobiło skruszonego grzesznika, rzekła więc:
— Wstań acan i niech ci Pan Bóg nie pamięta!...
Żółte oczki dziennikarzowego pomocnika zaświeciły jak próchno. Wstał, jak mu kazano, usiadł na najniższym taburecie, jaki był w salonie, i począł mówić płaczliwym głosem:
— Bóg mię skarał za panią prezesowę, spuścił mi łuszczkę na oczy i zaćmienie na rozum. Nic mi już teraz nie pozostaje, jak pójść, wziąć i utopić się... Ach! co ja zrobiłem, co ja zrobiłem!...
— Co się stało?... — krzyknęła przestraszona prezesowa, której głowa i ręce gwałtownie trząść się zaczęły.
— Ani się pani spodzieje! — jęknął nicpoń. — Oto, wczoraj w teatrze, oświadczyłem się mojej pannie... Ach! czemuż się wtedy loża pode mną nie zawaliła, kiedym, widocznie za sprawą djabła, popełnił tak okrutny występek.
Prezesowa przeżegnała się, a on mówił dalej:
— I komu się to oświadczać, ale mnie, takiemu biedakowi, który, po odtrąceniu na emeryturę, mam rubli srebrem osiem kopiejek sześćdziesiąt dwie i pół na miesiąc!... Ani mieszkania przytem, w którembym mógł tę nieszczęśliwą żonę osadzić, ani jedzenia, ani odzieży, ani żadnej perspektywy, bo źli ludzie pode mną dołki kopią...
— Więc naprawdę oświadczyłeś się?... — spytała zdumiona prezesowa.
— A oświadczyłem, zawiązałem los pannie, na wieki wieków... wczoraj w teatrze. Ale dziś widzę, żem zrobił głupstwo, i albo się powieszę, albo się utopię z desperacji.
— Fi! — oburzyła się staruszka. — Gdzieżbyś znowu duszę chciał zgubić dla takiej marnej rzeczy!
— Zgubię, muszę zgubić!... dziś albo jutro. Żebym ja choć miał jakie mieszkanko i z dziesięć tysięcy gotówczyny, tobym przy pracy i cnotach doszedł do czegoś, ale tak...
— I kiedyż to? — zapytała zamyślona prezesowa.
— Kiedy sobie życie odbiorę?...
— Ależ nie!... Kiedyż się chcesz żenić?
— Żenić!... Gdybym miał pieniądze, tobym się zaraz ożenił, ale teraz...
Prezesowa medytowała:
— Cóżem ja też zrobiła, nieszczęśliwa kobieta! Potrzeba mi to było tak gwałtownego człowieka przyjmować na mieszkanie, — trzeba mi było sprowadzać tę pannę do domu i ułatwiać im zaloty?... No, a niechżeby się zabił, taki popędliwy człowiek, nie spadłyżby to na mnie wszystkie jego grzechy, nie poszłabym ja na starość do piekła?... Nic nie pomoże, muszę ratować duszę ludzką!
Namyśliwszy się tak, rzekła do Kurdybanowicza:
— No, mój kochany! O samobójstwie (w imię Ojca i Syna...) nie myśl, bo to grzech wołający o pomstę do nieba. Ożeń się już lepiej, bo to mniejszy grzech, a ja wam dam mieszkanie...
Kurdybanowicz znowu ukląkł i jęknął:
— Pani złota, zbawicielko!... dziękuję ci za twoje łaski, ale cóż mi po mieszkaniu, kiedy ja jeść nie mam co i muszę się zabić.
— Więc na ten rok dam wam dwa tysiące złotych na życie.
— Niech panią Bóg wynagrodzi! ale co mi po jedzeniu, kiedy ja garderoby nie mam? Gdybym się żenił, tobym musiał na pierwsze dnie nawet bieliznę pożyczać od kolegów.
— No, więc dołożę ci dwa tysiące na garderobę — odparła już trochę oburzona taką bezczelnością prezesowa. — Ale od tej pory nie dam ci już nic więcej!...
Łatwo pojąć, że przewrotny pomocnik dziennikarza z zadowoleniem opuścił salon: nietylko bowiem przebłagał obrażoną staruszkę, ale jeszcze, korzystając z jej miłosierdzia i niedołęstwa, wytumanił pieniądze i mieszkanie. Pogróżek nie obawiał się: wiedział bowiem, że prezesowa nie ma krewnych i że gdy raz zagnieździ się z żoną pod jej dachem, żadna go już siła ludzka stamtąd nie wystraszy. Podobną naturę mają pluskwy i ubodzy krewni, to też dobrze im się dzieje zazwyczaj.
Od tej chwili, po zdobyciu pierwszej pozycji, Kurdybanowicz grał już na pewne. Przedewszystkiem ożenił się, potem zamieszkał wraz z żoną w domu prezesowej, potem — „przez wdzięczność“ został jej rządcą i istotnie rządził się jak szara gęś. W ciągu niecałego roku powypędzał jej służbę dawną a przyjął nową, złożoną z takich samych łotrów jak on sam. Potem, ilekroć razy przyszedł na świat nowy pączek szlachetnego drzewa Kurdybanowiczów, zapraszał zawsze prezesowę na chrzestną matkę i oprócz prezentów wyłudzał od niej zapisy.
Staruszka tymczasem dziecinniała coraz bardziej, a pupil jej w miarę tego porastał w pierze. Wreszcie, nastraszywszy ją zbójcami, doprowadził do tego, że mu całą gotowiznę oddała do rąk.
Prezesowa czuła wprawdzie, że ma do czynienia z oszustem, lecz nie miała siły wypędzić go z domu i ulegała coraz nowym, „najpokorniejszym“ jego prośbom. Powoli opanował garderobę po nieboszczyku jej mężu, połowę mebli sprowadził do swoich pokojów, potem, wraz z żoną i dziećmi, zamieszkał w obszernych apartamentach samej prezesowej. Niedość, że odbierał wszystkie dochody, ale jeszcze nie pozwalał staruszce robić żadnych wydatków. Powozem też jej jeździł sam i jego plemię, wkońcu przeniósł prezesowę do swego niegdyś pokoiku pod stryszkiem i głodem począł ją morzyć, a ludzie tymczasem krzyczeli:
— Gwałtu! co się z tej prezesowej zrobiło. Z takiej uczciwej i miłosiernej kobiety utworzyła się egoistka, z takiej gościnnej — mizantropka... To też Bóg ją skarał, bo cierpi teraz nędzę.

Ludzie młodzi a ubodzy, kochajcie się i żeńcie! zawsze jednak bacząc na to, abyście, wzorem kukułek, mogli w cudzem gnieździe zamieszkać. Jakiś czas będzie was świat posądzał o brak ambicji, wkońcu jednak przyzwyczai się do waszego łotrostwa, a nawet nazwie pożytecznymi obywatelami kraju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.