Milijonery/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milijonery |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1852 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Pięć lat upłynęło od wypadków, któreśmy dotąd opisali.
Następująca scena odbywała się wieczorem 12 maja 18**, w rocznicę smutnego zdarzenia na kolei Wersalskiéj.
Było to około godziny pół do dziewiątéj wieczorem: młoda kobiéta mająca lat dwadzieścia pięć do sześciu, brunetka, postawy zachwycającej, rysów przyjemnych i szlachetnych, zwiastujących rozum i odwagę, kończyła właśnie bardzo świetną balową tualetę; dwie panny służące niosły jéj usłużnie swą pomoc w tém ważném zatrudnieniu; jedna z nich zapinała na szyi téj pięknéj kobiéty połyskujący naszyjnik brylantowy, którego kamienie wyrównywały wielkością orzechom laskowym, druga zaś wkładała na głowę swéj pani wspaniały dyjadem, którego brylanty odpowiadały zupełnie dyjamentom naszyjnika. Dodać tu jeszcze wypada, że korsaż jéj sukni z pou-de soio koloru lekko zielonego, obszyty bogatą koronką i ozdobiony kokardami z różowego atłasu, iskrzył się światłem pięknych i bogatych kamiemi.
Wybór tych wszystkich brylantów musiał dopiéro nastąpić po długim namyśle, ponieważ na bliskim stoliku leżało jeszcze kilka innych garniturów równie pięknych i bogatych.
Jedna z kobiét znacznie starsza od swéj towarzyszki, zdawała się, zapewne skutkiem długoletniéj służby, większy mieć przystęp i więcéj poufałości do swój pani, która równie jak i ona była Rossyjanką; druga zaś, młoda Francuzka, nie znająca języka rossyjskiego, była świadkiem następującéj rozmowy, któréj jednak nie rozumiała, pomiędzy hrabiną Zomałow, a jéj powiernicą i garderobianą, panną Katarzyną:
— Czy pani znajduje, że dyjadem dobrze tak jest umieszczony?
— Dosyć dobrze, — odpowiedziała hrabina.
I spojrzawszy ostatni raz w lustro, dodała podnosząc się z krzesła:
— Gdzież mój bukiet?
— Oto jest, pani.
Pani Zomałow cofnąwszy się zawołała:
— O! mój Boże! cóż to za szkaradny bukiet, żółty, zwiędły, jakże on wygląda? Wszakże to jest bukiet, który książę dopiéro co przysłał pani hrabinéj.
— Poznaję w nim zupełnie gust jego, rzekła pani Zomałow wzruszając ramionami, poczém dodała głosem szyderskim:
— Założyłabym się, że to jest bukiet wzięty trafunkiem; zapewne kochanek jaki, zerwawszy wczoraj zrana przyjaźń ze swoją lubą, nie przysłał wieczorem po zamówione dla niéj kwiaty. To tylko pan de Riancourt jeden na świecie zdolny jest wynaleść tak tanie kupna?
— Ah! czyliż pani może myśléć, ażeby książę aż do tego stopnia był oszczędnym?... on taki bogaty!
— Tém ważniejszy powód!
Gdy w téj chwili zapukano do drzwi pokoju poprzedzającego buduar hrabinéj, młoda francuzka wybiegła na chwilę, lecz wkrótce powróciła, mówiąc:
— Książe de Riancourt przybył, i oczekuje rozkazów pani hrabinéj.
— Niech zaczeka na mnie! — odpowiedziała pani Zomałow. — Księżna zapewne jest w salonie?
— Tak, pani hrabino.
— To dobrze. — Patrzaj, Kasiu, zapnij mi jeszcze tę bransoletkę, — rzekła młoda kobiéta podając pannie swą piękną rękę. — Ale, któraż to godzina?
I kiedy panna Katarzyna już miała jéj odpowiedziéć, pani Zomałow dodała uśmiechając się z wyrazem pewnego szyderstwa:
— Zresztą, po cóż ja się oto pytam, książę w ten moment co przybył, więc musi być pół do dziesiątéj....
Dźwięk pół godziny, który w téj saméj chwili dał się słyszéć i zegaru stojącego nad kominkiem przerwał hrabinéj, która odezwała się znowu śmiejąc się głośno:
— Wszakżem ci mówiła Kasiu: pan de Riancourt to prawdziwy zegar pod względem punktualności.
— Dowodzi to pani jego skwapliwości, jego miłości.
— Wolałabym w nim widziéc miłość mniéj punktualną. Ci ludzie regularni jak zegar, którzy kochają tylko o naznaczonéj godzinie mają w mojém przekonaniu w miejscu serca zegarek. Podaj mi mój flakonik... nie, nie ten, inny; dobrze ten, ten. Teraz, gniewam się prawie, żem już zupełnie ubrana, i że nie mam powodu dłużéj kazać czekać temu biédnemu księciu, ażeby mu odpłacić za jego nieubłaganą punktualność.
— Mój Boże, czemu pani tak jest zawziętą na niego i czemu pani idzie za niego?
— Ah! czemu? — odpowiedziała hrabina w roztargnieniu i spoglądając jeszcze raz w zwierciadło, — czemu idę za pana de Riancourt? Ciekawszą jesteś odemnie moje Katarzyno; alboż to ludzie wiedzą dla czego powtórne zawierają małżeństwo?
— Jednakże przyczyna tego małżeństwa zdaje się całemu światu być wiadomą. Książę, nie posiadając jak pani kopalni złota w Krymie, kopalni srebra w górach Uralskich, i...
— Co ty pleciesz o moich bogactwach.
— Nareszcie, książę, nie posiadając tak jak pani dóbr ogromnych, jest jednym z najbogatszych i największych panów Francyi; jest młody, powierzchowność jego jest przyjemna; nie prowadził, tak jak wielu z młodzieży, życia rozpustnego i zbytkowego; jest to człowiek bardzo religijny, bardzo...
— Koniec końcem, godzien jest korony z kwiatu pomarańczowego w dzień naszego ślubu, do któréj ja nie mam prawa; ale zmiłuj się nie wyliczaj mi już reszty cnót jego; bo mi się zdaje jak gdybym słyszała moją ciotkę wychwalającą swego ulubieńca.
— Rzeczywiście, księżna ceni księcia bardzo wysoko, i nie ona to jedna tylko, bo....
— Podaj mi płaszczyk jaki: wieczory są teraz tak chłodne.
— Czy téż pani hrabina pamiętała o sprawunkach jakie miała porobić na 20 bieżącgo miesiąca?
— Jakie sprawunki?
— Pani zapomina, że jéj ślub przypada od dziś za tydzień?
— Jakto? od dziś za tydzień?... Już!
— Nie inaczéj: naznaczyłaś go pani na 20, a dziś mamy 12.
— Cóż robić, jeżelim powiedziała 20... Podaj mi wachlarz.
I wybrawszy pomiędzy liczną kollekcyją arcydzieł tego rodzaju prześliczny wachlarzyk, prawdziwy Watteau, hrabina dodała:
— Jakie to jednak dziwactwo! Człowiek posiada położenie jedno z najświetnieszych, jest młody, wolny, nienawidzi wszelkiego przymusu, a jednak nie znajduje dla siebie nic ważniejszego, nic pilniejszego jak poddać się pod władzę nowego pana!
— Pana! książę jest taki dobry, taki słodki. Pani zrobisz z nim co sama będziesz chciała.
— Nigdy nie zrobię z niego człowieka miłego, a jednak idę za niego. Ah! moja ciotko, moja ciotko, może ty wielkie doradasz mi głupstwo, — dodała hrabina na pół z uśmiechem, na pół w zamyśleniu, przypatrując się machinalnie ślepéj babce amorków wyobrażonych przez Watteau na jéj wachlarzyku.
— Doprawdy, — rzekła znowu po chwili, — wszakże takie samo było moje małżeństwo: prawdziwa ciuciubabka, ślepy wybór pomiędzy ludźmi wielkiego świata, z których jeden tyle był wart co i drugi; wszyscy prawie równi sobie bogactwem i urodzeniem, ale wszyscy miernoty tak uderzającéj, tak bez znaczenia, takie zera, że w wyborze nie było się o co niepokoić. Oto Katarzyno, powód mojego przyzwolenia na pana de Riancourt; a zresztą, wdowieństwo ma swoje niedogodności, wiém o tém, ale stan małżeński czyliż ich także nie ma i może jeszcze większych? Ba! lepiéj już pójść za mąż; przynajmniéj człowiek mniéj się nudzi i nie potrzebuje pytać się ustawicznie, co będę robić?
Powiedziawszy te słowa, hrabina udała się do salonu gdzie już zastała swą ciotkę i księcia de Riancourt.
Księżna Wileska, pani Zomałow ciotka, była wzrostu wysokiego, postawy imponującéj, włosów już siwych lekko pudrowanych.
Książę Riancourt, mały, lat około trzydziestu, z głową nieco na bok przechyloną, z miną świętoszka, twarzą skruszoną, spojrzeniem zyzowatém, włosem długim i umuskanym, rozdzielonym na samym prawie środku czoła, wyglądał zupełnie na człowieka podstępnego i hipokrytę; wszelkie jego poruszenia wyrachowane i naprzód rozważone wskazywały, że umiał nad sobą panować. Kiedy pani Zomałow weszła do salonu, spiesznie postąpił ku niéj, ukłonił się głęboko i z pełną poszanowania grzecznością poniósł do ust piękną jéj rękę, którą mu hrabina poufale podała; potém wyprostował się, stanął jak gdyby był olśniony i zawołał:
— Ah! hrabino! więc ja nie widziałem jeszcze wszystkich brylantów pani! Nie wiém czy są na świecie drugie podobne kamienie! Ah! jakie one piękne! mój Boże! jakie ono cudne!
— Doprawdy, mój książę? — rzekła pani Zomałow udając pewne przymilenie. — Ah! zawstydzasz mnie książę... za jubilera, którymi sprzedał te brylanty; trudno być grzeczniejszym od księcia... dla niego; i ponieważ ten naszyjnik i dyjadem wzbudzają w księciu tak tkliwe wzruszenie, podają mu do ust słowa tak grzeczne i pochlebstwa tak dowcipne, mogę księciu pod sekretem powiedziéć urocze nazwisko tego zachwycającego rękodzielnika z Frankfurtu... nazywa on się Ezechiel Rabotautencraff.
Podczas kiedy pan de Riancourt, zmięszany nieco szyderską odpowiedzią pani Zomałow, szukał w głowie jakiéj odpowiedzi, ciotka młodéj wdowy spojrzała na nią znaczącym wzrokiem, i rzekła z wymuszonym uśmiechem do księcia:
— Patrzaj, kochany książę, jak ta nie dobra Fedora lubi ciebie prześladować. Tak to zawsze ukrywa się to przywiązanie jakie się czuje dla kogo...
— Przyznam się z całą pokorą kochanéj księżnéj, — odpowiedział pan de Riancourt, usiłując naprawić swoją niezręczność, — że olśniony temi pięknemi brylantami, nie złożyłem zaraz w piérwszéj chwili mego hołdu téj, która je nosi. Lecz... lecz... czyliż nie można być olśnionym przez słońce przypatrując się pięknemu kwiatowi?
— Znajduję tak piękném, tak właściwém to porównanie do promieni słońca i do kwiatu, — odpowiedziała z szyderstwem młoda kobiéta, — że gotowabym myśléć iż to samo słońce, o którém pan mówisz, zniszczyło te biédne kwiaty, — dodała śmiejąc się wesoło i pokazując panu de Riancourt ów zwiędły bukiet przysłany jéj od niego.
Biédny książę zaczerwienił się po same uszy i nie wiedział co odpowiedziéć; stara ciotka zmarszczyła brwi z niecierpliwości i gniewu; lecz hrabina Zomałow, nie uważając na to bynajmniéj, rzekła do swego narzeczonego zabierając się do wyjścia.
— Podaj książę rękę mojej ciotce. Obiecałam posłowéj Sardyńskiéj, że wcześnie do niéj przybędę; ma mnie przedstawić jednéj ze swoich krewnych, a wiadomo panu, że mamy najprzód zwiedzić we wszystkich szczegółach ten cudowny pałac, ten pałac czarodziejski, w którym nas czekają. Dziwna to będzie wizyta w takiéj godzinie wieczornéj, to prawda; ale przyznaję się, że mam jakiś pociąg, jakąś słabość do wszystkiego co jest dziwaczném. To rzecz tak piękna, tak urocza, wszelka oryginalność!
I idąc przed swoją ciotką i panem de Riancourt, młoda kobiéta lekko zbiegła ze schodów jednego z najpiękniejszych hotelów ulicy Rivoli, ponieważ piękna cudzoziemka nie miała jeszcze własnego domu w Paryżu i dla tego szukała właśnie jakiego pałacu do nabycia.
Książę zabrał tego wieczoru obie kobiety do swego powozu; zażyłość ta łatwą była do usprawiedliwienia, ponieważ zapowiedzi jego małżeństwa z panią Zomałow już od dawna wyszły.
Po chwilowém czekaniu w przysionku hotelu, hrabina i jéj ciotka ujrzały ciężko zajeżdżającą ogromną landarę żółtą wleczoną przez dwa wychudłe konie, które stangret w niebieskiéj z czerwonemi wypustkami liberyi, ze wszystkich sił batem okładał.
Lokaj księcia Riancourt otworzył drzwiczki do téj ciężkiéj arki.
Młoda wdowa spojrzawszy z zadziwieniem na księcia, rzekła do niego:
— Cóż to znaczy?... to nie pana powóz?
— Przebacz pani, rzeczywiście, to nie mój ekwipaż.
— I cóż się stało z tą błękitną karetą zaprzężoną dosyć ładnymi siwkami, którą pan wczoraj rano po nas przysłałeś?
— Mogę się pani przyznać do tych gospodarskich szczegółów, w położeniu w jakiem jesteśmy względem siebie, kochana hrabino, — odpowiedział książę z ujmującą szczerością. — Nie chcąc męczyć moich siwków, które mnie, na honor, bardzo drogo kosztują, na wieczory najmuję tylko tę remizę. Tym sposobem mam pewną oszczędność, ponieważ nie narażam w nocy mego kosztownego ekwipażu.
— Masz zupełną słuszność, kochany książę, — wtrąciła skwapliwie stara księżna, która wnosząc z twarzy swéj siostrzenicy, obawiała się już nowego jakiego z jéj strony sarkazmu, i dla tego spiesznie, opierając się na ramieniu pana d. Riancourt, wsiadła do jego nieszczęśliwéj landary. Książę podał już rękę młodéj wdowie chcąc jéj dopomódz do powozu, gdy ta, zatrzymawszy się nagle i stanąwszy jedną nogą obutą w maleńki atłasowy trzewiczek, na ostatnim stopniu, rzekła do księżnéj z największą w świecie powagą i udając niejaką obawę.
— Kochana ciociu, zaklinam cię, obejrzyj się najprzód dobrze w tym powozie.
— Dla czegóż to, moje dziécię? zapytała księżna naiwnie. — Zkądże taka ostrożność?
— Bo ja się obawiam, że może w którym ciemnym kącie tego starego powozu, pozostała jaka ruda i chuda Angielka, albo jaki tłusty kupiec Londyński, ponieważ (o zwykle w podobnych powozach ci zacni wyspiarze wywożą swoje familije na spacery: bałabym się więc bardzo znaleść tu kogo zapomnianego jakim nieszczęśliwym przypadkiem.
I młoda swawolnica śmiejąc się na całe gardło, wsiadła nareszcie do powozu, gdy tymczasem księżna rzekła do niej półgłosem i z widoczną niechęcią.
— Prawdziwie, Fedoro, ja ciebie nie pojmuję. Nadzwyczajnie jesteś złośliwa względem pana de Riancourt... Cóż to ma znaczyć? Czego ty chcesz od niego?
— Chciałabym go poprawić w jego niezręczności i uleczyć z jego szkaradnego sknerstwa. Wszakże już trudno okazywać mu więcéj współczucia.
W téj chwili książę wsiadł do karety i zajął swe miejsce na przodzie. Zdawało się, że prawdziwie z chrześcijańską cierpliwością znosił szyderstwa téj młodéj kobiety, która posiadała tak piękne brylanty i była właścicielką kopalni złota i srebra. Czasami tylko, ukośne spojrzenie jakie na nią ukradkiem rzucał, i zaciśnienie wązkich ust tego, zdradzało w nim skryty, lecz cierpliwy gniew świętoszka. Gdy służący zapytał go dokąd mają jechać, książę odpowiedział:
— Do pałacu Saint-Ramon!
— Daruj mi Wasza Książęca Mość, — ale ja nie wiém gdzie jest pałac Saint Ramon.
— N» rogu placu Cours-la Reine, — dodał pan do Riancourt, — od strony Jean-Goujou.
— Wasza Książęca Mość mówi zapewne o tym wielkim pałacu nad którym już od lat kilku pracują.
— Tak jest, nieinaczéj.
Służący zamknął drzwiczki, i powtórzył rozkaz stangretowi, który z nowym zapałem zaciął swoje stare koniska i powóz potoczył się w stronę Cours-la-Reine, ku wspaniałemu pałacowi Saint-Ramon.