Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
Salvator wrócił na zwykłą swoją placówkę przy murze; Fafiou udał się za nim, zwalniając węzeł chustki na szyi, dla otwarcia szerszej drogi postępowi powietrza.
— A! panie Salvatorze, przemówił nareszcie, winien wam jestem świeczkę! po drugi to już raz wybawiasz mnie z pazurów śmierci, na honor! to też, słowo Fafiou! jeżeli kiedy oddachym wam mógł przysługę, rozporządzaj mną!...
— Może też zaraz wezmę cię za słowo, podchwycił Salyator.
— O! wtedy uczynisz mnie najszczęśliwszym.
— Oczekiwałem cię właśnie.
— Doprawdy?
— I straciwszy nadzieję zobaczenia, chciałem napisać do ciebie.
— Istotnie za późno przychodzę, lecz uważcie panie, że znalazłem Musettę (Kobzę), a gdy ją ujrzę samą, nie mogę powstrzymać się od wyrażenia jej moich zapałów.
— Widzę to jedynie, że kochasz się we wszystkich kobietach, rozpustniku.
— O! nie panie Salvatorze, bóstwem mojem jest Musetta.
— A Fifina?
— Tej nie lubię; ona to sama prześladuje mnie miłością i kusi, lecz ja, widząc ją nadchodzącą, biorę nogi za pas...
— Radzę ci uczynić to samo przy spotkaniu się z cieślą, gdyż nie zawsze możesz znaleźć mnie przy sobie.
— To cham dopiero!... Trzeba mu jednak darować, kiedy kto taki zazdrosny...
— A! więc i ty zazdrosnym jesteś?
— Jak tygrys królowej Tamatawy!
— Musettę kochasz tak gorąco?
— Aż do wyschnięcia z suchot! Patrzcie, w jakim znajduję się stanie: miłość to pożarła wszystek tłuszcz mojego ciała, słowo honoru!
— Jeśli do tego stopnia szalejesz za nią, czemu nie pobierzecie się?
— Matka jej nie pozwala.
— Tym sposobem, mój chłopcze, raz nabrać trzeba silnego postanowienia i wyrzec się tej kobiety.
— Niepodobna, dość mam cierpliwości: czekać będę.
— Na co?
— Dopóki matka zjedzoną nie zostanie... nie ominie ją to, dziś czy jutro.
Salvator uśmiechnął się nieznacznie, na dziką myśl oczekiwania krwawej uczty z ciała świekry, dla zaślubienia uwielbianej córki.
Niechaj jednak czytelnik nie nabierze ztąd nadto złego wyobrażenia o Fafiou, dzielny to był chłopiec ów pajac, członek towarzystwa komedjantów Galileusza Kopernika. Otrzymując przeklęte piętnaście franków miesięcznej płacy, dochodzącej go raz na kwartał, grywał role frantów, Grillów i Żokryzów, słowem wszystkie role „czerwonych ogonów tak dobrze przypadające do jego postaci. Lecz nie na tem kończył się jego urząd; jednocześnie sprawował obowiązki cyrulika i perukarza całego zgromadzenia artystów, które składało ośmiu członków włącznie z dyrektorem, grywającym zazwyczaj Kassandrów, panną Musettą, przedstawiającą Izabelle i z nim samym, używanym do odwzorowywania błaznów i pajaców, przy współzawodnictwie pięknego Leandra, co wierutnem było dlań męczeństwem, bo śmiertelnie zadurzony w Musecie (Izabelli), słyszał bezustannie pieszczenie się bogdanki z innym, kiedy dla niego musiała mieć na scenie same obelgi.
Prawda, że gdy młoda para znalazła się sam na sam, rzeczy odmienną przybierały postać: wtedy to Fafiou odbierał wszystkie czułości, a Leandrowi przesyłano zdaleka pogardę, jaką pajac otrzymywać zwykł na scenie. A potrzebował on bardzo tej miłości. Sam był na świecie, od lat dziecinnych nie znał rodziców, ni krewnych, gdy papa Galileusz Kopernik napotkał go wywracającego koziołki na ulicy, a podjąwszy z bruku, obiecał wykształcić talent wrodzony.
Sprowadziwszy więc malca do siebie, zastawił przed nim posiłek wieczorowy, o jakim dziecko w swoich nawet snach gastronomicznych nie miało pojęcia, a po tak świetnem przyjęciu, zbyt błogie może powzięło wyobrażenie o życiu pajaca i dla tego pozwoliło na łamanie sobie kości i wyciąganie stawów, co wykształcić je miało na artystę gimnastyka.
Wkrótce też chłopiec rozpoczął przedstawiać sztuki na placach Paryża, dopóki nie napatrzono się do znudzenia, poczem przeniesiono się na prowincję, a ztamtąd za granicę. Zwiedzono „najgłówniejsze stolice Europy“, wyrywając po drodze zęby, połykając szpady, obezsilając padalców, zjadając pakuły płonące, i t. p., wyprawiając cuda. Ze jednak pożywanie pakuł silny wzbudza apetyt, zamiast włóczenia się po świecie, zamierzono wrócić do Paryża dla urządzenia teatru, i w roku 1825., otrzymano istotnie pozwolenie na budowę szałasu przy bulwarze Temple.
Od owego czasu przedstawiano wciąż nędzne odpadki sztuk grywanych w teatrach Włoskim i de la Foire; tylko, że w szeregu tych scen bywały dorocznie dwie przerwy: przez ciąg wielkiego postu występowały na jaw „misterja“ dla pobożnych, przez ciąg zaś miesięcy wolnych od wykładów w szkołach, czarnoksięskie widowiska dla dzieci.
Lecz mówimy tu wyłącznie o tem, co działo się na przed-sceniu, bo sztuka grana darmo, na wolnem powietrzu przed wejściem do baraku, stanowiła jedynie wędkę przywabiającą publiczność do wnętrza; a byłoby to istotną niewdzięcznością ze strony widzów niepłacących, gdyby nie zapuścili się w głąb teatru dla ujrzenia cudów przygotowanych przez pana Galileusza Kopernika, na smakowity ostatni kąsek. My zaś, którzy odwiedzaliśmy niejednokrotnie zakład ów, wyznać możemy otwarcie, iż widowisko warte było dwa soldy, które pobierano przy wyjściu.
Wnętrze szałasu można było nazwać zmniejszonym światkiem.
Znajdowali się tam; olbrzymy i karły, albinosy i kobiety z brodami, Eskimosy i bajadery, ludożercy i inwalidzi z drewnianemi głowami, małpy i nietoperze, konie i osły, boa constrictor i cielęta morskie, słoń bez trąby i dromadery bez garbów, orangutangi i syreny, szkielet olbrzymiego żółwia wraz ze szkieletem mandaryna chińskiego, szpada, z którą Ferdynand Kortez zdobył Peru, luneta, przy pomocy której Kolumb odkrył Amerykę, guzik od sławnych szarawarów króla Dagoberta, tabakiera Fryderyka Wielkiego, laska pana Voltaire’a, nakoniec ropucha kopalna, znaleziona w warstwach przedpotopowych na Montmartre przez znakomitego Cuviera! Były to, jak mówiliśmy, w streszczeniu wszelkie okazy państwa przyrody i cudów świata naszego.
Długiego potrzeba byłoby czasu dla grona uczonych, które byłoby powołanem do ułożenia spisu tysiącznych różności, jakiemi wnętrze baraku przystrojono od dołu do góry.
To też, królowa Tamatawy, posiadająca zaledwie lwa i tygrysa, mimo złoconej papierowej korony i paska muszlowego, nie odrzuciła grzeczności papy Galileusza Kopernika, gdy przedstawił jej zamówienie do towarzystwa Musetty, przypuszczalnej dziedziczki jednej z wysp pod Wiatrami.
Panna więc, za trzydzieści franków miesięcznie, odstąpioną została papie Galileuszowi, dla przedstawiania ról Izabelli zewnątrz, a skromnej Zuzanny kąpiącej się w obec dwóch starców, wewnątrz teatru.
Pan Flageolet, dla nadania umowie większej wagi, za raz pod nazwiskiem królowej Tamatawy podpisał godność swoję, mianując się skromnie opiekunem.
Pan Galileusz Kopernik, posiadając w zgromadzeniu siedmiu zaledwie, prócz siebie aktorów, doszedł przecież do tego, iż ukazywał widzom sto lub sto pięćdziesiąt osobistości żyjących: niewidomych, którzy od dziesięciu minut przejrzeli; niemowy, którym cudownie przywrócono dar słowa; głuchych operowanych w jednej chwili; sierżanta gwardji cesarskiej, którego znaleziono nad Berezyną zmarzłego w bryle lodu i przywieziono do ojczyzny; człowieka łysego, któremu za nasmarowaniem głowy czarodziejską pomadą, w oczach widzów wyrastać zaczęły rude włosy; marynarza przeszytego kulą pod Trafalgarem, z nawiedzeniem którego spieszyć się należało, gdyż lekarze naznaczyli mu tylko trzy lata, dwa miesiące i ośm dni życia; rozbitka z „Meduzy“, uratowanego przez rekina, za eo rząd zbawcy wyznaczył dożywotnią płacę, nareszcie, wszelkich znakomitych mężów, kobiety i dzieci, tancerzy na linie, dentystów, kuglarzy. Sam nawet dyrektor wytwarzał rozmaite czary i objaśniał wszystkie cuda mieszczące się w jego zakładzie, zrozumiałe bardzo, bo zastosowane do pojęcia odwiedzających: wojskowych, szlachty, wyrobników, czy nawet żebraków.
Wprawny we wszystkie rzemiosła, zwiedziwszy rozmaite kraje, mówiący wieloma językami, poczytywany za kolegę przez artystów, urzędników, uczonych i ludzi wojskowych, przez Niemców zaś, Anglików, Hiszpanów, Rosjan i Turków nawet za współrodaka, papa Galileusz nie najmniej ciekawą był osobistością w szeregu znakomitych mężów.
Streściwszy wszystkie jego przymioty, możemy dodać, iż oprócz tego był bezwstydnym, awanturniczym cyganem, którego zdolności na inną zwrócone drogę, wydaćby mogły człowieka niepospolitego, a pozostawione same sobie, wytworzyły błazna.
Rozumie się, iż Fafiou korzystał z nauk takiego mistrza, lecz mniej utalentowany, niezdolny był przekroczyć właściwej granicy. Kopernik więc, znużony długim wykładem, pożegnał się z nadzieją uczynienia go choćby słabym naśladowca swoim, ale użytkował za to jego głupotę, a szczególniej jego postać zwierzęcą, robiąc z tej głowy dziwacznej rodzaj katarynki mówiącej.
Liczni aktorowie z najoddaleńszych miejscowości, przychodzili uczyć się od niego paplania głupstw, jakie tuzinami padały w uszy widzów, na podobieństwo petard wybuchających pod nogami przechodniów w dnie uroczyste zabaw ludowych.
Gdy Kopernik z Fafiou (Kassander i Gille) byli na scenie, gradem padały na słuchaczów dwójznaczniki, za pytania dziwaczne, odpowiedzi dziwaczniejsze jeszcze, przeróżna gra wyrazów, nareszcie owe błazeńskie wyginania, zwane za kulisami „huśtawką“, widok których kolki śmiechu sprowadzićby mógł u splinowatego nawet Anglika i sprowadzał je też rzeczywiście u patrzących.
Dziwna rzecz, iż pajac nie miał najmniejszej świadomości zasług własnych. Raz stanąwszy na deskach hecy, przestawał być sobą: zmieniał się bezwiednie w Gilla i mówił do Kassandra, jak prawdziwy sługa; pokornie, naturalnie lub zuchwale, stosownie do znaczenia rozmowy; otóż dla czego był on wielkim komikiem.
W dalszym ciągu powiemy w jakich okolicznościach poznał się z Salvatorem i został jego dłużnikiem.