Mieszaniny literacko-artystyczne/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mieszaniny literacko-artystyczne |
Podtytuł | Część II |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom XLVIII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Ludwik Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
...»Cisza smętna, grobowa leżała nad olbrzymią w ruinach tysiącoletnich stolicą, ledwie niekiedy szmerem jakimś powierzchownym lub dźwiękiem wieczornym dzwonków klasztornych przerywana.
»Smutek wiekuisty ludzi tęskniących duszami ku czemuś nieokreślonemu, upragnionemu i niedoścignionemu, ciężył nad tymi wspaniałymi gruzami, ponad którymi nowe gmachy i wskrzeszone życie chórem z ruinami mówiło: Człowiecze, nic niema wiecznego na ziemi.
»Lecz ponad ziemią przyciśniętą dusznymi opary jaśniały wiekuiste niebiosa wypogodzone, na których gdzieniegdzie migotały już z ciemności główki gwiazdek promieniste...
»Na ziemi smutno było jak w grobie, na niebiosach pogodnie, jasno i spokojnie. Tu w tem mrowisku na rumowiskach poruszało się życie zbolałe, tam błyszczały śmiejące się wiekuiste światełka, wśród majestetycznie rozpostartych przestrzeni eteru.
»I chciało się w tej chwili patrzeć w górę, aby nie widzieć co się dzieje pod stopami. Tu życie miało fizyognomię śmierci, tam śmierć gasnących aerolitów jaśniała życiem.
»Są wszędy smutne wieczory takie, nawet tam, gdzie je myśl i ręka płocha chce wesołymi uczynić; lecz nigdzie smutek ludzki, nieokreślony ów, przyniesiony z życiem, nie ściska tak duszy, jak na owem pobojowisku wieków, które się Rzymem zowie....«
W taki sposób rozpoczyna Kraszewski swoje »Chore dusze». Wśród ciszy wieczornej, dogasających zórz i pomroki, stapiającej w jakąś ciemną jedność groby, pałace, ruiny, słychać jakby głębokie, tajemnicze westchnienie obumarłego miasta. Chwile, w których taki mistyczny smutek zdaje się przelatywać w powietrzu, zdarzają się tam często naprawdę. Corso roi się ludźmi, światła gazowe mieszają się tam z połyskami oczu, ale cała dzielnica ku Kapitolowi, okolica Forum, Colosseum i dalsze za niemi dzielnice stają się ciche. Ciemność daje umarłemu światu przewagę nad żyjącym, i każdy wtedy wspomina, każdy pamięta i słyszy, jakby zmarłe życie wołało z pod ziemi: Tu uspokojenie, tu folga od mąk...
Trudno się też wtedy oprzeć rozmarzeniu, a każdy mimowoli i nad wszelkie spodziewanie odkrywa w sobie mistyka. Owszem — ten świat cieniów, podziemnych szeptów, powietrznych głosów wydaje się rzeczywistym, większym i poważniejszym niż codzienne realne życie. Serce kaja się wówczas, odrzuca wszystko, co narosło na niem jako licha pleśń, i znajduje w tem spokój. O takiem wrażeniu Kraszewski pisze:
»Anioł przeleciał i skrzydły białemi dotknął wszystkich głów, wszystkich serc, w których było ponuro i ciasno, rzucając z rosą wieczora, jak perłę, słowo pociechy i miłosierdzia, pocałunek nieba dany ziemi.
— Pax! pax!...«
Pyszne tło, głębokie; ciemne... księżyc tylko uwydatnia kształty i wywodzi je z pomroki, ale postacie nie potrzebują być wyraźne, twardemi liniami obwiedzione. Mogą pozostać tajemnicze i ciągnąć ku sobie ciekawość, jak ciągnie zagadka... Mroki, ruiny, białe promienie księżyca, westchnienia grobów, cisza i zaziemskie: Pax! Słowacki mówi:[1]
«Bo w takiej chwili, ach! dwa serca płaczą,
«Co mają wzajem przebaczyć — przebaczą,
«Co mają wzajem zapomnieć — zapomną...«
Oto balkon przyczepiony do zrębu starej ściany, a na nim rysuje się postać kobieca; powiew od strony Ostia porusza lekko promień włosów na jej bladem czole. W pomroce widać delikatny, czysty a smutny profil. Obok niej kilku mężczyzn, i... powieść gotowa, a przynajmniej gotowe wejście do powieści, zaciekawiające bardzo. Tło dało jej odrazu charakter. Czytelnik zgaduje, że będzie się ona snuła jako sielanka smutna, albo jak rezygnacya po doznanych zawodach...
Do Rzymu wielu przyjeżdża po rezygnacyę. Tyle tam grobów, że ten, który przywozimy w sobie, przestaje być czemś, co nas wzburza i buntuje jako gwałt zadany ludzkiemu szczęściu. Tam on wydaje się naturalnym, i tylko konieczną zwykłą koleją wszystkiego. Tam wszystko jest grobem, więc jeden więcej przestaje mieć znaczenie. Chore dusze po pogrzebie szczęścia znajdują tam wypoczynek i sen.
Na via Sistina, na balkonie domu niegdyś Sobieskiego, który dziś zwie się »casa Bartholdi«, siedzą tedy chore dusze Kraszewskiego i koją się wielkiem ukojeniem całego Rzymu. Są to rozbitkowie z życia. Kobieta o twarzy cesarzowej rzymskiej, podobna do »bogini Hellenów, Psychy, gdy ją Amor odleciał, stoi dopiero we wrotach życia, a patrzy smutno«. To pierwsza chora dusza. Pochodzi ona z arystokratycznej rodziny, dostała w udziale piękność, bogactwa, wyższy polot ducha — nie dostało się jej tylko nic ze szczęścia. Zaślubiono ją człowiekowi, który był potworem, a choć potwór już nie żyje, ona tyle wycierpiała, że nie wierzy już w szczęście i nie pożąda go. Budzi miłość, bo oto dwaj hrabiowie, August i Filip, stojący koło niej, kochają ją na zabój — ale ona miłości tej nie oddaje. Budzi cześć religijną, a sama wątpi. Brat jej rwie się jeszcze do życia — ona sądzi, że już tylko istnieje, ale nie żyje. Nie pożąda niczego prócz spokoju, i dlatego dobrze tej półsennej wśród grobów rzymskich. Hrabia August i ruchliwy, niespokojny hrabia Filip jedli także świata tego zatrute kołacze. Pierwszy z nich został dobrym, drugi zatruł sobie duszę. Wszystko troje jeździli po świecie, wożąc z sobą swoje smutki, a wreszcie przywieźli je do Rzymu, i oto żyją nimi, pielęgnują je, hodują, bo zresztą nie mają nic innego do roboty. Dusze to bardzo wykwintne i bardzo rozpróżniaczone. To, co jest życiem, ruchem, pracą na przyszłość, wyciąganiem rąk do ideału, noszeniem w pocie czoła kamieni na budowę — to dzieje się poza nimi. Oni mają swoje smutki. Z tego względu są to dusze naprawdę chore — są to bardzo ładne i sympatyczne egzemplarze »nieobecnych«. Dobrze im z sobą, bo się nadzwyczaj podziwiają wzajemnie, ale tam, gdzie słychać dźwięk młotów przy pracy społecznej, tam bolą ich smutne uszy. Zresztą każdy z dwóch hrabiów chętnieby się smucił na współkę z hrabiną Lizą, która jest dla nich bóstwem i świętością, bo jest piękną i zrezygnowaną. Jest duszą drogą nad wszystko w świecie, a także chorą.
Kraszewski chorobą w tych ludziach nazywa zapewne wybujałość egotyzmu, roztkliwianie się nad samymi sobą, szukanie smutków błahych, wiotkich, kruchych, bo zresztą, prywatnie, hrabiowie owi nie należą jeszcze do takich ludzi, którzy księgę życia zamknęli raz na zawsze, wyczytawszy w ostatniem jej słowie: Vanitas vanitatum. Są dusze, które ku śmierci wyciągają ramiona. Hamlet boi się, czy w grobie coś się nie śni, bo onby chciał, by tam już nic nie było, tylko aeternum silentium. Hrabiowie pragną życia i tylko są niezadowoleni z teraźniejszości. Dość powiedzieć, że kochają: jest więc w nich jeszcze pragnienie życia i pożądanie od niego szczęścia. Wszystko zależy tylko od tego, czy pani Liza nie da odkosza, że zaś to jest prawdopodobne, więc są »sfatygowani« niepewnością. Ona jest więcej chorą, bo »z jej warg odleciał uśmiech dziecięcy, a siadły na nich ironia i zwątpienie«. Ona już nie szuka szczęścia, chyba że samo przyjdzie. W takim razie i ten śliczny smutny kwiatek puści jeszcze nowe życiowe pędy... Ale na to trzeba, by un beau jour szczęście ot! tak przyszło do jej drzwi i zapukało całkiem niespodzianie.
Wysmuciwszy się tedy na balkonie i wykąpawszy należycie osobiste smutki w westchnieniach zmarłego miasta, idą wszyscy na herbatę, a w tem:
— Puk, puk!...
— Kto tam?
To szczęście szuka hrabiny Lizy i wschodzi do salonu pod postacią tajemniczego Wiktora Gorajskiego. Kto on jest? Ma wszystkie pozory cygana artysty, pod którymi kryje się wielkoświatowiec, jakiś pan z panów, a przytem i umysł niepospolity. Intryguje on do wysokiego stopnia i panią Lizę i czytelnika. Bo zresztą jest to chodząca tajemnica, i także chora dusza. Uciekł on z kraju do Rzymu, gnany widocznie jakiemś nieszczęściem. Coś ciąży nad tym człowiekiem, który zresztą wydaje się nie tylko rozumny, ale i dobry i szlachetny. Kraszewski jest mistrzem w zaciekawianiu. Czytelnik, który sam zajmuje się panem Wiktorem, znajduje bardzo naturalnem, że i pani Liza zajmuje się nim do tego stopnia, że w końcu nie zajmuje się już niczem więcej. Ach! na ruinach rzymskich strzela śliczna, zielona roślinka miłości. Ona wszędzie potrafi znaleźć grunt i zakwitnąó. Pani Liza, która wątpiła o wszystkiem i nie pragnęła niczego od życia, pragnie teraz Wiktora i szczęścia dla Wiktora, nad którem to szczęściem sama oczywiście najlepiejby umiała czuwać... Scena się zmienia. Aktorowie grali w smutek, teraz hrabina kocha. Wiktor kocha, szlachetny hrabia August poświęca swe uczucie, mniej szlachetny hrabia Filip zazdrości i intryguje. Widocznie tym chorym duszom nie groziła jeszcze śmierć. Z próżnowania biernego przeszli do próżnowania czynnego. Życie poczyna wszystkich zajmować. Przyjaciółki hrabiny mało ze skóry nie wyskoczą, by dowiedzieć się, kto jest pan Wiktor. Hrabia Filip przyjmuje rolę prześladowcy. Tajemnica wreszcie pęka... Chwała Bogu! na bohaterze nic nie ciąży. Jest on nieprawem dziecięciem i dlatego zerwał z krajem, dlatego nosił nieswoje nazwisko. Zresztą człowiek jak łza czysty.
Czyż tego nieprawego urodzenia nie przebaczy mu pani Liza? Która z czytelniczek chciałaby rzucić za to na nią kamieniem, niech się pierwej spyta sama siebie, czy nie przebaczyłaby także. Więc: tak... I oto miękka, biała, kochana łapka hrabiny Lizy spoczęła w ręku Wiktora, a on przywarł do niej ustami, mając w duszy siedm tysięcy gwiazd, a w oczach ich światłość...
Obawiali się jeszcze zemsty hrabiego Filipa i nawet drapnęli przed jego prześladowaniem z Rzymu aż w okolice Drezna, ale hr. Filip zemścił się po swojemu, bo się ożenił i przywiózł umyślnie swoją żonę, by ją pokazać pani Lizie. Co do pani Lizy, autor nie wie wprawdzie, czy owe ślubowiny dusz, zawarte między nią a Wiktorem, zmieniły się w przysięgę u ołtarza — mówi jednak, że opór ze strony wdowy był coraz słabszy, i zdaje się, że po roku jakimś nowicyatu i próby, musiała podać rękę przyjacielowi, który sam się o nią upominać nie śmiał.
Nam się także zdaje. Powieść dokończona.
Rozpieszczone te dusze Kraszewskiego mają w sobie pewien zakwas wyniesiony z przeszłości, mają wspomnienia cierpień przeżytych, ale tak zajmują się sobą, tak rozdymają swoje smutki do znaczenia pierwszorzędnych spraw i wielkości, że powieść staje się może poniewolną satyrą wymierzoną przeciw egotyzmowi, przeciw rozmiłowaniu się w sobie i zajmowaniu się sobą bez względu na resztę świata. Tym figurom wydaje się, że cały świat istnieje dla nich, a jeśli im oczy zajdą wypadkiem łzami, to dziwią się, że całe niebo nie płacze dżdżem na uczczenie ich smutku. Czytelnik chwilami niecierpliwi się i ma ochotę powiedzieć każdej z tych dusz: Czegóż tedy tak piszczysz? weż się lepiej do jakiej roboty! Są na świecie dusze prawdziwe, tragiczne, które zamknąwszy raz na zawsze osobiste rachunki z życiem, bez nadziei i wiary, zmęczone i spoczynku żądne, nic dla siebie nie pragnąc, toczą jednak jakiś syzyfowy kamień społeczny bez wytchnienia; są dusze żyjące w ustawicznej rozterce, które patrzą w niebo, czy z jego szczytu sto słońc nie spadnie — na znak, a tymczasem, jak mówi poeta: »cisza i cisza pośród błękitu...«; są wreszcie dusze suchotnicze, dla których niema już lekarstwa; są zbolałe, które podeptano niesłusznie; są biedne, które wszystko dały, nie otrzymawszy nic wzamian. Ale takie, o jakich mówi Kraszewski, jeno się przeziębiły trochę, więc pierwszy cieplejszy powiew może je uleczyć. Jakoż wszystkie wychodzą cało. Są tylko chore społecznie, bo zamiast być pełne, czy ducha bożego, czy mądrości, czy miłości do kraju, czy czego kto chce, są pełne siebie samych. Jest to czereda delikatnisiów, z których każdy pod lada dotknięciem rzeczywistości tak wrzeszczy w niebogłosy, jakby z niego pasy darto, a przedewszystkiem rozczula się nad sobą z całego serca. Powieść też, jak wspomniałem, jest może mimowolną satyrą. Zresztą posiada ona wszystkie przymioty właściwe Kraszewskiemu. Podziwiamy też tu, jak i wszędzie, tę niesłychanie wprawną szkicowość, łatwość wprowadzania najrozmaitszych typów. Sylwetki, które migają przed naszemi oczyma, robione są tak szybko, jakby wycinane na poczekaniu z papieru, a jednak czuje się, że jest w nich właściwy charakter i prawda i nauka. Opowiadanie rozwija się tak swobodnie, jak nić z kłębka. Ani jednego w niem supła, któryby spowodował plątaninę. Obrazy płyną i płyną, równo, spokojnie, choć szybko, jak woda w strumieniu — bardzo przejrzysta, przez którą widać dno doskonale...