Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Portret imci pana Kopernika.

Barak imci pana Galileusza Kopernika położony był jak mówiliśmy, w miejscowości rozciągającej się między teatrem Madame-Saqui, który stał się w następstwie teatrem „Skoczków“, a cyrkiem Napoleońskim, zwanym niegdyś Olimpijskim, lub powszechnie cyrkiem Frankoniego.
Szałas, zbudowany na wzniesieniu pięciu do sześciu stóp, za widnokrąg miał ogromne płótno, malowane, podzielone na kwadraty, w których przedstawiały się wielkie kobiety, murzyni biali, olbrzymi, karły, cielęta morskie, syreny, walki kogutów, skorpiony pożerające bawoły, szkielet grający na teorbanie, Latude uciekający z Bastylii, Ravaillac mordujący Henryka VI-go na ulicy Ferronerie, nakoniec marszałek de Saxe, odnoszący zwycięstwo pod Fontenoy.
Przedstawień bitew z czasów Rzeczypospolitej i pierwszego Cesarstwa, surowo wzbroniono.
Prócz tego, zbiór rozmaitych dawnych płócien, okazywanych po jarmarkach, zawieszonym był u drąga, sterczącego na wierzchołku dachu, jak sturamienna chorągiew poruszana wiatrem, tak, iż zakład pana Galileusza wydawał się podobnym do dżonki chińskiej, pływającej w oceanie tłumu.
Scena zewnętrzna, na siedm do ośmiu stóp głęboka, a dwadzieścia długa, rzęsiście bywała oświetlaną szeregiem czternastu lamp wyziewających gęsty dym, wznoszący się ku górze, niby kadzidło owego przybytku poświęconego bogowi sztuki.
Ognie te rozniecano o godzinie piątej, a widok ich uśmierzał w części niecierpliwość widzów, oczekujących już przeszło godzinę.
Kiedy jednak ubiegło ze dwadzieścia minut od czasu zapalenia lamp, pomimo, że afisz zapowiadał na godzinę czwartą przedstawienie olbrzymie w osobach pana Fenixa Fafiou i Galileusza Kopernika, tłum, choć był dotąd widzem bezpłatnym, ryczeć zaczął gniewnie, jak rozhukane bałwany morza.
Jest rzeczą pewną, którą uważam od czasu, jak piszę sztuki teatralne, i którą ośmielam się podać zbadaniu wielkich myślicieli, a mianowicie, że im mniej widzowie płacą, tem więcej bywają wymagającymi; na pierwszych przedstawieniach najzłośliwsza krytyka i najszaleńsze wygwizdywanie pochodzi zwykle od owych, co dla wejścia do teatru nie potrzebowali sięgnąć do kieszeni.
Tłum zebrany od półtorej przeszło godziny i to niewiadomo dlaczego, w masie trzy razy liczniejszej niż zwykle, sądził się upoważnionym upomnieć dyrekcję teatru o zbrodnię lekceważenia swego majestatu, za pomocą groźnych okrzyków i przekleństw, zapożyczonych od rozmaitych katechizmów gminnych, będących wtedy na czasie, i ogłaszanych dla użytku młodzieży dobrego tonu.
Nareszcie, około w pół do szóstej, papa Galileusz, słysząc gromowe krzyki, i wnosząc ze drżenia baraku, iż burza groźną stać się może, ukazał się na deskach sceny zewnętrznej, przyodziany w strój Kassandra.
Lecz widok jego osoby zamiast uśmierzyć, jakby myślano, wzburzenie tłumu, zwiększył je właśnie.
Mimo wielkiej powagi jaką przybrał dyrektor, widzowie świstać poczęli tak gwałtownie, iż zagłuszony hecarz długo nie mógł przyjść do słowa.
Widząc niebezpieczeństwo położenia, odwrócił się i przytknąwszy złożone dłonie do ust, zawołał o podanie jakiegoś przedmiotu, który też odebrał z białej rączki panny Musetty.
Przedmiotem owym był klucz od wielkiej bramy, z którego głos przeraźliwy wydobyty dmuchaniem, zapanował wnet nad rykiem zgromadzonych: zachwycona tłuszcza umilkła dozwalając gwizdać Kopernikowi samemu, na podobieństwo sola olbrzymiego boa, wpośród koncertu grzechotników.
Jak wszystko się przykrzy, tak też i świstanie; dyrektor odjął trąbę od ust, a cisza zapanowała w zgromadzeniu, z której skorzystał natychmiast Galileusz.
Postąpiwszy na sam brzeg sceny i składając pełen godności ukłon widzom;
— Szlachetni panowie, odezwał się, sądzę, że nie do mnie stosowaliście gwizdanie?
— Owszem! owszem! do ciebie i do Fafiou razem, krzyczało sto głosów, precz z Kopernikiem! precz z jego sługą!
— Szlachetni panowie, rozpoczął znowu Galileusz, skoro ucichło, niesprawiedliwością byłoby czynić mnie odpowiedzialnym za zwłokę, która was uraziła, gdyż punkt o czwartej, przyodziany w strój Kassandra, gotów byłem mieć honor stawienia się przed wami.
— Dlaczego więc nie wyszedłeś na scenę, gdzie byłeś, co cię zatrzymało? krzyczały też same głosy.
— Gdzie byłem i co robiłem, szlachetni panowie?
— Tak, tak; zkąd to opóźnienie
— Zkąd tajemnicze opóźnienie? Czyż potrzeba wam mówić?... Tak, sądzę, iż należy wam dać ów dowód poważania i zaufania.
— Mów! mów!
— Otóż dowiecie się, że zwłoka tak długa wynikła ze strasznego, przerażającego nieszczęścia, jakie spotkało przed chwilą ulubionego przez was artystę, a towarzysza mojego Fafiou, który miał grać rolę służącego, rolę niezbędną, w sztuce gdzie wchodzi cztery tylko osoby, a ów sługa właśnie główną przedstawia postać.
Wielki szmer powstał w tłumie, dowodzący, że nie był on obojętnym na nieszczęście Fafiou.
Kopernik dał znak, iż chce mówić dalej, a gdy widzowie uciszyli się rzekł:
— Cóż to za wypadek zdarzył się Gillowi? spytacie. Otóż szlachetni panowie, wypadek fatalny, jaki przytrafić się może każdemu, wam, mnie, panu, pani, naszym przyjaciołom i wrogom; gdyż wszyscy jesteśmy śmiertelni, jak mi to w zaufaniu, mówił dnia pewnego Metternich.
Nowe wzruszenie przebiegło falującą masę.
— Tak, szlachetni panowie, zawołał Kopernik korzystając z wywartego wrażenia, dla całkowitego zawładnięcia umysłami słuchaczów, tak, Fafiou, wasz drogi ulubieniec, skonał w tej chwili!
Nowina tak niespodziewana wywarła głuche westchnienia z piersi pań i panów, na co Galileusz, dziękując im ręką i wzrokiem, w następujący przemówił sposób:
— Otóż to fakt, szlachetni milordowie i panowie, fakt obrany ze wszelkich przyborów sztuki i przedstawiony wam w całej okrutnej swej nagości. Od pewnego już czasu zauważyliśmy, iż Fafiou krył się po kątach, smutniał, chudł, dziąsła obłaziły mu z zębów, a broda coraz bardziej zbliżała się do nosa; jak to mówiłem niegdyś u nieszczęśliwego ojca Aubry, którego poznałem na brzegach Mississipi! I cóż było artyście? czy żołądek nie trawił? czy płuca nie mogły chwytać powietrza. Nie, Fafiou już wyrósł należycie. Czy nędza go prześladowała? czy zmuszony był chodzić po mieście bez kapelusza, boso, w jednej koszuli? Nie, mogliście przekonać się o tem sami, że Fafiou w nowym trójrogu, w nowych trzewikach, w nowej kamizelce, które upoważniłem go wybrać z szatni, paradował po ulicach. Czy nieboszczyk opłakiwał straconych krewnych? ojca czy matkę, wuja lub ciotkę? I to nie, szlachetni milordowie i panowie! Fafiou nie miał już ojca, ani matki, ani wuja, ani ciotki, ani żadnego z bliskich sercu. Lecz spytacie: Cóż tedy było pajacowi?
— Tak, tak, wrzeszczała rozgorączkowana tłuszcza.
— Stało się z nim to czemu podlegamy wszyscy: Fafiou był zakochany!... Słyszę kilku wojskowych zaprzeczających temu, na zasadzie, iż pajac ma nos jak trąbę. Pozwalam sobie więc zrobić uwagę owym panom, iż bardzo są niesprawiedliwi tak względem nosa Pafiou, jak i względem instrumentu, na jaki ten nos jest modelowanym. Dlaczego człowiek z rozszerzonemi nozdrzami miałby być pozbawionym szczęścia ziemskiego, i któreż to prawo nadać może przywilej zadawalania żądz miłosnych nosom papuzim, ze szkodą tych, co mają nosy urządzone na sposób rogu strzeleckiego? Przyznaję, iż Fafiou posiada nos trochę niekształtny, lecz zbudowany na podobieństwo wielu innych. Fi, panowie, nie myślicie tego naprawdę: pajac wasz może być uważanym za niezdarnego, lecz nie jest obojętnym na miłość, a dowodem, że kocha się, kocha do szaleństwa! To właśnie stanowiło powód jego chudnięcia i melancholji. I cóż wymyślił w takiem położeniu rzeczy? Drżę na samą myśl wypowiedzenia! więzną mi w krtani wyrazy!... Postanowił zniszczyć nędzne ciało za pomocą wody, prochu, postronka lub trucizny, pozostawała więc jedynie trudność w wyborze środka; są środki i środki, jak mówił mi w dniu pewnym hrabia Nesselrode.
Najprzód, w mieście jest rzeka, w której głębię rzucić się mógł Fafiou z wysokości mostu; lecz przypominając sobie ze zgrozą, że pływać umiał, i że temperatura dochodziła lOciu stopni zimna, pojął, iż zamiast umrzeć, zakatarzyłby się tylko. Rad nie rad porzucić więc był zmuszony środek, mogący służyć każdemu innemu.
Miał broń ognistą, lecz do tego stopnia przerażał go huk wszelki, iż w chwili wystrzału uciekłby, a kula chybiłaby celu!
Mógł, jak Sardanapal, ledz na stosie, kazać przynieść sobie śniadanie, obiad czy wieczerzę, podłożyć ogień, i trawiąc sam, pozwolić na strawienie ciała swego płomieniom; ale przypominając sobie z jednej strony, że miał nazwę Feniksa Fafiou, z drugiej zaś, iż czytał w Pliniudzu i Herodocie o odradzaniu się tego ptaka z własnych popiołów, poczytał za bezużyteczne umrzeć w niedzielę dlatego, aby zmartwychwstać w poniedziałek lub wtorek.
Miał środek w postronku, lecz mając też na względzie cudowne własności stryczka wisielcowego, który mnóstwo ludzi, jako talizman szczęścia, uczynićby mógł szczęśliwymi, odrzucił zamiar tak filantropijny, jako biedak zniechęcony do społeczeństwa.
Pozostawała więc trucizna, okrutna trucizna, panowie, gdyż niech ona sobie będzie trucizną Mitrydata, Hannibala, Lokusty, Borgiów, Medyceuszów lub markizy de Brinvilliers, zawsze to trucizna, jak mawiał do mnie w zaufaniu książę de Talleyrand.
Fafiou zatrzymał się więc na tym ostatnim sposobie odebrania życia, a kiedy przybiegł przed chwilą, kiedy ujrzałem jego bladość, twarz wykrzywioną, straszliwą, zadrżałem z przerażenia i odgadłem natychmiast, że wypił truciznę! Dlatego też zapytałem pajaca z troskliwością:
— Co tobie jest, że tak zwłóczysz ukazanie się szanownej publiczności?
— Panie Koperniku, odpowiedział, skróciłem godziny mojego istnienia.
Szczerość ta wzruszyła mnie, lecz i nie mały podziw wywołała jednocześnie, że z własnych ust jego słyszę opłakaną nowinę tej nagłej śmierci. Że jednak sto razy dziwniejsze widywałem już zdarzenia, ciągnąłem badanie dalej:
— A jakim sposobem śmierć sobie zadałeś?
— Otrułem się, odpowiedział.
— Czem?
— Trucizną.
Przyznam, że odpowiedź wydała mi się wspaniałą.
— A zkąd wziąłeś trucizny? zapytałem.
— Z szafki stojącej w waszym sypialnym pokoju, odpowiedział głosem wychodzącym jakby z pieczary.
Przy tych wyrazach, peruka powstała mi na głowie, a ogolona broda wyrosła nagle. Zbladłem.
— Nieszczęśliwy! krzyknąłem, wszak wzbroniony miałeś przystęp do owego schowania!
— Prawda, panie Koperniku, lecz widziałem, jak wstawiałeś tam dwa słoje.
— A czy nie uprzedziłem cię, nędzniku, iż naczynia te mieszczą maść arszenikową, przygotowaną do wygubienia szczurów w pałacu Szacha perskiego, którego jestem nadwornym lekarzem?
— Wiedziałem o tem, rzekł Fafiou z dziką energją.
— I zjadłeś jeden słoik?
— Zjadłem obadwa.
— Ze szkłem?
— Nie, tylko zawartość.
— Wszystką?
— Całkowitą.
— Nieszczęśliwcze! zawołałem po trzykroć powtarzając ów przymiotnik, który zdawał mi się charakteryzować wyśmienicie położenie Fafiou.
Otóż, szlachetni panowie, trucizna, o jakiej mowa, przyczyny jej, wielorakie okoliczności następne, łzy towarzyszów wywołane samobójstwem Fafiou, którego oni bardzo kochali; wszystkie te rzeczy na wielkie umartwienie moje, opóźniły godzinę widowiska.
Jeśli posiadacie serca litościwe, jak pragnę wyobrazić sobie, serca zdolne zadrzeć na treść mojego opowiadania, przebaczycie to opóźnienie, dozwalając na rozpoczęcie w dalszym ciągu szeregu przedstawień, jakie afisz dzisiejszy ogłasza:

„Dwa bardzo pilne listy“
komedjo-bufonada w jednym akcie,

w której Fenix fafiou zajmie rolę Gila, a obecny tu wasz sługa, rolę Kassandra.
Ale, powiecie, jakimże sposobem pajac uśmiercony przedstawiać będzie rolę służącego? Odpowiedź łatwa panowie, a na wielu dworach Europy rozwiązywałem ja zadania o wiele zawilsze. W istocie niewiele słów potrzeba dla wytłómaczenia wam tego.
Niewielu jest, którym nieznanem byłoby przysłowiowe obżarstwo Fafiou. Nikt też z zebranych tu powiedzieć nie może, aby nie spotkał miłego pajaca w ulicach stolicy, żującego, stosownie do pory roku, śliwki, kasztany, orzechy.
Zgubny wpływ wywierany bezustannie przez te frykasy na przewód pokarmowy nieszczęśliwego przyjaciela, nie wiele mnie tu zajmuje i nie dopytuję też nikogo, chodzi mi jedynie o to, jakie skutki jego łakomstwo wywarło na moją spiżarnię; to jest rzecz o której zamilczeć nie mogę, a którą wypytywać się nie potrzebuję, którą sam poznałem dokładnie. Otóż, sądząc, iż godzina zabezpieczenia się od rujnującego łakomstwa Fafiou nadeszła, rozmyślać zacząłem nad sposobem zastawienia nań sideł. Zrozumiecie panowie dobrze, iż człowiek nie darmo spędzał czas na rozmowie przy kieliszku z najznakomitszymi politykami świata; niepodobna było nie zachować na własnym mózgu, odbłysku ich przebiegłości, wraz ze zdumiewającą wynalazczością...
Pewna księżniczka zagraniczna, której miałem szczęście uratować życie po opuszczeniu jej przez wszystkich lekarzy, przysłała mi w końcu zeszłej jesieni dwa słoje konfitur gruszkowych, do jakich, w chwilach słodkiego zapomnienia, wyjawiłem jej gust mój szczególny. Wiedząc jednak, że Fafiou przepada za tym przysmakiem bardziej jeszcze odemnie, postanowiłem wypłatać figla łatwowierności pajaca i oświadczyłem mu, pod sekretem, iż naczynia zawierają w sobie galaretę z arszenikiem, przyrządzoną dla szczurów pałacowych Szacha perskiego.
Fafiou nie powziął był jeszcze wówczas dziwnych tych zamiarów względem osoby własnej i drżał na sam widok słojów! Lecz, później zapadłszy w rospacz o jakiej wiecie panowie, pomyślał o owych słojach, najpierw ze zmniejszoną obawą, a następnie, gdy zamiar samobójstwa dojrzał zupełnie, z krwią najzimniejszą, a nawet radością...
Pojmujecie teraz wszystko, szlachetni panowie i panie; znalazłszy się u szczytu boleści, postanowiwszy umrzeć, Fafiou zabrał się do galarety. Pierwsze przypadłości wykazywały cechę zatrucia, ale dzięki szybkiej pomocy, jaką mu udzieliłem, ukochany nasz towarzysz pewnym już może być życia i dlatego, za kilka sekund, będziemy mieć zaszczyt rozpoczęcia widowiska.
Muzyka do dzieła!
Na wezwanie to, z wnętrza baraku dały się słyszeć tony trąb, klarnetów i olbrzymiego bębna, nader podobne do odgłosów hałaśliwych z kotlarni.
Jegomość Galileusz skłonił się głęboko publiczności i znikł wśród grzmotu oklasków zadowolonego tłumu, wprowadzonego nagle w wesoły humor; gdyż trzy znajdują się pod słońcem rzeczy bardzo zmienne, a mianowicie: tłum, kobiety i fale morskie.
W chwili, gdy kapela rżnęła zapamiętale, donosząc o rozpoczęciu przedstawienia zewnętrznego, spostrzeżono od strony Bastylji i od Bramy św. Marcina zbliżającą się wielką liczbę osób, przyodzianych w brunatne płaszcze, jakie noszono w owym czasie. Ludzie ci zmieszali się wkrótce z tłumem.
Nieuważnemu przechodniowi mogli oni wydać się obcymi jedni drugim, lecz spostrzegacz baczny łatwo poznawał, że znać się muszą, ponieważ każdy przybywający zamieniał szybki znak porozumienia z tymi, którzy go poprzedzili. Porozpraszali się w tłumie, zginęli jak prości widzowie i nikt nie zwrócił uwagi na ów przybytek ludzi, wmieszanych do zwyczajnych gości Galileusza.

Koniec tomu szóstego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.