Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Mina i Wilhelm Meister.

Mała Róża przyszedłszy do siebie, zwróciła na Ludowika swe wielkie oczy jasne, smutne i niespokojne. Chciała przemówić dla podziękowania młodzieńcowi i opowiedzenia przyczyn swego zemdlenia; ale Ludowik położył jej rękę na ustach, nie wymówiwszy ani słowa, z obawy zapewne, ażeby nie wyprowadzać jej z odrętwienia, które zwykle następowało po napadzie. Potem, kiedy znowu zamknęła oczy, nachylając się ku niej tak jak gdyby mówił do swojej myśli:
— Zaśnij chwilę, moja Różyczko, szeptał głosem cichym, wiesz, że gdy nachodzą na ciebie podobne napady, to potrzebujesz kwadrans spoczynku. Spij!będziemy rozmawiać, jak się przebudzisz.
— Dobrze, odpowiedziało dziecię zasypiając.
Wtedy Ludowik wziął krzesło, postawił je bez szelestu przy łóżku Róży, usiadł i głowę wsparłszy o poręcz rozmyślał.
O czem rozmyślał.
Czy możemy wydać słodkie i czyste myśli, jakie przebiegały po mózgu młodzieńca podczas snu dziewczynki.
Powiedzmy przedewszystkiem, że wyglądała rozkosznie!
Jan Robert byłby oddał swą najpiękniejszą odę, Petrus najpiękniejszy szkic, by na nią przez minutę popatrzeć: Jan Robert dla wyśpiewania jej piękności, Petrus malowania.
Była to piękność poważna, wdzięk dziewiczy, matowa i lekko opalona cera Miny Goetego lub Ary-Szeffera; było to przedstawienie krótkotrwałej chwili, kiedy dziecko staje się dziewicą; była to nareszcie chwila, kiedy w myśli poety, pierwszy promień miłości rzucony przez oczy komedjanta, wszedł do serca cyganki.
Ze swej strony Ludowik, przyznać trzeba, przedstawiał niejakie podobieństwo z bohaterem Frankfurckiego poety. Znużony nieco życiem u wstępu, Ludowik miał wadę wspólną młodzieży tej epoki, którą usiłujemy odmalować i na którą zrozpaczone i szydercze twory Bajrona rzuciły poetyczne rozczarowanie: każden czuł się przeznaczonym na bohatera ballady lub dramatu, don Juana, lub Manfreda, Stena lub Larę.
Dodajmy, że Ludowik, lekarz, a tem samem materjalista, zastosowywał do życia prawidła umiejętności.
Nazwyczajony krajać ciało ludzkie, dotąd, równie jak Hamlet filozofujący nad głową Yoricka, uważał piękność, jako maskę okrywającą trupa i przy każdej sposobności niemiłosiernie szydził ze swych kolegów, którzy sławili idealną piękność kobiet i platoniczną miłość mężczyzn.
Mimo przeciwnych teoryj swych dwóch najlepszyen przyjaciół: Petrusa i Jana Roberta, nie chciał nigdy nic innego widzieć w miłości, jak tylko akt czysto fizyczny, skutek dwóch prądów elektrycznych.
Jan Robert daremnie walczył przeciw temu materjalizmowi, przyzywając na pomoc wszystkie dilemnaty najwyrafinowańszej miłości; Petrus daremnie ukazywał sceptykowi objawy miłości w naturze całej; Ludowik przeczył.
W miłości, jak w religli Ludowik był ateuszem; od wyjścia z kolegjum, wolne a nader krótkie chwile spoczynku po mozolnej pracy, poświęcał księżniczkom trafunkowym, które przypadek podawał mu w ręce.
Tym oto sposobem widzieliśmy go w towarzystwie jednej z takich księżniczek, pięknej Chante-Lilas.
Czuł on wysoką wzgardę dla inteligencji niewieściej mawiał, że kobiety w ogólności są piękne i głupie, jak róże do których zazwyczaj porównywają je poeci. To tez nigdyby mu nie przyszło do głowy poważnie porozmawiać z którąkolwiek z nich, choćby z samą panią Stael. To, co wywołały podziw, były to według jego zdania, jednostki potworne. Teorję tę opierał na życiu kobiet w starożytności, które w Grecji i w Rzymie kryjąc się po gyneceach i lupanarach, dobre były, jak Lais, na rozkosznice, lub jak Kornelja na matrony; więzione wreszcie u Turków w haremach, czekały pokornie na znak pana, ażeby śmieć kochać.
Daremnie przedstawiano mu, że ilość wiadomości u mężczyzn, dwudziestopięcioletnie kształcenie się, rozwijają w nich zdolności i nadają pozorną wyższość inteligencji nad kobietą, lecz, że przyjdzie czas, kiedy przy zrównaniu edukacji zrównają się inteligencje. Petrus wierzyć temu nie chciał i utrzymywał co do kobiet swój system życia roślinnego, lub co najwyżej zwierzęcego.
Był to więc młodzieniec zużyty, jak powiedzieliśmy. Podobny on był do tych roślin zwrotnikowych, które trzymane w szklarniach, więdną i giną. Ale niechaj zamiast sztucznej atmosfery, przyjdzie płodne ciepło słońca gorącego, ożywiają się i świetnieją.
Ludowik wreszcie nie miał żadnej świadomości tego moralnego więdnienia. Wtedy dopiero, kiedy miłość, to słońce ogrzewające mężczyznę, miało spuścić swe najgorętsze promienie, uczuł, że się ożywia.
Podczas tego to właśnie czystego snu Róży, od której oczu oderwać nie mógł, jak powiewy wonne uderzyły mu do głowy tchnienia młodości i miłości, które zazwyczaj ochładzają czoło młodzieńców dwudziestoletnich: a u Ludowika spóźniły się one o siedm lat.
Jaką nazwę nadać temu dreszczowi, który w jednej chwili przebiegł po całem jego ciele? Jak nazwać nieznaną emanację, która czoło jego kropliła? Co powiedzieć o wzruszeniu, jakie pochwyciło duszę nagle i tak gwałtownie, niespodziewanie? Byłaż to miłość? Nie, to niepodobna. Mógłże temu wierzyć on, który przez całą swą młodość walczył przeciw niej i szydził.
A przytem, czyż można było uczuć miłość dla tego dziecka, dla tej dziewczynki bez matki, dla tej cyganki? Nie, było to tylko zajęcie... O, tak! Ludowik zeznawał przed sobą, że bardzo żywo zajął się Różą.
Nasamprzód, zrobił pewien rodzaj zakładu z chorobą, pojedynek, który chciał odbyć ze śmiercią. Za pierwszym rzutem oka na Różę, powiedział:
— To dziecko nie będzie żyło!
Później widział ją znowu w pracowni Petrusa, widywał w jej mieszkaniu, kiedy chorowała na febrę, widział siedzącą nad rowem i błagającą słońca, aby ją rozgrzało, jak kwiatek i powiedział:
— Jaka szkoda, że to biedne dziecko nie może żyć!
Potem śledził ją w prędkim rozwoju umysłowych zdolności, deklamującą wiersze z Janem Robertem, uczącą się na fortepianie z Justynem, rysującą z Petrusem, a jemu swym dźwięcznym srebrnym głosikiem i zarazem wielkiemi iskrzącemi oczyma zadającą pytania tak głębokie lub tak dziecięce, iż czasami nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— To dziecko nie powinno umrzeć! myślał.
Od tej chwili, a było już ze sześć tygodni, jak mu się wydarł ten wykrzyknik, Ludowik z namiętnością, która łączyła się z każdem jego zadaniem lekarskiem, założył sobie powrócić zdrowie biednemu dziecku. Obliczył uderzenia pulsu, obsłuchał piersi, wybadał blask oczu i przekonał się, że to wszystko jest w związku z przedrażnieniem nerwowem, ale, że żaden z organów potrzebnych do życia nie był na serjo zagrożonym. Odtąd przepisał tryb czysto hygieniczny pod względem fizycznym i czysto filozoficzny pod względem moralnym. Wyznaczył czas na pokarm duchowy i na posiłek ciała.
Zachowując cechy malownicze w stroju dziecka, odjął mu to, co było zbyt ekscentrycznem.
Nareszcie po sześciu tygodniach podobnego trybu, nad którym czuwał sam Ludowik osobiście, i który sprowadził spodziewane polepszenie, Róża stała się dzieckiem, które już jako dziewicę usiłowaliśmy postawić przed oczyma czytelnika, właśnie w chwili, gdy pytania czynione przez pana Jackala wywołały wstrząśnienie, w jakie wpadała zawsze ilekroć ją zwracano do strasznych wspomnień młodości.
Widzieliśmy jak Ludowik, który nawiedzał codziennie dziewczynkę, pod pretekstem zapewnienia się czy słucha jego przepisów, nadszedł właśnie podczas omdlenia.
Wiemy, że pozostawiony sam przy niej przez pana Jackala, młody lekarz nakazał milczenie chorej, a usiadłszy w nogach łóżka, czuwał nad jej snem, patrzył na nią, pytając sam siebie, co się w sercu jego dzieje.
Byłoż to poprostu pożądanie. Nie, nie było to proste pożądanie, bo nigdy czystsze spojrzenie nie padło na ciało bardziej niepokalane.
Cóż to więc było? Młodzieniec położył rękę na czoło, aby zmusić mózg do myślenia; położył rękę na sercu, ażeby wstrzymać jego bicie, ale mózg i serce śpiewały czysty i wzniosły hymn pierwszej miłości.
— O! to miłość! wyrzekł, głowę ukrywając w dłoniach.
Tak, była to miłość, najświeższa, najmłodsza, najniewinniejsza i najbardziej dziewicza, jaką kiedykolwiek uczuć mogło serce dotąd zimne; była to gorąca sympatja, nagła czułość dla duszy zaledwie rozkwitłej.
Któraż kobieta zna uwielbienie nieme, tajemnicze, jakie napełnia serce mężczyzny przy pierwszych objawach miłości?
Tak było z Ludowikiem.
Serce jego wydało mu się ołtarzem, miłość kultem; cała jego sceptyczna przeszłość znikła, jak pod dotknięciem laski czarodziejskiej. Zwrócił się ku przyszłością a przez mgły różowe spostrzegł nowy horyzont. Podniósł czoło i patrzył na Różę z ojcowską czułością.
— Spij dziecino, mówił z cicha, bądź błogosławioną, ty, któraś mi objawiła życie!... Więc ty miłość niosłaś mi pod swem skrzydłem, droga gołąbko, w dniu, w którym cię spotkałem! Tyle razy przechodziłem koło ciebie, tyle razy cię widziałem, tyle razy patrzyłem na ciebie, rękę twą ściskałem, a wszystko to mówiło do mnie językiem nieznanym! We śnie objawiłaś mi miłość... Spij, drogie dziecię tajemniczego pochodzenia! Aniołowie czuwają u twej głowy. Bądź spokojną, ja patrzeć będę na ciebie tylko przez białą zasłonę twej niewinności, a głos mój nigdy nie zakłóci złocistego snu twojego serca.
Takie uczucia miotały sercem Ludowika, kiedy zbudziła się Róża. Rumieniec wystąpił mu na czoło, jak schwytanemu na złym uczynku. Uczuł potrzebę odezwania się a nie mógł zdobyć się na słowa.
— Czy dobrze spałaś panno Różo? zapytał.
— „Panno!“ powtórzyło dziewczę pan mi mówisz „panno panie Ludowiku?
Ludowik spuścił oczy.
— Dlaczego mówisz „panno?“ protestowała, nawykła do tego, że wszyscy mówili jej „ty“. Potem dodała jakby pytając się sama siebie: Czy ja byłam niedobrą podczas snu?
— Anielską! zawołał Ludowik.
— Dlaczegóż więc nazywasz mnie panną, panie Ludowiku?
Ludowik patrzył na nią nie odpowiadając.
— Mnie się zdaje, że ktoś gniewa się na mnie, gdy mnie nazywa panną, mówiła dalej Róża. Czy pan gniewasz się?
— O! nie, nie, bynajmniej, moja droga Różyczko!
— A! tak, to co innego.
Ludowik usiłował nadać nieco powagi swej twarzy.
— Posłuchaj, kochane dziecię, rzekł.
Róża uczyniła prześliczny gest usłyszawszy wyraz „posłuchaj“.
— Już nie jesteś dzieckiem, Różo...
— Ja? odparła ze zdziwieniem.
— Albo przestaniesz być za kilka miesięcy, mówił Ludowik. Za kilka miesięcy będziesz dorosłą panną, której każdy winien będzie uszanowanie. Otóż, Różo, nie zgadza się to z warunkami uszanowania, ażeby młodzieniec mojego wieku mówił do panny, tak jak ja tobie mówię dotąd.
Dziewczynka patrzyła na Ludowika w sposób tak naiwny i zarazem tak wyrazisty, że Ludowik zmuszony był spuścić oczy.
Wzrok jej mówił wyraźnie: „Sądzę w istocie, że masz jakiś powód nie mówienia mi „ty“; ale czy prawdziwy przytoczyłeś, wątpię“.
Ludowik doskonale zrozumiał spojrzenie Róży; zrozumiał je tak dokładnie, iż powtórnie spuścił oczy, zakłopotany, jakim się sposobem wywinie, jeżeli Róża zażąda jaśniejszego tłómaczenia powodu zmiany w formie stosunków.
Wtedy zdarzyła się rzecz szczególna.
Oto mówiąc w duszy wyrazy, które pragnęłaby rzec głośno, Róża spostrzegła się, że kiedy Ludowik przestał jej mówić ty, to ona mianująca go wciąż „panem“ głośno, w sercu zaczęła mówić ty: wtedy to znowu Róża umilkła, zadrżała i zarumieniła się z kolei. Zagłębiła głowę w poduszkę, nasunęła na oczy jednę z tych gaz, któremi miała zwyczaj osłaniać się w swym malowniczym stroju.
Ludowik patrzył niespokojnie.
— Zmartwiłem ją, pomyślał.
W tedy wstając i wyrzucając sobie zbyteczną delikatność, niezrozumianą przez niewinne dziecię, podstąpił do łóżka nachylił się i głosem najczulszym:
— Różo, rzekł, moja najdroższa Różo!
Na to wezwanie, Róża obróciła się tak żywo, że gorący jej oddech złączył się z oddechem Ludowika.
Młody człowiek chciał się podnieść; lecz mimo jej wiedzy obie ręce Róży oplotły się koło szyi Ludowika, i gorącemi usty dotknąwszy ust młodzieńca, szepnęła:
— Ludowiku, mój najdroższy Ludowiku!
Potem oboje wydali okrzyk, Róża odepchnęła Ludowika, który cofnął się szybko.
W tej chwili drzwi się otworzyły.
To Babolin wchodził krzycząc:
— Różo, Różo, Babylas uciekł, ale znalazła go Brocanta, dostanie on porządne lanie.
Jakoż, żałosne krzyki Babylasa, dochodzące aż do Róży, stwierdziły, że kto mocno kocha, ten i bije mocno.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.