Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Jakie atomy przymocowały Zwierzynkę do Haczyka i przynitowały Haczyka do Zwierzynki.

W chwili gdy dorożka unosząca Ludowika z Chante-Lilas znikła na skręcie ulicy św. Dyonizjusza, Salvator spostrzegł z głębi jednej z owych otchłani, której przeniknąć wstydziły się czyste promienie słońca, wychylające się cienie, podobne do cieni wychodzących nie z poetycznego piekła Wirgiliusza, lecz wprost z brudnego kanału.
Były to cienie dwóch ludzi, których po wyziewach alkoholu, tytoniu, czosnku i walerjany, Salvator byłby poznał z zamkniętemi nawet oczyma, więc tembardziej poznał ich z otwartemi.
Parę tę składał ojciec Zwierzynka, dostawca kotów, wybieranych z szynkowni okolicznych, i wierny sługa jego Haczyk, gałganiarz.
Dla osób, które odbywają szczegółowe badania nawyknień, obyczajów i dążeń niższych warstw społeczeństwa, dziwnym wyda się zapewne widzieć gałganiarza posiadającego przyjaciela.
Rozumiemy zdziwienie tych ludzi i dziwilibyśmy się na równi z nimi, gdyby nie nasz zawód powieściopisarski, który nadaje nam przywilej wszystkowiedza; brzydki zawód niejednokrotnie, skoro powieściopisarz zmuszony jest włóczyć się po wszystkich kałużach społecznych. Jakoż, gałganiarz urodzony z pociągiem do włóczęgostwa, bo jesteśmy zdania moralistów uznających, iż człowiek jest niewolnikiem swych skłonności; włóczęga, który uciekł z rodzicielskiego domu, ażeby wieść życie koczownicze, zajmuje się zbieraniem szmat najczęściej w nocy; gałganiarz, który w krótkim czasie tak obcym został dla rodziny, iż zapomniał nazwiska własnego, zamieniwszy je na przydomek, jaki mu nadano i zapomniał nawet liczby lat swoich; otóż taki gałganiarz, według nas, niezdolnym jest posiadać przyjaciela.
Przyjaźń jest uczuciem szlachetnem, które znajdujemy nierzadko, i w najniższych warstwach towarzyskich, lecz nigdy istnieć ono nie może u gałganiarza, owego parji społeczeństw zachodnich. Okryty łachmanami, wzbudzającemu odrazę, ma on w sobie rodzaj wyzywającego bezwstydu, który wyosobnia go od mas, gdyż sam przeczuwa, że masy usuwają się od niego, a tym sposobem staje się on mizantropem, ponurym, czasami złośliwym, zawsze cierpkim i szorstkim.
Wspomnijmy też, nawiasem, iż między gałganiarzami łatwo natrafić na wyzwoleńców więziennych i na nierządnice ostatniego szczebla.
Co przyczynia się do uczynienia tych ludzi ponurymi i nietowarzyskimi, to nadużycie mocnych napojów, jakie u nich wszelką przechodzi miarę.
Wódka dla gałganiarza, a szczególniej dla gałganiarki, gdyż i to dziwne zwierzę posiada własną samicę, ma powab, któremu nic przeciwważyć nie zdoła. Jeden i druga spożywają jaknajmniej pokarmów, byleby częściej oddać się najulubieńszemu pociągowi. Myślą, iż ów napój ognisty odżywi ich równie dobrze jak materje stałe; uważają oni siłę sztuczną, wynikłą z alkoholu, za rzeczywistą, gdy tymczasem podniecenie to wynika jedynie ze środka drażniącego żołądek, zamiast go posilić. To też w szeregach poszukiwaczy zgnilizny, śmierć okrutne czyni spustoszenia.
Nawyknienie do alkoholu sprawia, iż wino wydaje im się niewiele wartem, do tego stopnia, że w ważnych okolicznościach, jeśli porzucą wódkę, oddają się w zamian nadużyciu wina gorącego, przejętego pieprzem tureckim, zaprawionego cytryną i cynamonem, ku wielkiej rozpaczy samych nawet szynkarzy, którzy bez względu na otrzymywaną zapłatę, wzdrygają się na widok tyle naraz nędzy i zmysłowości.
Zrozumieć więc nie trudno, iż żadne z poczuć szlachetnych niezdolne przedostać się w głąb serc tych nieszczęśliwych, i można podziwiać rzeczywiście widok gałganiarza, bratającego się z innym człowiekiem, chociażby ten był łapaczem kotów, jak to miało miejsce ze starym znajomym naszym, ojcem Zwierzynką.
To też Zwierzynka nie zostawał w zbyt ścisłych związkach z Haczykiem, ale był przyjacielem gałganiarza, tak, jak niedźwiedź jest przyjacielem swego dozorcy, kot — myszy, wilk — owieczki, komornik — dłużnika.
Haczyk też, w rzeczywistości, był dłużnikiem Zwierzynki i to na kwotę niezmierną, jeżeli pomyślimy, że zarobek Haczyka średnio nie przechodził dwudziestu soldów na dzień, a ściślej mówiąc, na noc. Należność zaś jego w tym czasie dochodziła ogromnej sumy siedmdziesięciu pięciu franków i czternastu centymów, licząc razem kapitał i odsetki.
Wprawdzie dłużnik utrzymywał, iż pożyczył zaledwie siedmdziesiąt pięć franków i dziesięć soldów; trzeba wiedzieć, że Haczyk sprzeciwiał się zawzięcie rachunkowi dziesiętnemu na franki i centymy, a i w tych jeszcze pieniądzach znalazł, jak mówił, trzy sztuki trzydziesto-soldowe ołowiane i dwie piętnasto-soldowe z cyny.
Teraz, przypuściwszy zmniejszoną choćby należytość, zapytaćby się można, jakim sposobem dłużnik winien został tak ogromną kwotę towarzyszowi, mając wzgląd na wcale nieświetne położenie obu tych przemysłowców.
Najpierw, przemysł Zwierzynki daleko wyżej stał od zajęć Haczyka; gdyż było to łowienie kotów, z których każdy przynosił mu dwadzieścia do dwudziestu soldów, a trzydzieści do czterdziestu, jeśli zwierzę było rasy angorskiej. Z kota bo nic nie ginie: mięso zamienia się w królika, skóra przeistacza się w gronostaja.
A jednak, wziąwszy przecięciowo czterech kotów ubitych dziennie przez Zwierzytnkę, będziemy mieli dochodu franków pięć, co miesięcznie uczyni franków sto pięćdziesiąt, rocznie zaś tysiąc ośmset.
Oto z sumy takowej morderca rodu kociego odłożyć mógł był co najmniej tysiąc franków rocznie, zwłaszcza, nie frasując się prawie o żywność, gdyż oberżyści chowali zwykłe dla niego kawałki wołowiny lub cielęciny; Zwierzynka bowiem, jak wszyscy znakomici myśliwi, nie pokosztował nigdy owocu łowów swoich. Nie miał on przytem kłopotu z odzieniem, bo zwierzchnie pokrycia nieboszczyków, aż nadto wystarczały do osłonienia grzesznego cielska zarówno zimą, jak latem.
Zwierzynka przeto był bogatym, tak bogatym, iż wieść niosła, jakoby miał swojego meklera i grywał na giełdzie.
Ale Haczyk, mimo całej biedy, posiadał przecież rzecz pewną, której zazdrościł mu Zwierzynka przy całym swym majątku: Haczyk posiadał Karlicę!
Jakim sposobem panna Bebe Rudowłosa wymknęła się z hecy bulwarowej dla połączenia się z Haczykiem? mało obchodzi czytelników, poprzestaniemy więc na zaznaczeniu wypadku.
Gałganiarz tedy został kochankiem panny Bebe, której konterfekt długo był wywieszony na bulwarze Temple, między lwem Numidyjskim a tygrysem Bengalskim, wiszącymi tam dotąd, ku wielkiemu zbudowaniu ciekawych, ku wielkiej korzyści królowej Tamatawy, która wyprzedziła Martinów i Van-Amburghów w sztuce ujarzmiania dzikich bestyj, wchodziła bowiem do klatek trzy razy dziennie bez obawy rozszarpania i t. d.
Od czasu jednak zniknięcia Karlicy, śliczny jej obraz znikł też z przed menażerji.
Teraz, dlaczego panna Bebe uciekła? O wypadku tym rozmaite wieści biegały. Najpowszechniejszą jednak była ta, iż w pewien wieczór omyliła się co do woreczka i zamiast we własny od roboty, wsunęła rękę w ten, który obejmował przychód za bilety wejścia; poczem wyślizgnęła się z szałasu pierwszym lepszym otworem i uciekła. Królowa Tamatawe narobiła wielkiego krzyku; chciała panienkę zaskarżyć do policji, lecz we własnej budzie miała pewną opatrzność czuwającą nad nierozsądną Karlicą; był to niejaki pan Flageolet, którego widywano spacerującego z rękami na piersi założonemi, o którym niewiedziano czy ma jaki przychód, ojcowiznę lub dom gdzieś pod słońcem, a który jednak zamaszyście pobrzękiwał od rana do wieczora kilkoma sztukami pięciofrankówek, umieszczonych w kieszeni.
Kimże był ów pan Flageolet?
Pełnomocnikiem i powiernikiem królowej Tamatawy; jej hrabią d’Essex, gdybyśmy porównali ją z Elżbietą, a z Riziem gdyby była Marją Stuart.
Istniała nawet przypuszczalna spadkobierczyni owej monarchini, której pochodzenie wynaleźćby można łatwo, gdyby poszukiwanie ojcostwa nie zostało prawem wzbronione i którą na pamiątkę zapewne arji, wpośród której przyszła na świat, nazwano „Kobzą“.
A więc, pan Flageolet mocno za tem obstawał, aby nie zanoszono skargi na pannę Bebe, a królowa, widząc wspaniałomyślność swego powiernika, która ją utwierdzała nawet w pewnych zazdrosnych podejrzeniach, wykrzyknęła:
— Niech i tak będzie, niech ją powieszą gdzieindziej! Czuję się szczęśliwą, iż za kilka pięciofrankówek uwolniła mnie ta błaźnica od swego widoku.
Ponieważ jednak czcigodnej karlicy obcą była ta wspaniałomyślność, poczytała więc za najwłaściwsze ukryć się, przynajmniej na czas pewien i wkrótce gruchnęła pogłoska w dzielnicy św. Jakóba, iż Haczyk trzyma u siebie kochankę, a zazdrosny, jak bej afrykański lub sułtan turecki, kryje ją przed oczyma ludzi; nie było zaś możności sprawdzenia tego, bo izba gałganiarza mieściła się od podwórza.
Panna Bebe nie posiadająca dla rozrywki choćby „widoku na ulicę”, nudziła się bardzo, a bojąc się ukazać we dnie, część nocy przesiadywała u okna, słuchając trelów słowika i licząc gwiazdy, głównie wtedy, kiedy Haczyk wyszukiwał po mieście szmaty.
Otóż, Zwierzynka, zauważywszy otwór u dołu drzwi, prowadzących do izby gałganiarza, umieścił się przy nim pewnego wieczoru i spostrzegł Karlicę.
Postawcie Romea na miejscu Zwierzynki, Juliettę zamieniwszy na pannę Bebe, a wytworzycie sobie obraz miłosny, którego szczegóły opowiem wam, czytelnicy, nawet po Szekspirze, jeśli tylko domagać się zaprzestaniecie ujawnienia sceny zaszłej między łapaczem kotów, a Karlicą.
Wynikiem takowej było zwyczajnie to, iż nazajutrz, śniadając z Haczykiem, Zwierzynka ofiarował mu się odstąpić jednę z izb własnych ze sprzętami, za cenę miesięczną pięciu franków. Że to była właśnie kwota, jaką opłacał Haczyk za mieszkanie bez sprzętów, przyjął więc z podziękowaniem ofiarę, przeniósłszy panienkę i swoje „penaty“ do szanownego łapacza kotów.
W końcu miesiąca, Haczyk czujący się lepiej w nowej siedzibie, objawiać przecież zaczął dziwny niepokój, a kiedy panna Bebe wywiedzieć się pragnęła o powody jego smutku, oświadczył, iż martwi się nie będąc w możności uiszczenia należności za mieszkanie.
Karlica zadumała się przez chwilę, a owocem jej rozmysłu była odpowiedź dająca wiele do myślenia Haczykowi.
— Załatwię tę sprawę, rzekła.
Że jednak sprawa załatwioną została w istocie i Zwierzynka nie dopominał się o należność, gałganiarz zaprzestał myśleć o płaceniu za mieszkanie nietylko w tym lecz i w następnych miesiącach, tak, że po kwartale, przywykł do owego położenia; rad był ze znalezienia kwatery rzadkiej? gdyż bezpłatnej, jaką otrzymać można tylko u św. Pelagii, to jest w więzieniu za długi.
Dobrze mu nawet z tem było, bo kiedy w noc dżdżystą, lub chłodną, Haczyk wrócił do domu przemokły, zziębnięty, lub z koszem pustym, trzy okoliczności, które wcale niekorzystnie wpływały na jego towarzyszkę, zdarzało się, iż Zwierzynka usłyszawszy w swojem mieszkaniu głosy czułej pary, kołatał do drzwi, wchodził, a widząc miny zasępione, wsuwał rękę do własnej kieszeni, mówiąc: O co to chodzi, o co?... płacz i zgrzytanie zębów z powodu niepomyślnego żniwa szmat! Łowy ze sto skór króliczych były obfite; a wszakże przyjaciele nie są Turkami.
— A cóż dowodzi, że nie są Turkami? zapytywał Haczyk, niedowiarek, jak wszyscy gałganiarze.
— Jakże, czyżbyś się nie uradował, gdybym ci pożyczył trzydzieści soldów?
— Wszak zdałoby się to, co prawda, odpowiadał zwykle Haczyk.
— A więc ciesz się, masz piętnaście.
— Ależ z piętnastoma w połowie tylko mogę być szczęśliwym.
— Nic nie szkodzi!... Jeśli w połowie tylko będziesz szczęśliwym, to poradzimy na to później.
Haczyk udawał się wtedy, by za piętnaście soldów kupić sobie szczęścia w płynie, zamiast szczęścia stałego, pił rozkosz, zamiast ją spożywać i wracał tak zadowolony do domu, że nie mogąc udźwignąć ciężaru pomyślności, padał na ulicy przed drzwiami mieszkania lub na pierwszym stopniu schodów.
Gałganiarz rad był istnieniu, jakie wytwarzał mu przyjaciel Zwierzynka, kiedy naraz niespodziewana nawałnica przyszła zburzyć, jak pałac z kart, owe szczęście, zdające się być tak trwałem... Człowiek strzela, djabeł kuli nosi!
Trzy czy cztery miesiące przeszło w taki sposób, gdy jednego razu wchodząc do wspólnego mieszkania, znużeni walką nocną ostatniego wtorku z naszemi trzema młodzieńcami, gałganiarz i łapacz kotów spostrzegli, nie bez zdziwienia, pannę Bebe Rudowłosą w towarzystwie żandarmów, a jej posłanie zbogacone dwoma srebrnemi sztućcami, jakie znikły w sklepie złotnika, gdzie dniem wprzódy chodziła oddać do naprawy zegarek otrzymany ze wspaniałomyślności Zwierzynki.
Bebe ujrzawszy dwóch przyjaciół, dała im znak oczami wyrazisty, co zrozumieli; ruszyli za strażą i przekonali się nareszcie, że wprowadzoną została do koszar Oursine, gdzie żandarmi wepchnęli ją przed sobą, zapewne przez poważanie dla wdzięków.
Na ten widok, Haczyk zrozpaczony, zaczął błagać przyjaciela o pożyczenie piętnastu soldów, wątpiąc czy pieniądze te wystarczą mu na pocieszenie; lecz chciał spróbować przynajmniej, jako stosujący się zawsze do rozporządzeń Opatrzności.
Na nieszczęście, znikła już Bebe, pośredniczka przyjaźni Haczyka i Zwierzynki, z czego wynikło, iż łapacz kotów nie tylko odmówił gałganiarzowi siedmdziesięciu pięciu centimów, ale nadto oświadczył, ażeby całkowity dług był mu zwrócony w jak najkrótszym czasie. Otóż suma należna wynosiła, jak mówiliśmy, siedmdziesiąt pięć franków 14 centimów.
Wezwanie to sprowadziło chłód w stosunkach dwóch przyjaciół, z którego przyszło nieporozumienie, z czego mogłoby przyjść do procesu, w którym swoboda Haczyka byłaby mocno zagrożoną, gdy w tem, każdy z wiodących spór napotkał oddzielnie Bartłomieja Lelong, który wyszedł przed tygodniem ze szpitala Cochin, zupełnie wyleczony i ten dał im radę wraz z zaproszeniem. Rada polegała na wzięciu Salvatora za sędziego, zaproszenie zaś wiodło do wypróżnienia z nim, Janem Bykiem, kilku dzbanów wina w oberży pod Złotą Muszlą, na uczczenie szczęśliwego wyzdrowienia.
I otóż czemu Haczyk wraz ze Zwierzynką, wczorajsi wrogowie z tego samego powodu jaki zburzył Troję, zbliżyli się do Salvatora i oberży, wsparci na sobie tak silnie, jak gdyby żadna ludzka zawiść, żadna namiętność rozdzielić ich nie zdołała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.