Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Gerard westchnął i usiadł, a raczej opadł na krzesło.
— Teraz, odezwał się Jackal, w zamian za ocalenie pańskie, żądać będę, nie wzajemności, ale „amical return“ jak mówią Anglicy, maleńkiej przysługi. Mam wiele zajęcia w tej chwili, i byłoby mi niepodobnem nawiedzać pana tyle razy, ilebym sobie życzył.
— Więc, przerwał bojaźliwie pan Gerard, będę miał zaszczyt jeszcze widywać się z panem?
— Cóż robić, kochany panie Gerard! Nie wiem dlaczego, czuję dla pana prawdziwe przywiązanie: sympatje nie tłómaczą się niczem. Nie mogąc przeto bywać u pana, ile razy bym sobie życzył, zmuszony jestem prosić, ażebyś bezwarunkowo przynajmniej dwa razy na tydzień zaszczycał mnie swą wizytą. Spodziewam się, że ci to nie będzie nieprzyjemnem.
— W którem miejscu mam panu oddawać wizyty? zapytał z pewnem wahaniem pan Gerard.
— W biurze, jeśli pan zechcesz.
— A biuro pańskie znajduje się...
— W prefekturze policji.
Na te słowa pan Gerard przewrócił głowę w tył i jak gdyby źle posłyszał, powtórzył.
— W prefekturze policji?...
— Tak jest, przy ulicy Jerozolimskiej... Czemuż to pana dziwi?
— W prefekturze policji! powtórzył Gerard głosem cichym i niespokojnym.
— A! jakąż pan masz ciężką inteligencję!
— Nie, nie, rozumiem, pan chcesz się zapewnić, żebym nie wyjechał z Francji.
— O! bynajmniej. Przecież domyślasz się, że mam na ciebie oko, i że gdyby ci się zachciało opuścić Francję, znalazłbym łatwo sposób przeszkodzenia...
— A jeżeli daję słowo honoru...
— Zapewne, byłoby to rękojmią, ale mnie chodzi bardzo o to, żeby się z panem widywać. Cóż u licha, panie Gerard, toż ja dosyć robię dla ciebie, zróbże i pan co dla mnie nawzajem.
— Będę bywał, odpowiedział zacny filantrop spuszczając głowę.
— Musimy się tedy umówić o dnie i godziny.
— Tak, odpowiedział machinalnie pan Gerard.
— Więc co do dni, cóżbyś pan naprzykład powiedział o środzie, dniu Merkurego, i o piątku, dniu Wenery? Czy te dwa dni przypadłyby panu do smaku?
Gerard potwierdził skinieniem głowy.
— A teraz, co do godzin... Cobyś pan powiedział o siódmej zrana?
— O siódmej?... Zdaje mi się, że to dosyć wcześnie.
— Kochany panie Gerard, alboż nie byłeś na dramacie uczęszczanym, w którym cudownie gra Frederick, pod tytułem „Gospoda w Adrets;“ jest tam przecież piosnka kończąca się taką zwrotką:
„Gdy się cnotliwie żyło,
Jutrzenka zawsze miłą“.
Owóż teraz rozpoczyna się lato, jutrzenka pokazuje się o trzeciej zrana, zdaje mi się, że niewiele wymagam, naznaczając panu schadzkę na godzinę siódmą...
— O siódmej godzinie rano, dobrze! odpowiedział Gerard.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, powtarzał pan Jackal. Przejdziemy teraz do innych dni, kochany panie Gerard.
— Jakto, do innych?
— Zaraz panu powiem.
Gerard stłumił westchnienie. Czuł się wziętym jak mysz w kocie łapy.
— Pan jesteś bardzo silny, panie Gerard?
— Hm! odezwał się zacny człowiek z miną, która znaczyła: Tak sobie, na swoją potrzebę!
— Przy takim temperamencie suchym, musisz pan lubić przechadzkę.
— To prawda, lubię.
— Widzisz pan! Pewny jestem, że chodziłbyś pan cztery do pięciu godzin dziennie bez żadnego utrudzenia.
— To dużo...
— Nazwyczaisz się pan... Może pierwszych dni to cię utrudzi, ale potem nie będziesz się mógł bez tego obejść.
— Być może, rzekł Gerard, nie mogąc w żaden sposób domyśleć się do czego zmierza pan Jackal.
— To niezawodnie!
— Zgoda.
— A więc musisz się pan przechadzać, panie Gerard.
— Ależ ja i tak się przechadzam.
— Ba, ba, po ogrodzie, po lasku Sevres, Bellevue, Ville-d’Avray... Przechadzki bezpożyteczne, ponieważ nie obracają się na korzyść ani bliźnich, ani rządu.
— Doprawdy! odparł Gerard, ażeby powiedzieć cośkolwiek.
— Nie trzeba tracić w ten sposób czasu, ja ci wskażę cel twoich wycieczek.
— Aha!
— Tak, i starać się będę urozmaicić je, jak tylko można.
2* — Na cóż te przechadzki?
— Na co? Najpierw przyczynią panu zdrowia: przechadzka jest rzeczą bardzo zbawienną.
— Czyż nie mogę ruchu używać naokoło mojego domu?
— Naokoło domu?... Ależ pan musisz znać okolice aż do znudzenia. Od sześciu czy siedmiu lat wydeptałeś wszystkie okoliczne ścieżki; znudziło cię już zapewne Vanvres.
z przyległościami. Trzeba koniecznie, rozumiesz pan, koniecznie przerwać jednostajność tych przechadzek wiejskich: ja pragnę, żebyś pan je odbywał po ulicach Paryża.
— Przysięgam panu, rzekł pan Gerard, że nic nie rozumiem.
— Wytłómaczę się więc, jak będę mógł najjaśniej.
— Słucham pana.
— Czy jesteś wiernym poddanym swojego króla, panie Gerard?
— Przebóg, ja czczę jego królewską mość.
— Czy byłbyś gotów służyć mu gorliwie dla zadość uczynienia za swoje słabości, powiedzmy otwarciej, za swoje błędy?
— Jakim sposobem mógłbym służyć królowi?
— Król otoczony jest nieprzyjaciółmi wszelakiego rodzaju, panie Gerard.
— Niestety!...
— Biedny monarcha, sam ich zwalczyć nie może. Zleca więc swym wiernym poddanym, ażeby bronili go... Owóż, w języku rojalistowskim, złemi, Moabitami, Amalecytami, nazywają tych wszystkich, co w jakibądź sposób i z jakiej bądź przyczyny trzymają ze stronnictwem, którego ten nędznik Sarranti jest przedstawicielem, następnie tych, co niedosyć kochając króla, uczucia swe zlewają na księcia Orleańskiego; nareszcie tych, co pomijając jednego i drugiego, przechowują jakoby wspomnienie nikczemnej rewolucji z 1789 roku, z której wiadomo panu, poszły wszystkie nieszczęścia Francji. Oto są źli, panie Gerard, oto są nieprzyjaciele króla, oto są hydry, przeciw którym pragnę ażebyś pan walczył; wszak to szlachetne zadanie,, nieprawdaż?
— Wyznaję, rzekł zacny Gerard, że zgoła nie rozumiem, zadania, o którem pan mówisz.
— Jednak to rzecz bardzo prosta... Zaraz...
— Słucham.
Pan Gerard podwoił uwagi.
— Przechadzasz się pan, naprzykład, w Palais-Royal lub w Tuilleries, pod kasztanami jeżeli w Tuilleries, pod lipami jeżeli w Palais-Royal. Przechodzą dwaj panowie, rozprawiają o Rossinim lub Mozarcie; ponieważ cię ta rozmowa nie obchodzi, puszczasz ich. Za nimi idą dwaj inni, rozmawiający o koniach, tańcach lub malowidłach: ponieważ konie, tańce i malowidła nie należą do twych ulubionych przedmiotów, puszczasz ich. Idą dwaj inni, rozprawiają o chrystjanizmie, mahometanizmie, buddyzmie lub panteizmie, ponieważ dyskusje filozoficzne są tylko zasadzkami, stawianemi, przez jednych na łatwowierność drugich, pan nie wdajesz się w te dyskusje. Ale przypuszczam, nadchodzą inni rozprawiający o republikanizmie, orleanizmie lub bonapartyzmie; przypuszczam nadto, że oni naznaczają kres władzy monarchicznej! o! wtedy, kochany panie Gerard, ponieważ monarchizm należy do twych upodobań, ponieważ nienawidzisz republikanizmu, cesarstwa, linii młodszej! a obchodzi się przedewszystkiem utrzymanie rządu i chwała majestatu, przeto słuchasz uważnie, tak, aby nie stracić ani jednego wyrazu, a jeżeli znajdziesz sposób przyłączenia się do rozmowy, to nic lepszego!
— Ależ, rzekł pan Gerard z wysileniem, bo zaczynał rozumieć, jeżeli przyłączę się do rozmowy, to aby przeczyć opiniom, których nie cierpię.
— O! nie rozumiemy się, kochany panie Gerard.
— Jakto!
— Przeciwnie, przyklaskiwać będziesz oburącz, godzić się z tymi, co tą opinię wyrażają, postarasz się zjednać sobie ich sympatję. Przyjdzie ci to łatwo, dosyć wymienić nazwisko: pan Gerard, zacny człowiek! któżby u djabła nie dowierzał?... a jak raz zawiążesz przyjaźń, to i mnie uprzedzisz o tem miłem zdarzeniu, i ja wielce rad będę zawrzeć z nimi znajomość. Wszak przyjaciele naszych przyjaciół są i naszemi przyjaciółmi? Czy pan rozumiesz mnie teraz?
— Rozumiem, odpowiedział pan Gerard.
— Przecież!... Otóż po wyjaśnieniu tego pierwszego punktu, domyślasz się pan, że to jest jeden z tysiącznych celów twojej przechadzki; wskażę ci powoli inne, a przed rokiem, jakem Jackal, staniesz się jednym z najwierniejszych, najzręczniejszych, a tem samem najużyteczniejszych członkówspołeczeństwa.
— A więc, szepnął pan Gerard, to, co mi pan proponujesz, wychodzi na to, ażebym był twoim szpiegiem.
— Ponieważ wymówiłeś ten wyraz, panie Gerard, nie będę ci zaprzeczał.
— Szpiegiem!... powtórzył pan Gerard.
— Cóż pan tak dotkliwego upatrujesz w tej profesji? Ja, co rozmawiam z panem, czyż nie jestem najstarszym majstrem tego cechu?
— Pan? szepnął pan Gerard.
— Tak, ja! Czy pan sądzisz, że przez to mam się za mniej uczciwego człowieka, jak naprzykład, nie czynię tu żadnego ubliżającego porównania, kochany panie, jak naprzykład jakiś prywatny obywatel, któryby, dajmy na to, zamordował dwoje bratanków dla uzyskania ich majątku i któryby po ich zamordowaniu pozwolił ściąć głowę niewinnemu, dla ocalenia swojej?
Słowa te wypowiedział pan Jackal z taką ironią, że pan Gerard schylił głowę i rzekł cicho:
— Zrobię co pan zechcesz.
— W takim razie jesteśmy w zgodzie, rzekł pan Jackal. Potem biorąc za kapelusz: Ale!... mówił, rozumie się samo przez się, tak dla twojego jak i dla mojego interesu kochany panie Gerard, że tajemnica twego poświęcenia zostaje między nami. Dlatego to proszę pana, ażebyś mnie odwiedzał rano, o tej godzinie możesz być prawie pewnym, że nie zastaniesz nikogo ze swoich znajomych. Nikt zatem, a to zarówno dotyczy nas obu, nie będzie miał prawa powitać pana imieniem, które ci twarz obrzuciło grynszpanem. Za pół roku od dziś, gdy tylko pozbędziemy się Sarrantego, zaraz będę prosił gdzie należy o tę dla pana czerwoną wstążeczkę, skoro tak ci się jej szalenie żąda, stary dzieciaku!
I wyrzekłszy te słowa, pan Jackal ruszył ku drzwiom.
Pan Gerard poszedł za nim.
— Nie trudź się pan, rzekł naczelnik, widzę po tym pocie, który zlewa twe czoło, iż ci jest bardzo gorąco, a nietrzeba narażać się na przeciąg powietrza. Byłbym w rozpaczy, gdybyś pan w przeddzień wejścia w urzędowanie, dostał zapalenia gardła albo płuc. Pozostań w fotelu i wypocznij po wzruszeniach; bądź w Paryżu, właśnie mamy pojutrze środę, bądź w Paryżu pojutrze; wydam rozkazy, aby panu nie kazano czekać.
— Ale... nalegał pan Gerard.
— Jakto, „ale?“ odezwał się pan Jackal, zdawało mi się, że wszystko już omówione.
— Chciałem coś jeszcze wspomnieć o księdzu Dominiku.
— O księdzu Dominiku? On tu będzie za dwa tygodnie, a najdalej za trzy... Cóż to znów panu?
I pan Jackal zmuszony był podtrzymać pana Gerard, który o mało nie zemdlał.
— Oto... oto... bełkotał Gerard, jeśli on powróci...
— Skoro powiadam panu, że nie otrzyma zwolnienia tajemnicy.
— A, jeżeli wykryje ją bez zwolnienia? rzekł pan Gerard składając ręce.
Naczelnik policji spojrzał na Gerarda z najgłębszą pogardą.
— Panie, rzekł, czyż mi nie powiedziałeś, że ksiądz Dominik wykonał przysięgę?
— W istocie.
— Jaką?
— Przysiągł, że nie zrobi użytku z tego papieru, aż po mojej śmierci.
— A więc panie Gerard, rzekł naczelnik policji, jeżeli ksiądz Dominik wykonał taką przysięgę, a ponieważ to jest istotnie uczciwy człowiek, przeto dotrzyma jej, tylko...
— Tylko co?...
— Tylko nie daj się pan śmierci; gdyż na ten wypadek, skoro ksiądz Dominik rozwiązanym będzie ze swojej przysięgi, ja nie odpowiadam za nic.
— Ą przed tym wypadkiem?...
— Śpij na oba uszy, panie Gerard, skoro możesz sypiać.
Po wyrzeczeniu tych wyrazów tonem, który dreszczem przejął zacnego pana Gerard, pan Jackal wszedł do karety, mówiąc do siebie:
— Już też przyznać trzeba, że chyba nigdy jeszcze ludzkie oko nie widziało podobnego psubrata; gdybym kiedykolwiek ważył za coś sprawiedliwość ludzką, to na ten raz djabelnieby jej wagi ubyło w mojem mniemaniu! Potem z westchnieniem: Biedny ksiądz! dodał, jego to mi szczerze żal. Co do ojca, to stary monoman; ten wcale mnie nie obchodzi, niech się z nim dzieje co chce.
— Gdzie pan każe? zapytał lokaj zamknąwszy drzwiczki
— Do domu!
— Czy którędybądź, czy może woli pan jaką ulicą raczej, niż inną?
— Dobrze! Przejedziesz przez rogatkę Vaugirard i przez ulicę Żelazną. Słońce przepyszne; muszę zobaczyć, czy ten lazzarone Salvator jest przy swoich tragach. Nie wiem dlaczego, ale wszystko mi się zdaje, że ten błazen zawiąże nam porządny supeł w sprawie Sarranti. Ruszaj!
Kareta ruszyła cwałem.