Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Rozwiązanie armii Kondeusza rzuciło do Niemiec, do Szwajcarji, Włoch, Hiszpanii, Portugalii, Stanów Zjednoczonych, Chin, Peru, Kamczatki, słowem na wszystkie punkty świata, mnóstwo wychodźców, którzy skończyli na tem od czego zacząć byli powinni, to jest zamiast nosić broń przeciwko Francji, zarabiać na życie za pomocą sztuką nauk, handlu, rolnictwa.
Hrabia Herbel udał się do Anglii i zarówno z innymi pomyślał o sposobie do życia, tylko, że hrabia Herbel, najstarszy syn znakomitego rodu, właściciel ogromnego majątku skonfiskowanego przez naród, jako mienie wychodźcy, hrabia Herbel nie umiał nic innego, tylko się bić: był więc w wielkim kłopocie. Myślał przez chwilę korzystać z przełożenia jednego kapitana dragonów, który ofiarował się darmo uczyć go na gitarze, ażeby z tego miał następnie sposób utrzymania, ale generał przekonany o blizkim upadku tego instrumentu, podziękował kapitanowi i upornie szukał innego zajęcia, które byłoby korzystniejsze a mniej głośne.
Pewnego wieczora, przechadzając się nad brzegiem Tamizy spostrzegł chłopaka, który zajęty był wykrawaniem scyzorykiem kawałka drewna długiego na stopę. Zatrzymał się, popatrzył na chłopca i uśmiechnął się dobrotliwie. Po chwili spostrzegł, że drewno zaczyna przybierać kształt nawy okrętowej w miniaturze.
Przypomniał sobie, że i on kiedyś razem z bratem, gdy byli jeszcze dziećmi, jako synowie Oceanu, wykrawali rozmaite statki, które wydzierali sobie ich towarzysze.
Przed powrotem do domu, hrabia kupił drzewa, narzędzia, i od tego dnia zaczął wyrzynać statki wszelkich narodów, od korwety amerykańskiej, aż do piroga dzikich. To, co zrazu było zabawką, stało się przemysłem; co było przemysłem, stało się sztuką: zarys, wycięcie, kolor, urządzenie, hrabia wystudjował wszystko, niebawem robił coś lepszego, niż naśladowanie, tworzył[1] wzory.
Dzięki rozgłosowi, jakiego nabył, otrzymał miejsce konserwatora w admiralicji Londyńskiej, co nie przeszkadzało mu mieć w Strand magazyn, na którego szyldzie stały te słowa wielkiemi napisane literami:
potomek Cesarzów Konstantynopolitańskich.
I rzeczywiście, w sklepie potomka Josselina III znaleźć było można nietylko wzory statków, stanowiące grunt jego handlu, ale nadto tabakierki, kije bilardowe, cybuchy i inne przedmioty obranego przezeń rzemiosła.
Dnia 26 kwietnia 1802 roku, ogłoszono amnestję.
Hrabia Herbel de Courtenay był filozofem; miał byt zapewniony w Anglii, ale nie miał go we Francji. Pozostawał więc na miejscu aż do roku 1814 po restauracji Burbonów i rad był, że się nie śpieszył, kiedy Burbonowie w roku 1815 z Francji wychodzili.
Bawił więc w Anglii do roku 1818 i wtedy powrócił do ojczyzny z sumką wynoszącą jakie sto tysięcy franków, owoc oszczędności i sprzedaży magazynu.
Później hrabia Herbel de Courtenay otrzymał przypadającą nań część miliarda indemnizacji, to jest milion dwakroć sto tysięcy franków, co uczyniło mu 60,000 franków rocznego dochodu.
Zostawszy znów bogatym, uznany został przez swych współobywateli za godnego ich przedstawiciela i w roku 1826 posłany do izby deputowanych, zajął tam miejsce w lewym środku.
Tam to znajdziemy go w roku 1827, w chwili gdy pan Peyronnet przedstawił ów projekt do prawa prasowego, który według wyrażenia Kazimierza Perrier, nie inny miał cel, jak tylko zupełne zniesienie druku.
Dyskusja otwarła się na początku lutego; czterdziestu czterech deputowanych zapisało się do walczenia przeciw projektowi, a trzydziestu jeden dla bronienia go.
Powiedzmy, że prawie wszyscy stojący w obronie projektu, należeli do stronnictwa klerykalnego.
Pomiędzy tymi, co wszelkimi usiłowaniami przyczyniali się do przyszłego zwalenia ministerstwa, był hrabia Herbel, który będąc jawnym nieprzyjacielem równie republikanów, jak jezuitów, dwóch rzeczy tylko nie cierpiał na świecie: Jakobinów i księży.
Należąc, równie jak Lafayette i Mounier, do tego, co w roku 1789 nazywano stronnictwem konstytucyjnem, zaczynał on pojmować korzyści rządu parlamentarnego; za przykładem pana de la Bourdonnais, mieścił on szczęście Francji w przymierzu ustawy z legitymizmem i uważał te rzeczy tak z sobą nierozdzielne, że nie chciał już legitymizmu bez ustawy, a ustawy bez legitymizmu.
Owóż, nowe prawo przeciwko prasie, wydało się hrabiemu Herbelowi gwałtem i niedorzecznością, i zdaniem jego wymierzone było raczej przeciw wolności, niż przeciw swawoli.
Aż podskoczył raz, usłyszawszy prawiącego pana de Sallabery, który zagaił dyskusję, że druk był jedyną plagą, którą Mojżesz zapomniał dotknąć Egipt; i o mało nie naraził się panu de Peyronnet, wbrew swemu zwyczajowi, co wybuchnął śmiechem na ten koncept szanownego deputowanego.
Nareszcie, generał Herbel, jako de Courtenay, noszący jedno z najstarszych i najświetniejszych nazwisk we Francji, nie wyłączając królewskiego, generał Jakób Herbel de Courtenay, jakkolwiek szlachectwem, instynktami i wychowaniem należący do przedmieścia Saint-Germain, a umysłem sceptycznym i nieco szyderczym, do szkoły wolterjańskiej, zdaniem zaś wolnem od wszelkich przesądów należał do szkoły nowoczesnej.
Dwie tylko sekty, powiadamy, miały przywilej wprawiać go w wściekłość: Jezuici i Jakobini.
Generał Herbel przeto był dziwnym zbiorem przeciwieństw.
Czy chcecie pójść za nami do jego mieszkania? Tam wystudjujemy go dokładnie. Ma on odegrać, jeżeli nic pierwszą, to przynajmniej ważną rolę w naszym dramacie, musimy więc starać się o zdjęcie portretu podobnego.
Było to w poniedziałek zapustny.
Generał wyszedłszy z Izby o godzinie czwartej, wrócił do swego pałacu na ulicy Varennes. Rozsiadł się na kozetce i czytał coś w książce „in-quarto“ oprawnej w czerwony safian ze złoconemi brzegami. Czoło jego było posępne, czy też zasępiło się wprzód, tak, że czytanie rozerwać go nie mogło.
Wyciągnął rękę do małego stolika, szukając czegoś bez przerwy w czytaniu, wziął i zadzwonił.
Na głos dzwonka czoło jego jakby się wypogodziło, uśmiech zadowolenia przebiegł po ustach, zamknął książkę^ palcem jednak zastawiając otwór, wzniósł oczy do sufitu i mówiąc sam do siebie, czynił uwagi następujące:
— Stanowczo po Homerze, Wirgiliusz jest pierwszym poetą świata... Tak! Im więcej czytam jego wiersze, dodał, tem mi się zdają być harmoniniejszemi.
I skandując z lekkim ruchem głowy, wygłosił z pamięci jaki dziesiątek wierszy z „Bukollik“.
— I niechże mi tu kto potem gada co o Lamartinie, o Hugonie, wszystko to marzyciele, metafizycy!
General ruszył ramionami.
Samotność, w jakiej się znajdował, mimo odgłosu dzwonka, sprawiała, że nikt mu nie przeczył, mówił więc dalej:
— Co mnie wreszcie czaruje u starożytnych, to ten pozór doskonałego spokoju, ta głęboka pogoda duszy panująca w ich pismach.
Po tej sprawiedliwej uwadze, zatrzymał się chwilę i brew zmarszczył. Zadzwonił drugi raz i znów czoło wypogodziło się jak wpierw. Wynikiem tego wypogodzenia było to, że wrócił do swego monologu.
— Prawie wszyscy poeci, mówcy i filozofowie, żyli w samotności, rzeki, Cycero w Tuskulum, Horacy w Tiburze, Seneka w Pompei, a te delikatne cienie, co zachwycają w ich książkach, są jakoby odbiciem ich rozmyślań, i odosobnienia.
W tej chwili, już po raz trzeci, zachmurzyło się czoło generała i zaczął dzwonić z taką gwałtownością, że serce dzwonka oderwało się i uderzyło w zwierciadło, którego o mało nie strzaskało.
— Franz! Franz! a przyjdziesz tu ty nędzny łotrze? krzyczał generał z wściekłością.
Na tę energiczną apostrofę, ukazał się sługa, którego postawa przypominała żołnierzy austrjackich, ujętych w biodrach pasem od opiętych spodni. Nosił on jakiś rodzaj krzyża przywiązanego na żółtej wstążce i galony kapralskie.
Była wreszcie przyczyna, dla której Franz był podobny do żołnierza austrjackiego: pochodził on z Wiednia.
Za wejściem zaraz stanął w postawie wojskowej, z nogami zbliżonemi jedna do drugiej, z piątym palcem lewej ręki na szwie spodni, z ręką prawą, otwartą na wysokości czoła.
— A to ty, przecież, kpie! zawołał hrabia gniewnie.
— To ja, tak generale! odrzekł mocno niemieckim akcentem Franz.
— To ty, tak, to ty: a ja dzwoniłem trzy razy, rozbójniku!
— Ja tylko za drugim razem słyszałem, panie generale.
— Głupi jesteś, rzekł generał, mimowolnie uśmiechając się z naiwności swego giermka. A gdzie obiad?
— Obiad, panie generale?
— Tak, obiad.
Franz potrząsnął głową.
— Jakto! czy ty chcesz powiedzieć, że dziś nie ma obiadu, niedołęgo?
— Owszem, generale, jest obiad ale nie pora jeszcze.
— Jeszcze nie pora?
— Nie.
— A która godzina?
— Kwadrans na szóstą, generale.
— Jakto? kwadrans na szóstą?
— Kwadrans na szóstą, powtórzył Franz.
Generał wydobył z kieszeni zegarek.
— A, to prawda, rzekł do siebie. Co za upokorzenie dla mnie, że ten niedołęga ma słuszność!
Franz uśmiechnął się z zadowolenia.
— Zdaje mi się, żeś ty sobie pozwolił uśmiechnąć się, hultaju, rzekł hrabia.
Franz potwierdził znakiem.
— Dlaczegoś ty się uśmiechnął?
— Dlatego, że lepiej wiedziałem godzinę, niż pan generał.
Generał wzruszył ramionami.
— Idź precz, rzekł, ażeby punkt o godzinie szóstej obiad był na stole.
I znowu wziął się do Wirgiliusza.
Franz zrobił trzy kroki ku drzwiom, ale nagle zatrzymał się, odwrócił na piętach, odzyskał trzy stracone kroki i znalazł się na tem samem miejscu i w tej samej postawie co przed chwilą.
Generał uczuł raczej, niż dojrzał ciemne ciało zabierające mu nie już słońce, ale cień słońca. Podniósł oczy od końca butów Franza aż do kończyn palców.
Franz stał nieruchomy, jak żołnierz drewniany.
— Kto tam? zapytał generał.
— To ja, generale.
— Czy nie powiedziałem ci, żebyś poszedł precz.
— Powiedział pan generał.
— Dlaczegóż więc nie poszedłeś?
— Poszedłem.
— Widzisz, że nie, skoro stoisz.
— Bom wrócił.
— Pocoś wrócił?
— Wróciłem, bo tam jest ktoś, co chce z panem generałem pomówić.
— Franz! krzyknął generał marszcząc brew energiczniej, niż dotąd, powiedziałem ci już ze sto razy, nędzniku, że po wyjściu z Izby ja chcę się orzeźwić czytaniem dobrych książek, by zapomnieć złych mów; inaczej mówiąc, nie chcę przyjmować nikogo.
— Panie generale, odpowiedział Franz mrugając okiem, to dama.
— Dama?
— Tak, generale, dama.
— Ależ powiadam ci, ośle, że gdyby to nawet był biskup, nie ma mnie w domu.
— A! ja powiedziałem, że generał jest.
— Powiedziałeś?
— Tak, generale.
— A komu to powiedziałeś?
— Damie.
— A tą damą jest?...
— Margrabina de la Tournelle.
— Tysiąc milionów piorunów! wykrzyknął generał podskakując na kozetce.
Franz równemi nogami uskoczył w tył i o łokieć dalej znalazł się w tej samej postawie.
— Więc powiedziałeś pani de la Tournelle, że jestem w domu? zawołał generał gniewnie.
— Tak, panie generale.
— A więc słuchaj Franz, zdejmiesz krzyż i galony, schowasz je dobrze do szafy i nie będziesz ich nosił przez sześć tygodni!
Na twarzy starego żołnierza dało się widzieć zmieszanie, po którem poznać było można, jaka burza powstała w jego duszy; wąsy trzęsły mu się we wszystkie strony, łza ukazała się w zakącie oka, i musiał czynić nadludzkie wysilenia, ażeby nie kichnąć.
— A! panie generale! szepnął.
— Koniec... odezwał się generał. A teraz wpuść tę panią.
- ↑ Powinno być słowo „tworzył“ zamiast „bo“ — na podstawie wydania A. Dumas — Mohikanie paryscy Tom II str. 151 wydawnictwo Hachette 2014 r.