Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Gerard wydał okrzyk przerażenia. Z żółtych i wzdętych, policzki jego stały się zielone i obwisłe. Opuścił głowę na piersi i w duchu objawił życzenie, aby się zapadł na sto sążni w ziemię.
— Powiadamy tedy, mówił pan Jackal, że Sarranti jest niewinny, a pan tylko jesteś jedynym sprawcą zbrodni.
— Łaski, panie Jackal! zawołał Gerard, drżąc wszystkiemu członkami i padając na kolana przed naczelnikiem policji.
Pan Jackal patrzał na niego przez chwilę z odrazą, Jaką policjanci, żandarmi i wykonawcy mają w ogóle dla tchórzów. Potem, nie wyciągając ręki, bo rzekłbyś, iż dotykając się tego człowieka, pan Jackal obawiał się zwalać:
— Wstań pan, wstań, rzekł, i nie obawiaj się niczego. Ja tu przychodzę, ażeby cię ocalić.
Pan Gerard podniósł głowę z miną przerażoną. Fizjognomja jego przedstawiała szczególniejszą mieszaninę nadziei i trwogi.
— Ocalić mnie? zawołał.
— Ocalić... To pana zadziwia, nieprawdaż? rzekł pan Jackal zżymając ramionami, że ktoś zajmuje się ocaleniem człowieka tak podłego, jak ty? uspokoj się, panie Gerard.
Ocalamy cię, jedynie dla zgubienia uczciwego człowieka, nie potrzebujemy bynajmniej twojego życia, ale potrzebujemy jego śmierci, a nie możemy go zabić inaczej, tylko ciebie pozostawiając przy życiu.
— A! ozwał się Gerard, tak, tak, zdaje mi się, że rozumiem pana.
— W takim razie, rzekł pan Jackal, postaraj się, ażeby ci już zęby nie szczękały, bo to przeszkadza mówić i opowiedz mi rzecz w jej najdrobniejszych szczegółach.
— Dlaczego? zapytał pan Gerard.
— Mógłbym panu nie powiedzieć dlaczego, ale próbowałbyś kłamać. Powiem ci więc: oto dlatego, ażeby zatrzeć ślady zbrodni.
— Ślady!... są zatem ślady? zapytał pan Gerard otwierając nadmiernie swe malutkie oczy.
— Bez wątpienia.
— Jakie?
— Jakie!... Nasamprzód dziewczynka...
— Dziewczynka!... więc ona żyje?
— Żyje. Widać, że pani Gerard źle ją zabiła.
— I pewnym pan jesteś, że moja bratanka żyje?
— Tylko com się z nią rozstał, a winienem wyznać, że nazwisko twoje, kochany panie Gerard a nadewszystko nazwisko twojej „małżonki“, wywarło na niej dosyć smutne wrażenie.
— Więc ona wie o wszystkiem?
— Prawdopodobnie, bo wydaje okrzyki rozpaczy na samo imię swej poczciwej stryjenki, Orsoli.
— Orsoli?... powtórzył Gerard, drgając, jakby pod uderzeniem stosu elektrycznego.
— Widzisz pan, mówił pan Jackal! imię to i na tobie sprawia pewne wrażenie. Sądź, jakie musi sprawiać na tem biednem dziecku! Otóż trzeba, ażeby to dziecko milczało za jakąbądź cenę, jak również trzeba, ażeby znikły wszystkie ślady narażające ciebie. Siniało, panie Gerard! Ja jestem lekarzem, i wcale niezłym, jeśli znam usposobienie ludzi, z którymi mam do czynienia. Opowiedz mi tę smutną historję w jej najdrobniejszych szczegółach: najdrobniejszy fakt napozór obojętny, a zapomniany przez pana, może zwalić cały nasz plan. Mów więc tak, jakbyś miał przed sobą lekarza, albo księdza.
Pan Gerard, jak wszystkie zwierzęta podstępne, posiadał w wysokim stopniu instynkt zachowawczy. Pilny czytelnik wszystkich pism politycznych, pożerał w dziennikach monarchicznych najbardziej piorunujące artykuły, umieszczane z rozkazu przeciwko panu Sarranti. Czuł się tedy osłanianym ręką niewidzialną, i jak owi wodzowie osłaniani przez Minerwę, walczył za tarczą. Pan Jackal utwierdził go w tem przekonaniu. Zrozumiał więc, że nie miał żadnego powodu kryć się w obec naczelnika policji, nie przeciwnie, zyskiwał na wypowiedzeniu wszystkiego. Zaczął tedy, tak samo jak niegdyś księdzu Dominikowi, opowiadać wszystko od śmierci brata, aż do chwili, gdy dowiedziawszy się o ujęciu pana Sarranti, poszedł żądać zwrotu swej spowiedzi od spowiednika.
— Aha! jestem teraz w domu! zawołał pan Jackal! rozumiem wszystko!
— Jakto! odezwał się pan Gerard przestraszony, pan rozumiesz wszystko? Więc przyszedłszy tu nie wiedziałeś pan nic?
— Bardzo niewiele, wyznaję, ale to rzecz bardzo prosta.
Potem, opierając się na poręczy fotela, rozmyślał przez chwilę, a twarz jego przybrała wyraz melancholji.
— Biedny mnich! wyrzekł z cicha, teraz pojmuję dlaczego przysięgał na czem świat stoi, że ojciec jego jest niewinny, wiem, co on rozumiał mówiąc o dowodzie, którego nie może okazać, wiem wreszcie dlaczego udał się do Rzymu.
— Jakto! udał się do Rzymu? krzyknął pan Gerard, ksiądz Dominik do Rzymu?
— Tak.
— Po co on udał się do Rzymu?
— Po zwolnienie go od przysięgi.
— Przebóg! I dlatego, iżby mieć czas do odbycia podróży, wyjednał sobie u króla zwłokę.
— Więc ja jestem zgubiony! zawołał pan Gerard.
— A to dlaczego?
— Bo on uzyska to zwolnienie.
Pan Jacka! potrząsnął głową.
— Sądzisz pan, że nie? zapytał filantrop.
— Pewien jestem, panie Gerard.
— Na czem pan zasadzasz tę pewność?
— Na znajomości stosunków rządu Jego królewskiej mości Karola X-go z Kurją rzymską i na wspólności ich widoków i interesów.
— A znasz pan dobrze te stosunki?
— Policja zna wszystko.
— Ą! panie Jackal, wykrzyknął Gerard wpadając w pierwsze swoje drżenie, a gdybyś się też pan omylił...
— Powtarzam ci, kochany panie Gerard, że ocalenie twoje jest mi potrzebne. Nie obawiaj się więc niczego i prowadź dalej swoje dzieła filantropijne; pamiętaj tylko to, co ci powiem: może przyjść jutro, pojutrze, dziś, za godzinę, ktoś, co utrzymywać będzie, że jest do tego upoważnionym i powie ci tak jak ja powiedziałem: „Wiem wszystko“, nie odpowiadaj mu nic, panie Gerard; nie odkrywaj żadnego z grzeszków swej młodości. My tylko czworo znamy zbrodnię: pan, ja, twoja bratanka i ksiądz Dominik...
Gerard zrobił ruch, naczelnik policji powstrzymał go.
— Nikt więcej nie powinien o niej wiedzieć, dodał, miej się więc pan na ostrożności i nie daj się podejść. Zaprzeczaj, zaprzeczaj bezczelnie; zaprzeczaj na śmierć, choćby przed prokuratorem królewskim; zaprzeczaj cokolwiekbądźby zaszło, ja cię będę podtrzymywał w danym razie.
Niepodobna oddać akcentu, z jakim pan Jackal wymówił te ostatnie wyrazy. Rzekłbyś, iż gardził sobą tak jak gardził panem Gerard.
— Ale, z pospiechem odezwał się Gerard, gdybym się wydalił, co pan mówisz na to?
— Czy dlatego chciałeś mi przerwać przed chwilą? Domyśliłem się.
— Więc co?...
— Zrobiłbyś głupstwo.
— Gdybym wyjechał zagranicę?
— Miałbyś opuścić Francję, synu niewdzięczny! Miałbyś opuścić trzodę ubogich, którą żywisz w tem miasteczku niedobry pasterzu! A to zkąd? kochany panie Gerard, nieszczęśliwi z tej osady potrzebują ciebie; ja sam radbym lada dzień, a raczej lada noc, odbyć przechadzkę po sławnym zamku Viry; w takim razie wyszukuję towarzyszów podróży, ludzi przyjemnych, wesołych, cnotliwych jak pan. Otóż, liczę na to, że niebawem będę mógł zaprosić pana na tę przechadzkę. Przyjmujesz pan?
— Jestem na pańskie rozkazy, odpowiedział pan Gerard głosem cichym.
— Serdecznie dziękuję za uprzejmość! rzekł pan Jackal.
I dobywszy tabakierkę, wziął obfitą szczyptę i pociągnął z rozkoszą.
Pan Gerard myślał, że wszystko się skończyło i wstał z czołem bladem, ale z uśmiechem na ustach. Gotował się odprowadzić pana Jackala.
— O! nie, nie, rzekł policjant wstrząsnąwszy głową nie panie Gerard, zaledwie dotąd powiedziałem panu połowę tego, co mam powiedzieć. Kochany panie Gerard siadaj jeszcze i słuchaj.