Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż samego dnia, we trzy kwadranse po rozstaniu się pana Jackala z Gibassierem, zacny pan Gerard siedząc w swym zamku Vanvres, czytał gazety.
Wszedł ten sam pokojowiec, który w chwili gdy rozpaczano o życie jego pana, udawał się do księdza do Bas-Meudon, a sprowadził brata Dominika. Na jego widok Gerard rzekł kwaśnym tonem:
— Zapewne znowu jaki żebrak?
Ale pokojowiec głosem majestatycznym odpowiedział:
— Jego ekscelencja komandor Tryptolem z Melun, szambelan jego królewskiej mości.
Oznajmienie to wywarło cudowny skutek. Pan Gerard poczerwieniał z dumy, i żywo powstając, usiłował przebić wzrokiem głębie korytarza, aby jak można z najdalszego punktu odkryć znakomitą osobę, którą mu oznajmiono z taką emfazą.
Jakoż spostrzegł człowieka wysokiego wzrostu, szczupłego, z włosami, a raczej w peruce płowej i podfryzowanej, w krótkich spodniach, ze szpadą sterczącą we fraku à la franęaise, z rozpuszczonym żabotem, i ze wstążeczką orderową w dziurce od guzika.
— Prosić! prosić! wołał.
Sługa usunął się, a jego ekscelencja komandor Tryptolem z Melun, szambelan królewski wszedł do salonu.
— Służę panu komandorowi, służę, rzekł pan Gerard.
Komandor postąpił dwa kroki, skłonił się lekko, potrząsł głową zmrużając lewe oko, słowem objawiając we wszystkich ruchach, nawet w sposobie podniesienia okularów, dla lepszego przyjrzenia się panu Gerardowi, wysoką impertynencję i minę wyniosłą, które są przywilejem dworaków.
Przez ten czas pan Gerard, zgięty w znak zapytania, czekał, aż podoba się nieznajomemu wyjaśnić powód swych odwiedzin.
Komandor raczył dać znak panu Gerardowi, aby podniósł głowę, na co zacny filantrop poskoczył ku fotelowi, i przyciągnął go aż za gościa; ten więc potrzebował tylko usiąść, co też uczynił, dając znak panu Gerardowi, aby usiadł także.
Komandor nie mówiąc ani słowa, wydobył z kieszonki tabakierkę, i nie pytając pana Gerarda, czy zażywa, zaczerpnął dozę, którą rozkosznie pochłonął. Potem, spuszczając na nos okulary, i bystro wpatrując się w Gerarda:
— Panie, rzekł, przychodzę z rozkazu jego królewskiej mości.
Gerard schylił się tak, że głowa jego znikła między kolanami.
— Jego królewskiej mości? wybełkotał.
Wtedy komandor głosem szorstkim i wyniosłym:
— Król przysyła mnie, mówił, ażeby panu powinszować skutku procesu.
— Król jegomość tysiąckroć zaszczyca mnie! zawołał Gerard. Ale jakim sposobem najjaśniejszy pan?...
I spojrzał na komandora Tryptolema z Melun z wyrazem, na którym niepodobna było się omylić.
— Najjaśniejszy pan jest ojcem wszystkich swych poddanych, odpowiedział komandor. Obchodzą go wszyscy, którzy cierpią, a znając boleść pana po stracie bratanków, jego królewska mość przez usta moje przesyła panu powinszowanie i zarazem użalenie. Uważam za zbyteczne dodawać, że do uczuć jego królewskiej mości dodaję i swoje własne.
— Zbytek dobroci, panie komandorze! skromnie odpowiedział pan Gerard, nie wiem, czy jestem zupełnie godnym.
— Czy pan jesteś godnym, panie Gerard? zawołał komandor. Jesteś pan tak pokorny, iż pytasz się czyś godny? Rzeczywiście, napełniasz mnie podziwem! Jak to, człowiek, który tak cierpiał, pracował, pełnił miłosierdzie; człowiek, którego imię wypisane jest wielkiemi głoskami na studni, pralni, kościele, na każdym prawie kamieniu tego miasteczka; którego wziętość powszechna oznacza miłość dobra, litość dla bliźnich, wielkość i bezinteresowność dla wszystkich; człowiek ten pyta się czy zasłużył na względy króla? Powtarzam panu, zdziwiony jestem taką pokorą; jestto jedna jeszcze cnota dołączona do innych.
Pan Gerard nie mógł dłużej wytrzymać, nadymał się powoli tak, że byłby pękł nareszcie, gdyby pochwały szły dalej w tym samym tonie. Wyrazy „względy króla“ zabrzmiały mu w uszach, jak rozkoszna muzyka, widział już w przyszłości jakąś świetną nagrodę swych czynów.
— Panie komandorze, odpowiedział pomieszany, względem mych bliźnich uczyniłem to tylko, co każdy dobry chrześcianin uczynić winien. Czyż religia nie uczy nas, ażebyśmy się wzajem kochali, służyli sobie i pomagali?
Komandor podniósł okulary na sam czubek czoła i przenikliwemi oczyma spojrzał w pana Gerarda.
— O, pomyślał, byłoby mi bardzo dziwno, żeby pod tą filantropią nie ukrywała się maleńka doza obłudy! I dodał głośno: Ależ panie, czyż to nic nie znaczy, kiedy kto ściśle przestrzega prawideł, jakie nam daje święta religia, a król jegomość noszący miano króla „arcy-chrześciańskiego“, który nie darmo chlubi się, że jest najstarszym synem Kościoła, czyż nie powinien odznaczać i wynagradzać chrześcian prawdziwych?
— Wynagradzać! zawołał pan Gerard z pośpiechem, którego pożałował zaraz.
— Tak, panie, odpowiedział komandor z dziwnym uśmiechem. Król też zamierzył wynagrodzić pana.
— Lecz, żywo przerwał pan Gerard, jak gdyby dla okupienia swego poprzedniego pośpiechu: Czyż dobry czyn nie nosi nagrody w sobie, panie komandorze?
— Zapewne, zapewne, odpowiedział tenże, oceniam jak powinienem uwagę pańską. Ale wynagradzać ludzi spełniających swe obowiązki, nie jestże to wskazywać ich wdzięczności publicznej, miłości współobywateli? Nie jestże ta stawiać ich za przykład tym, którzy chwieją się między złą i dobrą drogą, tym, którzy nie są ani złymi, ani dobrymi. Oto jest myśl jego królewskiej mości, i jeżeli pan nie odmawiasz stanowczo względów, któremi król chce pana obdarzyć, mam zlecenie zapytać się, co panu byłoby najprzyjemniejszem?
Pan Gerard uczuł jakby łunę przed oczami.
— Proszę mi wybaczyć, panie komandorze, rzekł urywanemi słowy, ale tak mało spodziewałem się nawiedzin, któremi mnie pan zaszczycasz, oraz ojcowskiej troskliwości, jaką jego królewska mość otacza mnie w tej chwili, że słów znaleźć nie mogę, dla wyrażenia panu wdzięczności mojej.
— Cała wdzięczność jest po naszej stronie, panie Gerard, odrzekł komandor, i albo się bardzo mylę, albo jego królewska mość da panu tego dowód żywem słowem.
Pan Gerard schylił się na krześle tak, że jego głowa po raz wtóry znikła między kolanami. Komandor wyczekał cierpliwie póki pan Gerard nie wrócił do pozycji normalnej, następnie:
— Posłuchaj panie Garard, rzekł, gdyby król w ten lub inny sposób dał ci zlecenie wynagrodzić człowieka takiej zasługi jak pan, jaką wyznaczyłbyś mu nagrodę? Odpowiedz pan szczerze.
— Wyznaję, panie komandorze, odezwał się pan Gerard, pożerając oczyma wstążeczkę zdobiącą dziurkę od guzika szambelana, wyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie, co do wyboru.
— Gdyby chodziło o pana, rozumiem... Ale przypuść pan że chodzi o kogo innego, o kogoś tak zacnego jak pan, jeżeli wszakże może się ktoś inny podobny panu znaleźć pod słońcem.
Komandor wymówił te słowa z akcentem ironji, który dreszczem przejął pana Gerard; czcigodny filantrop wzrokiem badał twarz szambelana, ale wyrażała taką życzliwość, że wątpliwość, jeżeli postała na chwilę w umyśle jego, to znikła natychmiast.
— O! wyrzekł skromnie, w takim razie zdaje mi się, panie komandorze...
— Dalej, dokończ pan...
— Otóż, zdaje mi się, mówił dalej pan Gerard skandując wyrazy tak, jakby obawiał się powiedzieć więcej, niż chce, zdaje mi się... że... krzyż legji... honorowej...
— Krzyż legji honorowej? Czemuż pan nie mówisz od razu? Co cię u licha wstrzymuje?... Krzyż legji honorowej!
— Ha, byłby to najgorętszy cel moich życzeń.
— Wiesz pan co, panie Gerard, że jesteś nadmiernie skromny?
— O! panie...
— Zapewne! Cóż to znaczy kawałek wstążeczki dla takiego człowieka jak pan? Otóż, mój kochany panie, wybrałeś dla kogoś innego nagrodę, którą jego królewska mość wybrał dla pana.
— Czy podobna? zawołał pan Gerard.
— Tak, panie, mówił dalej komandor, jego królewska mość ofiaruje ci krzyż legji honorowej, i zlecił mi nietylko przynieść ci go, ale i przyczepić do guzika, a nigdy jeszcze order, według zdania królewskiego, nie zajaśniał na sercu zacniejszego człowieka.
— Umrę z radości, panie komandorze! wykrzyknął pan Gerard.
Pan Tryptolem z Melun uczynił gest jakby sięgał do kieszeni, a pan Gerard dysząc radością, diuną i szczęściem, gotował się klęknąć dla przyjęcia nagrody. Ale zamiast wyjąć z kieszeni tyle głoszony, tyle upragniony krzyż, komandor założył ręce, i spoglądając na pana Gerarda z całej wysokości wzrostu:
— O! mój zacny człowieku, rzekł, musisz ty być znakomitym łajdakiem!
Pan Gerard, łatwo zrozumieć, zerwał się tak, jakby go żmija ukąsiła.
Ale nie troszcząc się o jego zatrwożoną minę:
— Panie Gerard, mówił dalej ten szczególny gość, popatrzno mi w oczy.
Pan Gerard blednąc nadzwyczajnie, tak, jak przedtem czerwieniał, usiłował wykonać rozkaz szambelana ale oczy jego spuściły się mimowolnie.
— Co to ma znaczyć, panie? zapytał.
— To ma znaczyć, że pan Sarranti jest niewinny, że ty winien zbrodni, za którą skazano go na śmierć, że król ani myślał ofiarować ci krzyża, że ja jestem nie komandorem z Melun, ale Jackalem, naczelnikiem policji tajnej! A teraz, kochany panie Gerard, pogadajmy, jak dwaj dobrzy przyjaciele, a słuchaj mnie z największą uwagą, bu mam ci powiedzieć mnóstwo rzeczy, i to nader ważnych.