Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Powiedzieliśmy już wyżej, że pomiędzy całym tym wieńcem kobiet, było tylko czterech lub pięciu mężczyzn. Skorzystajmy zatem z tego, że towarzystwo nie jest jeszcze tak liczne, ażeby się przyłączyć do gadaniny salonowej, która zwykle dużo słów próżnych używa, aby powiedzieć tak mało.
Najgłówniejszym z pięciu uprzywilejowanych salonu pani de Marande, był młody człowiek, którego widzieliśmy dotąd tylko w wypadkach bolesnych lub strasznych. Był to pan Loredan de Valgeneuse, który od czasu do czasu, w jakiemkolwiek miejscu buduaru się znajdował i z którąkolwiek kobietą rozmawiał, zamieniał spojrzenie szybkie jak błyskawica i osobliwszego znaczenia, ze swoją siostrą panną Zuzanną de Valgeneuse, przyjaciółką z pensji biednej Miny.
Pan Loredan był prawdziwym salonowcem; nikt nie umiał lepiej uśmiechać się od niego, żaden wzrok nie umiał lepiej wyrazić uwielbienia. Posiadał on w najwyższym stopniu tę grzeczność, która zakrawa na impertynencję i od roku 1820 do 1827 nikt nie mógł go pozbawić panowania, co do sposobu włożenia krawata i zawiązania, nawet rękawiczkach, modnego węzła, bez zgniecenia atłasu lub batystu.
Rozmawiał w tej chwili z panią de Marande, uwielbiając jej wachlarz rococo, jako prawdziwy znawca Van-Loów i Bourcherów ze sklepu starożytności.
Tym, który po Loredanie ściągał spojrzenia kobiet, mniej przez swą piękność i elegancję, ile z powodu rozgłosu, jaki mu powodzenie trzech czy czterech jego utworów na scenie zjednało, oraz z powodu rozmowy bardzie) jeszcze oryginalnej niż dowcipnej, był poeta Jan Robert.
W liczbie zaprosin drukowanych, które jak grad spadły na niego wskutek pierwszych tryumfów: i na które wystrzegał się odpowiadać, były dwa czy trzy z podpisem pięknej Lidii, która chciała zrobić ze swego salonu miejsce zebrania literatów, jak jej mąż chciał ze swego zrobić miejsce zebrania polityków i wielkich ludzi epoki. Otóż
zaproszenia te zwyciężyły jego skrupuły.
Nie będąc jednym z najczęstszych gości pani de Marande, należał jednak do odwiedzających zwykle jej salony i przy każdem posiedzeniu, które od trzech tygodni dawała jego przyjacielowi Petrusowi, był zawsze obecnym, mając na celu, aby rozmowa jego ze śliczną młodą osobą, dodała ożywienia jej portretowi.
Trzeba przyznać, że i tym razem jeszcze dokazał tego, że nigdy spojrzenia i uśmiech pięknej Lidii, nie były bardziej ożywione.
Pan de Marande dzisiejszego wieczora, gdyż portret żony od dwóch dni dopiero wrócił do pałacu, pan de Marande powtarzamy, dziś właśnie dziękował Janowi Robertowi za grzeczność, z jaką starał się skracać pani de Marande nudy pozowania.
Jan Robert nie wiedział z początku czy pan de Mayando mówił na serjo, czyli też szydził, a gdy zwrócił nagle wejrzenie na twarz bankiera, zdawało mu się dostrzegać na niej przez chwilę wyraz ironji.
Lecz oczy dwóch mężczyzn spoczęły na sobie z pewną powagą i wtenczas pan dę Marande kłaniając się, powtórzył te słowa:
— Panie Janie Robercie, mówię to na serjo: pani de Marande nie potrafi mi zrobić większej przyjemności, jak skarbiąc sobie przyjaźń człowieka takich zalet.
I podał mu rękę tak szczerze, że Jan Robert przyjął ją z równąż szczerością, chociaż ta szczerość ze strony młodego poety nie zdawała się być wolną od pewnego wahania.
Trzecią osobą, którą zajmować się będziemy, jest wprowadzający nas Petrus.
Wiemy już, jaka gwiazda go przyciąga. To też po zwykłych grzecznościach powiedzianych pani de Marande, Janowi Robertowi i stryjowi swemu generałowi Herbel, który siedząc w kąciku, trawi z takiem utrudnieniem, że aż oblicze jego traci przez to zwykłą powagę i godność, Petrus skłoniwszy się paniom, znalazł sposobność wesprzeć się zaraz o kozetkę, na której piękna Regina na wpół leżąc, oskubywała bukiet z fiołków parmeńskich, pewną będąc, że gdy wstanie aby zmienić miejsce, pościnane przez nią główki fiołków nie zginą.
Piątą osobistością jest po prostu tancerz.
Należy on do klasy bardzo cenionej przez gospodynię domu, ale którą poezja, powieść i malarstwo nie potrzebują się zajmować, o tyle chyba, o ile autor utworów scenicznych zajmuje się komparsami.
Powiedzieliśmy zatem, że Loredan rozmawiał z panią de Marande, że Jan Robert oparty o marmurowy kominek przypatrywał im się, Petrus rozmawiał z Reginą, uśmiechając się do każdego fiołka wypadającego z jej z rąk, generał hrabia Herbel, trawił mozolnie siedząc na sofie; w końcu, że tancerz zapisywał swoje kadryle, aby pospieszyć chronologicznie do swojej tancerki, za każdym razem, gdy orkiestra, która nie miała dać się słyszeć przed północą, zabrzmi w tej atmosferze woniejącej, wezwaniem do nowego kadryla.
Ale chcąc być dokładnym trzeba dodać, że obraz, który próbowaliśmy naszkicować, zmieniał się z każdą chwilą. Co minuta oznajmiano nowe nazwisko, osoby wymienione wchodziły; jeśli była to kobieta, pani de Marande pospieszała naprzeciw i stosownie do stopnia przyjaźni, jaka łączyła ją z tą kobietą, całowała, lub poprzestawała na ściśnieniu ręki: jeżeli to był mężczyzna, witała go skinieniem głowy, któremu towarzyszył czarujący uśmiech, a nawet słów kilka, poczem kobiecie wskazując wolne miejsce a mężczyźnie oranżerję, zostawiała nowo-przybyłym wszelką swobodę. Mogli oni podług woli przypatrywać się bitwom Horacego Verneta, widokom morskim Gudina i akwarelom Decampa, lub prowadzić rozmowę na uboczu, albo też brać udział w ogólnej pogadance, której czepiają się ludzie, nieumiejący we dwóch prowadzić rozmowy, lub, co jest jeszcze trudniejszem, milczeć.
Ktoby miał interes zwracać na to uwagę, spostrzegłby łatwo, że mimo, iż gospodyni domu z powodu przybycia nowych gości była często zmuszoną zmieniać miejsce, pan Loredan de Valgeneuse potrafił zawsze znaleźć się przy niej.
Lidia spostrzegła tę natarczywość i czy istotnie jej się to nie podobało, czy też lękała się, aby nie spostrzegł tego ktoś inny, starała się unikać jego towarzystwa, to siadając obok Reginy i przerywając na chwilę słodką rozmowę dwojga młodych ludzi, egoizm, który wyrzucała sobie za chwilę, to znowu uciekając się pod skrzydła starego wolterjanina, którego słyszeliśmy przestrzegającego tak ściśle dat w rozmowie z margrabiną de la Tournelle.
Tym razem pani de Marande usiłowała wydobyć z serca starego hrabiego tajemnicę, która zachmurzyła to oblicze zwykle uśmiechnięte, więcej nawet, niż uśmiechnięte, bo szydercze.
Ale czy troska starego hrabiego pochodziła z serca, czy też, co było dla niego daleko ważniejszem, z żołądka, nie miał on wcale zamiaru przypuszczać do sekretu panią de Marande.
Kilka słów ich rozmowy doszło do uszu Petrusa i Reginy.
Młodzi ludzie zamienili między sobą spojrzenie. Wzrok Reginy zdawał się mówić:
— Jesteśmy nierozważni, Petrusie! Już od pół godziny gawędzimy tu tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali w oranżerji bulwaru Inwalidów.
— Tak, odpowiedział Petrus wejrzeniem, nierozważni, te prawda, ale szczęśliwi, Regino! Poczem młodzi ludzie tak, jak zamieniali z sobą spojrzenia, przesłali sobie lekkiem poruszeniem ust jeden z tych pocałunków, które serce przesyła sercu, i jak gdyby rozmowa stryja z panią de Marande przyciągnęła Petrusa, przysunął się do nich z uśmiechem obojętnym na ustach.
— Kochany stryju, odezwał się jak zepsute dziecko, któremu się zdaje, że ma prawo wszystko powiedzieć, uprzedzam cię, że jeśli nie wyjawisz prawdy pani de Marande, która już po raz drugi czyni ci zaszczyt pytać się o powód twej troski, to na pradziada mego Josselina IIgo, który nosił przydomek „Grzecznego,“ sto pięćdziesiąt lat przed odkryciem grzeczności, na popioły tego przodka, za bitego na polu sławy i miłości, przysięgam ci stryju, zdradzę cię przed panią i wyjawię prawdziwą przyczynę twoich cierpień, jakkolwiek byłyby one tajemnicze.
— Wyjaw je chłopcze, powiedział generał z wyrazem smutku, który kazał wątpić Petrusowi, aby wuj zajęty był jedynie trawieniem, wyjaw, ale wierzaj mi, przed tem wyjawieniem obrócisz siedm razy językiem w ustach, aby nie powiedzieć coś niepotrzebnego.
— O! nie obawiam się tego! rzekł Petrus.
— A zatem mów prędko panie Petrusie, umieram z niespokojności, powiedziała pani de Marande, która także zdawała się obracać siedm razy językiem, nim przystąpiła do prawdziwego przedmiotu rozmowy, który ją tu sprowadził.
— Umierasz pani z niespokojności? powiedział stary generał. Przechodzi to moją przenikliwość. Czy miałabyś pani do mnie jaką prośbę i lękasz się, aby mój zły humor źle nie wpłynął na moją odpowiedź?
— O głęboki filozofie! rzekła pani de Marande, któż ci odkrył w ten sposób tajnie serca ludzkiego?
— Daj mi pani swoją piękną rączkę.
Lidja podała rękę generałowi, zdjąwszy z niej wprzód rękawiczkę.
— Cudowna! powiedział generał, sądziłem, że już nie ma takich rąk. Przybliżył ją do ust, ale zatrzymał się nagle. Na uczciwość! dodał, byłoby to świętokradztwem, aby sześćdziesięcio sześcio letnie usta, dotknęły tego marmuru.
— Jakto? zapytała wdzięcząc się pani de Marande, nie chcesz pocałować mnie w rękę, generale?
— Czyż ręka ta jest moją własnością na minutę?
— Zupełną własnością, generale.
Generał zwrócił się do Petrusa.
— Przybliż się tu, chłopcze, powiedział do niego, i pocałuj tę rękę.
Petrus wykonał rozkaz.
— Dobrze! a teraz strzeż się, bo po takim podarunku, miałbym prawo cię wydziedziczyć. A zwróciwszy się do pani de Marande: Wydawaj pani rozkazy, powiedział, twój sługa oczekuje ich na klęczkach.
— Nie, jestem kobietą i upartą. Chcę wiedzieć najpierw, co jest powodem twej troski, kochany generale?
— Masz pani tego urwisza, który gotów ci to opowiedzieć... A! pani, w jego wieku byłbym się dał zabić, aby taką rękę pocałować! Czemuż raj wrócić się nie może, a ja nie jestem Adamem?
— Ależ generale! mówiła pani de Marande, nie można być naraz Adamem i wężem. A zatem, panie Petrusie, zechciej nam powiedzieć co przytrafiło się twemu stryjowi?
— Mój stryj, który ma zwyczaj przygotowywać się przez rozmyślanie do ważniejszych wypadków życia, przepędza zwykle samotnie godzinę przed obiadem i sądzę...
— Sądzisz pan?
— A więc sądzę, że jego upragniona samotność dziś zakłóconą została.
— Nie to jeszcze, rzekł generał. Widzę, że siedm razy dopiero obróciłeś językiem, sprobój dojść do czternastu.
— Mój stryj, ciągnął dalej Petrus bez względu na zaprzeczenie starego generała, mój stryj przyjmował dziś między piątą i szóstą godziną, odwiedziny pani margrabiny Volanty Pentaltais de la Tournelle.
Regina, która oczekiwała tylko na sposobność zbliżenіа się do Petrusa, nie chcąc stracić ani jednej sylaby z jego wyrazów, usłyszawszy wymienione nazwisko swej ciotki, sądziła, że to była najlepsza sposobność wtrącenia się do rozmowy. Podniosła się więc z kanapki i zbliżyła z cicha do mówiących.
Petrus nie widział jej i nie słyszał, ale czuł jej zbliżenie i zadrżał. Oczy jego się przysłoniły, głos zamarł.
Młoda kobieta ze swej strony, zrozumiała eo się dział©» w jego sercu i odczuła nieznaną rozkosz.
— Dla czegóż to, rzekła głosem miękkim i śpiewnym, jak drganie strun arfy eolskiej, nie mówisz dalej panie Petrusie, czy dlatego, że ja tu jestem?
— O! młodości! młodości! szepnął hrabia Herbel.
W istocie, całą tę grupę owiewał urok młodości, zdrowia, szczęścia i wesela, co nakoniec wypogodziło także czoło starego generała. Ze spojrzenia, jakie rzucił na synowca, możnaby sądzić, że jednem słowem mógł zniszczyć to wszystko, ale żal mu było mimo całego egoizmu, zdmuchnąć nadpowietrzny zamek, w którym przebywał młodzieniec. I przeciwnie, dodał mu jeszcze bodźca.
— Dalej chłopcze! dalej, powiedział.
— Jeżeli więc pozwalasz, stryju, zaczął na nowo Petrus, to powiem, ze pani de la Tournelle, jak wszystkie...
Chciał powiedzieć: jak wszystkie stare kobiety, ale o cztery kroki od siebie spostrzegł na czas jeszcze ponurą twarz jakiejś matróny i poprawił się:
— Że pani de la Tournelle, jak wszystkie margrabiny, ma pieska, czy suczkę, która się nazywa Croupette.
— Śliczne imię! rzekła pani de Marande, znam tego pieska, ale nie wiedziałam, że się tak nazywa.
— W takim razie, ciągnął Petrus, będziesz pani mogła ocenić prawdziwość mego opowiadania. Pokazuje się, że ten piesek, czy też suczka, trąci piżmem w sposób niezwykły... A cóż, czy zgadłem stryju?
— Zupełnie, powiedział stary generał.
— Pokazuje się jeszcze, że woń piżma ma pewną własność, która szkodliwie wpływa na wszelkie sosy i przyprawy kuchenne. A ponieważ panna Croupette jest bardzo łakomą, i że za każdym razem gdy margrabina de la Tournelle odwiedza mego stryja, panna Croupette odwiedza jego kucharza, śmiem utrzymywać, że mój najukochańszy stryjaszek miał dziś obiad szkaradny i to czyni go tak ponurym i melancholijnym.
— Brawo chłopcze! niepodobna lepiej się domyślać, a jednakże gdybym ja chciał zgadywać, co ciebie dziś czyni tak wesołym i roztargnionym, kto wie, czy nie odgadłbym jeszcze lepiej... Ale pilno mi dowiedzieć się, co ta piękna syrena sobie życzy, odkładam to więc na inny raz. I zwróciwszy się do pani de Marande: Mówiłaś pani, że mass do mnie prośbę, oczekuję zatem.
— Generale, powiedziała pani de Marande, zwróciwszy słodkie wejrzenie na starca, byłeś tyle nieroztropnym i powiedziałeś to kilka razy, że twoja ręka, serce, głowa, słowem wszystko to czem rozporządzać możesz, jest na moje usługi. Powiedziałeś mi to, nieprawdaż?
— Tak pani, jest to prawda, odrzekł hrabia z tą grzecznością, którą w 1827 roku napotykano już tylko u starców. Powiedziałem, że nie mając szczęścia żyć dla pani, pragnąłbym umrzeć dla niej.
— I jesteś pan zawsze jeszcze w tem chwalebnem usposobieniu, generale?
— Więcej, niż kiedykolwiek!
— A zatem, zdarza się sposobność dowieść mi tego.
— O pani! taką sposobność gotów jestem pochwycić, choćby za jeden włosek.
— Posłuchaj mnie więc, generale.
— Moje uszy są na rozkazy pani.
— Właśnie idzie tu o odstąpienie mi chwilowo tej części twej osoby.
— Co pani chcesz przez to powiedzieć?
— Potrzebuję twoich uszu na cały wieczór, generale.
— Czemuż nie powiedziałaś pani tego zaraz! Proszę tylko o nożyczki, a gotów jestem zrobić z nich ofiarę, bez obawy, bez żalu, bez wymówki nawet... z tym jedynie warunkiem, że po uszach, nie będziesz pani także żądać mych oczu.
— O! generale, uspokój się! rzekła pani de Marande, nie idzie tu o odłączenie ich od pana, gdzie są przewybornie umieszczone, ale po prostu o zwrócenie ich z pewną uwagą w stronę, którą panu wskażę, choćby na godzinę, czyli mówiąc innemi słowy, generale, będę miała zaszczyt przedstawić ci jednę z moich najlepszych przyjaciółek z pensji, młodą dziewicę, którą wraz z Reginą nazywamy siostrą. Co znaczy, że zasługuje ona na twoje względy, jak godną jest całej naszej przyjaźni, a do tego jest sierotą.
— Sierotą! powtórzył Jan Robert, czyż nie powiedziałaś pani tylko co, że ty i hrabina Rappt jesteście jej siostrami?
Pani de Marande podziękowała uśmiechem Janowi Robertowi i ciągnęła dalej:
— Nie ma ona ojca, ani matki... Jej ojciec waleczny kapitan gwardji, oficer legji honorowej, poległ w Champaubert w 1814 roku. Tym sposobem została wychowaną z nami w Saint-Denis. Matka umarła na jej rękach przed dwoma laty, jest ona ubogą...
— Ubogą! powtórzył generał. Czyż nie powiedziałaś pani, że ma dwie przyjaciółki?
— Jest ubogą i dumną, generale, mówiła dalej pani de Marande, i pragnie szukać ж sztuce sposobu utrzymania, któregoby jej igła dać nie mogła... Obok tego, ma ona wielką boleść, nie do ukojenia...
— Wielką boleść?
— O! tak, największą i najgłębszą boleść, jaką znieść może serce kobiety!... Teraz wiesz już o tem generale, wybaczysz więc smutek rozlany na jej twarzy i posłuchasz jej głosu.
— Ale pozwolisz pani, powiedział generał, zadać sobie jedno pytanie, które mniej jest niedyskretne, aniżeli to wydawać się może. W zawodzie, któremu się poświęca przyjaciółka pani, piękność nie jest rzeczą zbyteczną; czyż jest ona piękną?
— Jak starożytna Niobe w dwudziestu latach, generale?
— A śpiewa?
— Nie powiem, że tak, jak Pasta, jak Malibran, lub jak Catalani, ale powiem, że śpiewa tak, jak ona sama... Czyli raczej nie śpiewa, ale płacze, cierpi, i wyciska innym łzy z oczu.
— Jakiż to rodzaj głosu?
— Prześliczny kontralt.
— Czy dała się już słyszeć publicznie?
— Nigdy... Dziś wieczór pierwszy raz śpiewać będzie wobec pięćdziesięciu osób.
— I życzysz pani?...
— Życzę sobie, generale, abyś ty, jako zwolennik i prawdziwy znawca, posłuchał jej z uwagą i posłuchawszy, uczynił dla niej to wszystko, cobyś dla mnie zrobił w takim razie. Pragnę, jeśli pozwolisz mi posłużyć się twemi własnemi wyrazami, abyś żył jedynie dla naszej ukochanej Karmelity, nieprawdaż Regino? abyś poświęcał jej każdą chwilę życia, słowem, abyś został jej rycerzem i aby od tej godziny nie miała żarliwszego obrońcy, gorętszego wielbiciela nad ciebie. Wiem, że zdanie twoje jest wyrokiem w teatrze Opery, generale.
— O! nie rumień się mój stryju, jest to wiadome, rzekł Petrus.
— Życzę sobie, kończyła pani de Marande, abyś imię mej przyjaciółki powtarzał wszystkim przyjaciołom, którzy są twojem echem... nie dla tego, abym chciała, obecnie przynajmniej, iżby ją zamówiono do składu Opery, żądania moje nie sięgają tak wysoko, ale ponieważ to z twojej loży...
— Z loży „piekielnej“, dorzucił Petrus. O! powiedz pani to słowo.
— Zgoda... ponieważ to z loży piekielnej rozgłasza się sława, ponieważ z niej wznoszą się wszystkie przyszłe chwały lub burzą teraźniejsze, liczę na prawdziwą i szczerą twą przyjaźń, generale, że głosić będziesz pochwały Karmelity na każdem miejscu, gdzie raczysz się znajdować w klubie, na wyścigach, w kawiarni Angielskiej, u Tortoniego, w Operze i powiedziałabym nawet na dworze, gdyby obecność twoja w moim zakątku nie była najwyższym dowodem twoich opinij politycznych. Przyrzecz mi więc, że na tej drodze będziesz popychał moją przyjaciółkę tak daleko i tak szybko, jak tylko da się to uczynić, a będę ci wiecznie wdzięczną generale.
— Zostaw mi pani na to miesiąc czasu, a za dwa będzie przyjętą do składu Opery, za trzy zaś da się słyszeć publicznie, chyba, że chce debiutować w jakiej nowej operze, w takim razie przeciągnie się to do roku.
— O! gotowa jest debiutować w czem tylko zechcą, umie cały repertuar francuzki i włoski.
— W takim razie za trzy miesiące przyprowadzę pani przyjaciółkę, ukrytą laurami od stóp do głowy!
— I wtedy, podzielisz z nią swoje generale, rzekła pani de Marande, ścisnąwszy serdecznie dłoń hrabiego.
— I ja także, generale, odezwał się głos słodki, na który Petrus zadrżał, ja także będę ci nieskończenie wdzięczną.
— Nie wątpię o tem ani na chwilę księżniczko, powiedział starzec, który przez grzeczność dawał hrabinie Rappt jej tytuł panieński, a odpowiadając, że nie wątpi o wdzięczności Reginy, spoglądał na synowca. A zatem, dodał zwracając się do pani de Marande, pozostaje pani tylko przedstawić mnie swej przyjaciółce, jako życzliwego sługę.
— Będzie to bardzo łatwo; ona jest tutaj.
— Jakto, tutaj?
— Tak, w moim sypialnym pokoju. Chciałam jej oszczędzić przykrości, gdyż jest to zawsze przykre dla młodej kobiety, przebiegać wszystkie salony i kazać się meldować. Dlatego jesteśmy tu zebrani w małem kółku, dlatego także na niektórych z moich zaproszeń, powiedziane było, na godzinę dziesiątą, na innych zaś, na godzinę dwunastą, chciałam tym sposobem zebrać w około Karmelity grono samych przyjaciół wybranych i pobłażliwych.
— Wdzięczny pani jestem, powiedział Loredan znalazłszy sposobność wmieszania się do rozmowy. Wdzięczny pani jestem, że policzyłaś mnie do liczby wybranych. Ale mam żal o to, że sądząc mnie za mało znaczącym, nie poleciłaś mi swej przyjaciółki.
— A! rzekła pani de Marande, jesteś pan zanadto kompromitującym, aby polecać twej opiece młodą i piękną osobę. Zresztą piękność Karmelity zaleci ją dostatecznie w twoich oczach.
— Chwila ta jest źle obraną i oświadczam pani, że obecnie jedna tylko piękność ma prawo olśniewania.
— Wybacz pan, odezwał się ktoś łagodnie i z wyszukaną grzecznością, przerywając mowę baronowi, mam słówko do powiedzenia pani de Marande.
Loredan obejrzał się zmarszczywszy czoło, ale poznając samego pana de Marande, który z uśmiechem na ustach podawał żonie rękę, usunął się z żywością.
— Masz mi pan coś do powiedzenia? zapytała pani de Marande, opierając rękę z życzliwością na ramieniu męża. Słucham więc! I obróciwszy się, dodała: Wybacz mi generale...
— Szczęśliwy, kto ma takie prawa! odrzekł hrabia-Herbel.
— Co chcesz? generale! rzekła śmiejąc się pani de Marande, są to prawa panów. I wysunęła się zwolna z koła, wsparta na ramieniu męża. Jestem na rozkazy pana.
— Prawdziwie nie wiem jak to powiedzieć... Jestto rzecz, o której zapomniałem zupełnie, a która na szczęście przyszła mi teraz do głowy.
— Mów zatem!
— Pan Thompson, mój korespondent ze Stanów Zjednoczonych, polecił mi dwoje młodych ludzi, to jest mężczyznę i kobietę z Luzjany, którzy mają kredyt otwarty w moim banku. Kazałem im posłać bilet zapraszający na dzisiejszy wieczór i otóż zapomniałem ich nazwiska.
— A zatem?
— A zatem, zostawiam twej przenikliwości, rozpoznanie tych dwóch obcych twarzy i polegam na twej uprzejmości, co do przyjęcia poleconych mi przez pana Thompsona.
Jestto wszystko, co miałem pani powiedzieć.
— Możesz pan liczyć na mnie, rzekła z zachwycającym uśmiechem pani de Marande.
— Dziękuję... A teraz pozwól mi pani powinszować sobie, jesteś zawsze piękną, ale dziś świetniejszą, niż kiedykolwiek!
I pocałowawszy żonę w rękę z galanterją, pan de Marnnde odprowadził ją aż do drzwi jej sypialnego pokoju, a Lidia uniósłszy porterję, rzekła:
— Jeżeli zechcesz, Karmelito...