Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Poszukiwania.

Nazajutrz o ósmej godzinie z rana, Justyn jak zazwyczaj otwierał klasę, ale z twarzą tak radosną, że malcy nawykli do widoku jego smutku, pytali się wzajem:
— Cóż to dziś stało się nauczycielowi? czy nie otrzymał jakiej wielkiej sukcesji?
Około tejże samej godziny, Salvator, z twarzą nieco więcej zafrasowaną, wchodził w główną a raczej w jedną ulicę miasteczka Viry, patrzył na prawo i na lewo i spostrzegłszy na progu drzwi piękną dziewczynę, która zdawała się powracać do domu, zbliżył się do niej z tak widocznym zamiarem pomówienia, że zatrzymała się na progu i poczekała.
— Panienko, zagadnął, czy byłabyś tak dobrą wskazać mi gdzie jest dom pana mera?
— Czy pan się pyta o dom pana mera? zapytała dziewczyna.
— Tak jest.
— Bo to widzi pan, jest dom pana mera i jest urząd merowski, odpowiedziała ładna dziewczyna z pięknym uśmiechem, zdającym się prosić o przebaczenie za lekcję topografji, jaką dała.
— Prawda, rzekł Salvator, powinienem się był wyrazić jaśniej. Chciałbym pomówić z panem merem, panienko.
— To możesz pan wejść, dodała dziewczyna, bo jesteś właśnie przed jego drzwiami.
I wszedłszy naprzód, wskazała drogę Salvatorowi. U drzwi jadalnego pokoju, spotkała kobietę w rodzaju sługi, której wydała niewielką miarę mleka, przeznaczoną, jak się zdawało, na śniadanie rodzinne; potem zwracając się do Salvatora!
— A teraz, może pan podróżny zechce pójść za mną? rzekła:
W owym czasie, kiedy jeszcze nie znano ani kolei żelaznych, ani pociągów spacerowych, zwykle obcego człowieka nazywano „podróżnym,“ tak dziś jeszcze nazywają zwiedzających góry Jura albo Delfinatu.
Salvator uśmiechnął się i poszedł za ładną dziewczyną.
Weszli na pierwsze piętro; dziewczyna otworzyła drzwi do gabinetu, w którym siedział mężczyzna przy biurku i powiedziała:
— Ojcze, jakiś pan ma do ciebie interes.
Salvator, w ubraniu myśliwskiem, mógł śmiało uchodzić za „pana.“
Mer skinął głową i pisał dalej nie zważając na nadchodzącego, może obawiał się stracić wątek frazesu.
Przypadkiem, merem Viry był jeszcze w tym czasie ten sam urzędnik, z którym miał stosunek zacny pan Gerard przed siedmiu lub ośmiu laty, podczas strasznej katastrofy, jaka nawiedziła zamek.
Był to, jakeśmy powiedzieli w swoim czasie i miejscu, godny i uczciwy urzędnik, zatrącający nieco mieszczanina, nieco chłopa, człowiek prawy i naiwny, jakiego życzyć sobie mógł Salvator.
Po skończeniu frazesu obrócił się, ściągnął w tył czapeczkę grecką, naciągnął okulary na czoło i spostrzegłszy młodzieńca stojącego u drzwi.
— Czy to pan masz do mnie interes? zapytał.
— Ja, panie, odpowiedział Salvator.
— To proszę pana usiąść, odezwał się mer z gestem przypominającym ten, z jakim August zapraszał Cynnę.
I jednocześnie wskazał mu fotel, także w rodzaju krzesła rzymskiego. Salvator usiadł jak tylko mógł najbliżej mera.
— Czego pan sobie życzysz? zapytał mer.
— Objaśnienia, którego pan masz prawo mi odmówić, przyznaję, rzekł Salvator, ale które, mam nadzieję, będziesz tyle łaskaw, że mi udzielić zechcesz.
— Powiedz pan o co chodzi, a jeżeli rzecz nie jest przeciwną moim podwójnym obowiązkom, jako obywatela i urzędnika...
— Sądzę, że takie będzie pańskie zdanie... Ale nasamprzód, bez niedyskrecji, jak dawno jesteś tu pan merem?
— Od lat czternastu! odpowiedział poczciwy mer prostując się.
— To dobrze! rzekł Salvator. Obciąłbym więc dowiedzieć się od pana o nazwisku osoby zamieszkującej zamek Viry około roku 1820.
— O! panie, właścicielem wtedy był pan Gerard Tardieu.
— Gerard Tardieu! powtórzył Salvator, myśląc o tym okrzyku, który tak często wyrywał się Róży podczas gorączki: „O, niezabijaj mnie, pani Gerard!“
— Dobry i przezacny człowiek, mówił dalej mer i który z ogólnym żalem naszym, opuścił to miejsce skutkiem strasznej katastrofy.
— Jaka zdarzyła się tu?
— Tu właśnie.
— Otóż to o tym wypadku chciałem pomówić z panem, rzekł Salvator, czy nie raczyłbyś mi pan go opowiedzieć?
Ci z czytelników naszych, którzy mieszkali albo mieszkają na prowincji, wiedzą, jak chętnie każdy mieszkaniec małego miasteczka chwyta najmniejszą okoliczność, mogącą przerwać jednostajność jego życia. Tych więc nie zadziwi ów promień radości, który zabłysł w oczach mera z Viry, gdy poczuł jakąśkolwiek dystrakcję w przybyciu opatrznościowego podróżnika. Radość błyszcząca w oczach poczciwego człowieka, była zniewagą rzuconą czasowi za jego powolność i wyrażała jasno tę drwiącą myśl: „Tyleż wygranego na nieprzyjacielu!“
Opowiedział Salvatorowi dzieje pana Gerarda, Orsoli, pana Sarrantego i dwojga dzieci, z najdrobniejszemi szczegółami, nie opuścił nic, coby mogło zaciekawić słuchacza, a nadewszystko przedłużyć opowiadanie. Chciałby był, kochany ten człowiek, mnożyć do nieskończoności ustępy tej krwawej przygody, by jak najdłużej zatrzymać tak szacownego gościa. Na nieszczęście, mierna była wyobraźnia pana mera z Viry: opowiedział więc w całej prostocie te straszliwe dzieje, które czytelnicy nasi już znają. Zkądinąd, opowiadał je ze swego punktu widzenia: tak, że osobą naczelnie zajmującą w tym dramacie był pan Gerard, który w sprawozdaniu czcigodnego mera z mordercy stał się ofiarą. Opowiadacz rozwodził się nad rozpaczą tegoż pana Gerarda. Strata mianowicie dwojga dzieci, według słów pana mera, była tak straszną dla jego dawnego mieszkańca, a to z powodu wielkiego przywiązania, jakie miał dla swego brata, że nigdy ani o nim, ani o nich nie mówił bez wybuchu łez.
Salvator słuchał poczciwego urzędnika z uwagą, która zjednała mu całą jego życzliwość. Po skończeniu zapytał:
— Ależ mówiłeś mi panie merze o panu Gerardzie, o Orsoli, o panu Sarrantim, i o dwojgu dzieciach...
— Tak, rzekł mer.
— A czy nie było jakiej „pani“ Gerard?
— Nie wiem, czyby pan Gerard miał żonę.
— Czy nie znałeś pan żadnej osoby nazwiskiem „pani Gerard?“ Przypomnij sobie dobrze.
— Nie... chybaby... poczekaj pan... I mer zaczął uśmiechać się chytrze. Poczekaj pan, mówił dalej, tak jest, tak jest, była tu jedna pani Gerard: to biedna Orsola, którą, ludzie, co ją sobie chcieli ująć nazywali „panią Gerard bo wiadomo panu dodał sentencjonalnie mer, że to zwyczajna słabość takich kobiet, żądać ażeby niżsi lub ci co od nich zależą, nazywali je imieniem, którego nie mają prawa nosić... Wiedziały też o tem biedne dzieci i kiedy chciały coś otrzymać od swej bony, zawsze wołały na nią: pani Gerard.
— Dziękuję panu, rzekł Salvator. A po chwili: I powiadasz pan, dodał, że pomimo wszelkich poszukiwań nie można było odnaleźć ani małego Wiktorka, ani Leonii?
— W żaden sposób! szukano jednak dobrze.
— Czy przypominasz pan sobie te nieszczęśliwe dzieciny, panie merze, zapytał Salvator.
— Doskonale.
— Jak też wyglądały?
— Jakbym je dziś jeszcze widział. Chłopiec miał ósmy rok do dziewięciu; był to piękny, świeży blondynek...
— Włosy bujne? zapytał Salvator z mimowolnym dreszczem.
— Długie włosy kędzierzawe, spadające mu aż na ramiona.
— A dziewczynka?
— A dziewczynka mogła być o rok młodszą.
— Czy blondynka, jak brat?
— O nie, panie; była to natura całkiem odmienna: szczupła i ciemna, z wielkiemi czarnemi oczyma, które były prześliczne, a z powodu szczupłości jej ciała, zdawały się zajmować całą twarzyczkę... O! ten pan Sarranti musiał to być wierutny łajdak, by skraść swemu dobroczyńcy sto tysięcy talarów i zamordować mu oboje dzieci!
— Lecz, pytał jeszcze Salvator, mówiłeś mi pan, zdaje mi się, że wspólnikiem pana Sarranti w morderstwie, miał być wielki pies, którego zawsze trzymano na uwięzi i który postrachem przejmował, jak tygrys.
— Tak, rzekł mer, pies, którego brat pana Gerarda sprowadził z sobą z Ameryki.
— I cóż się stało z tym psem?
— Podobno już powiedziałem panu, że w przystępie rozpaczy, pan Gerard porwał strzelbę i wypalił do niego.
— I zabił go?
— Niewiadomo czy na śmierć; ale ponieważ to był ogromny pies, być może, iż uniósł nabój.
— Czy nie przypominasz pan sobie nazwy tego psa?
— Czekaj pan... przypomnę sobie... Miał nazwę szczególną... taką... jakby to powiedzieć... Aha!... wołano nań Brezyl.
— Aha! wyrzekł w duchu Salvator. Brezyl, pewnym pan jesteś?
— O, najpewniejszym!
— I ten dziki pies nigdy nie rzucał się na dzieci?
— Przeciwnie, przepadał za niemi, szczególniej za Leonią.
— Teraz, panie merze, rzekł Salvator, pozostaje mi prosić pana o jedną jeszcze łaskę.
— O jaką? panie, o jaką?... zawołał mer, szczęśliwy, że może coś zrobić dla człowieka, który wypytuje z taką uprzejmością, a słucha z taką uwagą.
— Trudnoby mi było prosić o zwiedzenie zamku, który zamieszkany jest przez osoby nieznane, mówił Salvator, a jednakże... Zawahał się.
— Powiedz pan, powiedz! odezwał się mer; a jeżeli mogę dać objaśnienie...
— Obciąłbym mieć plan dolnego mieszkania, kuchni, śpiżarni, składu...
— O! panie, odparł mer, nic łatwiejszego. W czasie prowadzenia śledztwa, które przerwało się skutkiem nieobecności pana Sarranti, plany zrobiono podwójne...
— I cóż się z niemi stało, jeśli łaska?
— Jeden dołączony jest do akt znajdujących się w posiadaniu prokuratora królewskiego, drugi powinienby jeszcze być w moich papierach.
— Czy wolnoby mi było, zapytał Salvator, przerysować ten, co jest u pana?
— Czemu nie.
Mer po przetrząśnieniu kilku tek, trafił nareszcie na przedmiot poszukiwany.
— Otóż jest to czego pan żądasz, rzekł. A teraz, jeżeli życzysz sobie linii, ołówka, cyrkla, mogę panu tego wszystkiego dostarczyć.
— Dziękuję, nie potrzeba mi ścisłych proporcyj, dosyć mi będzie zdjąć szkic ogólny.
Salvator przerysował plan z dokładnością przypominającą rękę biegłego miernika; a po skończeniu rysunku:
— Panie, rzekł składając papier i chowając do kieszeni, pozostaje mi tylko podziękować panu i przeprosić za natręctwo.
Mer dowodził, że mu Salvator bynajmniej natrętnym nie był i próbował go nawet zatrzymać na śniadanie z „małżonką“ i dwiema „pannami“, lecz jakkolwiek nęcącem było zaproszenie, Salvator przeprosił gospodarza.
Mer, który chciał jak najpóźniej rozstać się ze swym gościem, odprowadził go aż do drzwi domu, i przed pożegnaniem ofiarował młodzieńcowi wszelkie usługi, co do dalszych objaśnień.
Tego samego dnia Salvator przedstawił Justyna w loży Przyjaciół Prawdy i wyrobił mu przyjęcie na wolno-mularza. Rozumie się, że Justyn bez zmarszczenia brwi dopełnił wszystkich prób: byłby przeszedł przez ogień, przez most choćby tak ostry, jak brzytwa, który z czyśćca prowadzi do raju Mahometa.
Czyż na celu tej ciężkiej i niebezpiecznej podróży nie stała Mina?
Nazajutrz Justyn przedstawionym był i przyjętym w jednym z oddziałów.
Od chwili tego drugiego przyjęcia, Salvator nie miał już nic skrytego dla swego przyjaciela i wyjawił mu wszystko, aż do ostatnich tajemnic, tego obszernego spisku we Francji, który, poczęty w roku 1815, miał wydać owoce dopiero w roku 1830.
Pozostawmy ich w tych politycznych zawikłaniach, w których i nasza opowieść znajdzie swe rozwiązanie, a sami wróćmy do Petrusa i do panny de Lamothe-Houdan.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.