<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Mieszaniny literacko-artystyczne
Podtytuł Część II
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom XLVIII
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1902
Druk Ludwik Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Szkice Kubali. — Powrót z Golgoty Krudowskiego.

Przechodząc do olbrzymiej bitwy pod Beresteczkiem, autor rozpoczyna od opisu sokalskiego obozu. Do stojącego w nim hetmana w. kor. ściągnęli król i Kalinowski. Ten ostatni, po morderczej kampanii przeciw Neczajowi, przywiódł około sześciu tysięcy wojska strudzonego nad wszelki wyraz, obdartego i dziesiątkowanego przez tyfus głodowy. Wojsko owo w obozie pod Sokalem miało znaleźć przytułek i spoczynek, ale znalazło głód jeszcze większy. Nie było dać mu co jeść i czem go płacić. Król, przyprowadzony do ostateczności, zezwolił wreszcie, by żołnierz sam zaopatrzył się w żywność, co się i stało z wielkiem spustoszeniem okolicy i narzekaniami przeciw królowi.
Kubala dzieli niechęć współczesnych do Jana Kazimierza. Jest to tem dziwniejsze, że autor widzi doskonale naprzód trudności, z jakiemi król musiał walczyć i walczył z niewyczerpaną energią — powtóre widzi wady współczesnych, ich opieszałość, egoizm, zaślepienie, brak politycznego zmysłu, prywatę, bezład. Przeciwko temu wszystkiemu Jan Kazimierz przeciwstawia całą siłę swej duszy, w najtrudniejszych okolicznościach, w jakich kiedykolwiek mógł się znaleźć wódz i monarcha, nie upada, szuka ratunku i znajduje go — nie znajduje tylko sprawiedliwości u autora.
Jeśli współcześni żywią niechęć przeciw królowi, to właśnie żywią ją dlatego, że pogląd ich jest niezmiernie ciasny, a miara sądu zbyt osobista. Kubala rozumie to i jednocześnie zgadza się na sąd współczesnych na króla...
Zaczęło wreszcie ściągać pod Sokal i pospolite ruszenie. Dzień po dniu nadciągały zbrojno i huczno województwa, ziemie i powiaty, bogate pułki wielkich panów, zaciężne chorągwie z tłumami sług i taborami wozów. Zbierały się siły bardzo poważne. Kubala daje nader malowniczy obraz całego obozu i przepysznych wojsk, które miały ruszyć na nieprzyjaciela. »Zdawało się — mówi — jak gdyby cały naród polski zabierał się do założenia nowej stolicy państwa«. Przeglądy olśniewały cudzoziemców i budziły opinię, że Rzeczpospolita jest wprost niezwyciężona. Posłuchajmy, jak owe przeglądy opisuje p. Kubala:
»Występowały pułki jeden po drugim. Szedł naprzód dwór królewski strojny i świetny pod złotohaftowanemi chorągwiami, konno, piórno i bogato. Chorągwie pancerne lśniły od skrzydeł białych, rycerstwo w półkirysach złotem smelcowanych, tygrysy i lamparty na grzbiecie. Za nimi pachołcy w kapach półszkarłatnych, na których wisiał orzeł królestwa, haftem złocistym ozdobiony. Proporce usarskie różnobarwne w szachownicę, z białym i błękitnym ogonem, wesoło drgały w powietrzu. Na chorągwiach i dardach u hajduków, u rajtaryi i pieszych dworskich, lśnił się złocisty herb króla.
«Tuż za dworskiemi chorągwiami ujrzałeś czoło, rdzeń wojska polskiego, sławę i pychę Rzeczypospolitej: husaryę w całej okazałości«.
Rzeczywiście, oddawna nie widziano nic podobnego i oddawna Rzplta nie zdobyła się na takie siły. Państwo psuło się wprawdzie wewnątrz, nie umiało zdobyć się na ład i wewnętrzny porządek, brakło mu sprężystości, trwałych urządzeń i statku do życia w pokoju, ale duch wojenny jeszcze nie zagasł, poczucie obowiązku walki i śmierci za ojczyznę było żywe, i dlatego ta nierządna Rzplta mogła być jeszcze straszną czasu wojny, tem bardziej, że siły istotnie miała ogromne. Nie było tak łatwem, jak zdawało się Chmielnickiemu, „podkurzyć te pszczoły i miód podebrać“. Stąd zawód i krwawe rozczarowanie dla tych, którzy się wówczas już sprzysięgli.
Przeszło sto tysięcy rycerstwa stanęło pod Sokalem, nie licząc czeladzi kilkakroć liczniejszej. Należało tylko strzedz, by sprawa nie skończyła się podobnie, jak pod Piławcami, co przy przewadze pospolitego ruszenia nad wojskami regularnemi nie było niepodobne. Tym celem król czuwał osobiście nad wszystkiem i wydawał rozmaite rozporządzenia, do owego czasu niepraktykowane, a mające na celu utrzymanie karności w obozie. Rozporządzenia te nie podobały się z dwóch względów: raz, że były nowe, a powtóre niedogodne — budziły więc głuchy opór i, jak zwykle, winę zwalono całkowicie na króla. Tymczasem w obozie wzrastały nasiona nieładu. Na szczęście, było w nim dwóch ludzi: jeden, któremu ufało całe wojsko i cała Rzeczpospolita — żelazny książę Jeremi; drugi, nieznany jeszcze nikomu, prosty porucznik hetmański, bez wpływu, znaczenia, władzy — któremu ufał ślepo król — Stefan Czarniecki.
Ci dwaj ludzie mogli powstrzymać nieład i radami przyczynić się do energicznego działania. Tu znów wychodzi na jaw bystry rozum królewski, wyższy nieskończenie od rozumów współczesnych. Kiedy na radach wojennych zabierał głos Czarniecki, nikt nie chciał go słuchać, a raczej słuchano z gniewem i niecierpliwością młodego oficera, któremu może i nie odmawiano zdolności, ale uważano za zapalonego teoretyka: jeden król popierał go całą potęgą swego wpływu; on pierwszy poznał się na nim i zaufał mu. Jeżeli zatem tak było, jeżeli wogóle jednym z największych przymiotów w panującym jest umiejętność poznawania się na ludziach i dobierania ich, to czyż wobec tego przymiotu Kazimierza mogą ostać się surowe sądy, jakie na mocy pierwszego lepszego dyaryusza, lub pierwszej lepszej księgi pamiętnikowej, pisanej przez obskuranta-szlachcica, wydaje o nim Kubala?
Rzeczy po prostu miały się w następujący sposób: pod Sokalem groziło Rzpltej, królowi i całemu wojsku największe niebezpieczeństwo. Mogło się skończyć gorzej niż pod Piławcami, bo klęski sokalskiej trudno było już powetować. Otóż ze strasznego położenia, z konieczności ruszenia pod Beresteczko, zdawało sobie sprawę dwóch ludzi: król i Czarniecki.
Czarniecki radził — król przeprowadził. Stawiano jednak projektowi zacięty opór przez dwa tygodnie. Sam Kubala pisze, że Czarnieckiego większa część dowódców uważała za niebezpiecznego człowieka, który, korzystając z niedoświadczenia monarchy i z bezwzględnego zaufania, jakie ten w zdolnościach jego militarnych pokładał, pożerany ambicyą, chciałby kierować całą kampanią etc. Ale właśnie to bezwzględne zaufanie do Czarnieckiego dowodzi nam, że król jaśniej patrzał od wszystkich »doświadczonych wodzów«. Gdyby nie to zaufanie, kto wie, czy pod Sokalem, gdzie stały wszystkie i ostatnie siły Rzpltej, nie wybiłby dla niej dzień ostatni.
Król jednak uratował ją pochodem na Beresteczko. Kubala, mimo woli, spisując tylko co się działo, oddaje mu najwyższą sprawiedliwość, a raczej poza Kubalą oddają mu ją same fakta. Oto, gdy Czarniecki wystąpił z nowym śmiałym wnioskiem, by pod Beresteczko ruszyć z komunikiem, tj. jest bez wozów i czeladzi, większość dowódców nie chciała myśleć nawet o tem. Wniosek zdał się wprost zuchwałym. Poparł go znowu tylko król.
Kubala na str. 251 mówi:
»Oświadczyli wręcz (inni dowódcy), że albo wcale z miejsca nie ruszać, albo ze wszystkiem, gdy jednak zdania swego żadnym nie poparli argumentem, przeto król oświadczył radzie wojennej, że wojsko pójdzie komunikiem, i z tem pożegnał hetmanów i tych, co bezustannie oponując, sami nic rozsądnego doradzić nie umieli«.
Ale cóż się dzieje? Oto zamiast słuchać rozkazu i iść za zdrową radą, województwa, ziemie i powiaty zbierają się w koła, koła wybierają posłów do generalnego koła, a generalne wysyła poselstwo do hetmanów, by udali się do króla. Rozpoczyna się sejm w obozie, gadanina, wzywania do głosów, wykrzykniki: »Mości panowie!« Tu każda chwila droga, a oni obradują. I cała rzecz idzie o to, że szlachcie nie chce się ruszać bez wozów. Król gotów — ale szlachta nie chce i narzeka. Potem na tych narzekaniach fundują sąd o królu nowsi historycy.
Nie było jednak rady. Król ustąpił. Ruszono tedy i wleczono się pod Beresteczko, zamiast iść pośpiesznie. Pod Stojanowem nocą wypadek zaalarmował cały obóz. Wojsko rzuciło się do broni i, lecąc chorągwiami na majdan, ustawiło się bez wodzów w największym porządku i gotowości. »Król z dobytą szablą stanął przed swymi namiotami i na trwogę trąbić kazał«. Trudne prawie do uwierzenia, że i tę gotowość do nocnego czuwania i tę ostrożność wzięto mu za złe. Mówiono, iż spotkała go »konfuzya«, ale gdyby zamiast rozruchu między czeladzią, przyczyną alarmu był nieprzyjaciel, większa konfuzya mogłaby spotkać całe wojsko.
Nad Styrem znowu, szlachta zaczęła sejmikować i nie chciała rzeki przechodzić. »Widząc król ten nowy upór szlachty, — pisze Kubala — zaczął ją zupełnie ignorować, przeszedł wraz z wojskiem kwarcianem w kilkunastu miejscach rzekę i stanął dnia 22 na równinie beresteckiej«. Znowu decyzya królewska musiała starczyć za wszystko.
Chwila stanowcza zbliżała się. Kubala, opisawszy obóz polski pod Beresteczkiem i wszystko, co się w nim działo, przeprowadza czytelników do obozu kozackiego, w którym znajdowała się prawie cała Ruś. Opis to nadzwyczaj ciekawy tej niezmiernej potęgi, którą stworzył jeden człowiek — Chmielnicki. Chwilami i tam wkradał się bezład. »Wszelkie działania wojenne — pisze autor — zależały od tego, czy hetman był pijany, czy trzeźwy. Od tego również zależała karność i posłuszeństwo w obozie. Kiedy on pił, piło i wojsko całe. Nie było wtedy mowy o posłuszeństwie. Pułkownicy chowali się po namiotach, kupy chłopstwa rzucały się jedne na drugie i rabowały w obozie. Zdawało się, że niema siły ludzkiej, któraby mogła przywrócić porządek, dopóki on nie otrzeźwiał.
»Kiedy otoczony władykami, krzyżami, światłem, wśród śpiewów, dzwonów, kadzideł i całej pompy kościelnej, w czerwonym stroju, w czapce książęcej na głowie, wyszedł z namiotu i ponurem okiem powiódł dokoła siebie, natychmiast porządek i posłuszeństwo wracały do obozu. Truchlało wszystko, kiedy na czele pułkowników przebiegał szeregi, kiedy szalał, ryczał jak burza, porywał winnych na śmierć, klął na wszystkie potęgi świata i piekła i straszył ludzi swoim okropnym głosem, czerwoną twarzą, krwawemi oczyma i spienionemi usty«.
W opisie powyższym mieści się cały obraz tego strasznego człowieka, który pomimo wszystkiego budzi w nas podziw i ciekawość. Jest to postać pokryta dotychczas jakąś posępną tajemnicą. Oto przed bitwą pod Beresteczkiem stał na szczycie potęgi, wszystko zdawało mu się uśmiechać, wszystko zapowiadać zwycięstwo, on tymczasem chodził jak błędny po namiotach, zrywał się ze snu, krzyczał, wyrzucał z siebie rozkazy, bluźnił, klął i znów popadał w apatyę — i — pił całymi dniami.
Zdawało się, że chciał zapić jakąś wewnętrzną rozpacz i zgryzotę. Mówiono, że rozpaczał po Czaplińskiej, którą kochał głęboko, a którą jednak skazał na męki i śmierć. Może nie mógł sobie dać rady z sumieniem, które wołało go po nocach i wyrzucało mu tyle krwi przelanej... Co za postać dla dramaturga lub historyka-powieściopisarza!
Spodziewane posiłki tatarskie przybyły wreszcie. Islam Geraj sam nadszedł w sto tysięcy ludzi wybranych wojowników. Bito z sześćdziesięciu dział na jego powitanie w obozie kozackim. Witali go władykowie w złotych szatach, wśród świateł i chorągwi, popi, pułkownicy — sam tylko hetman nie wyszedł naprzeciw gościa.
Leżał pijany.
Gdy otrzeźwiał, złożono radę wojenną i w trzysta tysięcy wojska ruszono pod Beresteczko.
Miała się tam stoczyć jedna z największych bitew w dziejach świata, bitwa trzystu tysięcy jeźdźców.
Opis jej Kubali podobny jest do olbrzymiego obrazu batalijnego, jakoż odpowiada wszelkim warunkom artystycznym: jest wielki, jasny, pełen perspektywy, a zarazem i owego wrzenia i zamętu bojowego, porywającego siłą.
Walka trwała trzy dni, — a szala chwiała się, przechylając się raczej na stronę nieprzyjaciela. 29-go czerwca Orda zadała klęskę Polakom. Niektóre chorągwie, zapędzone w zapale, zostały w pień wycięte. Bohaterskie wysilenie króla i Wiśniowieckiego, który bez czapki i bez zbroi rzucał się na czele pancernych w najzażartszy odmęt bitwy, nie przyniosło zwycięstwa. Tatarzy jednak nie spodziewali się takiego oporu. Te ich oddziały, które wzięły bezpośredni udział w bitwie, zostały zdziesiątkowane, albo zgniecione do szczętu przez furyę pancernych. Obietnica Chmielnickiego, »że dość podkurzyć te pszczoły, by wybrać miód«, nie sprawdzała się — a stąd osłabł i animusz tatarski do tego stopnia, że gdy trzeciego dnia wojsko królewskie zagrożone z boku napadem całego taboru kozackiego, chcąc prędzej skończyć z Tatarami, rzuciło się na nich z całym impetem, Orda pierzchła w największym nieładzie, sam zaś han nieledwie pierwszy dał przykład ucieczki.
Co większa, Tatarstwo na rozkaz hana porwało i Chmielnickiego — na placu boju pozostał tylko tabór kozacki — liczniejszy prawda jeszcze niż całe wojsko królewskie, ale bez głowy.
Ten tabor nie śmiał już zaczepiać — mógł tylko bronić się. Nic równie strasznego i przerażającego, jak krótka historya tego rojowiska ludzi, których fatalność skazała na zatracenie. Bezład wkradał się między nich coraz większy, i ogarniała ich rozpacz, bo nie było nad nimi »Chmiela«, któremu jedynie ufali. Dwa obozy leżały naprzeciw siebie — jeden królewski, upojony zwycięstwem, drugi chłopski, posępny a wrzący, coraz bardziej bezładny, liczący 200.000 ludzi, a jednak coraz bardziej zrozpaczony, jakby w przeczuciu straszliwej chwili, która wkrótce miała nastąpić.
Zmieniano dowódców. Po Dziedziale wybrano wodzem Bohuna. Chłopstwo piło i zawodziło po nocach. Gotowi byli bronić się do upadłego, a jednak strach ich ogarniał; byli liczniejsi, doskonale zaopatrzeni w żywność, broń, prochy, a jednak udawali się w pokorę i w namiotach królewskich prosili o »pomiłowanie«; sypali groble przez bagna, by się wymknąć, a po nocach krzyczeli o miłosierdzie i ze śmiertelną trwogą oczekiwali chwili, kiedy Lachy dostaną się do taboru.
Chwila wreszcie nadeszła. Prosty i nieuzasadniony wykrzyk: »Zdrada! starszyzna ucieka!« był iskrą, która padła na prochy.
Słowo to padło jak błyskawica — pisze Kubala — przez cały ogrom taboru i zdjęło przerażeniem i dzikim strachem 200.000 ludzi... Rozbito straże, rozerwano łańcuchy i bramy wozowe, i jak gdyby ogień wybuchnął w drewnianem domostwie, wszystko, co żyło, ruszyło ku grobli na rzece, jak w obłąkaniu, dusząc się i zabijając po drodze etc.
Oczywiście wojska królewskie jednocześnie ruszyły do szturmu. Mazury rzucili się w pogoń za uciekającymi. Rozpoczęła się rzeź najokropniejsza rozpętanej zemsty. »Cokolwiekbądź — mówi autor — ludzkość wyparła się siebie samej«.
»Stary patryarcha aleksandryjski sądził, że go siwa broda i powaga jego stanu uratuje od śmierci. Wyszedł w złotej kapie, w wielkiej mitrze z czerwonego aksamitu, otoczony gęsto klerem, krzyżami, światłem. Ucięto mu głowę« etc.
Dzień ten był ryczałtową wypłatą za Żółte Wody, Korsuń, Piławce, Zborów — wypłatą z lichwą.
»Strugi krwi płynęły dorzeczem do Pleszwy, ciała ludzkie tamowały bieżącą wodę. Ręce żołnierzom omdlewały od rzezi. Dwadzieścia dwa tysiące ciał ludzkich zaległy okolicę. Dopiero noc ochroniła resztę ofiar«.
Tak skończył się ten najbardziej krwawy epizod z tych długich domowych, bratobójczych wojen.
Dzień straszny dla zwyciężonych, smutny i dla zwycięzców. Rozumiano to już wówczas. Podczas gdy po zwycięstwie nad Tatarami radosne »Te Deum« brzmiało w całym obozie królewskim, teraz nie przyszło do głowy nikomu śpiewać lub weselić się. W obozie zapanowało głuche milczenie, jakby żal było żołnierzom tej strasznej konieczności, kwoli której przelano tyle krwi. Samotny orszak monarchy, jadąc nocą przez pola, na których przy blasku księżyca widać było tysiące ciał uśpionych na wieki — płakał.
I pomimo że tyle przelało się krwi wówczas i później — rzecz godna uwagi i zastanawiająca — pamięci tych czasów nie towarzyszy nienawiść.


Do objawów w sztuce, które słusznie możnaby podciągnąć pod kategoryę rara avis, należy obraz Krudowskiego, przedstawiający »Powrót z Golgoty«. Przy najlepszych chęciach trudno zaprzeczyć, że malarstwo religijne przeżyło się w nowszych czasach. Nie znaczy to wcale, abyśmy twierdzili, że przedmiot religijny, jako taki, nie może absolutnie dostarczyć artyście materyału do tworzenia, widzom zaś artystycznych wrażeń, i że wogóle nie jest wart palety i pendzla. Przeciwnie — przedmiot pozostał tem, czem był; ale raczej artystom dzisiejszym brak siły do samodzielnego na tem polu tworzenia, przedewszystkiem zaś brak im szczerości uczucia, która jest duszą dzieł dawniejszych. Dziś technika malarska postąpiła niezaprzeczenie, a obrazy religijne malowane są nieraz poprawniej niż były dawne arcydzieła; mimo tego jednak nie przestają być dziełami tylko biegłości artystycznej, nie zaś prawdziwego i oryginalnego natchnienia. Dzisiejszy malarz Bonnat za wzór do swego Chrystusa bierze umierającego szpitalnika i, malując jak mistrz, nie podaje mu jednak nic ze swej duszy, — dzieło zatem jest wprawdzie realnym obrazem mąk konającego człowieka, ale nie przestaje być zimnem.
Płótnom Bétselière’a nie można zgoła nic zarzucić. Dwa lata temu nagrodzono w paryskim salonie złotym medalem jego »Chrystusa uciszającego burzę«. W rysunku niema ani jednej omyłki. Postacie są piękne, pozy również, burza wraz z rozkołysaną wodą cichnie widocznie przed potężnemi rękoma; a jednak ten Chrystus, lubo tak pięknie pomyślany, rysowany i malowany, nie przestaje być konwencyonalną figurą o długich włosach, ubraną w czerwoną suknię i niebieski płaszcz, stworzoną jako pomysł według wzorów dawniejszych, i jako kopia — niższą od oryginału. Tak dzieje się prawie we wszystkich obrazach religijnych — artysta tworzy je chłodno, widz chłodno podziwia. Przyczyną zapewne — ogólny sceptycyzm i zimne zapatrywanie się na przedmiot oczyma Rafaelów, Correggiów, Renich i t. d. Artysta nie jest sobą, ale stara się stanąć na ich stanowisku i czuć, jak oni czuli; słowem, nastraja się sztucznie. Toż samo czynią widze — i od dzieł wieje mroźny wiatr konwencyonalizmu — i następne pokolenia przechodzą nad niemi do porządku dziennego, tak jak np. przeszły nad obrazami Ary-Szefera.
Zdarzają się jednak wyjątki. Rzeźba nowożytna jest całkowicie konwencyonalną, bo świat nowożytny utracił w sobie nie tylko poczucie plastyki nagiego ciała, ale i samo ciało. Głowy, wedle niektórych estetyków, nam urosły, a na muskuły, które niegdyś wprawiały w zachwyt niewykształcone nawet tłumy starożytnych, włożyliśmy kaftany i inne części ubrania, którym Taine bardzo stanowczo przypisuje upadek rzeźby. Aleksander Macedoński, stanąwszy na grobie Achillesa, ścigał się nago na cześć wielkiego bohatera. Napoleon nie mógł już tego żadną miarą zrobić na cześć np. Cezara. Byłoby to tylko »shoking«, albowiem nowsze czasy straciły podziw i cześć dla takich rzeczy. Dlatego świat starożytny stworzył swoją własną rzeźbę, nowożytny odtwarzał tylko i odtwarza starożytną. Mimo tego jednak, Canova i Thordwaldsen byli mistrzami, a Carpeau umiał nawet być szczerym. Każdy człowiek, a zwłaszcza artysta, może tak zakochać się w pewnych ideach i światach, że staje się ich dziecięciem i obywatelem. Wtedy nie potrzebuje sztucznie nastrajać się: kocha i wierzy i tworzy wedle swej miłości i wiary, a ta szczerość bije z jego dzieł i uderza widzów, jako coś niezwykłego, jako jakaś istotna, a wzniosła dusza dzieła — i — udziela się nawet obojętnym.
Ta szczerość uczucia, ta wiara w artystyczną wzniosłość przedmiotu stanowi najcelniejszy przymiot obrazu Krudowskiego i sprawia, że widz zatrzymuje się przed tem płótnem, jakby coś wołało na niego i mówiło: Jam jest szczerą i umiłowaną prawdą i pięknem z duszy płynącem. Powtarzam, że to najcelniejszy przymiot obrazu, to jego poezya i siła — wobec której sama technika zostaje tylko tem, czem być powinna, to jest środkiem. W wieczornych blaskach wraca z pod krzyża Marya, wsparta na ręku św. Jana. Przed nią na dolnym niższym planie niosą ciało Chrystusa, za nią postępuje Marya Magdalena z drugą postacią niewieścią. Wieczorem, powietrze czyste i przejasne po burzy, rzuca blade światło na twarze Matki i ukochanego ucznia. Twarze to śliczne i właśnie w ich wyrazie streszcza się uczucie artysty. Znać na nich boleść, bo przecie wracają z pod krzyża, ale nie ziemską, nie taką, jaka ściąga rysy ludzkie po niepowetowanej stracie, ale uroczystą, choć głęboką, i pełną nadziei, choć przejmującą. To, co się spełniło, odbija się w nich wielkim smutkiem; to, co się ma spełnić, daje im wielki spokój. Ile uroczystej poezyi jest w tem połączeniu smutku i spokoju, łatwo zgadnąć. Światła wieczorne, wielka piękność twarzy, szlachetność ruchów i draperyi, wszystko, co jest w obrazie, podnosi jeszcze tę poezyę. Wobec tego lepiej mówić o wrażeniu, które się odczuwa niż o zewnętrznem wykonaniu, na którem zapewne lepiej od nas znać się należy. Wiemy tylko, że i artyści zgodnie z publicznością oddają największe pochwały temu dziełu. Słyszeliśmy, że Brandt np. nie znajdował dość słów dla artysty i obrazu. Takiemu mistrzowi można przecie wierzyć. Pan Krudowski ma podobno być bardzo młody, jest to więc gwiazda wschodząca, przed którą jeszcze droga daleka. Oby była dla dobra sztuki tak świetna, jak jej początek!
Obraz został już kupiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.