Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili kiedy Zwierzynka wpuszczał w kieszeń pieniądze, kiedy Haczyk spity do szczętu, wydał pierwsze chrapnięcie, kiedy Salvator, wrzuciwszy przez okno należność, zgadzał się na rozkazy cudnych usteczek i przebiedz zamierzał pół mili za dziesięć soldów, wtedy Bartłomiej Lelong zjawił się we drzwiach oberży pod Złotą Muszlą, wiodąc pod rękę pannę Fifinę, kobietę, która, jeśli wierzyć można Salvatorowi, tak potężny wpływ wywierała na życie robotnika ciesielskiego.
Panna Fifina na pierwszy rzut oka, nie przedstawiała nic, co mogłoby usprawiedliwić ów wpływ niezmierny, gdyby nie pewne prawo równowagi przyrodzonej, głoszące, że siła podledz musi niejednokrotnie słabości.
Dziewczyna to była wysoka, lat dwudziestu do dwudziestu pięciu, zestarzała przed czasem z powodu nędzy i rozpusty; twarz miała wybladłą z szaremi oczyma, głowę ubraną w pęki bujnych płowych włosów, które wydawałyby się przepysznie na skroniach kobiety światowej, lecz u Fifiny traciły połowę wartości, z powodu niedbałego ich pielęgnowania. Szyja jej była cienka, lecz osadzona należycie i dość powabna; ręce też piękne choć więcej blade niż białe, a całe ciało, falujące pod wielkim szalem i suknią jedwabną nieco znoszoną, posiadało giętkie ruchy węża i syreny razem. Rzecby można, iż zostawiona bez podpory, wygjęłaby się tak jak młoda topola pod naciskiem wiatru; co zaś wieńczyło ową całość, to pewien rodzaj lubieżności próżniaczej, nie bez wdzięku i nie bez skutków, jak o tem przekonać się możemy z wpływu wywieranego na Jana Byka.
Cieśla miał wyrytą na czole dumę i radość. Czy to przez kaprys, czy przez obojętność, Fifina rzadko zgadzała się na wyjście z nim razem, chyba, jeśli prowadził ją na widowisko. Lubiła ona teatr, lecz nie chciała siedzieć gdzieindziej, jak w orkiestrze lub pierwszych rzędach galerji, co zabierało dzienny dochód Jana Byka, i niedozwalało mu kosztować często tej przyjemności razem z kochanką.
Fifina miała pewne stałe pragnienie, a mianowicie: wkręcić się do teatru. Na nieszczęście, nie mogła znaleźć odpowiedniego poparcia, tem bardziej, iż zła wymowa stanowiła przeszkodę nie do usunięcia. Z chęcią przyjęłaby najdrobniejszą rolę, gdyby nie to znowu, że Jan oświadczył, iż nie chce mieć aktorki kochanką i że połamałby jej kości przy pierwszem ukazaniu się na deskach teatralnych.
Fifina śmiała się tylko z tych pogróżek, wiedząc, że ona raczej uczyniłaby to w danym razie ze swoim najmilszym. Niekiedy, wśród zapędów wściekłości, dziesięć razy dłoń Jana Byka wznosiła się nad głową dziewczyny, ale Fifina wypowiadała wtedy te jedynie wyrazy: „Tak to bić kobietę! pięknie bardzo!“ i ręka jego opadała bezwładnie. Jan Byk dumnym był ze swojej siły, jeśli więc w uniesieniu nie trafił na opór, nie walczył ze słabością.
Prócz owych chwil pijaństwa i zazdrości, miał on jeszcze godziny wyrzutów sumienia — wyrzutów, lecz nie żalu zauważmy to dobrze.
Przed dziesięcioma laty, pod własną nazwą Bartłomieja Belong, zaślubił on prawnie kobietę łagodnego obejścia, poczciwą, pracowitą, i miał z nią troje dzieci. Po sześciu latach szczęścia, napotkał pannę Fifinę, i odtąd rozpoczął życie burzliwe, które nie dawszy mu szczęścia, pogrążyło w nędzę małżonkę jego wraz z dziećmi.
Cieśla czuł, iż żona kochała go prawdziwie, kiedy Fifina nie trudziła się nawet udawaniem, gdyż wielbiła istotę, fila której różne popełniała szaleństwa, a był to aktor!
Jak mógł Bartłomiej cenić do togo stopnia kobietę, która nie dbała o niego wcale, wytłómaczyćby nam mógł chyba Kartezyusz, wynalazca prawa przyciągania się wzajemnego różnych z sobą żywiołów. Jeden z przyjaciół moich, znajdujący się w takiem samem położeniu, zapytany: „dlaczego nie kochając już, pozostaje razem z dawną ukochaną?“ odrzekł:
— Cóż chcesz! zanadto czujemy do siebie nienawiści, n żeby się rozejść.
Panna Fifina miała jedno dziecko z Janem, które ojciec uwielbiał, a które służyło jej właśnie za talizman przewagi; na ten haczyk łowiła go, jak rybak szczupaka. W dniach napadu złośliwości, kiedy potrzebowała niewiadomo dlaczego, przywieść do rozpaczy Lelonga, mówiła mu przeciągłym swym głosem:
— Twoja córka? Nie masz prawa dawać jej tej nazwy, ponieważ jesteś żonatym i nie możesz jej przyznać! Wreszcie, zkąd wiesz, że dziecko to naprawdę jest twojem? Niepodobna wcale do ciebie!
A wtedy ten człowiek silny jak lew, wił się po ziemi jak opętany, kąsał podłogę, rycząc z wściekłości:
— O! przeklęta! o! bezwstydnica! śmie mówić, że dziecko nie jest moje!
Fifina spoglądała na niego, jak na warczącego brytana, szklannem okiem kobiet bez serca; szyderczy uśmiech wykrzywiał jej wargi, ukazując zęby drobne, szpiczaste, jak u hyeny.
— A więc tak! powtarzała, dziecko nie jest twoje, jeżeli chcesz wiedzieć prawdę!
Przy tych wyrazach, Bartłomiej Lelong stawał się znowu Janem Bykiem: zrywał się rycząc, rzucał się na tę kobietę o członkach wysmukłych jak u pająka, wznosił nad jej głową pięść twardą jak młot cyklopa, ona zaś poprzestawała na wyrzeczeniu:
— Tak, tak! zamorduj słabą kobietę! dalej!
Wtedy Bartłomiej olbrzymie palce swoje zatapiał w czuprynie, rycząc z przekleństwem na ustach, wywalał drzwi kopnięciem nogi i pędził wściekle po schodach, a biada temu kto znalazłby się na jego drodze! słabość jedynie znajdowała u niego łaskę.
Jednego z takich właśnie wieczorów, Jan Byk spotkał trzech przyjaciół w oberży Bordiera.
Wiemy co tam miało miejsce, i jakby był zakończył się dramat napadu apoplektycznego, gdyby nie zjawienie się na czas Salvatora, dla puszczenia mu krwi i odesłania do szpitala Cochin, z którego wyszedł przed ośmiu dniami, a ujrzawszy Zwierzynkę i Haczyka wśród gorącej rozprawy, radził im zdać się na sąd Salvatora, a następie zaprosił do oberży pod Złotą Muszlą.
Przy wejściu Bartłomieja, jeden z ucztujących niezdolny już był do boju, a mianowicie Haczyk. Pozostawał więc tylko Zwierzynka.
Jan Byk kazał położyć trzy nakrycia, rozłożył ręce panad Haczykiem, chrapiącym jak trąba i wyrzekł uroczyście znane wyrazy:
— Cześć zwyciężonemu!
Poczem rozwarto ostrygi i usadowiono się przy stole, wśród tysiącznych uwag panny Fifiny, której nic nie było do smaku.
— O! jakże ty jesteś wybredną, moje piękne dziecię! odezwał się Zwierzynka.
— Milcz! krzyknął Bartłomiej, ścisnąwszy zęby; wybredną dlatego, że jest ze mną: kot lepiejby jej smakował w podrogatkowej szynkowni, z wędrownymi skoczkami, z tym obrzydliwym pajacem Fafiou, aniżeli bażant ze mną w Rocher-de-Cancale lub u braci Provenceaux.
— Wyśmienicie! zawołała Fifina, nowy to strzał chybiony! Dawniej, niż od tygodnia, noga moja nie postała na bulwarze Temple.
— Prawda... odkąd wyszedłem ze szpitala, noga twoja tam nie postała; lecz mówiono mi, że przedtem włóczyłaś się codziennie, i że szopa imcipana Kopernika nie miała gorliwszego od ciebie widza.
— Być może, odburknęła panna, z tym wyrazem lekceważenia, jaki do szału przyprowadzał Jan a Byka.
— O! gdybym był przekonany, że tak było, ryknął cieśla, gnąc w ręku widelec, jak piórko od zębów. I zwracając się do Zwierzynki dodał: Co najbardziej zakrwawia mi serce, to, że ona wdaje się zawsze z błaznami, którzy nie są ludźmi: z mleczakami, których zmiętosiłbym w palcach, gdybym nie wstydził się zabrać do podobnych niedołęgów, do istot, których nie śmię dotknąć z obawy, żeby ich nie połamać. Daję ci słowo! Zwierzynko, gdybyś zobaczył tego Fafiou, powiedziałbyś jak ja: „Cóż to za lalka błazeńska? Chyba nie człowiek!“
— Rozmaite bywają gusta, odezwała się Fifina.
— Więc przyznajesz, że kochasz go! wrzasnął Jan Byk.
— Tego nie mówię, twierdzę jedynie, że gust nie bywa jednakowy.
Z gardzieli cieśli wydobył się groźny ryk; szklanka rozbryznęła się na szczątki, rzucona o podłogę.
— Cóż to za naparstek, chłopcze! krzyknął; podaj mi kufel! Chłopiec, nawykły do wybryków Bartłomieja Lelong, postawił na stole żądany przedmiot, mieszczący w swem wnętrzu około pół butelki, i zebrał szkło z podłogi.
Jąn napełnił miarę po brzegi i wychylił do dna.
— Ślicznie, odezwała się Fifina, dobry początek! Znam ja to: po dwudziestu minutach trzeba będzie odnieść cię do domu pijanego jak bela... Po uraczeniu takiem chrapać będziesz ze dwanaście godzin, ja zaś tymczasem przejdę się po bulwarze Temple.
— Czy ona kamień ma w miejscu serca? spytał Lelong Zwierzynki głosem płaczliwym. Wiem, że uczyniłaby, co mówi!
— Dlaczego nie? odpowiedziała Fifina.
— Gdybyś miał taką żonę, Zwierzynko, powiedz szczerze, cobyś z nią zrobił?
— Ja? Schwyciłbym za tylne nogi, jak królika, i bywaj zdrów!
— Tak, mruknęła dziewczyna, radziłabym wam obu spróbować, jak to smakuje.
— Chłopcze, wina! krzyknął Jan Byk.
W chwili objawiania się tych pierwszych przypadłości gniewu, z ulicy św. Dyonizjusza na plac Targowy zawracał wysoki, chudy, kościsty młodzieniec, z wydłużoną szyją na podobieństwo gitary, nosem zagiętym jak róg myśliwski, głupiemi oczyma wysadzonemi z głowy, jak u wołu, przy włosach koloru musztardowego, słowem człowiek, którego wszyscy przechodnie witali śmiechem, mimo całej powagi, jaką nadać sobie usiłował.
Co przyczyniło się jeszcze do nadania dziwacznego pozoru tej osobistości, to kapelusz szczególnego kształtu, służący jej za ramę i cieniem swym osłaniający całą nieledwie postać. Dach ów osadzony na głowie był jednym z tych trójrogów, jakie znali tylko współcześni Jeannota.
To też, gdy nowy działacz, jakiego wprowadzamy na scenę, zanurzył się w głąb fali targowiska, całemu przejściu jego do oberży pod Złotą Muszlą, towarzyszył jeden wybuch olbrzymiego śmiechu, ogarniający masy szybko, jak iskra elektryczna.
Lecz człowiek ten na podobieństwo grabarza, który nie czuje się obowiązanym do smutku z powodu boleści innych, nie potrzebował też być wesołym, jak ci, co go otaczali.
Przerzynał więc ścieśnione szeregi śmieszków, z obojętnością cywilizowanego człowieka wśród dzikich, i dobiegł celu w kilkunastu podskokach.
Celem owym musiał być niezaprzeczenie Salvator, bo stanąwszy u wrót Złotej Muszli, przed noszami nieobecnego posłańca i z komicznym giestem odkrywając głowę jedną ręką, drugą zaś chwytając pęk włosów musztardowych, zawołał:
— No! patrzajcie, toć to jego naprawdę nie ma!
Poczem wszedł na małą wyniosłość i rozglądać się zaczął do koła: nie ma Salvatora? pytał otaczających go, zebranych jak na widowisko, lecz żaden z widzów nie był w stanie dać zadawalniającej odpowiedzi. Naraz, przyszła mu myśl, iż znajdzie może posłańca w izbie szynkownej; pochwalił się też w głos, mówiąc:
— Widzicie jaki ja głupiec!
I zstępując ze wzgórka, podstawy wybornie zastosowanej do postaci, jaką dźwigał co tylko, zwrócił się ku drzwiom oberży.
Cień rzucony na okno przy jego przejściu, wstrząsnął Bartłomiejem Lelong jak ukłucie skorpiona; cieśla odwrócił się i wykrzyknął:
— O! ależ oczy mnie nie mylą! lecz niech wejdzie, szukać go nie będę.
Osobistość tak mocny gniew wzbudzająca w Janie, stanęła rychło we drzwiach, i jak gdyby posiadała budowę żółwia, pozostawiając ciało w pierwszej izbie, wysunęła głowę do drugiej, szukając wytrzeszczonemi oczyma człowieka, którego znamy pod nazwą Salvatora, kiedy cieśla, sądząc, iż on wypatruje kobiety, a tą kobietą jest właśnie Fifina, zbladłszy jak trup, wrzasnął straszliwym swoim basem:
— Fafiou!... A zwracając się do dziewczyny, dodał: O! to dlatego, że naznaczyłaś mu schadzkę, zgodziłaś się wyjść ze mną, bezwstydnico!
— Może i tak! odrzekła Fifina.
Jan Byk nie wydał żadnego głosu, jeden tylko skok uczynił i wpadł na biednego Fafiou; a porwawszy go za kołnierz, wstrząsnął gwałtownie, jak to czynią uczniowie w miesiącu maju z młodym kasztanem, dla otrząśnięcia chrabąszczów. Fafiou nie miał nawet czasu opatrzeć się, bo zanim spostrzegł niebezpieczeństwo, znalazł się w ręku strasznego nieprzyjaciela.
A położenie było groźne; to też przerażony, wydawał krzyki błagalne.
— Panie Bartłomieju! panie Bartłomieju! przysięgam, że nie dla niej przyszedłem... przysięgam, że niewiedziałem o jej tu bytności!
— A po co, nędzniku?
— Nie dajesz mi czasu do wytłómaczenia.
— Więc do kogo, mów!
— Do pana Salvatora.
— Łżesz!
— A! zadusisz mnie!... ratunku!
— Do kogo przyszedłeś?
— Do pana Salvatora, mówię... gwałtu!
— Ja się pytam, do kogo przyszedłeś?
— Do mnie, odezwał się z po za pleców mordowanego głos łagodny a poważny i stanowczy. Puść tego człowieka, Janie.
— Czy tylko prawdę mówisz, panie Salvatorze?
— Wiadomo ci przecież, iż nigdy nie kłamię... Puść go więc, mówię.
— Do kata! czas był, żebyś nadszedł, panie, rzekł cieśla, wypuszczając z kleszczów ofiarę i oddychając chrapliwie, na podobieństwo bydlęcia, jakiego nosił przydomek.
Fafiou byłby po tym wypadku stracił chęć do zwykłych zajęć, a pan Galileusz Kopernik, szwagier pana Zozo z Północy, zmuszony by został tego wieczoru obejść się bez pajaca.
Cieśla uspokojony nareszcie, odwróciwszy się tyłem do człowieka, którego poczytywał za szczęśliwego współzawodnika w serduszku panny Fifiny, dozwolił mu wyjść spokojnie w towarzystwie Salvatora.