Mieszaniny literacko-artystyczne/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mieszaniny literacko-artystyczne |
Podtytuł | Część II |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom XLVIII |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Ludwik Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Niegdyś książki historyczne budziły daleko więcej zajęcia w szerszych kołach czytelników. Gdy w swoim czasie wychodziły szkice historyczne Szajnochy, nietylko je czytano, ale mówiono o nich powszechnie. Stanowiły one poniekąd kwestyę na porządku dziennym; czytały je nawet kobiety; rozprawiano o nich po salonach i wogóle dobra książka historyczna była literackim «ewenementem». Dziś te czasy przeszły. Książki przyrodnicze budzą więcej interesu, a przeszłość śpi zapomniana. Przyczyną tego jest brak takiego pisarza, któryby był zarazem historykiem i artystą, jak Szajnocha, i umiał odtwarzać nietylko cienie, ale i kształty. Rzecz to zaiste ważna. Scisłe prace, wydawnictwa kodeksów dyplomatycznych i kronik obchodzą tylko szczupłe koło specyalistów, ale jeśli historyk chce związać historyą z życiem i uczynić z niej vitae magistram, zrozumiałą dla ogółu i oddziaływającą na ogół, powinien przedewszystkiem umieć odtwarzać kształty, gdyż sam materyał musi dla większości czytelników pozostać obojętnym.
Czy mamy prawo wymagać tego od historyków? Tak. Drzewo, cegła, żelazo, kamień i wapno są to materyały, z których budują się gmachy. Ci, co wypalają cegłę lub rozrabiają wapno, są niewątpliwie ludźmi użytecznymi, bez których gmachby nie stanął; ale też z drugiej strony nic dziwnego, że od rozproszonych materyałów nie otrzymujemy tej sumy wrażeń estetycznych, jakie dać może sam gmach, to jest synteza materyałów, w której prócz materyałów jest coś więcej, bo dusza, czyli myśl architektoniczna, nadająca wszystkiemu ład i wytwarzająca całość. Otóż na polu historyi u nas dzieje się obecnie tak, że mamy wielu użytecznych pracowników urabiających glinę i wapno, noszących cegłę, ale ten materyał in crudo czeka napróżno na architekta, na którego również napróżno czeka i żądna gmachu publiczność.
W Galicyi dzieje się inaczej. Prócz ludzi zasłużonych już i pracujących oddawna, jak Szujski, Stadnicki etc., są tam i młodsi pracownicy, jak Smolka, Kubala, Bobrzyński, Zakrzewski, którzy mają odwagę nietylko odgrzebywania, ale i budowania. Książka Bobrzyńskiego nie była ścisłą ani zbyt głęboką w znaczeniu naukowem, jak tego zresztą dowiodły w swoim czasie rozliczne krytyki, co więcej, czyniła wrażenie nieprzyjemne, a może pod pewnym względem i szkodliwe, jednakże rozeszła się w tysiącach egzemplarzy, a dziś wychodzić ma w drugiem powiększonem wydaniu. W czemże więc tajemnica jej powodzenia? Oto była żywotną, była całkowitym gmachem, budowanym może źle i na słabych fundamentach, ale na zasadzie pewnej twórczej myśli.
Inni młodsi historycy galicyjscy, którym skromność lub brak szczęśliwego zaufania we własne siły nie pozwala porywać się na historyozoficzne systematy, nie poprzestają jednak na rozrabianiu materyału, ale odtwarzają bądź to dane postacie, bądź dane epoki w kształtach plastycznych. Do tej kategoryi prac należą «Szkice historyczne» Kubali, których pierwsza serya niedawno wpadła mi w rękę. Zawiera ona rzecz o królewiczu Janie Kazimierzu, Oblężenie Lwowa w 1648 r., Oblężenie Zbaraża i pokój pod Zborowem, Poselstwo Puszkina w Polsce w r. 1650, Bitwę pod Beresteczkiem i nakoniec mały szkic zatytułowany: Kostka Napierski.
Nie zamierzam bynajmniej pisać rozbioru tych szkiców, bo pisząc go, wyszedłbym z zakresu «Mieszanin», których zadaniem jest tylko zaznajamiać czytelników z ogólnym ruchem literacko-artystycznym. Ale właśnie ten ostatni wzgląd, a dalej posucha na twórcze prace historyczne i płynąca stąd obojętność publiczności dla historyi ojczystej, upoważnia mnie do zwrócenia uwagi na książkę Kubali, jako na dzieło, które poza swą wartością naukową jest dziełem ciekawem, wykonanem artystycznie i mogącem dostarczyć czytelnikom prawdziwie zajmującego umysłowego pokarmu.
Sama epoka jest nader ciekawą. Organizm Rzeczypospolitej psuł się coraz bardziej, a luźne formy państwowe nie były zdolne podtrzymać rozpadającego się olbrzymiego ciała. Za Zygmunta i Władysława nie zdołano podołać zadaniom ani wewnętrznym, ani zewnętrznym; za Jana Kazimierza poczynały się skutki spaczonych zasad państwowych i chybionych celów. Nie brakło jednak ludzi, którzy widzieli jasno. Niejednemu przychodziła myśl, że kraj nie wytrzyma wszystkich grożących mu burz, i dlatego wołano o reformę.
Czas też to dla historyka malarza wielce ponętny. Do żadnych innych chwil narodowego życia nie możnaby z większą słusznością zastosować słów poety: »albowiem była to epoka krwawa, i naród cały był na koniu w polu...«[1]
W takich chwilach zależy wszystko od sternika; p. Kubala więc słusznie zaczyna swoje szkice od portretu królewicza Jana Kazimierza. Widzimy go od lat najmłodszych, bo jak Kubala twierdzi: »Nic tak nie odsłania człowieka, jak historya jego młodości«. Portret nie wypada na korzyść królewicza. Natura nie obdarzyła go nawet zdrowiem i zasobem sił fizycznych, tak potrzebnych dla życia, które mu było przeznaczone. »Było to — mówi Kubala — dziecko bardzo wątłe; chorował często i ciągle miał katar, jak i jego młodsi bracia«. Był zresztą faworytem matki, a jakkolwiek Wassenberg twierdzi, że celował w filozofii, matematyce, naukach wyzwolonych, w robieniu bronią i jeździe konnej — był według Kubali z natury leniwym, nie miał ochoty do nauk i chorował ciągle, a nauczyciele i rodzice nie chcieli słabego dziecka zapędzać do pracy.
Na widok publiczny wystąpił po raz pierwszy na sejmie elekcyjnym, polecając na króla brata swego Władysława. Odrazu nie podobał się szlachcie, która, zamiast cech dzielności rycerskiej, jakiemi powinien był odznaczać się królewicz, jako potomek Wazów i Jagiellonów, ujrzała przed sobą nizkiego i wątłego młodzieńczyka o śniadej cerze i twarzy szpetnej, z wystającą wargą dolną. Minę miał wprawdzie nadzwyczaj pyszną i aż nadto królewską, ale nosił się po cudzoziemsku i nie cierpiał Polaków, z czem nie kryjąc się wcale, tem większą zyskał sobie nienawiść.
Zaprawdę, nic w nim nie zwiastowało bohatera. Niechęć narodu ścigała go od lat najmłodszych. Przy ofiarowaniu mu starostw i urzędów, kazano mu przechodzić przez dość upokarzające ceremonie, które nie obowiązywały innych. Los nie dał mu ani szczęścia do ludzi, ani urody, ani sił do zniesienia przyszłych przeznaczeń. Udawszy się z bratem na wyprawę turecką, dostał ospy, która zeszpeciła go do reszty. Był to człowiek niefortunny, w całem znaczeniu tego wyrazu. Gdyby odrobina szczęścia — może stałby się zgoła innym i przy tych samych zdolnościach wyrósł na wielkiego człowieka. Ale nie udawało mu się nic. Zdaje się, że sam wcześnie spostrzegł to i gryzł się niepomału. Tem także może tłómaczyć się wielka nierówność jego usposobienia. Czyny jego wyglądają na to, jakby się chciał zagłuszyć. Chwilami przychodziło mu na myśl poszukać lepszej doli na łonie kochającej kobiety. Oświadczył się naprzykład tak nagle Krzysztofowi Radziwiłłowi o córkę, że Radziwiłł aż osłupiał »i z przerażenia słowa wymówić nie mógł«. Królewicz jednak wkrótce przestał nastawać, jak gdyby jego żądanie było tylko fantastyczną zachcianką. Wróciwszy po ospie do Warszawy, raz zamykał się przed ludźmi, drugi raz hulał, brnął w rozpustę, robił długi. Od pietyzmu przechodził raptownie do obojętności. Kazał codziennie odprawiać mszę w swoim pokoju, a nigdy na niej nie bywał. Kochał się łatwo i również łatwo zapominał osób kochanych. Następnie rzucił się w podróże.
Wyjechał do Wiednia, gdzie cesarski wuj przyjął go z należytymi honorami, obiecał inwestyturę na księstwo Pomorskie i dał mu pułk kirasyerów. Z pułkiem tym królewicz udał się na wojnę z Francuzami. Dziwna rzecz: czasu wojny, w młodzieńcu tym, opieszałym i miękkich obyczajów, budziła się lwia natura rasy, z której po mieczu i po kądzieli pochodził. Poprostu dworował sobie z niebezpieczeństwa, a jak niegdyś pod Smoleńskiem, tak i w wojnie francuskiej, rzucał się ślepo w największy chaos bitwy. W jednem spotkaniu, pod komendą jenerała Colloredo, bił się tak zapamiętale, że kilka koni pod nim ubito, pułk jego wycięto całkowicie, a wiernego sługę Opackiego pojmano.
Młoda ta natura przedstawia dziwną mieszaninę złych i świetnych przymiotów, jakiegoś smutku, chęci zapamiętania się, refleksyi, lenistwa i woli, nad któremi panuje fantastyczność.
Wygląda on na człowieka, który żyje w ustawicznej niezgodzie z samym sobą. Jest w nim jakiś polot ku wielkości, a brak mu i spokojnej energii, wytrwania i rozwagi do zmienienia porywów w czyny. Czy sam wiedział o tej dysharmonii? Być może. Może to nawet hamletowski powód owego braku równowagi w jego postępkach i tej nagłości, którą dziwiły współczesnych wszystkie jego czyny. Czytałem gdzieś zdanie, że człowiek nieraz jest lepszy niż jego życie zewnętrzne. Może tak było i z Kazimierzem. W późniejszej niewoli francuskiej, raz nosił głowę wysoko jako królewicz, syn, wnuk i prawnuk królów, to znowu miękł i skarżył się jak niewiasta, zapominając o własnej godności.
Wszystkie te rysy jego charakteru chwyta Kubala nadzwyczaj bystro i trafnie, a opowiada tak zajmująco, że »szkic« czyta się jak powieść. Dostrzegłszy w charakterze swego bohatera fantastyczności i zmienności, musi następnie tak grupować fakta z jego życia, podnosić głównie takie obrazy, które na ową zmienność rzucają najjaśniejsze światło. Po niewoli francuskiej i powrocie z niej, następuje powrót Kazimierza i nowa podróż jego do Rzymu. Jak wiadomo, królewicz wstępuje do Jezuitów. Oto wreszcie znalazł cichy port i uspokojenie. Z listów jego wieje pogoda — tam zowie się szczęśliwym. Brat Władysław wstrzymuje go, odmawia, prosi o namysł; królewicz odpowiada: Zostanę, bom szczęśliwy.
Zdawało się, że zamknął rachunki z życiem, z dumą, która go pchała do wielkich czynów, z niespokojnemi zachceniami. Ma oto nad sobą jasne niebo Włoch, przed sobą życie jednostajne, ciche. Zdaje mu się samemu, że jak Hamlet »mógłby pomieścić się w skorupie od orzecha i uważać się za króla nieograniczonej przestrzeni«. Bratu, na listy tkliwe, prawdziwie braterskie, odpowiada stale: »Zostanę«. Chętnie upokarza się przed przełożonym zakonu, podpisuje się skromnie: »frater«, jada w refektarzu z innymi braciszkami. Księga żywota jego jest pozornie zamkniętą.
Nagle zmienia się wszystko. Król wreszcie pozwolił mu zostać w zakonie, bo sądził, że brata niczem już od zamiaru nie odwiedzie; ale zaledwie pozwolił, fantastyk nasz traci ochotę i pisze, że chce wystąpić. Tego było już nadto samemu Władysławowi. »Zawsze mi ten Kazimierz przeciwny — mówi na poufnej radzie ministrów: — kiedym mu odradzał stan zakonny, on mi wszelkiemi siłami przeczył i zapewniał, że chce do śmierci w nim pozostać; a gdym przeszłego roku zezwolił, wnet od przedsięwzięcia swego odstąpił. Dałby Bóg, żeby i teraz, na psikus mój, wziąwszy ode mnie pozwolenie wystąpić z zakonu, pozostał sobie w nim aż do śmierci«. Innemi słowy, było to powiedziane: Mam go już dosyć! — a mówił to brat łagodny i prawdziwie kochający. Królewicz jednak wystąpił. Ale nie dosyć na tem. Ten sam pokorny braciszek, który był gotów spełniać najniższe posługi w klasztornym refektarzu, teraz mianowany kardynałem, kłóci się z Papieżem o to, że Papież pisze do niego: »Altezza serenissima«, nie: »Altezza Royale«. Napróżno kardynałowie jeżdżą do niego i tłómaczą mu, że wszystkim kardynałom tak piszą. On nie chce przyjąć kapelusza i wprowadza kuryę w prawdziwy ambaras. Potem wraca do kraju, i jak pierwej kładł ambicyę swą w to, by otrzymać kapelusz, tak teraz wstydzi się swego kardynalstwa jak grzechu.
Zaiste ciekawe studyum psychologiczne. Wadą pracy Kubali jest to, że nie daje ona jednak syntezy. Autor dostarcza czytelnikowi mnóstwa rysów trafnych, bystro dostrzeżonych i przedstawionych z wielkim talentem, ale nie pomaga mu do wytworzenia sobie obrazu ogólnego. A wytworzenie to jest nader trudne, zwłaszcza dla znających dalsze dzieje. Król Jan Kazimierz mało jest podobny do królewicza Jana Kazimierza. Pan Kubala, na samym początku, w formie punktu wyjścia wypowiada zdanie, aż nadto utarte, że jakim człowiek był w młodości, takim mniej więcej pozostaje przez całe życie; tymczasem ta królewiczowska postać dziwnie poważnieje nam pod królewską purpurą. Był Jan Kazimierz młodzieńcem zmiennym, który nie umiał znaleźć sobie celu w życiu; tymczasem później świeci mu wielki cel, dla którego żyje, pracuje, naraża się na największe niebezpieczeństwa, umie głowę pod obuch nadstawiać, umie sypiać, jak prosty, twardy żołnierz, na gołej ziemi, umie pracować w pocie czoła na sejmach, znosi nieszczęścia i niechęć narodu. Tym wielkim celem jest dla niego dobro Rzeczypospolitej. Kubala mówi o nim, że »należał do drapieżnej rasy normandzkiej, natury nieokiełznanej«; tymczasem żaden król nie potrzebował i nie umiał tyle przebaczać. Kubala mówi, że ten drapieżny temperament, złączony z jego słabym umysłem i wrodzonem lenistwem, zrobił go naprzód ciężarem, potem nieszczęściem Polski; tymczasem faktem jest, że żaden może z monarchów nie przebywał tyle w obozach i nie przedsiębrał tylu coraz nowych usiłowań reformy. Szujski też, kończąc jego dzieje, z całem przekonaniem powiada: »Niesłusznie przez współczesnych i potomnych sądzony, rycerz dzielny, polityk wytrwały, do zamachu stanu może najskłonniejszy i najzdolniejszy, gdyby miał poparcie...« Gdyby nie Lubomirski, gdyby nie ugoda łęgowicka, gdyby nie ciemnota, głęboki rozstrój wewnętrzny, prywata możnych i brak instynktu zachowawczego w masach. Pisze dalej o nim Szujski, że »należy Jan Kazimierz do najwybitniejszych postaci historycznych ówczesnej Europy, w Polsce zaś do panujących, którzy wobec nawału klęsk i trudności, najwięcej rozwinęli energii. Istotnie zmienność i fantastyczność, jaką wykazuje w nim Kubala, może z innych wypływa źródeł, niż z przyrodzonego lenistwa i płytkości umysłu, bo trudno głupowatego królewicza poznać w najbystrzejszym później polityku, który tak przewyższał współczesnych, i nietylko współczesnych ze szlachty, magnatów, ale nawet statystów i historyków, że wszyscy oni w sądach swych przykładają do niego miarę fałszywą. Kochowski, podobnie jak i inni, nie umiał go zrozumieć, — rozumiał może jeden Rudawski, ale stan umysłowości w kraju był taki, że Rudawski uciekł przed nim za granicę. Że współcześni, nie rozumiejąc go, nienawidzili, to już nic dziwnego. Cyfrę jego: I. C. R. słusznie może uważano za symbol nieszczęścia i tłómaczono: Initium calamitatum regni; ale nieszczęścia nie były jego winą, tylko właśnie tych, którzy mu je przypisywali, tych, co bróździli w sejmie, uciekali z pod Piławiec, wracali do domów po beresteczkowskiem zwycięstwie i wiązali konfederacye wojskowe. Przeciwnie, wobec tego nawału nieszczęść, wobec niesłychanych klęsk, burz wewnętrznych, rozpętania, zdziczenia, upadku, ta postać królewska, która wszystko przetrwała, która znalazła dość energii, by uratować łódź wśród burzy i dopiero w chwili ciszy złożyła koronę ze znużonych skroni, zasługuje na tem większe uznanie.
Wobec tego wszystkiego, jakże dziwnem wydaje się założenie Kubali: »Pierwsze czyny nasze stoją nago, łatwiej je osądzić niż tłómaczyć(?!), a zwykle decydują o naszej przyszłości, bo pospolicie na jakiej drodze pierwszym krokiem stąpimy, taką idziemy dalej przez całe życie“.
Następne szkice są, właściwie mówiąc, urywanymi obrazami dalszych dziejów panowania Jana Kazimierza. Pierwszy z nich, to jest oblężenie Lwowa, sięga jeszcze czasów elekcyi. Lwów bronił się mężnie, ale cały ten obraz blednie wobec oblężenia Zbaraża. Jest to po prostu epos tego rodzaju, że w dziejach rozmaitych obron napróżno szukalibyśmy z niem porównania. Pan Kubala też pod wpływem przedmiotu znajduje prawdziwe natchnienie i z historyka staje się malarzem. Słowa jego nabierają barw i plastyki. Zamiast czytać o oblężeniu, widzimy je, jakby świadkowie naoczni. Jest w tej obronie jakieś tragiczne prostactwo, podnoszące do wysokiego stopnia realność wrażeń, jakie sprawia każdy opis. Oto dziewięć tysięcy ludzi zamyka się pod Zbarażem, by stawić czoło Chmielnickiemu. Ludzie ci nie mają żadnej nadziei zwycięstwa, lub choćby ocalenia. Wodzowie wiedzą, że oni sami i ich wojsko muszą zginąć; chodzi więc o to tylko, by jak najdłużej zatrzymać na sobie nawałę i dać czas Rzeczypospolitej do zebrania wojsk do dalszej wojny. Obóz zbaraski jest po prostu straconą redutą, ale lwy, wychowane w tradycyach Kircholmu i Chocimia, nie lękają się śmierci — i nie mierzą nawet niebezpieczeństwa. Oto tydzień, dwa, trzy będą walczyli dzień i noc, a potem umrą. Nic nad to prostszego. Stary żołnierz, stojąc w obozie przy koniu, czeka spokojnie rozkazów żelaznego księcia Jeremiego i wytęża wzrok w pomrokę nocy, czekając chwili, w której rozhukane morze nadpłynie. Chwila nakoniec zbliża się. Posłuchajmy, jak opisuje ją p. Kubala:
»Z zachodem słońca ujrzano w kilku miejscach na horyzoncie czarne chmury, które w kierunku Zbaraża sunęły. Wieczorny zmrok przypadł na nie i nie pozwolił ujrzeć, jak się nieprzyjaciel obozem rozkładał.
«Noc była spokojna, ciepła. Z miasta na wieże i dachy, na mury zamku i wały obozu cisnęli się ludzie, z niewysłowionem uczuciem ciekawości i niepokoju.
»Po wszystkich stronach, jak daleko okiem zasięgnąć, paliły się ogni tysiące i tysiące, które, malejąc i niknąc, gubiły się w oddali. Zdawało się, że gwiazdy gromadami z nieba spadły i na ziemi płonęły. Głuchy szmer kilkuset tysięcy głosów dochodził z oddalenia«.
Opis nadzwyczaj barwny, pełen powagi i grozy, albo raczej jest to po prostu wielki obraz, malowany ręką niepospolitego artysty. Pan Kubala ma obok biegłości w materyi, jeszcze i talent prawdziwy, umiejący, jak wspomniałem, zamiast cieniów, tworzyć kształty. Dawne to czasy i znane dzieje, a serce nam bije w oczekiwaniu, co się stanie, czy prędko już rozpocznie się walka. Oto obóz wygląda już jak wysepka oblana morzem. Co będzie, gdy rozwścieczone fale uderzą?
»W tym samym czasie — mówi Kubala, przeciwstawiając obraz obrazowi — na zamku zbaraskim Wiśniowiecki wyprawia ucztę. Wszystkie okna zajaśniały od świateł, zagrzmiały moździerze, trąby i kotły na wiwaty«.
Prawdziwie Leonidasowa uczta, z dodatkiem polskiej fantazyi i rezolucyi!
Szturm rozpoczął się nazajutrz ze świtaniem. Trzydzieści armat rzucało kule do obozu, nieprzeliczone tłumy Tatarstwa i czerni szły ku wałom z wrzaskiem okrutnym, z zaciekłością i niepohamowaną odwagą. W obozie obnoszono po wałach Najśw. Sakrament; żołnierze »w milczeniu i z wytężoną uwagą czekali na nieprzyjaciela, który hucząc i wyjąc, uderzał tu i owdzie«. Chmielnicki śmiał się, obiecując Tatarom, że jutro wieczorem w zamku nocować będą.
Ale były to pierwsze dopiero próby. W poniedziałek nadciągnął tabor, we wtorek 13 lipca rozpoczął się szturm jeneralny, jeden z najgwałtowniejszych.
Oblegający lecieli jak na stracenie. Główne ataki wytężono na kwaterę Wiśniowieckiego — wszystkie jednak zostały odparte. Rowy i fosy zarzucono trupem ludzkim, który miejscami leżał »na chłopa« wysoko. Rozpoczęła się rzeź na wałach. Oblegający i oblężeni walczyli z rozpaczą. Bitwa wrzała i pod wałami, bo raz w raz z obozu wypadały jak huragan straszliwe chorągwie pancerne. Wiódł je Marek Sobieski. Współczesny dyaryusz z nieporównaną prostotą mówi: »Co jazda zajechała, wszyscy w staw topili się, że mało wody znać było, a co nie tonęło, pchało się znów zaciekle na okop i lgnęli tam jak muchy w mazi«. Szturm wreszcie odparto. Chmielnicki rozpoczął regularne oblężenie. W obozie też poznano, że trudno bronić wałów zbyt rozległych, i w nocy usypano nowe. Nazajutrz obóz stał się mniejszym. Nieprzyjaciel sprowadził wielkie maszyny, czyli tak zwane hulajgrody, drabiny, mosty i ze swej strony począł sypać szańce. »Mnożyły się te kretowiska z każdym dniem coraz bliżej i stanęły tak blizko reduty, że jeden z drugim rozmawiać mogli«.
Wojsko jednak »zasmakowało w obronie«. Odtąd każda noc przynosiła szturm zajadły, każdego dnia sypano nowe wały. Nocą 19 lipca przypuszczono znowu szturm jeneralny, który przerwała niesłychana burza. Obie strony ogarnął duch bohaterski. W chwilach krótkiego spoczynku rozmawiano z sobą z wałów, potem bito się z niebywałą zapamiętałością. Pewnego razu 500 rycerzy, sprzysięgłszy się z sobą, zsiadło z koni i rzuciło się na oblegających. Przez głęboką wodę dotarto do samych okopów nieprzyjaciela, połamano mu chorągwie, wyrznięto w pień poukrywanych w szańcach podziemnych i spalono hulajgrody.
Nazajutrz zmniejszono znowu obóz. Kule padały tak gęsto na wały, że trupa nawet nie można było uprzątnąć. Oblegający tymczasem zamknęli obóz trzecim wałem, a aproszami docierali do samych wałów polskich. Współczesny opowiada nam o tem co następuje:
»Tam bywało, szablami, kijami, kamieniami, procami, bryłami ziemi i rozmaicie z nimi walczono. Gdy przyszło do walki, mieszały się choręgwie tak, że w dymie od strzelby nie znać było, które nasze, i jeden drugiego zaledwie rozeznał. Dziesięć dni co dzień, co godzina prawie nieustające szturmy« etc.
I jeszcze raz zmniejszono obóz. Nowe wały trzeba było sypać wśród gradu kul. A jednak nie były to ostatnie. Chmielnicki przysunął szańce i armaty o 30 kroków od obozu. Kto się wychylił z pod ziemi, ginął. Dzień i noc strzelano z armat — z zamku odpowiadano słabo, bo brakło amunicyi. W obozie wyczerpywało się wszystko, prócz odwagi. Chwilami zdaje się, że wszystkie opisy są podaniami z czasów bajecznych. Ktoby uwierzył, że wszystko co się stało, było dopiero początkiem! 1-go sierpnia poczęto nowy szturm, który trwał tydzień. Przez ten czas nikt w obozie oka nie zmrużył. »Pod okopami — mówi Kubala — pchała się głowa na głowę, huk i wrzask był tak straszny, że mógł przytomność odebrać.
»Wałów bronili żołnierze zdziesiątkowani, niewyspani, głodni, obdarci«. Twarze były wybladłe i wychudłe, ręce ustawały od machania szablami. Ale to wszystko podniecało tylko zaciekłość na nieprzyjaciela. Żołnierze przywykli do bitwy tak, że uważali ją za chleb powszedni, wyćwiczyli się zaś do tego stopnia, że stali się mistrzami bitew. Współczesny mówi, że »serca skamieniałe i umysł zatwardziały niosąc, wszystko im jedno było żyć czy umierać«. Wielu nie miało broni jak należy. »Szable wyszczerbione, strzelby potrzaskane, drągi, kamienie i ośniki w ręku. Z czem kto mógł, rzucał się na nieprzyjaciela, wyrywając mu z rąk szable, samopały i rogi z prochem«.
W krótkich chwilach spoczynku prowadzono rozmowy, godne rozmów pod Troją.
— Czemu panowie nie każecie nic robić poddanym? — pytano z szańców nieprzyjacielskich.
— Macie teraz folgę od roboty, ale wkrótce będziecie sypali Wiśniowieckiemu groble na Dnieprze. Czynsz nie zalegnie, wybierze go wojsko litewskie.
Czasem rozmawiano i spokojniej, chwilami przyjaźnie. Schodzono się i częstowano tabaką. W godzinę później zaczynała się walka wściekła, bez pardonu.
Doprawdy, jest to powieść, która się sama pisze.
Kubala umie wybornie korzystać z dyaryuszów i pod względem artystycznym, umie układać światła i cienie w ten sposób, by pewne chwile, czyny i charakterystyczne zdarzenia wychodziły najwypuklej. Dzięki temu talentowi stworzył książkę, od której oderwać się niepodobna.
Czytając o tych szturmach, walkach, spodziewamy się co chwila, że już stało się co mogło stać się najgorszego, że oblężeni przeszli już najcięższe chwile; tymczasem spostrzegamy, że przychodzą coraz cięższe.
»Pod każdą chorągwią, — mówi współczesny, — codzień najmniej dziesięć ludzi padało, którzy bez spowiedzi umierali, bo księża dochodzić nie mogli. Brat brata ratować nie mógł: gdzie kto został raniony, na tem miejscu aż do nocy leżeć musiał, a gdzie kto poległ zabity, tam mu w nocy grób wykopano. Zasłanialiśmy widok płachtami i namiotami — nic nie pomogło. Żaden strzał nie był nadarmo«.
W obozie brakło już wszystkiego. Konie żywiono mięsem innych koni, drobno posiekanem. Prócz tego z mnóstwa gnijących ciał, woń trupia napełniła całą okolicę. Szturmy nie ustawały.
Przerwał je dopiero deszcz, który od 9 do 13 sierpnia lał jak z cebra. 13-go spostrzeżono dziwny ruch w obozie kozackim. Działa umilkły.
Wieść o zbliżającej się odsieczy rozeszła się błyskawicą po obozie. Uderzono radośnie w bębny i kotły. Pytano: gdzie Chmielnicki?
Namiot jego i buńczuki było widać zdaleka. Gdzież on sam?
On tymczasem dyktował królowi warunki pod Zborowem.
Szesnastego sierpnia, po bitwie zborowskiej, przysłano oblężeńcom w Zbarażu list Chmielnickiego do Czarnoty. W liście tym donosił, że wojsko królewskie, idące na odsiecz, rozgromione, a 500 naprzedniejszych panów wloką jako jeńców pod Zbaraż. List czytano z przerażeniem, a tymczasem czerń cisnęła się wołając: »Lachy! pokłońcie się Chmielowi. Niema dla was rady!«
Wieść jednak była fałszywa. Traktaty z Chanem i Chmielnickim pod Zborowem doszły do skutku. Wkrótce przybyli nowi posłańcy. Oblężenie dobiegło końca. Mimo tego jedna okoliczność o mało nie rozpaliła nowych walk. W obozie królewskim przyjęto warunek, że oblężeni pod Zbarażem zapłacą Chanowi kilkakroć sto tysięcy talarów. Chan i Chmielnicki upominali się teraz o nie.
Ale oblężeni chcieli do końca pozostać bohaterami: »Nie obiecywaliśmy nic i nic nie damy. Pierwej zginiemy wszyscy. Mamy jeszcze szable w ręku« — odpowiedzieli.
Chmielnicki nabiegł krwią i przysiągł, że ich za łby z gniazda wywlecze. Ale nie było to łatwe. Tymczasem traktaty zborowskie stały się wiadome w obozie. Wstyd było słuchać im, lwom zbaraskim. Jednakże oblężenie zdjęto. Dnia 23 sierpnia pozwolono już żołnierzom wychodzić z obozu. Pomiędzy dwoma wojskami stanęły naraz tysiące bud przekupnich, i rozpoczął się jarmark. Teraz, gdy wojna się skończyła, oblegający wyrażali głośno swój podziw dla oblężonych. Wojska mieszały się z sobą. »Polacy kupowali konie i żywność od kozaków, znajomi częstowali się gorzałką, chlebem, jabłkami — 25 września tabory kozackie i tatarskie ruszyły w drogę«.
»Oblężeni — mówi Kubala — odetchnęli wolno. Otwarto bramy obozu. Ciżba ludu i wojska wysypała się obejrzeć pole. Cała okolica poryta wzdłuż i wpoprzek. Siedm wielkich okopów usypanych przez obie strony otaczało obóz polski; okopy dokoła obozów kozackich i tatarskich, kwatery, szańce jak kretowiska rozrzucone po błoniach, aprosze, fosy, roboty ziemne, kawałki broni, wozów, namiotów, ścierwa końskiego pokrywały pola dokoła Zbaraża. Wszędzie wrzał tutaj bój i przez sześć tygodni bezustanna niemal walka. Dwadzieścia szturmów wytrzymali oblężeni. Szesnaście razy w pole wyszedłszy, wstępnym potykali się bojem. Wały, reduty, fosy cztery razy kopane i naprawiane. Siedmdziesiąt pięć razy wypadali z okopów, a każda ręka miała na sobie sto i więcej nieprzyjaciół«.
Tym pięknym obrazem pola bitwy kończy się szkic Kubali. Wyobraźnia czytelnika idzie ręka w rękę za autorem i patrzy na wszystko, jak na rzeczywistość. Talent nadaje życie i plastykę osobom, rzeczom, widokom — a prostota i ścisłość opowiadania nadaje całości nieprzeparty urok prawdy.