Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Dwanaście odsetek ojca Zwierzynki.

Dwaj przyjaciele przeszli obok Salvatora, jak gdyby zapominając, że on właśnie rozsądzić ma ich ważną sprawę; poprzestali tylko na ukłonie pełnym uszanowania. Salvator, nie wiedząc co ich sprowadza, odwzajemnił powitanie lekkiem skłonieniem głowy.
Obaj weszli następnie do oberży, szukając oczyma Bartłomieja Lelong, lecz go nie było jeszcze.
— Jakże, odezwał się Haczyk, gdybyśmy, korzystając z chwili, poszli do pana Salvatora przedstawić sprawę naszą?
— I owszem, odpowiedział Zwierzynką, nie okazując wielkiej chęci zgodzenia się na przedstawienie, lecz sądzę, iż niezawadziłoby tymczasem palnąć po kieliszku.
— Ale ty płacisz! gdyż, co do mnie, noc miałem niepomyślną.
— Rozumie się. Dwie małe miarki wódki i „Constitutionnela!“ zawołał.
Chłopiec podał dwa kieliszki, napełnił je, wręczył Zwierzyńce Constitutionnela i odszedł z karafką.
— Cóż to znowu, zawołał Zwierzynka, co robisz?
— Ja? zapytał chłopiec.
— Ty, właśnie.
— Toć podaję wam czego żądaliście wódkę i Constitutionnela.
— I zabierasz karafkę?
— Rozumie się.
— A więc pozwól sobie powiedzieć, mleczaku, że tak się nikt nie obchodzi ze stałymi gośćmi.
— Jak więc obchodzić się trzeba z gośćmi?
— Zostawia się napój, zaznaczając wysokość jego poziomu w karafce; a kiedy gość odchodzi... co wypił to wypił.
— Tak, do kata! powtórzył Haczyk, co wypił to wypił... zdaje się, że to jasne.
— A który z was płaci?
— Ja, zapewnił Zwierzynka.
— W takim razie inna rzecz.
I postawił wódkę między dwoma towarzyszami.
— Słuchajno, urwipołciu? odezwał się Haczyk.
— Czy to do mnie pan mówi? zapytał chłopiec.
— A do kogóż, jeśli łaska?
— Cóż więc usłyszę?
— Chciałem powiedzieć, że uwaga twoja jest niegrzeczna.
— Co za uwaga?
— Mówiłeś, że: „w takim razie to rzecz inna“.
— Więc cóż?
— Więc powtarzam, że uwaga nie na miejscu. Bo tak dobrze kto inny może być odpowiedzialnym co do twojej karafki, jak i pan Zwierzynka!
— Być może, ale ja mam wydane rozkazy.
— Przez kogo?
— Przez mojego pana.
— Pana Robineta?
— Tak.
— Zabronił dawać mi na kredyt?
— Nie, lecz kazał sprzedawać za gotówkę.
— Wyśmienicie!
— Podoba się to panu?
— Bardzo: honor mój zaspokojony.
— Nie trudnym pan więc jesteś na tym punkcie.
— Za zdrowie twoje Haczyku! zawołał nagle Zwierzynka.
I obadwa gwałtowny szturm przypuścili do wódki, każdy na swój sposób: gałganiarz wrzucając alkohol do gardzieli jak list do skrzynki pocztowej, zaś łapacz kotów cmokając zwolna. Po chwili Zwierzynka zapytał towarzysza:
— Czy widziałeś kurs giełdy wczorajszej? Ja bo nie.
— Zapominasz chyba, że czytać nie umiem.
— A! prawda, wyrzekł pytający z pewnym odcieniem pogardy.
— Pięcioprocentówka stała sto franków siedmdziesiąt pięć centimów, odezwał się jakiś sąsiad w czarnem ubraniu, zabrudzonym krawacie, z podejrzaną miną.
— Dziękuję, panie Guy d’Amour, odpowiedział Zwierzynka.
A nalewając drugi kubek Haczykowi, dodał:
— A więc papiery spadną dziś.
— Głowę daję, że tak będzie, rzekł gałganiarz opieraiąc dłoń na kubku.
— W takim razie, mówił dalej Zwierzynka do agenta, nabieram ochoty do kupna.
— I ja też! zawołał z powagą Haczyk, posławszy w otchłań drugą czarę ognistego napoju.
Zwierzynka nalał mu znowu, pytając:
— Widziałeś, z jaką dumą odkłonił się nam ten wymuszony Salvator?
— Nie, nie zauważyłem.
— Tak, że aż człowiekowi niedobrze się robi. Czyby on miał się za króla posłańców?
— Myślę, że za coś jeszcze lepszego, zauważył Haczyk.
— Gdybyś mojego był zdania, mówił dalej łapacz kotów, podając gałganiarzowi czwartą dawkę alkoholu, załatwilibyśmy sprawę między sobą nie wtajemniczając w nią trzeciego.
— I owszem: uprzedzam cię tylko, iż rozmawianie o interesach sprawiać mi zwykło pragnienie!
— A więc pijmy.
Zwierzynka napełnił mu piąty puhar rozkoszy, rad, że towarzyszowi mroczki snują się już przed oczyma, i rozpoczął na nowo:
— Mówiłem, że winien mi jesteś sto siedmdziesiąt pięć franków i czternaście centimów.
— Ja zaś mówiłem, odrzekł gałganiarz, który nie zatracił dotąd pamięci liczb, że winien jestem nie więcej nad siedmdziesiąt pięć liwrów i dziesięć soldów.
— Upierasz się bowiem przy obliczeniu samego tylko kapitału.
— Istotnie, odrzekł Haczyk podając kubek do napełnienia, liczę jedynie kapitał.
Zwierzynka nalał po brzegi, mówiąc:
— Ależ po dodaniu odsetek składanych, suma wyniesie sto siedmdziesiąt pięć franków i czternaście centimów.
— Jakimże to sposobem siedmdziesiąt pięć liwrów z dziesięcioma soldami przynieść mogą aż tyle w ciągu siedmiu miesięcy?...
— W ciągu ośmiu.
— Niechby i ośmiu, cóż to wynosić może?
— Zobaczysz zaraz... Dziś upływa ośm miesięcy od czasu gdy przeniosłeś się do mnie na mieszkanie...
— Szczęśliwy czułem się wtedy, wtrącił z westchnieniem Haczyk, wspomniawszy, z jaką to wówczas łatwością Zwierzynka wypuszczał z kieszeni śliczne piętnasto-soldowe sztuki.
— O! i ja także! zawołał towarzysz przywodząc sobie na pamięć błogosławione chwile pobytu panny Bebe. Cóż chcesz, przyjacielu! człowiek starzeje się i więdnieje codziennie.
— Prawda to święta; jest to wyraźne przeciwieństwo długów, które potężnieją starzejąc się.
— Dzieje się tak z powodu narastania odsetek, powtarzał Zwierzynka... Mówiliśmy więc, iż przed ośmioma miesiącami osiadłeś u mnie; izbę wynająłem ci za pięć franków miesięcznie.
— Przyznaję.
— Bardzo to szczęśliwie! Począwszy od pierwszego miesiąca, przestałeś płacić.
— Dlatego jedynie, ażeby nie nabrać tak brzydkiego przyzwyczajenia.
— Pięć razy ośm czyni czterdzieści.
— Rzeczywiście, tylko, że od czterech tygodni nie mieszkam już u ciebie, a zatem pięć razy siedm, czynić będzie trzydzieści pięć.
Zostawiłeś w izbie stary kosz, co właśnie przeszkodziło mi w wynajęciu mieszkania.
— Wszak mogłeś wyrzucić go na śmiecie.
— Tak, żebyś powiedział, iż wewnątrz mieścił sto tysięcy franków.
— Więc mniejsza o to, niech będzie ośm miesięcy lecz zaraz jutro przychodzę zabrać ów koszyk.
— O! nie, braciszku, to przecież mój zastaw!
— Jakto chcesz, żebym wciąż płacił za mieszkanie starego grata!
— Zapłać moje sto siedmdziesiąt pięć franków i czternaście centimów, a sprawa załatwi się gładko.
— Wiesz przecie, że nie posiadam ani jednego solda na twoje sto siedmdziesiąt pięć franków!
— A więc nie spieraj się o ścisłość rachunku.
— Licz zatem... ale wprzód nalej.
Gałganiarz, siódmy czy ósmy spełniał już toast, bo nie zwykł nigdy tego obliczać, a towarzysz mówił w dalszym ciągu:
— Ośm więc miesięcy po pięć franków, wyniesie razem czterdzieści franków, do jakich przydać trzeba pożyczone w rozmaitym czasie trzydzieści pięć franków i pięćdziesiąt centimów.
— Więcej, niż w sześćdziesięciu dawkach.
— W każdym razie pożyczone, nie zaprzeczysz?
— Nie, uznaję się dłużnikiem co do siedmdziesięciu pięciu liwrów i dziesięciu soldów, powiadam to każdemu kto chce słuchać, wykrzykiwać gotów jestem z dachu! A zatem, od pożyczki takiej, licząc po dwanaście od sta...
— Aż dwanaście! Prawo nie pozwala brać więcej nad pięć... sześć co najwięcej.
— Mój drogi Haczyku, zapomniałeś, iż narażałem kapitał.
— Prawda, zapomniałem o tej okoliczności.
— Zgadzasz się więc na dwanaście? mówił Zwierzynka nalewając znowu wódkę.
— Dobrze!
— Otóż, za pierwszy miesiąc po dwanaście od sta, czyni dziewięć franków i dwa centimy, a dodawszy to do siedmdziesięciu pięciu franków pięćdziesięciu centimów, wypadnie ośmdziesiąt cztery franki pięćdziesiąt dwa centimów.
— A! to jeden miesiąc?
— Co?
— Te twoje dwanaście.
— Rozumie się.
— Tym sposobem wypadnie sto czterdzieści rocznie!
— Zważ na ryzyko straszne.
— No, masz słuszność, odrzekł Haczyk coraz bardziej odurzony, wielkie ryzyko!
— Otóż, pojmiesz zapewne teraz, iż winien mi jesteś sto siedmdziesiąt pięć franków czternaście centimów.
— O! tyle tylko! po sto czterdzieści od sta rocznie, dziwi mnie to bardzo, myślałem, że więcej.
— Nie więcej.
— Szczególna rzecz! zawołał Haczyk.
— A więc gotów jesteś przyznać taką należytość?
— Bezwątpienia, ale czy nie dosyć byłoby okrągłe sto siedmdziesiąt pięć franków?
— Niech będzie! odliczam czternaście centimów, rzekł wspaniałomyślny łapacz.
— Nie, odpowiedział gałganiarz wyniośle, nie, panie, nie żądam łaski; pozostaw jak było!
— Cóż to, nie „tykasz“ mnie już, Haczyku?
— Tak, bo widzę, iż zbyt lekkomyślnie nadałem ci miano przyjaciela!
— Kiedy mówię, że odtrącam czternaście centimów.
— Nie, nie i nie, niepozwolę na żadne zmniejszenie.
— Przejemy tę resztę.
— Nie głodny jestem, pić chcę...
— To przepijmy.
— Zgadzam się.
— Nie gniewasz się więc? rzekł Zwierzynka, napełniając kubek dłużnika.
— Nie, żartowałem, a na dowód...
— Co znowu!
— Oto go masz...
— Uspokój się, nie chcę dowodów.
— A jeśli dam koniecznie?
— To przyznaj natychmiast sto siedmdziesiąt pięć franków, mówił łapacz kotów dobywając papier z kieszeni.
— Oszalałeś? nie umiem pisać.
— Nakreślisz krzyżyk...
— A co do dowodu, przerwał mu gałganiarz rozwijając w dalszym ciągu myśl pierwotną, jeśli dasz dziesięć franków, przyznam natychmiast sto siedmdziesiąt pięć.
— Zanadto już straciłem.
— Sto soldów?
— Niepodobna!
— Trzy franki?
— Uporządkujmy najpierw dawne rachunki.
— Czterdzieści soldów?
— Masz pióro, zrób krzyż.
— Dwadzieścia soldów? wołał Haczyk... niegodnym jesteś mieć przyjaciela, kiedy go tracisz dla dwudziestu soldów!
— No; weź swoje dwadzieścia soldów, rzekł zniecierpliwiony Zwierzynka, wydobywając sztukę pietnasto-soldową.
— O domyślałem się, że takie będzie zakończenie, rzekł gałganiarz maczając pióro w kałamarzu, kiedy Zwierzynka podsuwał mu papier.
Dłużnik gotował się położyć znak krzyża, lecz cień jakiś zakrył mu nagle światło słoneczne; cieniem tym był Salvator.
Posłaniec wsunął rękę oknem, pochwycił pismo mające być podznaczone krzyżem, znamieniem posiadającemu ludu o wiele więcej mocy od zwyczajnego podpisu, rozdarł je na tysiąc kawałków i rzuciwszy na stół siedmdziesiąt pięć franków pięćdziesiąt centimów, zawołał:
— Masz pieniądze, jakie winien jesteś Zwierzyńce. Ja teraz zostanę wierzycielem Haczyka.
— A! panie Salvatorze, wykrzyknął gałganiarz, daję moje słowo, że posiądziesz dłużnika, za jakiego niedałbym szeląga!
W tej chwili, dźwięczny głosik dał się słyszeć za oknem, jak gdyby dla przeciwieństwa z chrapliwą mową Haczyka.
— Panie Salvatorze, wołał głos zdający się należeć do młodego dziewczęcia, czy nie zechciałbyś odnieść tego listu na ulicę Varennes numer 42?
— Do trzeciego dependenta pana Baratteau, jak zawsze?
— Tak, panie Salvatorze, proś o odpowiedź. Oto pięćdziesiąt centimów.
— Dziękuję, moje śliczne dziecię; bądź spokojna, zlecenie wykonane zostanie natychmiast.
Salvator puścił się żwawo w drogę, zostawiając Zwierzynkę w najgłębszem zdumieniu, jakiemu zaledwie wyrównać zdołało zadowolenie z otrzymania tak wczesnego siedmdziesiąt pięć franków pięćdziesiąt centimów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.