Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Posłaniec z ulicy Żelaznej.

Ulica Żelazna, zwana niegdyś „aux Ferres,“ położoną była i jest dotychczas, ponieważ nie całą zburzono, między ulicą St. Denis i targowiskiem Aux Poires, a ulicą De la Lingerie. Ciągnąc się stroną północną od placu Innocents, równolegle do ulicy Ferronnerie, przebiegając, jak rzeka spławiająca owoce, kwiaty i jarzyny, pomiędzy stoma oberżami ustawionemi z boku prawego, a tysiącem sklepików uszeregowanych z lewej strony, ulica ta, w czasie do jakiego przenosi nas ten rozdział, posiadała pewien pozór malowniczy, któremu podobnego nie odnajdzie już w Paryżu wyciągniętym pod sznur, ubielonym, wypomadowanym i poprawnym, a który zagraża, iż stanie się jak Turyn, olbrzymią szachownicą.
Tłum pstrokatej odzieży, od świtu rojący się i szemrzący w tej uliczce, jak rój pszczół spieszących przeźroczystym gościńcem powietrznym do macierzystego ula, osłoniony z jednej strony zbrukanemi murami karczem, oświetlony z drugiej sklepami „a giorno“, przedstawiał cechę szczególną, wyłączną, nadającą mu podobieństwo z tłumem malowanym przez dawną szkołę flamandzką.
Wybiła dziesiąta, a był to jeden z tych poranków majowych, w których wiosna przeglądać się zaczyna w wód zwierciadle, ukazując twarzyczkę różową przysłonioną jeszcze ostatniemi mgłami zimy.
Słońce, które wtedy, dla ogrzania biednych śmiertelników nie czyniło tyle rozmaitych korowodów ile dziś czyni, słońce, wślizgujące się między warstwy powietrza i napawając je młodymi promieniami, oświetlało, w całej naiwnej ich piękności, najady wodotrysku Jana Goujona.
Od góry do spodu, targowisko zalane było potokami światła, a masa ludzi, trzeciej niedzieli marca, witało święto wiosny wykrzyknikami i śmiechem radosnym, jak piosenka.
Bo też mieli ludzie powód do śmiechu i śpiewu zarazom: szary ów targ, zwykle ponury i smutny przez ciąg sześciu miesięcy zimowych, nocą przywdział koronę z róż, fiołków i pierwiosnków; wyglądał cały na „targ Kwiatowy.“
Przechodnie, mężczyźni i kobiety, każdy chciał coś nabyć; ta kwiatek do gorsu, ten bukiecik do przystrojenia ciemnego ubrania; ten goździk, ów lewkonję, niektórzy nareszcie te drobne wiązanki pełne woni, jakie opiekuńcza przyroda rozrzuca po łąkach z niezmordowaną szczodrobliwością.
Jednym z używających najbardziej rozkoszy tego ocknienia przyrody, był młodzieniec, wyciągnięty, z rękami założonemi pod głowę, na noszach używanych przez posłańców, stojących przy murze pomiędzy oknem i drzwiami szynku, spoglądający w stronę wodotrysku Niewiniątek.
Patrząc na tego młodzieńca ubranego w aksamit, rozciągniętego niedbale i zdającego się pochłaniać wszystkiemi porami ciała promienie gwiazdy ożywczej, z czarnomi oczami i brodą tegoż koloru, wziąć go było można za zniewieściałego lazarona, spoczywającego na słońcu, ozłacającem wybrzeże Mergellina, albo St. Lucia.
A jednak, przypatrując się bliżej i uważniej, myliłby się bardzo, ktoby powziął o nim zdanie takie i żałował, iż porównał go z obojętnymi Neapolitańczykami, których rysy wyrażają lenistwo i zwierzęcość jedynie.
Dość było rzeczywiście rzucić okiem na twarz jego piękną, ażeby zrozumieć, że nie jest on posłańcem należącym do tych, co cisną się do pierwszego lepszego pakunku. Męzka jego piękność, wyraz twarzy rozumny, godność postawy, oryginalność ubrania, wszystko wskazywało w nim człowieka, którego czytelnicy nasi poznali zapewne, a mianowicie tajemniczego Salvatora, głównego bohatera powieści naszej.
Od siódmej rano, młodzieniec załatwił już dwa czy trzy zlecenia, gdyż nie brakowało mu ich, a wyznać należy, iż przyjmował je w sposób odpowiedni do swego niby stanu, z grzecznością i nieledwie pokorą, jakby to czynił wszelki inny posłaniec.
Prawdą jest niemniej, iż spełniał obowiązek z większą o wiele roztropnością, niż towarzysze jego. Czy działo się to z owej czysto moralnej przyczyny, czy z innej, nieco fizycznej, że z poleceniami zgłaszały się do Salvatora same prawie kobiety? Nie umielibyśmy powiedzieć, pozostawiamy więc czytelnikom swobodę wytworzenia sobie własnego sądu.
Przechodniom i ludziom, którym niewiele zależało na wiadomości co się dzieje w umyśle i sercu młodzieńca, wydawać się mogło, iż on rozpatruje szczegóły owego przepysznego wodotrysku, na który nikt nie spojrzał nawet będąc obeznanym z nim od dzieciństwa; inni myśleli znów że zatonął w marzeniu.
Dla nas jednak, co znamy go od dawna, Salvator nie przypatrywał się wodotryskowi, nie marzył, lecz uważał i słuchał.
Oczekując na posyłki, zgromadzał w mózgu wszystko co zachwycił wzrokiem i słuchem, tworzył zapas wiadomości, z jakiego w danej chwili mógł wydobyć to czego potrzebował, olśniewając wszystkich i nakazując uważać się nieledwie za czarownika.
A przecież Salvator był raczej człowiekiem czynu; zamiast marzyć działał zwykle, a jeśli zdawał się być marzącym, to dlatego, iż na podobieństwo zręcznego mechanika, przysposabiał jakąś zmianę, coś w rodzaju nadzwyczajności, co licowało z pomysłowością jego.
Z drugiej strony, choć bezczynny w tej chwili, nie mógł oddawać się marzeniom, nawet w przypuszczeniu, że miałby do tego ochotę. Nie przeszło bowiem kilka minut aby go ktoś nie zaczepił.
— Czy masz jaki kłopot?
— Tak.
— Udaj się do pana Salvatora.
— Właśnie go szukam.
— Spojrzyj tam...
— A panie Salvatorze...
Wtedy opowiadano młodemu człowiekowi przyczynę zmartwienia, a umiał on zawsze dać radę tak dobrą, iż osoba prosząca o pomoc, odchodziła oświecona lub pocieszona.
Zarówno dla mieszkańców, jak dla kupców okolicznych, a nawet obcych przechodniów, Salvator był sędzią, lekarzem ciała i duszy, powiernikiem i pocieszycielem, a żadna ważniejsza nieco sprawa nie obeszła się bez jego porady, tak samo, jak spór każdy bez jego wyroku.
Dokoła rozlegały się te dwa wyrazy: „panie Salvatorze, panie Salvatorze!“
— Co to za Salvator? pytano.
Odpowiedź brzmiała:
— Jakto, nie wiecie?... Ten Salvator, to jest... pan Salvator!
I nic więcej.
A jak kto chciał zobaczyć tajemniczego człowieka, a posłaniec nie był zajęty, ukazywano go palcem; a wzrok ciekawego spotykał zawsze młodzieńca uspokajającego zwadę, wręczającego jamłużnę kalece, pocieszającego wdowę biedną dziećmi obarczoną.
Wynikało ztąd, iż kupiec, czy kupujący, chory, smutny, mieszczanin i wieśniak, każdy był mu za coś obowiązanym, a zdanie pana Salvatora bywało zawsze tak rozumne, sąd tak prawy, że komisarz cyrkułowy niejednokrotnie nie mogąc dać sobie rady z zawiłemi sporami, przychodził po radę do Salvatora, albo prosił go o przybycie do siebie, albo wreszcie odsyłał zwaśnione strony wprost przed jego trybunał.
W chwili rozpoczęcia tego opowiadania, to jest w niedzielę 23go marca 1827 roku, o dziesiątej rano, Salvator stał na ulicy, jak mówiliśmy, lecz nie długo.
Ze drzwi szynkowni, o ścianę której się wspierał, wyjrzała młoda para o różowych i świeżych policzkach, błyszczących oczach, wargach wpół rozwartych i zębach z kości słoniowej: chłopiec z dziewczyną, świetniejący jak słońce, którego promienie oblewały w tej chwili ich miłe postacie. Oczy młodego człowieka zwróciły się na Salvatora, który widzieć tego nie mógł będąc zwrócony w stronę przeciwną.
— Patrz, oto pan Salvator! zawołał młodzian ze zdziwieniem połączonem z radością.
— Pan Salvator? pytało dziewczę, zdaje mi się, że słyszałam już gdzieś to imię.
— Możesz nawet powiedzieć, iż widziałaś oblicze jego książęce... Prawda, że bardzo byłaś zajęta wtedy, biedne dziecię, i że źle widzą oczy łzami zroszone.
— O! tak, w Meudon, wszak się nie mylę?
— Istotnie, w Meudon.
— A więc, rzekła dziewczyna cichym głosem, któż jest ów pan Salvator?
— Posłaniec, jak widzisz.
— Wyborną ma minę, ten twój posłaniec.
— Nie mówiąc, że wyborniejszym jest jeszcze, aniżeli wydaje się z pozoru, odpowiedział młodzieniec. I zwróciwszy na prawo, stanął przed posłańcem. Dzień dobry, panie Salvatorze! odezwał się podając mu rękę.
Salvator uniósł głowę, jak basza dający posłuchanie, spojrzał na witającego, następnie bez wahania ścisnął podaną dłoń, mówiąc:
— Dzień dobry, panie Ludowiku!
Był to w istocie Ludowik, który na wezwanie osoby prowadzonej pod rękę, przyszedł spożyć kilka tuzinów ostryg do oberży pod „Złotą Muszlą,“ która w całym rynku słynęła z podawania najświeższych ślimaków i najlepszego wina Chablis...
— Do kata! panie Salvatorze! mówił Ludowik, rad jestem widzieć cię przy obowiązku! Tego mi było koniecznie potrzeba, abym przestał uważać cię za przebranego księcia.
— I ja też, odrzekł Salvator, cieszę się widokiem twoim, panie Ludowiku, raz dlatego, że cię widzę i mogę uścisnąć dłoń człowieka z talentem i sercem, co sprawia mi przyjemność, powtóre, że dowiem się coś o biednej Karmelicie. Cóż się z nią dzieje?
Ludowik nieznacznie wzruszył ramionami.
— Lepiej się ma, odpowiedział.
— Lepiej, nie znaczy dobrze.
Ludowik wyciągnął rękę ku promieniom słonecznym, ozłacającym prześliczną główkę towarzyszki i rzekł:
— Otóż to, jak sądzę, najprędzej wróci jej zdrowie.
— Fizyczne siły, może, lecz moralne?... Ile to lat potrzeba...
— Dla zapomnienia?
— O! nie mówię tego! zawołał Salvator, sam widok jej przekonywa mnie, że niezapomni nigdy.
— A więc dla pocieszenia się?
— Wiadomo panu zapewne, iż nieszczęścia, jakie pociecha uśmierza, najprędzej się leczą.
— O! prawda, jeden z poetów wyrzekł: „Nic nie jest wiecznem, nawet cierpienie!
— To sąd poety... lecz jakież będzie zdanie lekarza?
— Iż należy umysłom wzniosłym pogardzać i lekceważyć boleści. Cierpienie jest jednym z pierwiastków przyrodzonych, jednym ze sposobów doskonalenia, jakich Bóg używa! Iluż to poetów, artystów, myślicieli zostałoby w ukryciu bez przejścia wielkich męczarni lub podlegania ułomności fizycznej. Byron urodził się kulawym i pojął w małżeństwo kobietę swarliwą; Byron przeto, nie geniusz swój, bo ten przychodzi wprost z nieba, lecz wyprowadzenie na światło dzienne i rozkwit tego geniuszu, zawdzięcza wpływowi cierpień. Karmelita zostanie nie znakomitym poetą, lecz wielką artystką, Malibran lub Pastą, a może i czemś potężniejszem, gdyż cierpieć będzie. Czy byłaby szczęśliwą z Kolombanem? Otóż czego nikt odgadnąć nie zdoła, ale, że sławną stanie się bez niego, za to ręczyć mogę.
— Lecz, tymczasem?...
— Tymczasem ma obok siebie lekarza zdolniejszego odemnie.
— Od pana? pozwól wątpić. Cóż to za lekarz? Pewna młoda panienka, która na szczęście nie zna ani trochę medycyny, ale za to posiada wszystkie anielskie sposoby poświęcenia i zaparcia, jakiemi leczą się serca zbolałe: jedna z jej przyjaciółek, współuczennica z St. Dennis, imieniem Fragola.
Salvator uśmiechnął się i zaczerwienił, słysząc pochwałę swej najukochańszej.
Co do młodej dziewczyny, którą Ludowik trzymał pod rękę, wyrazy owe sprowadziły na jej wargi grymasik wyrażający zadąsanie, a połączony z uszczypnięciem tak dotkliwem, że lekarz nie mógł powstrzymać wykrzyku.
— Cóż to znowu, rzekł, Chante-Lilas?
Salvator nie wielką dotąd zwracając uwagę na towarzyszkę Ludowika, w połowie przez obojętność, w połowie przez grzeczność spojrzał na nią i zapytał.
— A! to pani jesteś Chante-Lilas?
— Tak, odpowiedziała dziewczyna, dumna, że nazwa jej znaną była pięknemu posłańcowi. Pan mnie zna?
— Przynajmniej imię wraz z tytułami.
— A! a! znasz jej tytuły; a jakim sposobem?
— Słysząc je głoszone przez wasali księżniczki Vanvres.
— Tak, odezwał się Ludowik, Kamil ochrzcił ją tem mianem.
— Kamil Rozan?... Czy nie miałaś od niego wiadomości, księżno? zapytał Salvator.
— Nie miałam i nie spodziewam się mieć...
— Dlaczego? zagadnął lekarz. Czy nie myślisz przypadkiem, iż zazdrosny jestem?
— O! panie, wiem, że nie czynisz mi podobnego zaszczytu. Hrabina Battoir miała wielką słuszność!
— Cóż ona mówiła? pytał ciekawie Salvator.
— Oświadczyła co następuje: „Nie ufaj nigdy Anglikom, gdyż wszyscy są przewrotni! Nie zwierzaj Amerykanom bo...“
— Co znowu, księżno, chcesz pokłócić Francję ze Stanami Zjednoczonemu.
— A! prawda... Ale zapomniałam zupełnie o hrabinie Battoir!
— Gdzież ona przebywa?
— Oczekuje na mnie, a raczej oczekiwać ma przy rogatce Św. Jakóba, gdzie udała się dla przewiązania ran stryja swojego... Ruszajmy więc, siądźmy w dorożkę i zawieź mnie tam, gdzie dostawić przyrzekłeś.
— A, tak! księżno, czy jednak sądzisz, że posiadam fundusze królewskie, podobne twoim?
— Doskonale! kto leczy milionerów, powinien opływać w złocie.
— Istotnie, panie Ludowiku, zdaje się, iż mieszkańcy Vanvres i Bas-Meudon, zamierzają wystawić pomnik Eskulapowi-zbawcy.
— Wierz mi, panie Salvatorze, jeśli zechcesz, ale obawiam się, czy nie złą przypadkiem oddałem przysługę ludzkości, ratując zacnego pana Gerarda; wyraz twarzy jego wcale nie przypada mi do gustu, i nie dziwiłbym się, znalazłszy obrzydliwego złoczyńcę, w skórze uczciwego człowieka.
— W każdym jednak razie, dobry, czy łotr jest uratowany.
— Niestety! rzemiosło lekarza bywa niekiedy nader gorzkiem.
— No, bądź szczerym, zagadnęła Chante-Lilas, ile zapłacił za twe odwiedziny?
— Księżno, ponieważ zapomniałem chorego uwiadomić o miejscu mojego zamieszkania i nie wróciłem tam już od czasu, w którym nabrałem przekonania, że nic mu nie stanie się złego, rachunek zatem pozostaje do załatwienia.
— A więc, daj mi upoważnienie, a odbiorę należność.
— Niech i tak będzie, lecz nie w tej chwili.
— A kiedy?
— Przy ostatecznem rozłączeniu, będzie to mój dar pożegnalny.
— Trzymam cię za słowo... lecz tymczasem, oto przejeżdża dorożka. Stój!
Powóz zatrzymał się, zwrócił na lewo i zbliżył o cztery kroki do rozmawiających.
— No 1 trzeba już zgodzić się na żądanie twoje, księżno, mówił Ludowik. Następnie, zwróciwszy się do Salvatora, rzekł: Do zobaczenia, jaśnie panie posłańcze! Niech będzie co chce, ja wracam do pierwszej myśli i uważani pana za przebranego księcia.
Salvator uśmiechnął się; dwaj młodzi ludzie ścisnęli sobie ręce.
Chante-Lilas po przez ramię przesłała mordercze spojrzenie Salvatorowi; Ludowik pochwycił to spojrzenie i z udanym gniewem, krzyknął:
— Cóż to znaczy, księżno!
— A! odpowiedziała dziewczyna, przyznaję się, iż kłamać nie potrafię; posłaniec ten bardzo mi się podoba, i gdyby nie przysięga wierności na trzy tygodnie, jaką złożyłam tobie, wiem co poruczyłabym natychmiast temu posłańcowi.
— Gdzie jechać, obywatelu? przerwał woźnica.
— Wydaj rozkazy, księżno, odezwał się Ludowik.
— Do rogatki św. Jakóba! zawołała dziewczyna.
Powóz ruszył we wskazanym kierunku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.