Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Gdzie stryj i synowiec prowadzą przy obiedzie rozmowę zaczętą w salonie.

Stryj i synowiec weszli pod rękę do sali jadalnej; generał oparł się na ręku Petrusa całym ciężarem. Usiadł w fotelu na zwyczajnem miejscu i dał znak synowcowi ażeby usiadł naprzeciw niego. Zmiótł nasamprzód dwa talerze zupy rakowej, która stanowiła dostateczny dowód, że kucharz jego był niepospolitym artystą; potem nalał sobie kieliszek madery zwolna nią się delektując i podał butelkę synowcowi, prosząc, aby uczynił toż samo.
Petrus napełnił kieliszek i wychylił go z lekceważeniem widocznie oburzającem stryja, który zazwyczaj takie rzeczy brał nader poważnie i z ostentacją.
— Franz, rzekł generał, daj panu Petrusowi butelkę marsali: nie spostrzeże w niej różnicy z prawdziwą maderą.
W taki sposób zdegradował Petrusa z godności smakosza, jak przedtem zdegradował Franza ze stopnia kaprala.
Petrus przyjął katastrofę z głęboką rezygnacją.
Generał przeszedł od gniewu do pogardy prawie. Chciał jednak drugi raz spróbować.
Przyniesiono mu butelkę ogrzanego Lafitte; nalał sobie kieliszek, tak jak poprzednio madery, posmakował jak człowiek umiejący ocenić rzadkie przymioty wina, mlasnął językiem, i rzekł do synowca:
— Podaj kieliszek.
Petrus zamyślony, podał kieliszek zwyczajny.
— Nie ten! zawołał generał, kieliszek zielony, nieszczęśliwcze!
Petrus podał kieliszek zielony, i po napełnieniu postawił go przy talerzu.
— Wypijże zaraz! rzekł generał.
Petrus nie myślał, że ten rozkaz stryja ma na celu, ażeby wino nie ochłodło i nie straciło zapachu; sądził tylko że stryj widział jak on jadł kilka potraw, nie pijąc: zalecenie gastronomiczne, obniżał on do poziomu czysto hygienicznego środka! Posłuszny więc stryjowi, i czując w samej rzeczy, iż pieprz, którym była zaprawiona jakaś ryba, zostawił mu pewne palenie w gardle, przelał wino z kieliszka w szklankę, dolał wodą i wypił duszkiem.
— A! zbrodniarzu! krzyknął generał.
— Co takiego, stryju? zapytał Petrus wylękniony.
— Ależ, gdyby twój korsarz ojciec nie był czynił wycieczek po samym tylko kanale Lamanche, myślałbym, że on z przylądka Dobrej Nadziei przywiózł ładunek wina konstancjeńskiego, albo z morza czarnego beczkę tokaju, i że ciebie przy piersi karmiono nektarem!
— Dlaczegóż to?
— Jakto, nieszczęśliwy! ja ci nalewam kieliszek wysokiego Lafitte, tego samego, które zbutelkowane było w Tuilleries roku 1812, roku komety; wino, którego butelka kosztuje mnie samego dwanaście franków, a ty wino to pijesz z wodą! Franz, postaraj się o jaką lurę Surennes, i podaj mojemu synowcowi!
— Wybacz mi, stryju, rzekł Petrus, byłem mocno roztargniony.
— Grzeczne to bardzo, co mi powiadasz.
— Więcej niż grzeczne, jest to uprzejme, stryju. Byłem roztargniony, bo rozmyślałem o naszej rozmowie.
— Pochlebco, rzekł generał.
— Nie, słowo ci daję, stryju, nie pochlebiam!... Mówiłeś więc?
— Już nie wiem co mówiłem; tylko ponieważ głodny byłem jak pies żebraczy, musiałem gadać głupstwa.
— Mówiłeś mi, że źle robię unikając świata.
— A! tak... bo to widzisz, moje dziecko, pojedynczy człowiek zawsze potrzebuje świata, kiedy tymczasem świat, nigdy nie potrzebuje pojedynczego człowieka.
— To, mój stryju, jest prawdą niezaprzeczoną.
— No, to jeszcze nie byłoby dowodem, wszak niezaprzeczone prawdy ulegały zaciętym zaprzeczeniom; świadkiem Kolumb, któremu zaprzeczano istnienia Ameryki; Galileuszowi zaprzeczano ruchu ziemi; Fultonowi zaś, potęgi pary, i t. d.
— Wymowny jesteś, mój stryju! rzekł Petrus z uwielbieniem dla dowcipnego starca.
— Dziękuję ci, mój synowcze! Otóż mówiłem ci, albo nie mówiłem, mniejsza o to, bo mówię teraz, żem cię wprowadził do pani Lidii de Marande, jednej z najpiękniejszych najmłodszych i najbardziej wpływowych kobiet tego czasu. Byłeś, rozumie się u niej w dniu przedstawienia, następnego tygodnia złożyłeś bilet wizytowy, i odtąd jużeś się ani pokazał. U niej bywa najlepsze towarzystwo...
— O! mój stryju, powiedz najgorsze; ona przyjmuje wszystkich, rzekłbyś, iż to salon ministra.
— Mówiłem ja o tobie długo z panią de Marande mój synowcze; podobałeś się jej z twarzy, ale powiada, że nie lubi twojej figury.
— Czy chcesz stryju wiedzieć, jaki jest gust pani de Marande?
— Proszę.
— Mąż jej nabył „Lokustę“ Sigalona, arcydzieło; ona nie dała mu pokoju, dopóki nie zwrócił jej autorowi, a to z powodu jakoby przedmiot nie był dla wzroku przyjemnym.
— Nie było to, istotnie, bardzo przyjemne.
— Tak jak gdyby „Noc świętego Bartłomieja“ Espagnoleta była rzeczą niezmiernie wesołą!
— Jabym też w moim jadalnym pokoju niebardzo rad mieć „Noc św. Bartłomieja“ Espagnoleta.
— To postaraj się stryju, mieć ją i oddaj mnie.
— Pomyślę o tem, pod warunkiem, że pójdziesz do pani de Marande.
— Zaczynałem ją lubić, stryju; gotoweś podać mi ją w nienawiść.
— Dlaczego?
— Kobieta, która przyjmuje u siebie artystę, a widzi w nim tylko przyjemną twarz i brzydką figurę!
— A cóż u djabła chcesz żeby w nim widziała? Któż to jest pani de Marande? Magdalena posiadająca męża, a nie posiadająca mocy do pokuty. Czy zajmuje się sztuką? Widzi młodego chłopca, to i patrzy; tak jak i ty patrzysz na konia kiedy go widzisz.
— Tak; jakkolwiek pięknym byłby ten koń, wolę fryzę Fidjasza.
— A kiedy widzisz młodą i ładną kobietę, czy także wolisz fryzę Fidjasza?
— Tak jest, stryju...
— Nie kończ, albo cię nie uznam za mego synowca! Pani de Marande ma słuszność, a ty bredzisz; w tobie jest nieco zawiele artysty, a niedość człowieka światowego: twoja postawa ma pewien rodzaj zaniedbania, które uchodzi w studencie, ale nie przystoi człowiekowi twojego wieku i imienia.
— Zapominasz, stryju, że ja mianuję się nazwiskiem ojca mojego a nie twojem; a jeżeli można być surowym względem figury Josselina Illgo, to należy mieć wyrozumienie na postawę syna zamiatacza piany morskiej, jak stryj nazywasz mojego ojca. Ja się zwę Petrus Herbel, mój stryju,, a nie wicehrabia Piotr Herbel de Courtenay.
— Wszystko to nie racja, mój synowcze. Charakter człowieka odbija się w jego postawie, jak się trzyma, jak nosi głowę, jak porusza rękami. Minister chodzi inaczej niż jego urzędnicy, kardynał inaczej jak proboszcz, kanclerz inaczej niż notarjusz. Chciałżebyś tak chodzić jak woźny sądowy lub handlarz uliczny? Oto masz naprzykład: suknie twoje skrajane są w sposób godny litości, twój krawiec to istny osioł!
— To i twój krawiec, stryju.
— Piękna odpowiedź! Gdybym ci dał swego kucharza tak jak ci dałem krawca, mój kucharz w pół roku byłby flaczarzem. Zawołaj pana Smitha.
— Ani myślę, stryju, dość on się i sam nachodzi, jeszczebym go miał wołać!
— To widzę mamy u krawca długi?
— Czy mam mu powiedzieć, ażeby idąc do mnie wstąpił po drodze do stryja?
— Mam jakąś ochotę.
— A! to piękna ochota!
— Zaraz zobaczymy... Mówiłem ci więc, ażebyś zawołał krawca i zapytał go: „Kto robi suknie dla mego stryja?“ Jeżeli ci odpowie: „Ja!“ to pan Smith jest zarozumialcem; to jak gdyby mój kucharz twierdził, że to on sporządza mi obiad! Co sporządza moje suknie, mój kochany, to sposób w jaki je noszę. Naśladuj mnie, Petrusie, mnie, który mam sześćdziesiąt ośm lat: nadaj wartość wytworności temu, co nosisz, a będziesz wytwornym kawalerem, czy nazwiesz się Herbel, czy Courtenay.
— Po co mi ta zalotność, stryju?
— Tak się jednak rzeczy mają, że w świecie ona jest potrzebną. Co chcesz?...
— Lecz dlaczego stryj zajmuje się moją odzieżą? Czy przypadkiem nie chciałbyś ze mnie uczynić dandysa?
— Ty zawsze wpadasz w ostateczności. Nie chcę z ciebie uczynić dandysa; chcę cię wyprowadzić na człowieka wykwintnego, mój synowcze. Pamiętaj o tem, że ludzie, którzy nas znają, widząc cię przechodzącego mówią do tych, co nas nie znają: „Czy uważacie tego młodzieńca?“ Uważamy. „Otóż on ma stryja, który waży pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu rocznego!“
— O, mój stryju! któż to mówi takie rzeczy?
— Wszystkie matki mające córki na wydaniu, mój paniczu.
— Masz tobie! a ja słuchałem stryja z taką uwagą. E, stryjaszku, jesteś egoistą!
— Jakim sposobem?
— Widzę do czego zmierzasz: chcesz się odczepić odemnie, chcesz, ażebym się ożenił.
— A choćby i tak było?
— Powtórzyłbym ci to, co od roku mówiłem już ze sto razy: stryju, nie, nie!
— E! powtórzysz to jeszcze sto, tysiąc, dziesięć tysięcy razy, a pewnego dnia przyjdziesz i powiesz: tak!
Petrus się uśmiechnął.
— Być może stryju, ale oddaj mi sprawiedliwość, że dotąd zawsze mówiłem: nie.
— Tak, ty jesteś rozbójnik tak samo, jak twój ojciec! Ja cię odgaduję: masz zamiar, znalazłszy swą bogdankę, przyjść i zgwałcić moje biurko. Po cóż ten upór trzymania się w kawalerskim stanie? Pozbawisz mnie nareszcie cierpliwości.
— Ależ i stryj został kawalerem!
— Bo polegałem na twoim ojcu i na tobie, że uwiecznicie pokolenie Courtenay. Jakto! Ja sam zajmuję się wynalezieniem ci niewiasty, znajduję nakoniec dziewczynę pełną rozumu, wyciągającą do ciebie obie ręce, każdą zawierającą po pięćkroć sto tysięcy franków, a ty nie chcesz tej szanownej osoby! Na kogóż u djabła liczysz? Czy na królowę Saby?
— Cóż robić, stryju? Dziewczyna była brzydka, ja jestem malarzem; pojmujesz, stryju?
— Nie, nie pojmuję.
— Forma przedewszystkiem!
— Więc stanowczo nie chcesz zaślubić tego tam miljona?
— Nie, mój stryju.
— To dobrze, poszukam ci innej.
— Niestety! stryju, wiem, że ją znajdziesz; ale pozwól mi powiedzieć, że ja nie małżonki nie lubię, lecz małżeństwa.
— Doprawdy! Toś ty widzę taki sam łobuz, jak twój ojciec. Czyż nie widzisz tego, że godzisz na dni swego stryja? Jakto! Ja w tę otchłań, którą zwą synowcem rzucam sześćdziesiąt lat doświadczenia, kocham go jak własnego syna, różnię się za niego, jakem to tylko co uczynił z przyjaciółką; oszukuję się z czterdziestoletnią nieprzyjaciółką, a ten łotr raz jeden w życiu nie chce mi przyjemności uczynić! Nic nigdy od niego nie żądałem, tylko, ażeby się ożenił, a on odmawia! Ależ ty jesteś bandytą! Ja chcę, ażebyś ty się ożenił; nabiłem sobie tem głowę, i ożenisz się, albo powiesz dla czego niechcesz!...
— Ależ tylko co powiedziałem, stryju.
— Słuchaj, jeżeli się nie ożenisz, ja się ciebie wyrzekam i widzieć będę w tobie tylko spadkobiercę, to jest wroga uzbrojonego przeciwko moim pięćdziesięciu tysiącom franków dochodu, i ożenię się sam dla wszelkiego bezpieczeństwa: zaślubię twój milion.
— Sam przyznałeś, stryju, przed chwilą, że panna jest brzydka.
— Ale jak będzie moją żoną, przyznawać to przestanę.
— Dlaczego?
— Bo nigdy nie trzeba drugim obrzydzać tego, co nam nie smakuje. No, no, mój Petrusie, bądź dobrem dzieckiem, jeżeli nie chcesz ożenić się dla siebie, ożeń się dla twego stryja.
— Żądasz właśnie stryju jedynej rzeczy, której uczynić nie mogę.
— Ale dajżesz mi choć jeden powód rozumny, do kroćset milionów djabłów!
— Stryju, nie chcę majątku zawdzięczać kobiecie.
— Z powodu?
— Że w tej rachubie jest coś, co zawstydza.
— Nieźle, jak na korsarskiego syna. Więc ja cię wyposażę...
— O! stryju...
— Dam ci sto tysięcy franków. — Bogatszy jestem jako kawaler bez stryjowskich stu tysięcy franków, niż żonatym będąc, z pięcioma tysiącami dochodu rocznego więcej.
— To ci dam dwakroć, trzykroć sto tysięcy, dam ci połowę mego majątku, jeżeli potrzeba. Toż ja do djabła, nie darmo jestem Breton!
Petrus ujął rękę stryja i pocałował ją czule.
— Ty całujesz mnie w rękę, to ma znaczyć: „Idź sobie do djabła stryju, ze swojemi tysiącami a im dalej pójdziesz, tem mi będzie przyjemniej“.
— O! stryju.
— Aha! już wiem! zawołał generał uderzając się w czoło.
— Nie sądzę, odezwał się Petrus z uśmiechem.
— Masz kochankę, nieszczęśliwy!
— Mylisz się, stryju.
— Masz kochankę, powiadam ci, to jasne, jak dzień!
— Przysięgam stryjowi, że nie.
— Widzę ją ztąd: ma lat czterdzieści, trzyma cię w swoich szponach, poprzysięgliście sobie kochać się na zawsze, sądzicie się sami jedni na świecie i wyobrażacie sobie, że rzeczy tak będą trwać, dopóki nie uderzy dzwon sądu ostatecznego.
— Dlaczegóż ona ma mieć czterdzieści lat? zapytał Petrus z uśmiechem.
— Dlatego, że tylko w czterdziestu latach wierzą w wiecznotrwałość miłości, rozumie się kobiety. Nie śmiej się, to twój robak gryzący, pewien jestem tego co mówię. W takim razie, mój przyjacielu, dodał generał z głębokiem politowaniem, nie ganię cię już, ale żałuję i nie pozostaje mi nic, jak tylko oczekiwać na śmierć twojej infantki.
— A więc, stryju...
— Co?
— Skoro tak jesteś dobry...
— To ty będziesz mnie prosił o pozwolenie zaślubienia swojej prababki, nieszczęśliwy!
— Nie; bądź spokojny, stryju.
— Błagać mnie będziesz o przyznanie dzieci, jeżeli je masz?
— Uspokój się, stryju, nie mam szczęścia być ojcem.
— A czy to człowiek może kiedy być tego pewnym? W chwili kiedy tu wchodziłeś, toć przecież margrabina de la Tournelle wmawiała we mnie...
— Co?
— Nic... Mów dalej, gotów jestem na wszystko, tylko, jeżeli to rzecz ważna, odłóż ją do jutra, by mi nie przeszkadzała w trawieniu.
— Możesz bez wzruszenia stryju, wysłuchać tego, co mam powiedzieć.
— Mów więc. Kieliszek alikantu, Franz, chcę słuchać w najlepszem usposobieniu umysłu, tego, co mi mój synowiec ma do powiedzenia... O, tak!... A teraz słucham cię Petrusie! dodał czule generał, przy świetle kandelabrów przyglądając się rubinom w kieliszku jego zawartym. Twoja więc kochanka?...
— Ja nie mam kochanki, stryju.
— Więc cóż takiego masz?
— Od pół roku mam dla pewnej osoby, która ze wszechmiar na to zasługuje, uczucie, widzi stryj...
— Nie, nie widzę, rzekł generał.
— Które prawdopodobnie na niczem się skończy.
— W takim razie, twoje uczucie, to tylko czas stracony.
— Nie, tak samo jak niebyło czasem straconym uczucie Danta dla Beatryczy, Petrarki dla Laury, Tassa dla Eleonory.
— To jest, że niechciałbyś ożenić się z kobietą i zawdzięczać jej majątek, ale chcesz mieć oblubienicę i zawdzięczać jej sławę. Czy logiczne to, co ty czynisz Petrusie?
— Nader logiczne, stryju.
— A któreż to już arcydzieło zawdzięczasz swojej Beatryczy, Laurze, Eleonorze?
— Czy stryj przypomina sobie mój obraz „Krzyżowca?“
— To twój najlepszy, zwłaszcza od czasu jakeś go poprawił.
— Twarz dziewicy czerpiącej wodę u źródła, zdawała się stryja zadawalniać w zupełności?
— To prawda, podobała mi się nadzwyczajnie.
— Pytałeś mnie, stryju, zkąd do niej wzór wziąłem.
— A ty mi odpowiedziałeś, żeś go wziął z wyobraźni, co mimochodem mówiąc, wydało mi się dosyć zarozumiałem.
— Otóż, niegodnie cię oszukałem, podstępnie oszukałem, stryju.
— Łotrze!
— Moim wzorem była ona...
— Jaka ona?
— Czy chcesz stryju, bym ci nazwisko jej powiedział.
— Jakto, czy chcę? Spodziewam się, że nie inaczej!
— Pamiętaj stryju, że ja nie mam nadziei być jej mężem, ani jej kochankiem.
— Tem więcej powodów do wymienienia jej nazwiska: po takim wstępie nie ma niedyskrecji...
— Jestto panna...
Petrus zatrzymał się: zdawało mu się, iż popełnia zbrodnię.
— Jestto panna... powtórzył generał.
— Regina.
— De Lomothe-Houdan?
— Tak, stryju.
— A! zawołał generał, rzucając się raptownie wznak, brawo! mój synowcze! Gdyby nie było między nami stołu, rzuciłbym ci się na szyję i uściskał!
— Co stryj chcesz przez to powiedzieć?
— Że jest Opatrzność nad poczciwymi ludźmi.
— Nie rozumiem.
— Ja ci powiadam, moje dziecię, że ty będziesz moim Rodrygiem, moim mścicielem!
— Bądź łaskaw, stryju, wytłómacz się.
— Mój drogi, żądaj odemnie czego chcesz: uczyniłeś mi największą przyjemność, jakiej dożyłem w życiu.
— O, stryju! wierzaj mi, że jestem w siódmem niebie! Mogę więc mówić dalej?
— Nie, nie tu, moje dziecko. Ja jestem filozofem ze szkoły Epikura, synem grodu, który zwie się Sybaris: świeżość twego opowiadania nie zgadzałaby się z zapachem potrawki i kapusty. Przejdźmy do salonu. Franz, mój chłopcze, najwyborniejszej kawy! likierów najwonniejszych! Franz, możesz już przypiąć krzyż i przyszyć galony, przebaczam ci na cześć mojego synowca. Pójdź, Petrusie, drogie dziecię mojego serca! Więc tedy, jak powiadasz, jesteś zakochany w pannie Reginie de Lamothe-Houdan?
Mówiąc to generał zarzucił ramię na szyję Petrusa z takim wdziękiem i wytwornością, powiedzielibyśmy nawet z taką lekkością młodzieńczą, jak Pollux zarzuca ramię na szyję Kastora, w pięknej grupie starożytnej, arcydziele nieznanego mistrza. I obaj przeszli kolo Franza, który z lewą ręką na szwie od spodni, z prawą u skroni, patrzył na nich z twarzą promieniejącą radością i dumą, szepcząc:
— O, mój generale i mój generale!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.