Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
Czwartego listopada 1826 roku, to jest w dniu obchodu ostatnich imienin swoich, Karol X-ty powołał jeszcze dwóch księży na urzędy ministerstwa stanu: księcia de Clermont-Tonnerre, arcybiskupa Tuluzy i pana de Latail, arcybiskupa Reims.
Ultramontańscy więc biskupi mogli wznieść dumne głowy i przybrać groźną postawę. De Latail, poplecznik ich i obrońca przy boku królewskim, zaledwie wprowadzony na urząd, zaczął podniecać Karola do ścieśnienia prasy.
Prawo z roku 1822, dość surowe już i niesprawiedliwe, uznanem zostało za niewystarczające; tymczasem zapominając o przyrzeczeniach czynionych przy wstąpieniu na tron, o obietnicach przyjętych z takim radosnym zapałem, Karol X. upoważnił warsztaty w Montrouge i Acheul do wygotowania ustaw nowych, któreby nie nazywając się cenzurą, w gruncie ścieśniały więcej i były gorszemi jeszcze dla wydawców, niżeli dla piszących.
Tym razem zburzyć chciano naraz wszystko: myśl i jej narzędzia. Tak naprzykład jedno z rozporządzeń nowego prawa żądało, ażeby wszelkie pisma dwudziesto arkuszowe i obszerniejsze, składane były do przejrzenia jedne na pięć dni, drugie na dziesięć dni przed ich ogłoszeniem. Jeżeli przepis takowy spełnionym nie został, wydanie wstrzymane być miało a drukarz skazany na zapłacenie trzech tysięcy franków kary. Tym sposobem drukarze cenzurować musieli sami siebie. Odpowiedzialność ciążyła również i na właścicielach dzienników, kary były straszne, dochodziły niekiedy do wysokości dwudziestu tysięcy franków!
Pan de Peyronet, kanclerz i zarazem minister sprawiedliwości, powołany był do przedstawienia Izbie rzeczonego prawa, gwałcącego wszelkie naraz prawa umysłu ludzkiego i byt miljona obywateli. To też nazajutrz, kiedy dowiedziano się o nowych postanowieniach, ze wszystkich punktów stolicy wzbił się jeden okrzyk nienawiści, któremu w trzy doby potem wtórowała cała Francja.
Dało się uczuć natychmiast straszliwe i niepowstrzymane wzburzenie w umysłach ludności, z którego też zrodzi! się wypadek, godny znaleźć miejsce w tem dziełku.
Zdarzenie, o którem mówić zamierzamy, winno narodziny swoje panu Lacretelle, członkowi Akademii.
Pan Lacretelle, przejęty wielką obawą, nietylko o swobodę, lecz i o samą Restaurację, przedstawił Akademii francuzkiej, ażeby, czy to wprost do króla swego opiekuna, czy do dwóch Izb, wniosła śmiałe zaskarżenie prawa szkodliwego dla nauk i piśmiennictwa, a podburzającego w zakresie polityki. W sprawie tej uczestniczył z nim pan Villemain.
Większość Akademii rządowi bynajmniej nieprzyjazną nie była; szczerych i prawdziwych owszem przyjaciół króla znaleźć można było tam raczej, aniżeli gdzieindziej; bez żadnej więc złej chęci grono akademickie gorąco przyjęło wniosek, tak zbliska dotyczący niezawisłości piśmiennictwa.
Dzień zebrania wszystkich członków wyznaczono natychmiast. Przy otwarciu posiedzenia, odczytano, a właściwe odczytać próbowano list pana de Quelen, arcybiskupa paryzkiego i członka Akademii. Zapał prałata owego dla swobód narodowych ochłódł niezmiernie, jak to sądzić było można z niektórych ustępów odezwy jego, przytoczonej powyżej, a w tym też liście posunął się on aż do objawienia obawy, czy prośba tak nawet umiarkowana, nie pociągnie za sobą zwinięcia poważnego ciała, do jakiego miał zaszczyt należeć.
Nadmiar wyraźnej obawy do tego stopnia zraził zgromadzonych, iż na żądanie pana Villemain’a czytanie „przerwanemu zostało.
Wieloliczne zarzuty przeciw prawu nowemu, wygłoszone zostały z całą siłą, roztrząśnięte zręcznie i dowiedzione umiejętnie przez pp. Chateaubrianda, de Segura, Villemaina, Andrieux, Lamerciera, Lacrelella, Parsevala-Grandmaison, Duvala i Jouya, którzy jednak należeli do odcieni różnych zupełnie. Michaud, autor „Wojen krzyżowych“, zgadzał się z towarzyszami, pomimo, iż wierzenia jego monarchiczne stwierdzonemu były przez redakcję „Codziennej“ (Qoutidienne), a dokładniej jeszcze przez mnogie prześladowania, jakim ulegał pod rządami cesarza (Napoleona I). Krótko mówiąc, wniosek o zmianę prawa słabych zaledwie znalazł przeciwników, którzy rychło porzucili opór, przestawszy na wykazaniu niewłaściwości prośby.
Koniec końców, wniosek Lacratella przyjęty został większością siedmnastu głosów przeciw dziewięciu. Chateaubriand, Villemain i Lacretelle zamianowani zostali redaktorami prośby.
Szanowni ojcowie z Montrouge, zawiadomieni o sprawie, myśleć poczęli o wynalezieniu broni, jaką uderzyćby mogli w zuchwałych akademików. Chateaubriand nie bał się kuli jak Achilles, będąc kolejno pozbawionym wszystkich swych urzędów, ale Villemain i Lacretelle dzierżyli katedry na wydziale filologicznym.
Dnia 18 stycznia ukazało się w „Monitorze“ rozporządzenie składające z urzędu: Villemaina referendarza w radzie stanu, Michauda lektora królewskiego i Lacretella cenzora dramatów. Taki zamach stanu na małą skalę nie zdziwił nikogo: chociaż widziano później zwiększający się szereg pozbawionych łaski ludźmi tak znakomitymi, jak Royer-Collard, Guizot, Poinsot, Cousin i t. p.
Król, ów biedny nabożniś i myśliwiec, tak bardzo zaślepiony był powyższymi wypadkami, iż zapomniał, że wszyscy wydaleni zwolenicy jego podnosili głos przeciw potomkom Ravaillac’a jedynie przez miłość dla Henryka IV-go!
Lecz w zamian za spełnioną niełaskę i w przewidywaniu oczekującej ich, trzej akademicy, na posiedzeniu tego samego dnia odbytem, otrzymali powinszowania wraz z uściskami całego towarzystwa uczonych. Szczególniej też Villemain był przyjmowany i słusznie, nie posiadał bowiem innego majątku prócz talentu własnego, z oczyma tak nadwątlonemi, że miano go za niewidomego, i że zmuszony był dyktować myśli swoje; Villemain tracąc miejsce, tracił więcej od innych, bo chleb powszedni swój, żony i dzieci.
Ale odtąd poczęła się jego sława, jako człowieka prawej duszy i wzniosłego umysłu, sława, którą potrafił utrzymać stale i która towarzyszyła mu do grobu.
Przy wejściu do sali Instytutu, każdy przypomniał sobie Houdarda de la Motte pozbawionego wzroku, brutalnie uderzonego przez przechodnia, którego potrącił.
— A! panie, odezwał się poeta, winienbyś żałować postąpienia swego: jestem niewidomy!
Rząd uderzył tak samo ślepca naszego, lecz bez najmniejszego żalu.
To pozbawienie urzędów nie wstrzymało zaniesienia prośby, ale też i prośba nie zmieniła postanowień prawa.
De Peyronnet kazał Monitorowi bronić uporczywie projektu własnego; nazywał piękne dzieło swoje, do jakiego przyznać by się mógł trybunał karny, prawem miłości, mianem, które pozostanie mu na zawsze. Umysł towarzysza pana de Villele bywał niekiedy dziwnie lekkomyślnym.
Prośba Akademji nie pojedynczym była aktem oporu przeciw prawu miłości. Wszyscy drukarze Francji złączyli się, a Royer-Collard, były dyrektor księgarni, złożył w izbie prośbę zbiorową, podpisaną dwustu dwudziestu trzema nazwiskami.
Wreszcie, prawo to, nienawiści i zemsty, wydawać zaczęło właściwe owoce. Od pierwszych już dni rozpraw, prace powstrzymano w drukarniach, papierniach, fabrykach czcionek; wszelkie zapotrzebowania ustały: księgarnie blizkie były bankructwa.
Liczba drukarń w Paryżu ograniczoną została do ośmdziesięciu; lecz, chociaż i tym zwykle brakowało zajęcia, wielu jeszcze z pomiędzy nich odebrało ministerjum pozwolenia. Właściciele drukarń napróżno ogłaszali ich sprzedaż, każdy obawiał się nabycia, nie tylko z powodu przewidywanych strat, ale w dodatku i kar, nadużyć, gwałtów, więzienia i różnych przykrości.
Nigdy dziksza nienawiść, nigdy więcej barbarzyńskie wyuzdanie nie wybuchło na ziemi od czasów straszliwego podpalacza, jakiego zwano Omarem, a który tę przynajmniej mieć mógł wymówkę, że niszczył dzieła przeszłe, kiedy Omarowie z 1827 roku sięgali po zniszczenie dzieł przyszłych.
Ludzie najbardziej nawet oddani Restauracji, najwięcej dowodów poświęcenia okazujący sprawie królewskiej i rodzinie Burbonów, wyrażali głośno i ze smutkiem niezadowolenie, co do postępowania ministerjum i opłakiwali groźne następstwa tego ucisku.
Wiele rodzin, zaniepokojonych widmem kształcenia młodzieży poddanego zupełnie wpływowi zakonniczemu, drżących z obawy pod lodowatym tchnieniem wiatru, przychodzącego od St.-Acheul i Montrouge, wycofali dzieci i pensjonatów i kolegjów, i stosownie do możności, kształcić je zaczęli w domu, woląc mniej obszerny może zakres wykładu, ale z pewnością moralniejszy.
Nieszczęśliwy lud Francji płacący rocznie przeszło miljard podatków, który krew z żył swych wytaczał dla zadośćuczynienia ciężarom publicznym, który nic więcej nie pożądał nad oddanie się w spokoju rozwojowi przemysłu i umysłowości, pytał sam siebie, co uczynił, aby obchodzono się z nim w ten sposób, grożono przywilejom, szkodzono dążeniom, upokarzano godność, a to z powodu kilku przywódców, zaledwie wyszłych z ciemności, nieusprawiedliwiających swojej pychy żadną zdolnością, żadną cnotą i nie posiadających innej siły prócz tej, jaką zapożyczyli od stronnictwa znienawidzonego przez Francję, tyranizującego Hiszpanję, a wyśmianego wszędzie.
Co zaś dziwnego mieściło się w tem, a szczególniej niesłusznego, to, że ministerstwo, jedyny sprawca zaburzeń i niezadowolenia, brało ten stan rzeczy niby właśnie za powód do ogłaszania surowych praw, jakie drażniły, zamiast uspokajać umysły; oskarżało prasę zastań rzeczy przez siebie sprowadzony, a członkowie jego nie znajdowali innych dowodów na odparcie przeciwników, jak te, które wystosowali do trzech akademików pozbawionych chleba: „Jesteście wrogami porządku!“
Wreszcie, armia — stara przynajmniej, prawdziwa, jaka walczyła, zwyciężała i zdobyła pół świata, armia nie lepszego doznawała obejścia, jak piśmiennictwo, a dobra wola Montrouge i St.-Acheul nie poprzestając na rozpędzeniu ciała uczonego, zaczęła nie uznawać marszałków zamianowanych przez cesarza, i w salonach posła Austrji, pana Apponyi, mimo artykułu konstytucji głoszącego iż: „Dawna szlachta przywrócone ma tytuły swoje, a nowa zatrzymuje nadane,“ mimo tego artykułu, powiadamy, w salonach posła, znakomitym dowódcom lokaje wygłaszający nazwiska przybywających, odmówili godności diuków i książąt.
Zniewaga ta wywarła dwa podobne sobie skutki; na prawniku Dupin starszego i na poetę Wiktora Hugo.
Pierwszy, w liście przesłanym do Constitutionelia, powstał żywo przeciw wyzwaniom rzucanym w oczy wielkościom z czasów cesarstwa.
Dziennik pana Corbiera, przypisywał zupełną słuszność Austrji, głosząc, że generałowie francuscy prawnie pozbawieni byli swych tytułów, i że poseł Metternicha mocnym był odmówić im takowych.
Poeta, Wiktor Hugo, syn, jak to sam wyznawał, ojca Lotaryńczyka, a matki Wandejki, zaliczał się pod ten czas do obrońców królewskich; lecz po zniewadze uczynionej owej armji szlachetnej, jakiej był dziecięciem, wystąpił na czele szeregów przeciwnych, i rzucił rękawicę wyzywającym.
W trzy dni po wieczorze u posła austrjackiego, zjawiła się Oda na cześć Kolumny.
Była to więc walka na śmierć, pod wszlkiemi formami, wypowiedziana działalności umysłowej, rozumowi ludzkiemu, prawom, wiedzy, piśmiennictwu i przemysłowi.
Nareszcie, wszystko, co zmierzało do ulepszenia ludu, co służyć mogło rozwojowi, zachęcie sztuk i postępowi nauk, wszystko co miało cywilizację pchnąć naprzód, było wyklęte, pogardzone! Utrzymywanie mas w ciemnocie, stanowiło całą umiejętność i tajemnicę rządzenia owych czarnych prawodawców.
Jeżeli przecie ustawy wzbraniały czytania, w zamian za to wspomagały domy gry, loterje, zakłady rozpusty, a kiedy pewien dziennik wołał głośno: „Zachęcacie do złego; dajecie robotnikowi nie tylko sposobność, lecz nadto pokusę trwonienia owocu pracy!“ odpowiadano: „To potwarz! pułk milicji naszej wzbrania wejścia do domów nierządu i gry młodzieńcom, nie mającym dwudziestu jeden lat skończonych; nie wolno podwyższać stawki w grze nad dwa franki, nie wejdzie tam nikt ani w bluzie, ani kaftanie, przez co powstrzymani są od nadużycia robotnicy i rękodzielnicy.
Rzeczywiście zabroniono przestępować progi miejsc zepsucia przed dwudziestym drugim rokiem życia, lecz jak poznać lata przybywającego?
Otóż i na to znaleziono sposób; perukarz sąsiedni, przylepiał na poczekaniu wąsy i faworyty młodym chłopcom, co zmieniało szesnastoletniego młodzieńca w dojrzałego człowieka! Zabroniono grać wyżej jak po dwa franki, lecz biedni zapożyczali się, ażeby mieć prawo stawienia dziesięciu su na kartę, i przegrać całodzienny może chleb żony i dzieci! Nie pozwalano wchodzić w bluzach i kaftanach, ale zarządcy tych domów publicznych urządzili szatnię miejscową, w której rękodzielnik, czy robotnik zmieniał odzież swoję na surdut.