Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Jaką usługę oddał Salvator biednemu Fafiou, a jakiej zażądał znów od niego.

Jeśli urnysł Fafiou do tyła był naiwnym, iż dochodził niekiedy ostatecznych granic głupoty, to serce miał on wyborne i szczerze też lubili go towarzysze. Szczególną też zdolność posiadał do miłości, a jak potrafił być wdzięcznym, okażemy natychmiast.
Podczas srogiej minionej zimy, biedni komedjanci zagrzebani przez miesiąc prawie w śniegu, przez inne miesiące nie zarabiali i dziesięciu soldów na dobę, kiedy Salvator, bez ich wiedzy nawet, pospieszył im z pomocą.
Najwdzięczniejszy ze wszystkich towarzyszów nieszczęścia, pajac nasz, przychodził odtąd codziennie do zbawcy swego z zapytaniem, jakąby mu oddać mógł przysługę, w zakresie drobnej działalności swojej.
Odwiedziny takowe trwały już trzy miesiące. Każdego rana, między dwunastą a pierwszą, Fafiou zwykł był zastawać Salvatora na miejscu, to więc sprowadziło jego ukłon przed noszami, których niespodziewał się znaleźć opróżnionemi i śmiech otaczających go widzów.
Pajac stale przedstawiał usługi swoje dobroczyńcy, lecz ten nie miał dotąd sposobności poruczenia mu jakiejkolwiek sprawy; tym sposobem odwiedziny powtarzały się codziennie.
Powiecie może, iż ulica Żelazna leżała na jego drodze od placu św. Andrzeja do bulwaru Temple; lecz my, którzy znamy Fafiou, zaręczamy, iż gdyby Salvator przeniósł siedzibę swą pod rogatki w przeciwnej stronie leżące, wdzięczny pajac i tam nie przestałby go odwiedzać.
Ale w takim razie, jak mogło serce do tego stopnia prawe, żywić okrutną nadzieję ujrzenia królowej Tamatawy pożartej przez tygrysa bengalskiego? Odpowiemy, że miłość jest namiętnością, czyniącą zakochanego szalonym i okrutnym, Fafiou stał się więc takim względem kobiety, mającej w swem ręku marzenia jego o przyszłości, a zamykającej bramę, która wiedzie do szczęścia, póki biedak nie zdobędzie trzydziestu franków płacy miesięcznej! Otóż pajac od lat pięciu połowę ledwie tej sumy zarabiając, na najdalszym choćby widnokręgu zawodu swego nie dostrzegł świtającej możności tak wielkiej podwyżki. Tym sposobem małżeństwo jego odłożonem było „ad calendas graecas“, jak mawiał pan Kopernik. Te więc okoliczności czyniły Fafiou dzikim i pragnącym krwi królowej Tamatawy.
Czytelnicy pojmują więc teraz stosunki istniejące między pajacem a Salvatorem i pojmą wyrazy, jakie pierwszy wyrzekł do posłańca w początku przeszłego rozdziału: „Panie Salvatorze, jeślibym mógł oddać ci jakąś przysługę, rozporządzaj mną dowolnie“!
To też dziś niezrównaną radość uczuł, posłyszawszy od wybawcy swego następującą odpowiedź: „Być może, iż zaraz wezmę cię za słowo“, na którą pajac krzyknął: „O! uczynisz pan mnie najszczęśliwszym z ludzi!“
— Liczyłem też na dobrą wolę twoją Fafiou, mówił Salvator uśmiechnięty, a więc rozporządzę twoją osobą bez twego pozwolenia nawet.
— O! mów, panie! zawołał znowu niecierpliwy pajac, wiesz, że oddany ci jestem duszą i ciałem!
— Mam to przekonanie, słuchaj więc.
Nadmienić tu musimy, że jedną ze zdolności Fafiou, było wykręcanie nosa na czterdzieści dwa sposoby, uszu zaś na dwadzieścia trzy, roztworzył je przeto niepomiernie, zapewniając, że słuchać będzie.
— O której godzinie zaczyna się wystąpienie wasze przed wrotami baraku?
— Dwa razy dziennie: o czwartej i ósmej po południu.
— Czwarta zawczesną będzie, ósma za późną.
— A! do szatana! a jednak zmienić tego niepodobna: to prawidło.
— Potrzeba, aby pierwsze dzisiejsze widowisko zaczęło się o szóstej, bo wielu przyjaciół moich pragnie widzieć twój tryumf, a w innej godzinie nie są wolni.
— Cóż tu począć, u licha!
— Czy powiesz, że to rzecz niemożebna?
— Niewyrzekłbym nigdy coś podobnego, panie Salvatorze.
— A zatem?
— A zatem, skoro pan żądasz, aby przedstawienie zaczęło się o szóstej, to się zacznie.
— Masz na to sposób?
— Nie, ale znajdę.
— Mogę więc być spokojnym.
— Gdyby mnie nawet pokrajano w kawałki, nie wyjdę przed szóstą!
— Dobrze, lecz to dopiero połowa usługi jakiej żądam.
— Tem lepiej!
— Wszystko więc gotów jesteś uczynić dla mnie?
— Wszystko! gdyby mi przyszło dla pana naprzykład połknąć przyszłą moją świekrę, jak łykam zapalone pakuły, połknąłbym, o! połknął!
— Nie, bo wdałbyś się w złą sprawę z tygrysem bengalskim, któremu powierzyłeś wykonanie dzieła, a słowo dane jest świętem.
— A więc zobaczmy o co chodzi, panie Salvatorze?
— Chodzi o oddanie twojemu nieograniczonemu panu i władzcy tego, czem on ciebie obdarza codziennie.
— Panu Kopernikowi?
— Nie inaczej.
— Tego czem on mnie obdarza?
— Tak.
— Wszakże ja nigdy nic od niego nie dostałem?
— Przepraszam: jeżeli się nie mylę, udziela ci przy końcu każdego wystąpienia kopnięcie nogą w jedno i to samo zawsze miejsce.
— Z tyłu... prawda, panie Salvatorze.
— Otóż, gdy dziś przyjdzie do tego, chodzi o to, ażebyś zaczekał póki on sam nie odwróci się i oddał mu tęż przyjemność.
— Hm?... zawołał Fafiou, myśląc, że źle zrozumiał.
— Uderzenie nogą w...
— Tak.
— Panu Kopernikowi?
— Jemu samemu.
— O! to rzecz niepodobna do wykonania! odrzekł nieszczęśliwy pajac, blednąc.
— Dlaczego?
— Przed wrotami jest on zawsze moim naczelnikiem, na scenie zaś panem, skoro on grywa Kassandra, a ja tylko Gilla... Zresztą, wypadek jest przewidziany.
— Jakto? pytał zdziwiony posłaniec.
— Tak: w umowie zamieszczono, iż pełnić mam obowiązki balwierza i perukarza, grać przytem role Gillów, Jeannotów, błaznów, kuglarzów, i czerwonych-ogonów, a oprócz tego otrzymywać tylne uderzenia, „bez ich zwrotu“...
— Bez zwrotu?
— Bez zwrotu! mam wreszcie umowę przy sobie, i mogę przekonać pana.
Fafiou wydobył z kieszeni zatłuszczony papier, a Salvator, rozwinąwszy go końcami palców, odezwał się po chwili:
— Prawda, napisano „bez zwrotu“.
— O! tak, jest, jest... Otóż, panie Salvatorze, wymagaj odemnie krwi z serca, lecz nie złamania ugody.
— Zaczekaj... spostrzegam także jeden warunek, ustanawiający miesięczną płacę twoją na franków piętnaście.
— Płacę miesięczną od Kopernika?
— A przypominam sobie, iż mówiłeś, że nie dochodzą cię pieniądze we właściwym czasie.
— To prawda, prawda, niestety!
— A tymczasem uderzenia odbierasz codziennie?
— Dwa razy na dzień, panie; o szóstej i o ósmej wieczorem.
— A więc, mój drogi Fafiou, sądzę, iż z chwilą, w której pan Galileusz zaprzestał dotrzymywać zobowiązania, możesz uczynić toż samo.
Pajac zrobił wielkie oczy.
— Nie przyszło mi to na myśl, odpowiedział. Potem, opuszczając smutno głowę, dodał: Niech dzieje się co chce! oddam panu życie, ale nie wymagaj, abym oddawał panu Kopernikowi kopnięcie nogą. To niepodobna, bym postąpił w ten sposób z panem Kopernikiem! Nie mogę.
— Dlaczego, jeśli nie płaci tobie za pobieranie tej pieszczoty?...
— Czy sądzisz pan, że to nadaje mi prawo?...
— Tak myślę.
— Ależ nie, nie! on w tym razie uchybia zobowiązaniom swoim „in minus,“ ja zaś uchybiłbym swoim „in plus“. Niepodobna, panie Salvatorze.
— Spróbujmy zbadać przedmiot szczegółowo.
— Spróbujmy, panie.
— Wszak ty improwizujesz wszelkie dowcipy na przedstawieniach, w których, według mojego zdania, objawia się talent niezaprzeczony?
Fafiou zaczerwienił się i wyrzekł:
— Bardzo łaskawy jesteś, panie, improwizujemy rzeczywiście.
— Któż ci więc wzbroni zaimprowizować kopnięcie? Zobaczysz jakie powodzenie odniesie ów dowcip.
— Ależ, nie było przykładu dotąd na całym świecie, żeby Gille uderzył nogą Kassandra.
— Im więcej będzie to niespodziewanem, tem bardziej zadowolni widzów.
— O! do kata! wykrzyknął pajac, któremu brzmiały już w uszach śmiechy i oklaski i który poddawał się już ze strony artystycznej, do kata! nie wątpię.
— Więc jakże, Fafiou, tak olbrzymie powodzenie oczekuje cię, a ty wahasz się jeszcze?
— A jeśli papa Galileusz rozgniewa się?...
— Nie ma obawy.
— Jeżeli wypędzi mnie za niedotrzymanie jednego z podstawowych warunków umowy?
— Ja przyjmę cię wtedy.
— Pan?
— Tak, ja.
— Chcesz pan więc zostać dyrektorem teatru?
— Być może.
— I zamawiasz mnie?
— Czemu nie... zapewniam ci trzydzieści franków miesięcznej płacy, a jeżeli zechcesz to złożę ci wynagrodzenie całoroczne z góry.
— A wtedy, gdy posiądę trzydzieści franków miesięcznie, wykrzyknął pajac oszalały radością, ale wtedy...
— Co?
— O! mój Boże!
— Cóż takiego?
— Czy będę mógł... będę mógł poślubić Musettę?
— Bezwątpienia, lecz uspokój się: nie odprawi cię Kopernik, gdyż ty właśnie, mój chłopcze, jesteś najlepszym komikiem z całego towarzystwa, nie tylko że pozostaniesz na miejscu, ale nadto, nazajutrz po sprawie możesz domagać się podwojenia zapłaty.
— A jeśli podwoić nie zechce?
— Ja tam będę z moimi trzydziestoma frankami na miesiąc i trzy stu sześćdziesięcioma pięcioma rocznie.
— Pan daje mi majątek! więcej nawet bo szczęście!
— A ty odrzucasz własne szczęście?
— O! nie! zgadzam się, przyjmuję, zawołał uradowany pajac, a jeśli wyznać ci należy całkowitą prawdę, to powiem, iż cieszę się bardzo ze sposobności zwrócenia papie Kopernikowi choć raz wielolicznych kopnięć, jakie mi wydzielał. To też przyrzekam, iż tego wieczoru otrzyma należytość podwójną...
— Nie, pojedynczą tylko, jedno uderzenie, przerwał mu Salvator, nie daj się uwieść szczęśliwym okolicznościom.
— A więc dobrze, jedno, lecz takie, które starczy za dwa, przysięgam.
I Fafiou uczynił gest człowieka wymierzającego cios straszliwy.
— To już zależy od ciebie, byleby pojedynczy.
— Niepotrzebujesz pan nic więcej?
— Nie, kopnięcie musi być jedno.
— Na co u djabła się to panu przyda?
— To moja tajemnica.
— A więc dobrze, niepoważę się na więcej...
— O! widzę już minę papy Galileusza! ale powiedz pan, czy wolno mi będzie czmychnąć natychmiast ze sceny?
— Dlaczego nie!
— O! bo znam ja tego Kassandra: pierwsza chwila będzie okrutną!
— Być może, ale trzydzieści franków miesięcznej płacy z rączką Musetty...
— O! taka sprawa warta grzechu.
— A zatem, idź, mój chłopcze, wyucz się roli należycie, i urządź w ten sposób, ażeby piorun twój wypadł między wpół a trzy kwadranse na siódmą.
— Trzydzieści pięć minut po szóstej skończy się wszystko, panie Salvatorze!
— Dziękuję.
— Do widzenia panie.
Złożywszy głęboki ukłon dobroczyńcy swemu, pajac oddalił się pośpiewując starą zwrotkę teatru de la Foire, z tak wesołym umysłem i skaczącem radośnie sercem, jak gdyby powziął był wiadomość, iż królowa Tamatawy stanowczo pożartą została przez królewskiego tygrysa z Bengalu, lub lwa olbrzymiego z Numidji.
Salvator spoglądał za odchodzącym wzrokiem odmiennym zupełnie od tego, jakim przed dwoma godzinami obejmował Zwierzynkę i swego flegmatycznego dłużnika.
Porzućmy jednak posłańca i pójdźmy za pajacem, przyjrzeć się na bulwarze Temple wystąpieniu, na które falujące tłumy oczekują niecierpliwie, i poznać rozwiązanie zagadki, ułożonej przez Salvatora.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.