Mohikanowie paryscy/Tom XII/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Przemiana miłości.

Porzućmy na chwilę całą część naszego opowiadania, odnoszącą się do Justyna, Miny, generała Lebastard, Dominika, Sarrantego, JackaJa i Gerarda, i zmieniwszy front wejdźmy do pracowni tego Mohikana sztuki, którego znamy pod imieniem Petrusa.
Było to nazajutrz, czy trzeciego dnia po wizycie pana Jackala u Gerarda, o godzinie wpół do jedenastej zrana.
Petrus, Ludowik i Jan Robert siedzieli: Petrus w berżerce, Ludowik w fotelu Rubensowskim, Jan Robert w ogromnem krześle Wolterowskiem.
Każdy z nich miał pod ręką szklankę herbaty mniej więcej pustą, a na środku pracowni stół jeszcze nakryty świadczył, że herbata służyła jako środek trawiący po dobrem śniadaniu.
Rękopism zapisany w linie nierówne, a zatem wierszem, którego pięć aktów oddzielonych leżało bez porządku na ziemi, po prawej stronie Jana Roberta, dowodził, że poeta odczytywał swój dramat, i po jednym akcie przeczytanym rzucał na ziemię.
Dramat ten miał tytuł: „Gwelfy i Gibelliny“.
Przed podaniem go dyrektorowi teatru Porte-Saint-Martin, od którego spodziewał się otrzymać upoważnienie do grania sztuki wierszem, Jan Robert odczytał ją swym dwom przyjaciołom.
Sztuka doznała niezmiernego powodzenia u Petrusa i Ludowika. Obaj artyści zainteresowali się głęboko tą posępną postacią młodego jeszcze Danta, władającego mieczem wprzódy, niż piórem, i który dziwnie rozwijał swój charakter pośród wielkich walk sztuki, miłości i wojny. Obaj zakochani słuchali utworu sercem.
Słodki głos Beatryczy rozbrzmiewał w ich uszach, i wszyscy trzej uścisnąwszy się po bratersku, usiedli i rozmyślali w milczeniu: Jan Robert o Beatryczy de Marande, Petrus o Beatryczy de Lamothe Houdan, a Ludowik o Beatryczy Róży z ulicy Ulm.
Beatrycza nie jest kobietą, to gwiazda.
Dzieła wielkie wprawiają w zadumę dusze wielkie i silne: tylko, że według usposobienia, jedne z nich dumają o teraźniejszości, drugie o przeszłości, inne znów o przyszłości.
Jan Robert pierwszy przerwał milczenie.
— Najpierw dziękuję wam, rzekł, za wszystko coście mi powiedzieli dobrego. Ne wiem, Petrusie, czy z tobą tak się rzecz ma, co do obrazu, jak ze mną, co do dramatu: kiedy marzę o dramacie, kiedy przedmiot się zarysowywa, sceny się porządkują, akty w głowie mej się piętrzą, to choćby mi wszyscy przyjaciele powiedzieli, że dramat jest zły, nie wierzyłbym im. Kiedy zaś jest zrobiony, kiedym go przez trzy miesiące układał, a przez miesiąc pisał, to muszą mi wszyscy przyjaciele powiedzieć, że jest dobry, ażebym w to uwierzył.
— Otóż, odpowiedział Petrus, zupełnie tak samo rzecz się ma z moimi obrazami; na czystem płótnie, są to, w mniemaniu mojem, Rafaele, Rubensy, Murille, Velasquezy, Van-Dycki; na płótnie zagwazdanem są to Petrusy to jest bazgraniny, które autor sam ma za bardzo mierne. Taka to, mój kochany, różnica między ideałem i rzeczywistością.
— Mnie, co się dziwnie pięknem wydaje w twojem dziele, wtrącił Ludowik, to postać Beatryczy.
— Doprawdy! odezwał się Jan Robert z uśmiechem.
— Ile ty lat jej dajesz? To, zdaje się, dziecko.
— Daję jej czternaście, chociaż historja powiada, że umarła w dziesiątym roku życia.
— Historja jest głupią, rzekł Ludowik, i na ten raz skłamała tak, jak zawsze: dziesięcioletnie dziecko nie zaryłoby takiej światłej bruzdy w sercu Danta. Ja jestem twego zdania, Janie Robercie: Beatrycza musiała mieć przynajmniej czternaście lat, jestto wiek Julietty, wiek, w którym serce kocha, w którym może kobieta zacząć być kochaną.
— Mój Ludowiku, czy chcesz, żebym ci powiedział jedną rzecz?
— Jaką? odrzekł Ludowik.
— Od ciebie, jako od człowieka pozytywnego, naukowego, od umysłu wreszcie materjalistycznego, spodziewałem się, że cię może w dramacie moim uderzy studjum nad Włochami w XIII stuleciu, prawdziwość obyczajów,, wykład polityki florenckiej. Aż tu nic z tego. Ciebie zaintrygowała miłość Danta dla dziecka; ty śledzisz za rozwojem tej miłości i dopatrujesz się wpływu, jaki miała na życie mojego bohatera; ciebie zajmuje katastrofa, która Dantowi odebrała Beatryczę. Nie poznaję cię, Ludowiku! Czy czasem nie jesteś zakochanym?
Ludowik zaczerwienił się po same białka.
— A! doprawdy, zakochany, zawołał Petrus, spojrzyj tylko!
Ludowik zaczął się śmiać.
— A choćby i tak było, rzekł, któryż z was dwóch ma prawo czynić mi wyrzuty?
— Nie ja, odparł Petrus.
— Ani ja! rzekł Jan Robert.
— Tylko to źle, Ludowiku, dodał Petrus, że trzymasz w tajemnicy przed ludźmi, którzy dla ciebie tajemnic nie mają.
— Ale dajcież mi pokój! bronił się Ludowik, tajemnicę tę, jeżeli jest taką, zaledwie miałem czas powierzyć samemu sobie, jakże chcecie, ażebym wam ją powierzył?
— To co innego! rzekł Petrus, jesteś wytłómaczony.
— Może to przytem ktoś, kogo on nie może wymienić, zauważył Jan Robert.
— Wobec nas? zapytał Petrus. Nazwać ją przed nami, to jakby przed nikim.
— Nadto przysięgam wam, rzekł Ludowik, że dotychczas sam nie jestem pewny, czy kocham ją jak siostrę, czy jak kochankę.
— Dobrze! odezwał się Jan Robert, takim właśnie sposobem zaczynają się wszystkie wielkie namiętności.
— Wyznaj nam oto poprostu, mój drogi, nalegał Petrus, żeś zakochany szalenie.
— Być może, odpowiedział Ludowik, w tej chwili nadewszystko. Twoje obrazy, Petrusie, otworzyły mi oczy, twoje wiersze, Janie Robercie, otworzyły mi uszy, i nie zdziwiłbym się wcale, gdybym jutro wziął pędzel, by próbować skreślić jej portret, albo pióro, by do niej napisać madrygał. Boże mój!... ta to odwieczna historja miłości, którą człowiek bierze za bajkę, za legendę, za romans, dopóki nie przeczyta jej oczyma zakochanemi. Co to jest filozofia? co to jest sztuka? co to jest nauka? Nawet obok miłości, nauka, filozofia, sztuka, są tylko formami piękna, prawdy, wielkości: owóż, piękność, prawda, wielkość, to miłość!
— Tak to rozumiem! rzekł Jan Robert, kiedy kto wdaje się w miłość, to niechajże w taki sposób.
— A czy można wiedzieć, zapytał Petrus, który to promień słońca wyprowadził cię z poczwarki, piękny motylu?
— O! będziecie wiedzieć, przyjaciele moi, ale imię, obraz, osoba sama są jeszcze zamknięte w najgłębszych tajniach mojego serca. Lecz bądźcie spokojni, niebawem przyjdzie chwila, w której tajemnica moja sama pójdzie zapukać do waszego serca i prosić o gościnność.
Dwaj przyjaciele uśmiechnęli się i podali ręce Ludowikowi.
Potem Jan Robert przechylił się, podniósł swoje pięć aktów i zwinął.
W tej chwili wszedł służący Petrusa z oznajmieniem, że na dole jest generał Herbel.
— A prośże czemprędzej na górę kochanego stryja! zawołał Petrus, biegnąc ku drzwiom.
— Pan hrabia, rzekł służący, wszedł do stajni, mówiąc im, ażebym nie odrywał pana...
— Petrusie, rzekli dwaj młodzieńcy, biorąc za kapelusze i gotując się do wyjścia.
— Ależ nie, nie, wołał Petrus, mój stryj lubi młodzież w ogólności, a was dwóch w szczególności.
— Być może, odrzekł Ludowik, jestem mu za to szczerze wdzięczny, ale jest już pół do dwunastej, a Jan Robert ma przeczytać swą sztukę o dwunastej w Porte-Saint-Martin.
— To niechajże Jan Robert, rzekł Petrus, ale ty bynajmniej nie masz potrzeby odchodzić o tej porze.
— Przepraszam cię miljon razy, kochany przyjacielu twoja pracownia jest prześliczna, obszerna, dostateczna dla ludzi zakochanych od sześciu miesięcy lub od roku, ale dla człowieka zakochanego od trzech dni, jest ona zaszczupłą. Tym sposobem, do widzenia! kochany przyjacielu, idę na bory, na lasy.
— To chodźże, Kupidynie, rzekł Jan Robert, biorąc pod rękę Ludowika.
— Do widzenia, zawołał Petrus z lekkiem odcieniem smutku.
— Cóż ci to jest? zapytał Jan Robert, który mniej zajęty niż Ludowik, zauważył ten smutek.
— Mnie?... Nic.
— Powiedz nam przecie.
— Cóż wam powiem? Na to oznajmienie wizyty mego stryja, zdaje mi się, że coś groźnego przebiegło w powietrzu. Ten kochany stryj tak rzadko mnie nawiedza, że zawsze doznaję pewnego niepokoju, gdy mi go oznajmią.
— Do licha! odezwał się Ludowik, jeżeli tak, to pozostanę.
— Nie, mój drogi. Obawa moja jest niedorzeczną, a przeczucia nie mają sensu.
— A wreszcie, do zobaczenia dziś wieczorem, a najdalej jutro zrana.
— A ze mną prawdopodobnie wcześniej jeszcze: przyjdę ci oznajmić rezultat mojego czytania.
Dwaj młodzieńcy pożegnali się z Petrusem i wyszli, Jan Robert wskoczył do tilbury, przekładając Ludowikowi że go wysadzi gdzie zechce, ale młody lekarz podziękował, oświadczając, że woli iść pieszo.
Jakoż, kiedy Jan Robert skręcił na plac Obserwatorjum, Ludowik poszedł bulwarami aż do ulicy Piekielnej, a ztamtąd ku lasom Varriere, gdzie go też pozostawimy, ponieważ zdaje się pragnąć samotności, i ponieważ Petrus ze stryjem nas oczekują.
Generał Herbel bardzo rzadko odwiedzał swego bratanka, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, że odwiedzając, zawsze w tej lub innej formie, najczęściej żartobliwej, przynosił mu małe kazanko w fałdach swojego płaszcza.
Nie był już od czterech lub pięciu miesięcy, to jest od czasu, kiedy zaszła tak wielka zmiana w życiu Petrusa. To też idąc tam, przechodził z niespodzianki w niespodziankę.
W tej dzielnicy Paryża ze wszech stron otoczonej drzewami, domek ten podobniejszy był dawniej do chaty chłopskiej, niż do kamienicy miejskiej, ale prosty i czysty, samotny i prawie bezludny, stanowił w oczach generała schronienie najpewniejsze, ustroń najspokojniejszą, jakiej pragnął dla cichego pracownika.
Owóż, pierwszą rzeczą, która uderzyła generała Herbela, to, zaraz po otwarciu drzwi świeżo malowanych, widok lokaja w takiej samej liberji, jak jego, to jest w barwach Courtenay, który wyszedł na jego spotkanie i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Jakto, czego sobie życzę, błaźnie? rzekł hrabia mierząc lokaja od stóp do głów, toż życzę sobie zobaczyć się z moim bratankiem, skorom tu przyszedł.
— A! to pan generał hrabia Herbel? rzekł lokaj kłaniając się.
— Naturalnie, że jestem generał hrabia Herbel, powtórzył tonem drwiącym, skoro ci powiadam, że przychodzę do mojego bratanka, który, o ile wiem, nie ma innego stryja prócz mnie.
— Zaraz uprzedzę pana, rzekł lokaj.
— Czy jest sam? zapytał generał, biorąc lornetkę dla przyjrzenia się dziedzińcowi, wysypanemu piaskiem rzecznym.
— Nie, panie hrabio.
— Z kobietą? zapytał generał.
— Z dwoma przyjaciółmi, panem Janem Robertem i panem Ludowikiem.
— Dobrze, dobrze! Uprzedź go, że ja tu jestem i zaraz tam przyjdę. Tymczasem obejrzę dom. Wydaje mi się bardzo ładny.
Lokaj poszedł na górę do Petrusa, jak widzieliśmy.
Pozostawszy sam, generał mógł swobodnie lornetować i badać rozmaite zmiany i upiększenia, jakim uległ dom i podwórko zamieszkałe przez jego bratanka.
— Ho! ho! rzekł do siebie, gospodarz Petrusa, zdaje mi się, porobił ulepszenia w swojej chałupie: na miejscu śmietnika weranda z rzadkiemi kwiatami, na miejscu budki królików ptaszarnia o zielonych grządkach, białe pawie i czarne łabędzie; nareszcie stajnie i wozownie tam, gdzie stała prosta stodoła... Ha! ha! doprawdy, uprzęże, które wydają mi się doskonale utrzymane. I jako zwolennik, podszedł do wieszadeł. Ha! ha! mówił dalej, herb Courtenay! Więc to uprzęże mojego bratanka. Czyżby on miał innego jakiego stryja, czy wuja, którego ja nie znam, i wziął po nim spadek?
Tak rozprawiając, generał miał twarz raczej zdziwioną niż znudzoną lub frasobliwą; ale wszedłszy do wozowni i przyjrzawszy się z uwagą wykwintnemu faetonowi z fabryki Bendera, a w stajni pogłaskawszy po grzbietach dwa konie kupione prawdopodobnie u Drahego, generał zamyślił się, i twarz jego przybrała wyraz nieokreślonego smutku.
— Piękne szkapy! mówił głaszcząc konie, oto zaprzęg kosztujący sześć tysięcy franków, jak bułka za grosz... Ale czyż podobna, ażeby te konie należały do biednego malarza, który zarabia ledwie dziesięć tysięcy franków rocznie?
I generał sądząc, że się omylił w rozpatrywaniu herbów uprzęży, poszedł przyjrzeć się herbom faetonu. Były to jednak istotnie herby Courtenay, z koroną, a raczej wieńcem baronowskim na wierzchu.
— Tak jest, tak jest, nie inaczej, mówił. Ja, hrabia; jego korsarz ojciec, wicehrabia; on, baron. To przynajmniej szczęście, że nie wziął korony zamkniętej!... A wreszcie, choćby ją wziął, miałby prawo, skoro przodkowie nasi królowali.
Poczem rzuciwszy ostatnie spojrzenie na konie, na uprząż, na ptaszarnię, kwiaty i piasek skrzypiący pod nogami, szedł na schody prowadzące do bratanka. Ale wszedłszy na pierwsze piętro, zatrzymał się, i pociągając ręką po oczach, tak jak gdyby ocierał łzę:
— Mój biedny Piotrze, szepnął, czyżby twój syn miał się stać nieuczciwym człowiekiem?
Piotr, było to imię brata generała Herbela, tego brata, którego on w swych dąsach obdarzał mianem jakobina, korsarza, zamiatacza piany morskiej.
W chwili, gdy hrabia Herbel kończył te słowa i potajemnie ocierał łzę, która im towarzyszyła, usłyszał kogoś spiesznie zbiegającego po schodach prowadzących z pierwszego piętra na drugie gdy jednocześnie najradośniejszym akcentem brzmiał głos jego bratanka:
— Dzień dobry, stryju! dzień dobry! Czemu to stryj nie idzie na górę?
— Dzień dobry, mój panie bratanku, odpowiedział sucho hrabia Herbel.
— Oh, o h! w jakiż to sposób stryj odzywa się do mnie! rzekł młodzieniec zdziwiony.
— Cóż chcesz! mówię tak jak czuję, odparł generał.
Potem, nie dodając ani słowa, wszedł, okiem wybrał najlepszy fotel, i padł na niego wymawiając nader złowrogie „uf!“
— Otóż, powiedział Petrus sam do siebie, nie omyliło mnie przeczucie. I podchodząc do generała: Kochany stryju, rzekł, pozwól mi powiedzieć, że dziś zrana nie zdajesz się być w dobrym humorze.
— Oj, nie, odpowiedział generał, wcale nie jestem w dobrym humorze, i mam do tego prawo.
— Nie zaprzeczam ci prawa, stryju kochany; powiadam, że jeśli jesteś w złym humorze, to pewno nie bez przyczyny.
— I powiadasz prawdę, mój bratanku.
— Czy znowu miałeś jaką nieprzyjemną wizytę, stryju?
— Nie, ale otrzymałem list, który przykrość mi sprawił, Petrusie.
— Byłem tego pewny, założę się, że to list od pani margrabiny de la Tournelle.
— Taki ton lekki jest nieprzyzwoitym, Petrusie, i pozwól mi przypomnieć sobie, że w tej chwili uchybiasz szacunkowi dla dwojga starców.
Petrus, który przez ten czas siadł na giętkiem krześle, odskoczył, jakby sprężyna postawiła go na nogi.
— Wybacz stryju, rzekł, przestraszasz mnie! Nigdym cię nie słyszał mówiącego tak cierpko.
— Bo też nigdy, Petrusie, nie miałem powodu czynić ci tak ważnych zarzutów, jakie mam uczynić dzisiaj.
— Wierzaj mi, stryju, że gotów jestem przyjąć je z tą samą uległością, jaką ci winienem, a nadewszystko z żalem, żem na nie zasłużył.
— Osądzisz sam, słuchaj mnie więc poważnie, tak jak ja mówić będę.
— Słucham.
Generał dał znak bratankowi, ażeby usiadł ale Petrus wolał stać. Oczekiwał więc oskarżenie w postawie zbrodniarza przed sędzią.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.