Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Przy kawie.

Generał, jak sam się przyznał, był istotnie uczniem szkoły Anakreona, obywatelem rozkosznego Sybaris. Wszystko u niego w najdrobniejszych szczegółach wskazywało głębokie studja nad komfortem. Tak jak uważał, że wina Bordeaux Lafitte, nie należy pić inaczej tylko w kieliszkach, w których przejrzystość łączy się z cienkością kryształu, dlatego, ażeby oczy barwy, a usta nie straciły zapachu wina, tak samo nie piłby kawy w innem naczyniu, tylko w filiżance chińskiej lub staroserwskiej.
Czekała więc kawa, dymiąca i pachnąca w imbryczku srebrnym, w towarzystwie cukierniczki z tegoż samego kruszcu, dwóch delikatnych filiżanek w złociste kwiaty i czterech karafek różnych likierów.
— A! rzekł generał, sadzając synowca w fotelu, siadajmy, ty tu, ja tam i popijajmy kawę, jak filozofowie oceniający ile trzeba było czasu, wypadków, ludzi genialnych, monarchów wielkich, słońc gorących, by zgotować te dwie smaczne substancje zebrane w dwóch krańcach świata, które nazywają się Martinika i Mokka!
Ale Petrus znajdował się całkiem w innem usposobieniu.
— Mój dobry stryju, rzekł, wierzaj mi, że w innej porze oceniałbym zarówno z tobą, lubo mniej uczenie i filozoficznie, całą woń tego boskiego płynu, ale w tej chwili, powinieneś zrozumieć, że wszystkie moje władze fizyczne i moralne, ześrodkowały się w pytanie, które ci odnowię: czem miłość moja dla panny Lamothe-Houdan może cię tak radować?
— Zaraz ci wytłomaczę, jak skończę kawę. Wiesz co ci mówiłem, zanim usiedliśmy do stołu, o wpływie, jaki dobry posiłek może mieć na sposób zapatrywania się na rzeczy?
— Wiem.
— Otóż, mój kochany, teraz kiedy jestem po obiedzie, widzę wszystko różowo i szczerze ci winszuję. Pozwól mi wypić kawę, a powiem dlaczego ci winszuję.
— Więc masz ją, stryju, za piękną pannę? zapytał Petrus, spuszczając się mimo wiedzy po tej pochyłości, na którą zstępują zakochani, gdy mówią o przedmiocie swych uczuć.
— Czy mam ją za piękną pannę? Do djabła! a toż musiałbym być wymagającym, mój drogi. Toż to poprostu jedna z najrozkoszniejszych kobiet w Paryżu, a jeśli przypominam sobie dobrze jej twarz, to podobna jest do tej nimfy Owidjusza.
— Nie, nie! ona nie podobna do nikogo, stryju! nie poniżaj tego niebiańskiego oblicza, porównywając je nawet do półbogini.
— Dobrze, dobrze, moje dziecko, jesteś porządnie zakochany, tem lepiej, tem lepiej! Lubię widzieć młodość i siłę w normalnych objawach tej potężnej władzy, która zwie się miłością. Dobrze więc: ona nie jest podobną do żadnej nimfy Owidjusza; jest to heroina nowoczesnego romansu, w całem znaczeniu tego słowa.
— Przeciwnie, stryju, przeciwnie! co mnie szczególniej zachwyca, co mnie czaruje w Reginie, to, że ona nie wzoruje się na niczem, co się widziało lub czytało.
— Jakto, nicponiu! ty sobie pozwalasz kochać się w kobiecie bez wiedzy twego stryja, a nie chcesz mu pozwolić nawet, żeby sobie ułożył do kogo jest podobną?
— Miałem słuszność być dyskretnym z tobą kochany stryju, wiedziałem, że będę łajany.
— Powiedz, że będę przedmiotem zazdrości, szczęśliwy łotrze! Trzeba tylko być korsarskim synem, żeby mieć takie szczęście! Stawiamy więc nasamprzód ten fakt: jesteś zakochany, bardzo zakochany.
— Proszę cię, drogi stryju, nie nazywaj zakochaniem tego uczucia, jakie ja mam dla Reginy.
— Aha!... Jakżeż więc chcesz, żebym je nazywał? Naprzykład!
— Nie wiem; ależ zakochanie, nie jestże to nazwa, którą najpospolitsi ludzie mianują swe instynkty, swe zachcianki brutalne? Czy myślisz, stryju, że ja doznaję dla tej czarującej istoty tego samego uczucia, jakie ma twój stróż dla swej żony?
— Brawo, Petrusie! Niech cię nie znam, moje dziecko! Nie umiem ci wypowiedzieć do jakiego stopnia radujesz mnie... Więc ty nie jesteś zakochany w Reginie? Powiedz mi więc, jak to jest? Ja, gruby materjalista, człowiek innego wieku, sądziłem dotąd, że miłość jest materjalną kombinacją tego, co najczystsze w człowieku, tak jak ta kawa jest czemś najsubtelniejszem w roślinie. Omyliłem się, tem lepiej! Jest inne uczucie bardziej niebiańskie, eteryczniejsze, gorętsze, jak to. Pragnę zabrać z niem znajomość, a boleję nad tem, żem czekał tak długo.
— Szydzisz ze mnie, stryju.
— Zkąd znowu!
— Ależ ja, pod słowem mówię prawdę! To co czuję dla Reginy, nie ma nazwy, jest to uczucie nowe, świeże, podniosłe jak ona; uczucie, które nie istniało przed nią, i przez nią tylko mogło być natchnione... O! mój stryju, mój stryju, powiadasz, że pomimo doświadczenia, uczucie to jest ci nieznane, nie dziwi mnie to, bo pewny jestem, że żaden człowiek nigdy tego co ja nie odczuwał.
— Winszuję z całego serca, mój drogi, rzekł generał, wysączając ostatnie krople kawy, powtarzam ci, że pod rozmaitemi względami sprawiasz mi radość rzeczywistą, pierwszą, jaką ci zawdzięczam. Nie bierz więc tak literalnie tego, co ci mówiłem o świecie, nimeśmy usiedli do stołu: była to zmora czczego żołądka. A! mówił dalej stary szlachcic, rozciągając się w fotelu i mrużąc powieki, zdaje mi się, iż nie ryzykuję nic, mówiąc, że jak zażyję tę szczyptę tabaki hiszpańskiej, to będę prawdziwie i zupełnie szczęśliwy.
— Wierzaj mi, stryju, rzekł Petrus, iż wdzięczny ci jestem calem sercem za tak żywy w szczęściu mojem udział.
— Mylisz się, kochany Petrusie, czyli raczej nie stoisz na moim punkcie widzenia.
— Byłeś łaskaw powiedzieć mi, stryju, że jesteś zupełnie szczęśliwym.
— Tak jest, ale to nietylko moje szczęście raduje mnie tak bardzo.
— Więc cóż takiego, stryju?
— To chytra myśl, że szczęście to stanie się, męczarnią komu innemu.
Petrus patrzał na stryja oczyma pytającemi.
— Owóż, mówił generał, ponieważ ten ktoś inny jest moim od serca nieprzyjacielem, więc wszystko, co mu nieprzyjemnego się wydarza, mnie napełnia zadowoleniem. Widzisz więc, że ja ze szczęścia twego biorę tylko ten udział, który mnie się należy; nie miej więc mi za to wdzięczności żadnej i kończ opowiadanie po skosztowaniu tego araku, o którym powiesz mi słówko... Słucham.
Generał wciąż wyciągnięty w fotelu, założył ręce na brzuchu, obrócił wielkie palce jeden koło drugiego i rzeczywiście słuchał.
— To dziwna rzecz, mój stryju! odezwał się Petrus, nie wiem jaką jest myśl twoja, ale mam jakoby przeczucie, iż mi się wydarzy wielkie nieszczęście.
— To, co ciebie czeka, jest rzeczywiście szczęściem albo nieszczęściem, według tego jak się na to będziesz zapatrywał, ale w jednym lub drugim razie, nie mogę ci wymierzyć ciosu bez poprzedniego zawiadomienia; inaczej mówiąc, nie wypowiem ci prawdy, dopóki ty nie skończysz swego opowiadania.
— Ależ ja ci nie mam co opowiedzieć, stryju, powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. Kocham ją, i koniec.
— Jest jednak pewna rzecz dosyć ważna, którą opuściłeś, mój drogi.
— Jaka, mój stryju?
— Powiedziałeś mi wprawdzie, że ją kochasz, ale zapomniałeś mi powiedzieć, czy ona ciebie kocha.
Twarz Petrusa na te słowa okryła się rumieńcem, który był długą, a niedyskretną odpowiedzią, ale ponieważ Petrus siedział w cieniu, generał tego rumieńca nie widział.
— Co ci mam powiedzieć, stryju? zapytał jakby nie dosłyszawszy Petrus.
— Jakto! co mi masz powiedzieć? Chcę, ażebyś mi powiedział, czy ona ciebie kocha.
— Nigdym jej o to nie pytał.
— Dobrze uczyniłeś, mój chłopcze; o takie rzeczy nie pyta nikt; one się odgadują, odczuwają. Powiedz mi zatem, coś odczuwał, coś odgadywał w tym względzie?
— Nie mówiąc, ażeby uczucie, jakiem natchnąłem pannę de Lamothe-Houdan, było takiej natury jak to, którego ja doznaję, odpowiedział Petrus drżącym głosem, sądzę jednak, że Regina widzi mnie z przyjemnością.
— Przepraszam! teraz ty z kolei nie rozumiesz mnie należycie; muszę tedy pytanie moje powtórzyć. Czy sądzisz naprzykład, że w teraźniejszem położeniu wzajemnej sympati, panna de Lamothe-Houdan, w razie gdybyś oświadczył się o jej rękę, przyjęłaby cię za męża?
— O! mój stryju, tak daleko jeszcześmy nie zaszli!
— Ale jeżeli dzień idzie za dniem, a noc za nocą zwyczajnym trybem, to tam zajdziecie kiedykolwiek po dniu, czy po nocy?
— Stryju...
— Więc nie chcesz się z nią ożenić?
— Ależ, stryju...
— Nie mówmy już o tem, libertynie!
— Stryju, błagam cię...
— Więc mówmy!...
— Mówmy, stryju, bo dotknąłeś właśnie jednej z tych nadziei, jakie nie śmiałem mieć nawet we śnie.
— Aha!... proszę cię, synowcze kochany, powiedz mi, czy w razie gdybyś oświadczył się o pannę Reginę de Lamothe-Houdan, to wierzysz w swej duszy i sumieniu, że oddałaby ci rękę?... Uważ i to dobrze, że roszczenia twoje nie są bynajmniej przesadzone: chociaż ojciec twój jest wielkim złoczyńcą, nie mniej jednak pochodzi z rodu Courtenay, mój chłopcze; przodkowie nasi panowali w Carogrodzie! Josselinowie mieli już siwe włosy wówczas, kiedy Lamothe-Houdanom nie wyrżnęły się jeszcze mleczne zęby; oni na tarczy herbowej krzyżują laski marszałkowskie, ale my nad nią mamy zatkniętą koronę.
— Owóż, stryju, jeżeli mam ci powiedzieć całą prawdę...
— Całą, mój chłopcze!
— A przynajmniej to, co myślę.
— Przynajmniej to, co myślisz.
— Otóż, chociaż pod tym względem nigdy nie badałem przyszłości, sądzę jednak, że gdyby szczupłość ojcowizny nie stanęła na przeszkodzie, to panna Lamothe-Houdan możeby mogła zostać moją żoną.
— To jest, kochany synowcze, gdybym ja, przypadkiem, co jest mało prawdopodobne, uprzedzam cię, tę szczupłą ojcowiznę podwatował nieco częścią majątku mego po śmierci, a uważ dobrze, iż ja o dwa tysiące mil odległy jestem od podobnej myśli, czyli mówiąc wyraźniej, gdybym cię wyposażył i uznał za swego spadkobiercę, to po usunięciu tej przeszkody, spodziewasz się, żeby ci panna de Lamothe-Houdan ręki nie odmówiła?
— Wierzę w to całą duszą.
— Otóż, mój kochany synowcze, powtarzam ci względnie do ciebie samego to, co mówiłem względnie do twego przyjaciela, który odmówił krzyża: jesteś na swój wiek zamłody!
— Ja, stryju?
— Ty.
— Cóż to znowu znaczy?
— To znaczy, że panna de Lamothe-Houdan nie poszłaby za ciebie.
— A toż dlaczego, stryju?
— Dlatego, że prawo zabrania kobiecie zaślubiać dwóch mężczyzn, mężczyźnie dwóch kobiet naraz.
— Dwóch mężczyzn?
— Tak, to się zwie dwumęztwem, wielomęztwem.
— Nic a nic stryja nie rozumiem, wytłómacz się, proszę.
— Nim dwa tygodnie upłyną, panna de Lamothe-Houdan pójdzie zamąż.
— Niepodobna, stryju! wykrzyknął młodzieniec blednąc okropnie.
— Niepodobna!... to także frazes zakochanego.
— Stryju, na miłosierdzie Boże, miej litość nademną! mów wyraźniej!
— Zdaje mi się, że to co mówię, jest dosyć wyraźne i że stawiam kropki nad „i“ panna de Lamothe-Houdan idzie zamąż.
— Idzie zamąż! powtórzył Petrus osłupiały.
— A ja o tem wiedzieć powinienem, skoro ona zaślubia mojego mniemanego syna.
— Stryju, ja oszaleję! Coż to za mniemany syn?
— O! uspokój się, nie uznałem go, chociaż jego czuła matka robiła wszystko co mogła, ażeby na swojem postawić.
— Ależ nareszcie, stryju, kogóż ona zaślubia?
— Pułkownika hrabiego Rappta.
— Pana Rappta.
— We własnej jego osobie, mój synowcze, tego przyjemnego, zacnego, znakomitego pana Rappta!
— Ależ on dwadzieścia lat starszy jest od Reginy.
— Możesz nawet powiedzieć dwadzieścia cztery, mój drogi, z uwagi, że on datuje od dnia 11go marca 1786 roku, co czyni dobrze wyliczonych czterdzieści i jeden lat, a ponieważ panna Regina de Lamothe-Houdan ma dopiero siedmnaście... to porachujże sam.
— Czy pewnym tego jesteś, stryju? zapytał młodzieniec z głową spuszczoną i jak gdyby spiorunowany.
— Zapytaj się samej Reginy.
— Żegnam cię, stryju! zawołał Petrus wstając.
— Dlaczego mnie żegnasz?
— Pójdę do niej i muszę się dowiedzieć...
— Później dowiesz się jeszcze lepiej! Zrób mi tę przyjemność i siadaj na miejscu.
— Ależ stryju...
— Nie ma już stryja, skoro synowiec jest niewdzięczny.
— Ja, niewdzięczny?
— Zapewne, że niewdzięczny! Niewdzięczny tylko synowiec opuszcza stryja na początku mozolnego trawienia, zamiast podać mu kieliszek kuirasao, któryby trawienie to ułatwił... Poczęstuj swego stryja kieliszkiem kuirasao, Petrusie.
Młodzieniec opuścił obie ręce.
— O, stryju! wyrzekł zcicha, możeszże żartować z taką boleścią, jak moja!
— Czy znasz powieść o włóczni Achillesowej?
— Nie, stryju.
— Jakto! Takież to ukształcenie dał ci ten korsarz twój ojciec? Nie kazał cię nauczyć po grecku, ażebyś czytał Homera w oryginale? i ty musisz, nieszczęśliwy czytać go w pani Ducier albo w panu Bitaubé. Otóż ja ci opowiem historję o włóczni Achillesowej: jej rdza leczyła rany, które zadało ostrze. Zraniłem cię, moje dziecko, teraz spróbuję cię uleczyć.
— O, mój stryju, mój stryju! szepnął Petrus upadając do nóg generała i czule całując mu ręce.
Generał spoglądał na młodzieńca z wyrazem malującym wielkie przywiązanie. Potem rzekł głosem spokojnym i poważnym:
— Siadaj, mój kochany, bądź mężczyzną! Pomówimy serjo o panu Rappt.
Petrus wstał, chwiejąc się doszedł do swego fotelu i upadł weń raczej niż usiadł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.